NOWA powieść Komunikat 2029 12072002 (fragment)

Copyright © by Czesław Białczyński

 zima małpy monkeybig

Czesław Białczyński

Komunikat

2029 12072002

Widziałem dzisiaj kolorowe małpy – bardzo piękne, przystojne. Tańczyły i śpiewały, miały po 75, fikuśne sukienki i pantalony. 75 to średnia wieku tego zespołu a także średnia waga. Jest 20,29 i mój Norton Antywirus szaleje. Ma 49% więc przez najbliższą godzinę jestem skazany na skaning. Żadna sprawa. Człowiek uprawia od wieków nieustający skaning własnych zasobów. Ale dopiero od 20 lat ma miejsce sytuacja, że część tych zasobów znajduje się na zewnątrz mózgu, w czymś co jest zsyntetyzowane z mieszaniny drutów i półprzewodników zatopionych w plastiku. Nazywa się to pecet a używa się tego przy pomocy windowsów. Niewielu z tych, którzy się posługują tą przystawką inteligencji wie co oznacza skrót PC i co właściwie znajduje się w środku. Nawet jeżeli ludzie wymawiają takie słowa jak: procesor, RAM, megabajty, Windows, efekt cieplarniany, recesja, Kepler, Doppler czy demokracja, nie wiadomo, czy rozumieją naprawdę to co mówią. Przeważnie okazuje się, że mają na myśli coś mglistego, co się im wydaje że wiedzą, albo coś co jest zlepkiem dawnych obrazów i pojęć wygrzebanych z zamierzchłych epok pamięci przy pomocy zasady encyklopedyzmu.

Epoka Pamięci i encyklopedyzm to bardzo ciekawe jednostki teoretyczne w Teorii Jaźni stanowiącej podstawę Instrukcji i hiperpsychologii, Ani Teoria Jaźni, ani hiperpsychologia, ani tym bardziej Instrukcja nie są wykładane na żadnym „klasycznym” uniwersytecie. Czuję, że bez kilku wyjaśnień wypadniemy poza pasmo minimalnej czytelności. Większość z Was w ogóle nie wie o istnieniu hiperpsychologii.

Widziałem dzisiaj bardzo wiele, być może tak dużo, że mało kto mnie zrozumie. Być może to co mam do powiedzenia mieści się w bardzo wąskim paśmie indywidualnym, tak wąskim jak pojedyncza nitka spagetti długa na 49 lat. Wąskie Indywidualne Pasmo (wip), gdy się je wykrywa stosując aparat badawczy hiperpsychologii, oznacza że mamy do czynienia z wyjątkowo wysublimowanym osobnikiem o wysokim ilorazie inteligencji, ale niekoniecznie dobrze radzącym sobie w życiu. Klasyfikuje się go jako VIPa lokalnej populacji (LP). Instrukcja 69 NOE/2002 E.U.K. pod zagadkowym dla laika tytułem „Weryfikacja zasobów ludzkich pod kątem przydatności dla zadań i celów” zajmuje się tym typem szczegółowo w kilkunastu miejscach. Instrukcja, jak każda używana przez Nas, jest zaopatrzona w Indeks Występowalności. Wystarczy tam zerknąć żeby odczytać przy haśle VIP cyfrę 116 a przy wip – 49. Powiem tylko, że to bardzo wysoka występowalność w skali od 0 do 1000. Na stronie 696 w dziale Klasyfikacja Komunikatywności napisano, że jednostki obdarzone wip charakteryzuje zaszeregowanie do wpwk, co z kolei może skutkować nppi zerowej klasy. wpkw to Wąskie Pasmo Komunikacji Wspólnej, a nppi Niski Poziom Przenoszenia Informacji, skalowany od 0 do 9 kuców (stopni w podziale Kuczkina). Mam te wszystkie przypadłości osobnicze, lub jak wolą inni niepowtarzalne cechy charakterystyki jednostkowej.

Moje spagetti to długi szereg liter, cyfr i znaków rozpoczynający się od 52082601817  676 010 22 93 i dalej P350043120  AB2365698  630931ZUS  432619ZUR  63 10202892 337578313  10601925 310000986167  31 481 K 9/65 P PL 48124113228  KVO1810…. Każda z tych sekwencji to tylko enter do poziomu rozbudowanej informacji na temat. Na przykład pod 10601925 310000986167 można przeczytać o mnie: AKT 167.200,00  MIN –48.677,00 1997 MAX 398.656,00 2001. Nikt o kim wiadomo aż tyle jakiejkolwiek innej osobie, nie powinien spać spokojnie. Zapewniam, że o każdym z Was wiadomo o wiele, wiele więcej.  W kolejnych linijkach zajmującej całe strony charakterystyki, która każdego kto stanowi obiekt Naszego zainteresowania opisuje tak samo dokładnie jak spece z Oxford University opisują chromosomy z DNA doświadczalnej żaby, zawiera jeśli idzie o mnie, także następujący fragment: … VIP LP PL  wip wpkw08 nppi0//USP99… Ale nie o tym chciałem. To tylko po to żebyście zrozumieli iż wiem, że niewielu z was może pokonać próg nppi0.

W chwili obecnej – dzisiaj, jutro, za pięć a może i piętnaście lat – być może ten komunikat nikogo nie zainteresuje, ale przecież nie o to chodzi. Przed nami cała wieczność. Od chwili kiedy byłem jednym z Was a stałem się jednym z Nas wszystko, dosłownie wszystko, ma inne znaczenie, a mogę Was zapewnić, że bardzo dokładnie znam wagę słowa „wszystko” i jego pojemność komunikacyjną oraz informatyczną.

