Stanisław Lem – Gwiazda przewodnia mojego dzieciństwa, Mistrz i Mentor, w końcu kolega z SPP i wróg.

Stanisław Lem – Gwiazda przewodnia mojego dzieciństwa, Mistrz i Mentor

Przestaliśmy się kolegować  w 1985 roku, kiedy nie zrozumiał w ząb, przedstawionej mu przeze mnie, powieści s-f „Dookoła Nigdzie”. Chciałem by polecił ją do wydania w Niemczech Zachodnich Karlowi Dedeciusowi. Wydało ją Wydawnictwo Solaris trzydzieści lat później w 2015. To była ostra kłótnia, po której Uczeń, zerwał z Mistrzem. Lem nie lubił Tolkiena, a „Dookoła Nigdzie” było Niekończącą się Historią/Podróżą Dookoła Nigdzie, a właściwie Wszędzie – czyli przez wszystkie Mitologie Świata i wszystkie krainy mitologiczne Ludzkiej Cywilizacji. Osią tejże onirycznej podróży mitologicznej był pastisz „Władcy Pierścieni” Tolkiena, a rdzeniem halucynogenno-wirtualna płynność, tak zwanej Rzeczywistości przedstawianego świata. Świata generowanego przez komputery w realu. Nie rozumiałem jakim cudem Lem mógł mojej powieści nie zrozumieć!!! Tak myślałem. Myślałem, że nie zrozumiał i dlatego się zirytował.  Ale on zrozumiał ją aż za dobrze.

 

 

Ta książka zaprzeczała lemowskiej wizji literatury s-f . Stanowiła kontrtezę całej jego twórczości, czyli fantastyki – naukowej opartej o futurologię. Uważałem, że lemowska fantastyka nie ma żadnej przyszłości. W zasadzie dowiódł tego absolutnie Juliusz Verne, którego futurystyka była w drugiej połowie XX wieku, zupełnie już niestrawną i archaiczną ciekawostką historyczną. W 1985 roku, gdy lemowska koncepcja s-f była na topie, a on sam u szczytu sławy, nie czuć było jeszcze w jego literaturze tego charakterystycznego, verne’owskiego swędu, stęchlizny starocia. Dzisiaj każdy czytelnik to  czuje. Wtedy byłem pierwszym, który mu to swoim dziełem (Dookoła Nigdzie) unaocznił.

Stanisław Lem nie znosił krytyki swojej twórczości, a moja książka była syntetyczną krytyką realistycznej fantastyki, jej odwrotnością. Jako Uczeń oczekiwałem od Mistrza pochwały – zawiodłem się. Otrzymałem od niego sążnistą recenzję na kilku stronicach maszynopisu, która była dla mnie stekiem bzdur. To, że uważałem jego zarzuty za wymyślone i niepoważne, to byłoby nic. Można dyskutować, spierać się, przekonywać. Jednakże dominującą nutą całej tej recenzji była wrogość! Wrogość? Lem jest moim wrogiem – myślałem? Z jakiego powodu?! Ten miły mój starszy kolega i mentor, nagle tryska ku mnie jadem?!!! Nie odezwałem się do niego już nigdy więcej.

Jakieś 10 lat później zrozumiałem, że to jest przecież jak w zen. Do pewnego momentu mistrz/ojciec duchowy jest ci potrzebny, potem szukasz już własnej drogi, opartej wyłącznie na własnym doświadczeniu i zrywasz z duchowym ojcem, lub go pożerasz. Świat tętnił wtedy rewolucją społeczną, psychodeliczną i komputerową, a Lem był na tyle stary, że już tego nie czuł. Pożarłem Stanisława Lema. Tak. Pożarłem Mistrza powieścią „Dookoła Nigdzie”, co on doskonale zrozumiał i odebrał we właściwy sposób, jako zaprzeczenie wybranej przez siebie drogi, drogi którą, jak sądził, wytyczył linię rozwoju s-f na pokolenia naprzód! Drogi, którą oto już następne pokolenie twórców s-f przekreśla, idąc w zupełnie odwrotnym kierunku. Całkiem niedawno zrozumiałem, co musiał czuć Mistrz, czytając tę książkę swojego bardzo zdolnego Ucznia.