Kwestia oceny wagi zajmuje w instrukcjach aż 4 tomy. To dużo i mało, są bowiem kwestie liczone w setkach tomów Instrukcji, a tom Instrukcji to nie byle co. Jak żołnierze przed bitwą, za każdym z nich, stoją w bojowym szyku tysiące tomów Zwykłych Opisów. Jest oczywiste, że Wagi nie może ocenić nikt kto nie zna Instrukcji. To śmieszne, ale nie czuję ani cienia dumy z powodu, że jestem jednym z tych którzy potrafią. Ocena Wagi to mój nowy zawód. Nie ma go w moich oficjalnych biografiach, nie znajdziecie go w klasyfikacji Urzędu Statystycznego, znajdziecie go tylko i wyłącznie w Instrukcji. Kiedyś, gdy przyjmowano mnie do WKW MS, przeżywałem na przemian stany szoku i euforii. Wiedza, władza, dostęp do najskrytszych informacji i płynące stąd możliwości wywoływały w mojej głowie zamęt. Czułem się jak butelka szampana, którą nadludzka istota podrzuca dla zabawy, albo kręci nią jak kołem wariackiej ruletki. Karuzela pędziła coraz szybciej a cienkie ścianki mego Ja stawały się coraz bardziej niewidzialne. W moim mózgu buzowały oszalałe bąbelki. Tylko jakimś cudem nie wybuchłem Im w rękach. Tylko cudem mogę napisać te słowa dzisiaj dla Was. Dużo później zrozumiałem, że przez ten stan ducha przepuszcza się wszystkich obowiązkowo. Ci którzy nie wytrzymują odpadają. To tylko jeden z licznych testów rozłożonych niezauważalnie w czasie.

To nie jest powieść sensacyjna, to w ogóle nie jest powieść, ani dziennik, to jest po prostu Komunikat. Jeden z setek komunikatów zawartych pod właściwym enterem w Archiwum. Nie najważniejszy mój Komunikat, było parę ważniejszych, nie najkrótszy ani najdłuższy. Waga nie ma nic wspólnego z objętością. Czasami trzeba użyć milionów słów i cyfr by opisać istotne zjawisko i pracują nad tym całe sztaby rozproszonych po świecie ludzi. Czasami wystarczy jedno krótkie słowo. Jeden z moich najważniejszych komunikatów, który zresztą upubliczniano z różną intensywnością od 1983 roku brzmiał:

,

p o d

,

Miał kilka wersji (od a do f) i ocenę indywidualnej wagi WI 97,6%, a wagi obiektywnej WOLS 84,153%, zaś wagi WOLW 73,112%. Był to najważniejszy komunikat o Bogu w historii. Komunikat, który teraz odbieracie ma według Instrukcji WI 84,543%, WOLS 71,344% a WOLW 56,891%. Jego ocena zależy jednak od punktu widzenia. Z punktu widzenia Potencjalnej Zmiany Komunikat 2145 140492 ma wagę 1,016 zaś Komunikat 2029 12072002 aż 86,101. Być może właśnie z tego powodu w chwili, gdy macie możliwość zapoznać się z jego treścią już od dawna nie żyję. WI 97,6%! Czy kiedykolwiek uda mi się powiedzieć coś jeszcze ważniejszego? Od tamtej chwili minęło ponad 10 lat.

Bałem się siedząc z nią w chłodnym korytarzu kliniki Uniwersyteckiej. Ten stary uniwersytet budzi grozę, Jego struktury są tak samo skostniałe jak budowle. Ludzie, ludzie po prostu poddają się presji miejsca. Czy ta kobieta, ta małpa w kolorowej sukience, nie mówię o niej, mojej kobiecie, jednej z moich kobiet, wiotkiej blondynce, dziś już 40, ale o magistrze medycyny, lekarzu w spódnicy, grubym rozlazłym babsku ginekologu, czy ona jest tak skamieniała jak gzymsy za oknem wychodzącym na dziedziniec okryty nalotem dzikiego wina. Czy jej oczy widzą tyle co te okna, wytrzeszczone z trudem spod powiek wszechobecnych liści? Czy jej węch jest dokładnie otępiony musującą starą zielenią? Czy widzi jeszcze rozpacz i nadzieję, czy widzi jeszcze te wszystkie wózki, fotele z niklowanymi podnóżkami, te lampy stroboskopowe, te higieniczne, chłodne rewolwery zagłębiane w samo serce ludzkiej istoty? Czy też może z beznamiętną obojętnością urzędnika administracji państwowej przemierza sterylne korytarze myśląc o przepisie na chiński rosół, który poda dziś wieczorem, albo o świeżym zakupie karminowych pantofli na trzynastocentymetrowej szpilce? Czy spod jej ciężkich powiek, zmęczonych upałem, wyjrzy na nas istota ludzka zaopatrzona przez Boga w duszę, czy tylko okaże się jeszcze jednym automatem, jakich miliony minąłem w ciągu ostatnich lat? Mijałem je. Byłem z nimi, w różnych relacjach, ale wszystkie te ścieżki to były tylko ścieżki mijania. Lekarz medycyny to jest po prostu pewien specyficzny szczep w gatunku ludzkim, wyjątkowo sprytna małpa, która wie, że alokacja w sektorze AMHO 01 – 09 to najpewniejsze miejsce pod słońcem w ekosystemie. Nie wie tego, dlatego że rozumie co to sektor AMHO, wie bo po prostu czuje i kalkuluje na podstawie swojego spryciarskiego czuja. Chce być tam, gdzie ludzie przybiegną zawsze, w niezmiennej masie określonej statystycznie wynikiem rachunku eliminatorów populacji. Chce być tam, gdzie władza osiąga swoją graniczną postać niemalże boskiej mocy. Wtedy właśnie osobnicy niesieni falą zwierzęcego strachu o własne ja kładą na szalę cały swój życiowy dorobek. Naprawdę, to takie proste, chcesz żyć jak król zostań lekarzem. A ta, ta stara rozlazła baba o wzroku obżartego warana, z jakiego powodu się tutaj znalazła? Czy na początku miała poczucie misji, czy od samego zarania kierowały nią najbardziej płaskie instynkty bycia kimś, kimś kto decyduje i bierze? Ile tysięcy ciąż i porodów, ile setek zdegenerowanych, obumarłych przedwcześnie płodów uformowało jej pancerz obojętności i to martwe spojrzenie? Piątek po południu, to dopiero początek jej dyżuru, który się skończy jutro o tej porze. Dwadzieścia cztery godziny z ludzkim bólem, deformacją, nadzieją i nieszczęściem, z krwią, bebechami, jelitami, pochwami, rozwartym kroczem, wrzaskiem, skalpelem, cięciem, wyrywaniem flaków, z rękami zanurzonymi po łokcie w brzuchach innych kobiet, rozhisteryzowanych, wyjących, opętanych bólem, obojętnych w śmiertelnym bezruchu i beznadziei. Tuż przy życiu i śmierci. Trudno o bardziej ekstremalne miejsce. Co się musi dzisiaj wydarzyć by wskaźniki adrenaliny w żyłach tej kobiety drgnęły choćby o milimetr? Kobieta siedząca obok mnie, blada, wychudzona wymiotami i własną niepewnością, wciąż mi nieobojętna, mimo że może już nie kochana, musi przecież dla tej ropuchy, być tylko zestawem znaków w karcie, wyłącznie jeszcze jednym rutynowym przypadkiem ciąży po 40-stce. Czy przy całej swojej wiedzy i władzy mogę coś zrobić, żeby zmobilizować jej uwagę? Alicja zmusiła mnie, żebyśmy na placu targowym kupili dla niej pojedynczą różę. Chciała jej wręczyć tę różę, po co? Żeby obłaskawić los? Żeby jej ręka wodząca czytnikiem usg znalazła potwierdzenie nadziei i zarazem zaprzeczenie obawom? Ale jej ręka musi być przecież, niezależnie od danin, po prostu zobojętniała po tylu milionach przelotów w śliskiej galarecie.

– Pani doktor?! – zawołała Ala nieśmiało, podrywając się z krzesła, kiedy dojrzała ją gdzieś na końcu prześwietlonego słońcem, białego jak pustynia korytarza.

– Jakby sama nie pracowała w szpitalu i nie wiedziała – pomyślałem – Jest teraz po prostu zagubioną dziewczynką, typowym małpim osobnikiem przerażonym własną sytuacją w sektorze AMHO.

– Ach, to pani, szkoda że teraz, właśnie już pędzę na operację – rzuciła w przelocie waranica przetaczając swoje ciężkie cielsko obok nas. Trudno było rozpoznać czy to pretensja czy żal, czy zmęczenie, czy obojętność. Zahaczyła mnie wzrokiem, ze dwa razy, jakby szacowała swoje przyszłe kłopoty, a może zyski. Miałem pewność, że właśnie dokonała oceny mojego nasienia i jego możliwości. Czy to był ten ułamek sekundy kiedy jej wzrok spoczął na moim rozporku? Wal się na ryja tępa chimero – powiedziałem w myślach – Gdybyś wiedziała, że to wcale nie moje? No, kto wie może to cię właśnie ruszy, ale zostawmy ten atut na przyszłość.

– Proszę się nie kłopotać, mamy dużo czasu – uśmiechnąłem się przymilnie do jej tłustego dupska, żeglującego za zakręt po lustrzanej posadzce.

Operacja, wycie, krew ściekająca po udach, płód ciśnięty w plastikowy worek, nic co ludzkie nie jest mi obce – Kto to powiedział, kiedy i po co?

Widziałem dzisiaj jak rozpadł się stary świat i wiem, że nie dotarło to tak naprawdę do prawie nikogo. Faceci z N. Y., bardzo mądrzy, w białych kitlach, zaopatrzeni we wzmacniające wzrok z niewyobrażalną siłą przystawki, w podnoszące sprawność kończyn ultraprecyzyjne manipulatory, w wyrzucone na zewnątrz hiperszybkie i nadpojemne mikroprocesorowe mózgi stworzyli dzisiaj – Tak naprawdę nie wiadomo kiedy – ale „fakty stają się tylko wtedy kiedy ogłoszą je media” [1] – więc dzisiaj w Science stało się!!! Stało się!!! Bóg się rodzi!!! Człowiek po raz pierwszy w historii, po raz pierwszy, jak w mitach i baśniach (ale realnie) stworzył z niczego życie. I chociaż miliardy tworzyły życie prostym aktem zapłodnienia, tak jak chociażby ta tutaj obok mnie siedząca ślepa, bezmyślna, zniewolona parciem genów jasnowłosa samica, którą kochałem – kiedyś, teraz sam nie wiem, zwłaszcza, że o czym ona nie wie, zupełnie inaczej rozumiem to słowo – ja nie, ja po raz kolejny nie, konsekwentnie, świadomy konsekwencji, odmówiłem współpracy, więc ona i jakiś inny typek, który ma się za wielkiego cwaniaka, dyrektor oddziału wielkiego szpitala (co za absurd!) stworzyli to, prostym aktem prokreacji nie troszcząc się co dalej, byle było, bo chcą.  Ale to jest zupełnie co innego począć życie siłami natury, choćby nie wiadomo jak mocno przefiltrowany był ten akt przez sito świadomości i wysublimowany ponad proste instynkty.