To dziwne, że moje życie kręciło się wokół Lema od dzieciństwa aż do 1985 roku, a w jakimś sensie i potem, kiedy stał się dla mnie Krzywym Lustrem Fantastyki. Drażnił mnie swoimi wywodami właściwie aż do końca, do ostatnich swoich wypowiedzi publicznych i do śmierci w roku 2006. Wysłuchałem go ze spokojem i do końca, po raz pierwszy od tamtego pamiętnego starcia w 1985, dopiero po kolejnych 10 latach od jego śmierci, w 2016. Do dzisiaj zastanawiałem się, czy to wspomnienie o nim, które powstało w roku 2016, w ogóle publikować. Dzisiaj rocznica śmierci. Publikuję.

 

https://www.youtube.com/watch?v=37K-P77tZXo

 

Wywiad ze Stanisławem Lemem przeprowadzony przez Grzegorza Brauna – jeden z najciekawszych filmów na youtube. Stanisław Lem odpowiada na wiele interesujących pytań dotyczących jego twórczości a także dlaczego już zakończył karierę pisarza. Porusza także temat historii i polityki Rzeczypospolitej.

O ile moim ojcem fizycznym był Zygmunt Białczyński, a domem fizycznym i duchowym dom rodziny Sułkowskich i Białczyńskich przy ulicy Przeskok na krakowskim Łobzowie, który mnie wstępnie uformował w czasach mojej dziecięcej „nieświadomości”, o tyle Stanisław Lem stał się moim prawdziwym ojcem duchowym, ojcem okresu dorastania.

Przez całe dzieciństwo aż do dorosłości towarzyszył mi swoim „racjonalnym” umysłem, kształtując świat mojej wyobraźni i pojęcia o świecie literatury, relacjach fikcji i rzeczywistości, czy zasadach konstrukcji fabuły. Lektura książek Lema była dla mnie taką emocjonalną pasją, że kiedyś w podstawówce czytałem jego Eden pod ławką na lekcji historii, a historia była przecież moją drugą pasją, po języku polskim. Nauczycielka zauważyła to i odebrała mi książkę. Obniżono mi stopień z zachowania i z historii, a książki nigdy już mi nie zwrócono.

Socjalistyczna Szkoła Podstawowa nr 89 przy ulicy Wąskiej numer 7 w Krakowie, to była ostra szkoła życia, łącznie z Czarną Trzynastką, moim Szczepem Harcerskim im. Zawiszy Czarnego. Sam budynek szkolny cieszył się ponurą sławą byłego więzienia Gestapo. Coś z tego ducha tliło się tam wtedy, jak widzę z dzisiejszej perspektywy. A propos, Czarna Trzynastka w 2018 roku będzie obchodzić 100-lecie swojego istnienia. Cieszy mnie, że kontynuuje się w niej słowiańskie nazewnictwo drużynowe: Gromada Łady, Dziewanny, Swarożyca, Światowida, Libuszy czy Piasta. Duch słowiański towarzyszył temu szczepowi od samego zarania i przetrwał, jak widać, także w mrocznych czasach. 

Skoro już jestem przy Czarnej Trzynastce i Szkole Podstawowej nr 89 to wspomnę tu dla porządku poetę, pisarza, księdza Jerzego Hajdugę, bo mało tego że obaj byliśmy w Czarnej Trzynastce i Szkole 89, to chodziliśmy do tej samej klasy. To prawdziwy ewenement na skalę całej Ziemi, żeby z jednej klasy, nawet nie z rocznika tylko z klasy tej samej szkoły podstawowej wyszło dwóch pisarzy, którzy mają niepoślednie literackie osiągnięcia. Zdarza się, że jeden rocznik polonistyki jakiegoś uniwersytetu wyda dwóch pisarzy, ale szkoła podstawowa, z jednej i tej samej klasy – nigdy. Nawet jeśliby wydała to na pewno nie dwóch tak różnych: pisarza rodzimowiercę i poetę katolickiego księdza.