Człowiek dotychczas mógł począć tylko człowieka. Jakieś pięć lat temu nauczył się poczynać identyczną owcę z owcy, kozę z kozy, pytona z pytona bez pomocy baranów i capów, i samców pytona. Człowiek brał komórkę rozrodczą i jakąkolwiek inną komórkę i strzykawką opróżniał, a potem ożywiał, tworząc nowy organizm. Jednak by ten organizm mógł przyjść na świat musiał być noszony i urodzony przez owcę lub kozę albo na przykład pytonicę. Ci dwaj faceci z N. Y. zrobili coś zupełnie nowego, w garść prostych składników mineralnych tchnęli życie tworząc zjadliwą bakterię. Zrobili to tak samo prosto i lekko jak z metali, półprzewodników i plastiku produkuje się komputer, samochód, albo jak z warzyw i mięsa gotuje się rosół. Był piątek, 12 lipca, godzina 13.17 kiedy dotarła do mnie ta informacja. Nastąpił przełom, z rosołu, zwykłego rosołu z kury można będzie wyprodukować cokolwiek, nową kurę (może nawet tę samą co była ugotowana), bakterię ospy, jeżozwierza, armię mrówek. To oczywiście żarty tylko, ale… Pamiętałem też coś innego sprzed około dwóch miesięcy – syntetyczne udka indycze w pewnym laboratorium przyrastające w procesie chemicznym wzdłuż kości. I jeszcze coś innego, sprzed dziesięciu dni – teleportację atomów w Australii. Co się stało? – myślałem – O co właściwie chodzi? Gdyby nie puszczono tych informacji w obieg nikt by o tym nie wiedział, a więc to by się nie stało. Chciałem jak najszybciej porozmawiać z Andrew Bullitem, ale to nie jest takie proste, kiedy się ma swoją funkcję w firmie.

Byłem dyrektorem w pewnym dziwnym miejscu, tam oczywiście gdzie powinienem być. Posłali mnie, stwierdzili, że to jest TO miejsce, i można z niego najwięcej zobaczyć, najwięcej zrobić i najwłaściwiej ocenić działania lokalne. Dlaczego interesowała ich ta właśnie lokalna społeczność, to już nie był mój problem i dawno przestałem sobie zadawać pytania na ten temat. Dostajesz polecenie i wykonujesz je, a potem twój komunikat idzie do Archiwum. Kto z niego korzysta i kiedy, to nie twoja sprawa. Grupa GG (Goraj Group) pojawiła się w Polsce w 1995 i powoli, systematycznie pięła się w górę. Działała niezauważalnie, a ulokowała się w kilku ważnych dziedzinach gospodarki. Sektor kapitałowo – inwestycyjny, budownictwo, development, nieruchomości, architektura, wyposażenie wnętrz, energia odnawialna, poligrafia, wydawnictwa i sztuka – bardzo ciekawy konglomerat. Z tak dobranych składników „rosołu” mogło się urodzić coś niespotykanego. Najważniejszą jednak postacią był tu sam Robert Goraj, człowiek, który w 1989 wyemigrował do Kaliforni, gdzie poruszał się blisko Billa Gatesa i w kręgach światka filmowego, ale chętniej wśród tych kilku spryciarzy z Krzemowej Doliny. Po powrocie przejął z rąk rodziny kilka nieruchomości i podupadający biznes handlu komputerami, gruntami, tartaki i usługi stolarskie. To on swoją osobą scalał dziś wszystko w jedność, popychał do przodu odważnymi decyzjami, precyzyjnie i dynamicznie przekształcał poprzednią strukturę, likwidując jej zadłużenia i dobierając właściwe osoby na współpracowników. Parł bez rozgłosu do przodu wydobywając interes z chaosu i ruiny. Aż stał się, nie wiedząc, kimś ważnym dla Nas. Mogło też być inaczej, mógł wiedzieć, a wtedy… nie, wolę nie myśleć co to może znaczyć, na pewno coś większego niż bym chciał, coś z czego nie wiadomo czy się cieszyć, czy się bać.

Było upalne południe, 33 stopnie w cieniu i tropikalne powietrze. Dusiłem się i pociłem, mokra biała koszula lepiła mi się do pleców, pot spływał po udach i wsiąkał w czarne wranglery, wielobrawny, modny krawat odciął moje ciało skutecznie od świata i nie dopuszczał do piersi ani grama powietrza. Znowu na moim biurku podskakiwał telefon, chyba już sto pięćdziesiąty raz dzisiaj. W drzwiach przestępując z nogi na nogę, z plikiem arkuszy pod pachą, stosem pism i raportem w ręku, kręciła się smukłonoga, kruczowłosa, Weronika o wielkich oczach sarny i po arabsku brązowej skórze. Jej proste, włosy lśniły jak na reklamach, wpadały w granat i spływały na ramiona, zwłaszcza na lewe ramię, przykrywając tatuaż chińskiego smoka.

–          Panie dyrektorze – tylko jedno słowo, proszę, A ja czuję w żyłach drum and base i harddancecoreowy Anex Production z Jamajki  – Była piękna, musiała być skoro była wicemiss Polski, ale nie pociągała mnie.

–          Niech pani siada – wskazałem jej krzesło podnosząc słuchawkę. Dzwonili z recepcji, to była moja asystentka Ewa.

–          Panie dyrektorze, prezes Pogara, czy będzie pan rozmawiał? – Westchnąłem ciężko, rzucając okiem na ekran mojego simensa. 13. 27. jeszcze ponad dwie godziny. Nie do wytrzymania.

–          Tak, niech pani łączy. – Poczułem, że w moim głosie zbyt mocno zabrzmiała nuta rezygnacji. Trzeba się wziąć w karby. Mobilizacja. Dancecore i rythmandblues – Tingeline.

–          Witam panie dyrektorze. Dzwonię, żeby uspokoić, w związku z opóźnieniem. Proszę nie myśleć, że nic się nie dzieje. Profesor Reszka pracuje pełną parą nad projektem, ale chciał go jeszcze pokazać na Radzie zanim siądziemy do negocjacji.

–          Witam, witam serdecznie panie prezesie – podkręciłem obroty do 3000, a może i 3 i pół, przepowiadając sobie w myślach ewangelicznie kultowy rytmiczny numer Van Dyke’a z kultowej radiostacji – Nic nie szkodzi, rozumiem oczywiście, to nie jest prosta umowa, ale też nie często się trafia taka oferta jak nasza, doprowadzenie klubu w cztery lata z III ligi do pucharów Europy, budowa stadionu tenisowego, hotelu, basenów, ogrodu tropikalnego, osiedla i jeszcze do tego miejskiego stadionu na 50 tysięcy widzów. Mam nadzieję, że Miasto pamięta o jesiennym terminie… Ale, ale znowu pisze o was prasa, co się dzieje z tą działką przy Focha? Czy to już definitywnie ją straciliście? Jeszcze dwa miesiące temu słyszałem od was, że macie ją w ręku.

–          Drobne kłopoty. Może to i lepiej z tą decyzją eNeSA. Teraz można rozmawiać z Miastem o zastępczych terenach, innych lokalizacjach. Ale dzwonię panie dyrektorze, bo chciałem zwrócić pana uwagę i proszę uczulić swoich angielskich partnerów i przekazać Haremu Cuntowi, że pojawił się nowy element, nasza rodzima firma z sektora oprogramowania, Softarch. Profesor Badylak dał na razie 120 tysięcy za logo na koszulkach i reklamę na stadionie, ale podpalił się do akcji nowej emisji. Musimy bardzo intensywnie wykorzystać te dwa miesiące i zrobić wszystko żeby dojść do porozumienia.

–          Tak, oczywiście. Tylko minęły już dwa tygodnie od spotkania u wiceprezydenta Sosnowskiego w Magistracie i wciąż nie mamy tego projektu w ręku. Czasami, się zastanawiam czy po waszej stronie rzeczywiście znajdzie się ktoś kto podejmie tak poważną decyzję. Tak jak mówiłem, potwierdzam, będziemy gotowi w tydzień, jeżeli tylko panowie wygenerujecie projekt i możemy siadać do stołu. Mamy potwierdzenie zaangażowania kapitałowego, raporty roczne i rekomendacje IC Harris.

–          To bardzo mnie cieszy. W żadnym wypadku proszę nie wątpić w intencje Miasta im bardzo zależy na pozytywnym finale.

–          Mam nadzieję

–          Ja pewność

–          W takim razie do zobaczenia w przyszłym tygodniu, myślę, że koło wtorku.

–          Wiem, ze powinniśmy neutralizować Badylaka, ale z drugiej strony też bym chciał, żeby ktoś wreszcie ulżył klubowi i żeby ten sezon nie był stracony.

–          Jestem przekonany, że dojdziemy do porozumienia, sprawy toczą się po naszej myśli, ale proszę przyspieszać Reszkę i resztę. Przyjemnego weekendu.

Jeszcze nie odłożyłem słuchawki, kiedy w drzwiach stanął Marcin. Był moją prawą ręką i siedział po prawej stronie, tuż obok mnie, za szybą.

-Tłumaczył się?

– Nie. On, jak każdy prezes footbal clubu uważa, że najlepsza obrona to atak. Opowiada o Softarchu, że chcą wykupić ich nową emisję. Przedtem straszył Austriakami. Tylko że się rozpłynęli w powietrzu, a teraz to.

– Z tego co wiem Softarch nie przędzie tak dobrze żeby wysupłać 3 miliony na nowe akcje. Dali im te sto dwadzieścia i to pewnie z trudem.

– To może ja przyjdę za chwilę panie dyrektorze – odzywa się słabo Weronika

– Nie – proszę pokazać. Już skończyliśmy – dałem znak Marcinowi żeby wyszedł. To nie był czas ani miejsce na rozważanie kontraktu. – Słucham panią.

– Rozmawiałam z centralą Inter Transitu w Poznaniu, z tą panią o której pan mówił i potwierdziła, że oni pokryją 90 procent kosztów transportu kolekcji do Szwajcarii, ale prezes Goraj powiedział, że my nie będziemy tego firmować i mam to komuś przekazać. Mam z nimi dalej rozmawiać?

– Pani Weroniko, czy ja zmieniłem polecenie? Proszę to załatwić do końca, tak jak mówiłem. Niech sobie pani nie zawraca głowy myśleniem co dalej. Prezes mówił o tym co dalej. Rzeczywiście nie będziemy się zajmować tym transportem i wystawą w Szwajcarii, wszystko przejmie Korbacki z Lozanny, ale dopiero, kiedy załatwimy sprawę formalnie. Co poza tym, rozmawiała pani z Sacred w Szczecinie?

– Szczerze mówiąc – zawahanie, ucieczka oczu – Szczerze, to nie, bo uważałam….

–          Pani Weroniko, czy ja sam mam do nich zadzwonić? Ja mogę – zawiesiłem głos – Ale to może być wtedy pani ostatnia sprawa w tej firmie.