(http://jerzyhajduga.pl/; https://pl.wikipedia.org/wiki/Jerzy_Hajduga)

Kraków to naprawdę dziwne miasto. Kuźnia wybitnych pisarzy, noblistów, gród przyciągający ludzi wybitnych, mówi się Magiczny – tak bo to miasto MAGIJĄ-MOGTOWIJĄ Stoi – dosłownie. Tyle, że w kraju tak skatoliczonym jak Polska, jest to temat dla watykanistów wstydliwy, więc oficjalnie przemilczany, bądź skrywany.

Wyliczenie wybitnych pisarzy z których każdy mógłby być noblistą gdyby nagroda Nobla istniała gdy żyli, trzeba by zacząć od Jana Kochanowskiego. Mistrz z Czarnolasu, poeta znany współcześnie w całej Europie, spędził tutaj kawałek życia. Wiadomo, że Kraków został jako jedno z siedmiu miast świata obdarzony przez UNESCO tytułem Miasta Literatury. Nie bez powodu.

Na łamach krakowskiej gazety Czas swoje popularne powieści w odcinkach drukował Henryk Sienkiewicz (Quo vadis), laureat literackiej Nagrody Nobla z 1905 roku. W Krakowie bywał Władysław Stanisław Reymont, laureat literackiego Nobla z 1924 roku (autor Ziemi obiecanej i Chłopów otrzymał nagrodę za całokształt twórczości). Noblista z 1980 roku, poeta, prozaik i eseista Czesław Miłosz (Zniewolony umysł, Rodzinna Europa) wybrał Kraków na swój dom w ostatnich latach życia. W Krakowie przez większą część życia mieszkała Wisława Szymborska (Wołanie do Yeti, Ludzie na moście), uhonorowana Nagrodą Nobla w 1996 roku. Żyło i żyje i tworzy w Krakowie, znacznie więcej wybitnych literatów niż ci, którzy otrzymali Nobla. To nie gołe słowa. Wymieńmy choćby takie nazwiska jak Tadeusz Kantor, Stanisław Lem, Sławomir Mrożek, Andrzej Wajda, czy Adam Zagajewski.

Tutaj w roku 1790 przybył Wolfgang Goethe. Po zwiedzeniu Uniwersytetu, gdzie nasłuchał się o Katedrze Astrologii czynnej od 1360 roku oraz o Janie Kochanowskim, Janie Twardowskim, Mikołaju Koperniku i innych krakowskich astrologach i alchemikach, udał się do kopalni soli w Wieliczce. Podróż ta, a zwłaszcza sama solna kopalnia, zrobiły na pisarzu tak mocne wrażenie, że jeszcze zanim wyjechał, skreślił pierwsze linijki Fausta. Jego wycieczkę do Krakowa upamiętnia tablica na domu w którym zamieszkał ze swoim przyjacielem hrabią von Redenem, w Rynku Głównym. Jednak chociaż istnieje i działa u nas od wielu lat, niemiecki Instytut Goethego, to nie znajdziecie w nim ani folderu na temat pobytu Goethego w Krakowie, ani najmniejszej wzmianki o tej polskiej genezie Fausta.

Trzeba też powiedzieć o tym, o czym ksenofobia katolicka kazała przez wieki milczeć, że 1/5 wszystkich noblistów świata to Żydzi, a co drugi z nich ma korzenie w Polsce rozumianej jako obszar I Rzeczpospolitej Szlacheckiej.

Jedyna kobieta, która dwukrotnie otrzymała nagrodę Nobla to polska żydówka Maria Skłodowska-Curie. Dziwne, że do dziesiątków innych noblistów żydowskich o polskich korzeniach Rzeczpospolita Polska wciąż się nie przyznaje. Wielu z nich miało swoje związki z Krakowem, a jak pisze Szewach Weiss: – Polska to najważniejsza część mojego dziedzictwa, podobnie jest w wypadku wielu innych Żydów, którzy nadal czują więź z Polską. Nie ma wątpliwości, że gdyby nie było Zagłady i Żydzi zostali w Polsce, nasz kraj mógłby dziś się szczycić największą liczbą laureatów Nagrody Nobla na świecie.