–          Nie, ależ ja zadzwonię, oczywiście że tak, tylko po prostu wydawało mi się, pomyślałam że skoro już raz odmówili to będzie, jak żebranina jakaś, więc…

–          Pamięta pani naszą rozmowę sprzed dwóch miesięcy, kiedy przeszła pani przez testy? Tutaj trzeba wykonywać polecenia. Nie rozumie pani, ale robi, taka jest zasada! Negocjuje pani, bo takie było polecenie, a nie po to żeby zakończyć negocjacje sukcesem, bierze pani udział w przetargach nie po to żeby je wygrywać. To nie należy do pani oceny, jak w ich oczach będzie wyglądał ten telefon. Proszę go natychmiast wykonać i tyle.

Weronika zaczęła się zbierać. Gdyby nie jej opalenizna byłaby czerwona po czubki uszu. Właśnie w tym momencie wszedł Tomek Kaflarek, jak zwykle zatroskany, ciężki i zdezorientowany. Kilka osób rzuciło się na niego.

–          I co? I jak?!

Skierował się prosto do mnie.

–          Nie chcą nam dać tej reklamy. Mówią, że możemy zrobić tylko wkładkę i na CD ma być identycznie jak w informatorze.

–          Ćwieki. Mówiłem, że nie dojdziemy do ładu z tymi kołkami z Marszałkowskiego – rzucił się Rafał Czech, świeży nabytek w wydawnictwie – Lepiej było to przegrać.

–          Przecież przegrał pan, wygrał Granit Media. O co chodzi panie Rafale, boi się pan tej roboty?

–          No tak, panie dyrektorze pana to się żarty trzymają, przecież Granit to też my.

–          Nie panie Rafale, pan był Fundacją, a wygrał Tomek. Granit to on, na razie to wciąż jego zmartwienie, ale kto wie może następny przetarg będzie pański, trzeba się starać. Póki co pan Kaflarek będzie kierował panem a nie pan nim. Jedno się zgadza, obaj macie robotę i odpowiadacie za nią. Życzę wam więcej takich kłopotów w najbliższej przyszłości.

Rozdzwonił się mój siemens.

–          Słucham, a witam panie Waldemarze, jak tam nasze zezwolenie na galerię. Ruszymy wreszcie z tą budową…

I tak dalej, i tak dalej…..

Kraków, początek lata, prowincjonalne miasto Środkowej Europy, jedno z dwóch najważniejszych w Polsce. Ten rok był dziwny. Sześciokrotnie w kwietniu i maju nocne wiatry przywiały piaski z Sahary i miasto nakrył czerwony śpiwór pyłu. Jak nigdy, od dwóch miesięcy pozostawało w afrykańskich prądach powietrza, i było jak wielka tropikalna kadź, nagrzane, buzujące, kipiące zielenią i duszne. Jakby ten śpiwór majowy odciął je raz a skutecznie, miejmy nadzieję nie na zawsze, od chłodnego powietrza ze Skandynawii. Spływałem potem i byłem rozdrażniony. Brano to za normalny objaw w tych warunkach i przy tym stresie, ale istniały też inne powody. Za szybami mojego boksu kłębił się tłum podległych mi pracowników, którzy ciągle ode mnie czegoś chcieli. Był piątek, czyli przed weekendem, ale to tylko pogarszało sytuację. Wygraliśmy drobny wydawniczy przetarg, a poza tym na wszystkich frontach szło nam nadspodziewanie dobrze. Właśnie dlatego w zminimalizowanej, zdezorganizowanej strukturze firmy wzmagał się chaos. Wokoło szalała recesja, biura i fabryki zwijały się z godziny na godzinę, a ich właściciele zostawiając po sobie niespłacone czynsze, zaległy ZUS i rachunki telefoniczne oraz puste cztery ściany, znikali. Rozpływając się w niebycie jakby nigdy nie istnieli zmieniali miejsce z szybkością światła. Czasami przez jakiś okres można ich było jeszcze wytropić. Jeżeli na przykład musieli ze względów biznesowych posługiwać się internetem. Trzeba było szybko łapać ich strony www i maile, namierzać i walczyć pazurami o swoje. Kto nie był wystarczająco bezwzględny, nie chciał albo nie mógł, odzyskać długów przy pomocy bitnych Ukraińców, albo wykazywał jakieś ludzkie odruchy, musiał sam upaść. Kolosy państwowe, spółki Skarbu Państwa, sprywatyzowane świeżo zakłady, firmy prywatne duże i małe, funkcjonujące od 20 lat i te całkiem świeże, tonęły w długach ciągnąc za sobą na dno dziesiątki małych kooperantów. Padały stocznie, huty, fabryki zbrojeniowe, sektor e‑commerce, rybołówstwo, przetwórstwo i rolnictwo. Nikt nie mógł nic sprzedać, towary zawalały półki, a ludzie przymierali głodem. Rozwścieczeni chłopi na kilka miesięcy przed zakończeniem negocjacji z Unią wysypywali z pociągów zboże na tory. A nam szło dobrze. Czy nie dlatego mnie tutaj przysłano? Odegnałem tę myśl. Nie powinienem wiedzieć dlaczego, bo to przeszkadza w ocenie. Bardzo chciałem zadać Bullitowi jedno pytanie, ale wiedziałem, że być może będę to mógł zrobić dopiero w poniedziałek. Bullit zastąpił Skunksa i był jednym z nielicznych moich bieżących kontaktów. „Liczba kontaktów bieżących musi być minimalna, ponieważ obserwator, stykowiec czy ktokolwiek inny musi żyć w Normie”[2]. Skunks był dla mnie czymś więcej niż zwykły kontakt. Znałem go od początku. Razem przeszliśmy wszystko od 92-giego.  Skunks przestał istnieć. Przestał i już. Jego wzrok stał się martwy, jego zegar się zatrzymał chociaż ciało nie przestało tykać.