Tak więc Polska to nie tylko nobliści z dziedziny literatury, czy politycznej nagrody pokojowej. Dodam do wypowiedzi Szewacha Weissa, że gdyby nie upadek wielokulturowości pod naciskiem kościoła katolickiego i kontrreformacji, to nie byłoby upadku I Rzeczpospolitej, a wtedy nasz kraj odegrałby niepomiernie większą rolę w rozwoju XIX i XX wiecznej nauki.

Cóż, za położenie w Sercu Świata płaci się czasami wysoką cenę i tę cenę zapłacili Polacy, także ci Polacy wyznania mojżeszowego, których dotknęła Zagłada, albo którzy musieli za chlebem emigrować spod kolonialnego ucisku Polski przez Niemców i Rosjan. Exodus Polaków z Polski trwał przez cały XIX i XX wiek. Niemcy i Rosjanie zrobili także wszystko co w ich mocy, by przez te 200 lat skłócić do granic wytrzymałości Polaków-Katolików i Polaków-Żydów. Czynią to zresztą nadal, rozszerzając te swoje propagandowe gierki na inne narodowości byłej I RP – Ukraińców, Białorusinów, Czechów, Słowaków, Węgrów czy Litwinów i Łotyszy. 

Wracając do pisarzy, żyło tutaj i tworzyło wielu, którzy nie otarli się nawet o Nobla, a zasłynęli, choćby i pośmiertnie, swoją wybitnością. Mam tu na myśli pierwszego z brzegu Stanisława Wyspiańskiego, czy Stanisława Przybyszewskiego, Józefa Mehoffera, albo Adama Asnyka czy Ildefonsa Gałczyńskiego. Z Krakowem związani byli ojcowie polskiej literatury i języka: Mikołaj Rej, wymieniany już przeze mnie Jan Kochanowski, Wespazjan Kochowski, Klemens Janicjusz, Piotr Skarga. Tu żył i pisał Justus Ludwik Decjusz, Jan Długosz, Wincenty Kadłubek, Marcin Kromer, Maciej Miechowita czy Paweł Włodkowic.

Z XIX wiecznych i współczesnych pisarzy listę tę można by  było ciągnąć w nieskończoność poczynając od Józefa Barana, przez Wojciecha Bogusławskiego, Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Josepha Conrada, Jerzego Harasymowicza, Leona Kruczkowskiego, Jalu Kurka, Stanisława Pagaczewskiego, Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Macieja Słomczyńskiego, Stanisława Szukalskiego, Stanisława Ignacego Witkiewicza a kończąc na Karolu Wojtyle. A co powiedzieć o innych wybitnych artystach takich jak Wit Stwosz, Jan Matejko, Krzysztof Penderecki czy Roman Polański.

Osobiście poznałem się ze Stanisławem Lemem, żydem polskim, który swoje żydostwo w zasadzie ukrywał, jako członek Koła Młodych Związku Literatów Polskich w 1979 roku.  Gwiazda mojego dzieciństwa i dorastania, niedościgły Mistrz s-f okazał się zwyczajnym, miłym człowiekiem. Był wtedy u szczytu sławy, tłumaczony na wszystkie języki świata, uznawany w USA za jednego z największych pisarzy tej dziedziny, opromieniony traktatami, jak „Summa Technologiae”, „Filozofia przypadku”, „Próżnia doskonała”, czy „Wielkość urojona”.  Z drugiej strony młodzieniaszek, hippis, po debiucie książkowym s-f „Próba inwazji” (1978), świeżo przyjęty do Koła Młodych ZLP, outsider krakowskiego środowiska literackiego, ktoś jak Rafał Wojaczek we Wrocławiu – całkowicie w nim NIEOBECNY. Nieobecny do tego stopnia, że do dzisiaj w Wikipedii nie figuruję, jako pisarz związany z Krakowem. Wtedy nie rozumiałem drogi jaką podążam.

Dzisiaj wiem, że jest to szlak Stanisława Szukalskiego i Bronisława Trentowskiego, którzy także nie są  uznawani za pisarzy czy artystów związanych w jakikolwiek sposób z Krakowem. Paradoksem jest to, że ja mieszkam tu całe życie, a moja rodzina żyje w Krakowie od n-tego pokolenia.

Stanisław Szukalski przez dziesięciolecia całe nie był znany w Polsce jako artysta polski, a jako pisarz jest nieznany do dzisiaj. Podobnie – najważniejsze dla słowiańskiej kultury i wiary przyrodzonej dzieło Bronisława Trentowskiego spoczywa w muzeum Czartoryskich w Krakowie, zamknięte na klucz i do dzisiaj nie wydane drukiem.

Dziwnym trafem dzielimy więc we trzech w tym względzie los polskich Żydów noblistów. Nieobecni, bo jakże niewygodni – pisarze, twórcy pogańscy, rodzimowierczy – pariasi skatoliczonej Polski i kołtuńskiego Krakowa. 

Stanisławowi Lemowi jako mojemu literackiemu ojcu duchowemu zawdzięczam wiele, jednak nie był on też hołubiony wcale przez krakowskie środowisko literackie. Znajdował się na uboczu, a do lat 70-tych XX wieku nie uznawało go za swego ani uniwersyteckie środowisko tzw. humanistyczne (był tylko medykiem), ani środowisko filozoficzne, ani literackie – traktujące go jako pisarza „nie ważnych” rozrywkowych książek s-f i ekscentryka.   

Tak jak w wypadku Szukalskiego, wielkiego artystę dostrzegli w Stanisławie Lemie nie Polacy, lecz Amerykanie. Identycznie było z Trentowskim, za wielkiego filozofa i pisarza uznali go Niemcy.

Dostrzegał za to w Stanisławie Lemie wielkość wlepiony całym sercem w Mistrza od wczesnego dzieciństwa  Białczyński. Jeżeli pisarz nie uznaje siebie sam za naprawdę wielkiego i wyjątkowego, jeżeli nie jest bezkompromisowy i nieugięty w tym co robi, to nigdy nie staje się naprawdę wielki i nie wydaje na świat dzieła naprawdę wielkiego, które swoją wagą czyni przewrót w postrzeganiu Rzeczywistości przez całe środowisko kultury i nauki danego kraju, lub kontynentu. Polacy przez hermetyczność, archaiczność i rdzenność indoeuropejską języka polskiego, mają tę drogę dla głoszenia myśli stanowiącej przewrót światowy szczególnie utrudnioną. Przez barierę językową przedzierają się przeważnie tylko ci, którzy piszą w językach obcych, jak Boehme, Kopernik, Nietzsche, Immanuel Kant, Trentowski, czy polscy Żydzi. Dzieła niektórych autorów słowiańskich są na język angielski w ogóle nieprzetłumaczalne, tak jak Ulisses Jamesa Joyce’a jest w zasadzie nieprzetłumaczalny na język polski.

Stanisław Lem miał dużo szczęścia, a sukcesy przekładowe pozwoliły mu pójść dalej i wyrazić w pełni to co chciał w późnych jego traktatach i esejach. Szczególnie trudno jest istnieć w ogóle literaturze czy sztuce w krajach totalitarnych (PRL) czy post-totalitarnych (III RP), gdzie kryterium uznania przez tzw krytykę literacką polega w pierwszym rzędzie na stosowaniu klucza ideologicznego.

Stanisław Lem przebił się przez wszystkie bariery chociaż nie otrzymał nigdy nagrody Nobla. Nie podzielałem i nadal nie podzielam lemowskiej wizji fantastyki naukowej. Dla mnie literatura ma tylko wtedy sens, kiedy naprawdę zmienia świat, zmienia rzeczywistość dookoła siebie, staje się zaczynem przewrotu myślowego i nosicielem prawdziwej rewolucji duchowej. Samo piękno i prawda filozoficzna, czy psychologiczna, nowatorstwo formalne i koncepcyjne, to za mało.

Chcę wyrazić tym tekstem na Dziesiątą Rocznicę Śmierci Stanisława Lema, mój, mimo wszystko, podziw dla Duchowego Mistrza, który rozbudził i ukształtował moją wczesną literacką wyobraźnię i niejako zmusił mnie swoją postawą, rzuconym mi w 1985 roku wyzwaniem,  żebym bezpośrednio zmierzył się z nim i jego legendą. Zmierzyłem się, a czy zwyciężyłem pokaże czas.

https://www.youtube.com/watch?v=Zdrn6YmjBew

Podziel się!