A przecież pamiętałem jeszcze bardzo dokładnie ten błysk w oku Skunksa, kiedy odkrył że wydarzy się nieszczęście i że nic mu nie zapobiegnie. Pewien znany i dobrze się zapowiadający biskup miał według jego wyliczeń zakończyć życie na szosie w okolicy Warszawy. Powszechnie wróżono mu świetlaną przyszłość, i nikomu nawet przez myśl nie przeszło, ze jego dni są policzone. Gdyby jego samego o to zapytać pewnie by się roześmiał, albo wzruszył ramionami. Nawet gdyby wygłosił filozoficzne: – Cóż, tylko Bóg może to wiedzieć! – i tak by w to nie wierzył. Co więcej myślę, że kiedy ten „zając” wpadł mu pod koła dalej nie wierzył, do samego końca, że to już niestety koniec. Nie zmówił modlitwy, nie wyspowiadał się, nie zyskał rozgrzeszenia. Czy zatem trafi do nieba tylko z tego powodu, że był biskupem? Pardon, czasami mnie ponosi. Przyczyna tego wypadku nigdy nie została odkryta. Skunks go przewidział i wyliczył z dokładnością do jednego tygodnia. To chyba była jego najbardziej trafiona indywidualna prognoza pojedynczego zdarzenia. Coś dużo lepszego niż mój komunikat 2145 140492. Skunks nosił oficjalne nazwisko Adam Młodkowic, był prognostykiem i oczywiście miał wszystkie swoje oficjalne namiary dostępne w oficjalnej biografii. Jego biografia nie mówiła nic o tym, że główną jego profesją jest prognostyka, głównym zajęciem Instrukcja, a głównym miejscem zatrudnienia WZW. Tego dnia, po prostu zwariował. Miał niebywałą okazję, ippz 99,987%, i ani nie zdążył ani nie potrafił na czas przekonać o tym WZW. Jakieś wnioski dla nas wszystkich z tego wynikały. Na pewno zostały wyciągnięte i wdrożono prace zapobiegawcze.

Niektórzy ludzie mają niesamowitą intuicję, nie mówię teraz o Skunksie on wiedział bo potrafił prognozować na podstawie Instrukcji, to co innego. Ale na przykład przedwczoraj taki jeden gość z Ogólnopolskiego Komitetu Porozumiewawczego zakładów zagrożonych upadłością, znany przywódca związkowy z przeszłości, potem prezydent Szczecina przez jakiś czas, nazywa się chyba Jurczyk, powiedział do kamer, że wierzy w powodzenie akcji protestacyjnej, w jej ogólnopolski charakter i że się ona skończy strajkiem generalnym w całej gospodarce, a może nawet i obaleniem rządu pod warunkiem, że ich od środka nie rozsadzi masoneria. Bardzo ciekawe stwierdzenie, choć oczywiście masoneria to tylko zwodnicze hasło służące potęgowaniu mayi. I w Normie ktoś może trafić w sedno, choć jest to trafienie ślepej kury, a adresat wskazany w nagłówku to tylko majak i raczej legenda niż faktyczna sprawcza siła. Ale jak widać działając na zewnątrz Normy, trafiając w sedno, wiedząc, można coś spieprzyć tak, że człowiek załamuje się psychicznie i ucieka w obłęd.

Świat jest piękny. Jak bardzo piękny da się ocenić naprawdę będąc tylko na zewnątrz Normy. Norma to w Naszym żargonie i języku Instrukcji świat Normów, czyli Wasz świat. Człowiek wie, że tak naprawdę nie są ważne te rzeczy, które w Normie często wydają się najważniejsze. Wie, że otoczeni złudzeniem, uwikłani w fałszywe emocje, kierujący się płonnymi ambicjami Normowie nigdy nie docierają tam gdzie chcieliby trafić, nigdy też nie dochodzą do celu. Czasami przechwalają się, że osiągnęli to co zamierzyli, ale w głębi duszy wiedzą, że to przechwałki, puste gadanie – nie tutaj chcieli być tylko gdzie indziej, nie tak chcieli tego dokonać tylko inaczej, i nie bardzo pojmują jak do tego wszystkiego doszło. Wiedzą, bo czują. To żadne zresztą odkrycie, pojęcie uwikłania w mayę znają już Wedy, a cała asceza buddyjska nie służy niczemu innemu jak wyzwoleniu się z mayi. Co ciekawe Słowianie przejęli to pojęcie i słowo z jakichś dawnych tajemniczych kontaktów ich kultury z kulturą indyjską. Słowa weda i maya pisane i mówione tu trochę inaczej – wiedza i majak (majaczenie, omam, omamienie) – znaczą dokładnie to samo, co w Indiach, jak w żadnym innym europejskim języku i kulturze. Ale mistrzowie zen dobrze wiedzieli, że asceza sama dla siebie to za mało by zyskać właściwą ocenę. Cały zespół działań służył temu by wyrwać ich z Normy. Dopiero spoza Normy, pozbawieni pierwiastków mayi zyskiwali oświecenie. Zatem nie odkrywaliśmy Ameryki stosując te same zasady dla innych celów i wykorzystując je w inny sposób. Zresztą każdy z Nas z własną biografią i siecią biograficznych powiązań jest przecież Normem i jako Normowie nie mamy wcale większych indywidualnych szans na szczęście czy sukces.

To miał być rok Dzieciątka, i faktycznie był, tylko że mało kto o tym wiedział. W lipcu w Stanach Zjednoczonych szalały upały, pożary i powodzie, w Peru temperatura spadła do minus 20 stopni i ludzie zamarzali żywcem, w Chinach setki osób zginęły w prądach wylewających rzek, a nad Japonią i Filipinami co chwilę szalały huragany. Przecież przewidzieliśmy El Ninio, ale widocznie tak miało właśnie zostać. Wiadomości nie upowszechniono, zatem rzecz się nie wydarzyła. Ktoś gdzieś, może w Stanach, może na Filipinach, ocenił wagę i umieścił komunikat w Archiwum, ale widać ktoś inny może w Stanach a może w Chinach, a może tutaj w Krakowie, przy sąsiedniej ulicy, nie zrobił z niego z jakichś powodów użytku. I 1981-szy był rokiem Dzieciątka, ale czy ktoś teraz o tym pamięta? Czy ktoś potrafiłby ogłosić podobną tezę publicznie, wskazać na te dwa fakty. I co? I co z tego, że ten i tamten rok łączy El Ninio? Ale w tym roku nikt oficjalnie El Ninio nie ogłosił, więc go nie ma. I już – brak materiału do porównań. Prosta technika. Tyle, że gorący prąd nie przestał tkwić na równoleżniku blokując normalne przepływy mas powietrza pomiędzy półkulami. To był dziwny czas, który zaczął się 11 września 2001, a właściwie jeszcze wcześniej, od krachu rynku e-commerce na amerykańskiej giełdzie i odpływu gotówki z e-biznesu na całym świecie. Po zamachu i upadku World Trade Center nowojorska giełda poszła jeszcze mocniej na dno, a za nią indeksy na całym świecie. Potem przez chwilę wydawało się że odzyskuje równowagę, ale w czerwcu zaczęły spadać na nią kolejne ciosy. Serię bankructw gigantów światowych rozpoczęło Texaco, poprawił Enron a rynek dobił WorldCom. Polska zawsze naśladowała Amerykę jak bliźniacza siostra, we wszystkim, w najgorszym też. Z kilkunastu portali internetowych przetrwało zaledwie trzy, Coimptus gigant komputerowy z Małopolski oskarżono o oszustwa podatkowe i manipulacje VATem, szefowie PZU poszli siedzieć oskarżeni o wielomilionowe przekręty i fałszowanie ksiąg, szefowie Stoczni Szczecińskiej także ruszyli w ich ślady, przywodząc do bankructwa H. Cegielskiego i kilkunastu kooperantów. Gdzieś po drodze zbankrutowała dokładnie caluteńka Argentyna, a jeszcze wcześniej równie egzotyczny superkoncern Daewoo z Korei, który dla Warszawy nie był orientalnym kwiatem o fascynującym zapachu, lecz chlebem powszednim dla 20 tysięcy robotników w fabryce samochodów. Do tego wszystkiego Żydzi w Palestynie mocno przebrali miarkę, a Palestyńczycy w Syjonie jeszcze bardziej przeciągnęli strunę i rzeka krwi, do której świat przywykł nagle zamieniła się w kipiący ocean. A w tym wszystkim my, Goraj Group, szliśmy jak burza w górę. Skupowaliśmy tytuły tygodników fachowych, wydawnictwa, stacje radiowe, studia filmowe, kluby sportowe, przedsiębiorstwa produkujące prefabrykaty z betonu i papier, grunty i budynki. Budowaliśmy wieżowce w centrum stolicy, projektowaliśmy hotele i kampus uniwersytecki w Krakowie i sięgaliśmy po koncesję na port kontenerowy na Wybrzeżu. Pod kilkunastoma różnymi szyldami, niezidentyfikowalni, działający dla różnych spółek zagranicznych i podmiotów krajowych, ale w sumie najprawdopodobniej – tego nie wolno mi powiedzieć ze stuprocentową pewnością – dla tej samej grupy osób. Jak to możliwe? To właśnie jest zagadka, choć niewykluczone, że nie taka wielka na jaką wygląda. Tutaj właśnie byłem w samym sercu rzeczy, w samym środku lata. Byłem pewien że tak jak nikt nie ogłosił roku El Ninio, tak ktoś z premedytacją ogłosił fałszerstwa księgowe w USA. I byłem tez pewien, że nic nie dzieje się samo, a GG idzie w górę pchane niewidzialnym parciem jakiejś gigantycznej siły.

Była 21.21 kiedy skaning wreszcie się skończył. Mogłem napisać maila do Bullita. Dzień był wyjątkowo ciężki i opróżniłem już dwie puszki piwa. Z reguły nie pozwalałem sobie na alkohol przed 22-gą, ale dzisiaj mogłem pofolgować, w końcu szedł weekend. Jednak nie wyłączyłem żadnej ze służbowych komórek. Ktoś taki jak ja prawdziwy luz ma dopiero w trumnie. W mailu niewiele można napisać. Jeżeli znasz kogoś dobrze wystarczy jednak parę syntetycznych zdań, nie czytelnych dla operatorów poczty czy włamywaczy. Mogłem go spróbować wywołać przez gadu-gadu, ale to byłby cud jak w Betlejem gdyby się po drugiej stronie pojawiła jego uśmiechnięta gęba. „Hallo Andrew, What do You think about El Ninio in 1981 and now? Did You remmember teleportation from Australia three week ago, and experiences with new life in N. Y. today? Czeslaw.

Tylko tyle. Wiedziałem, że tym co lubił najbardziej były polskie dziewczyny i najprawdopodobniej nie będzie go w domu przed poniedziałkiem. Rozłączyłem się i wszedłem na monitorowane przeze mnie strony www.  Seks i przemoc w seksie – rapizm, bondage i spanking. Oto świat mojego dodatkowego zajęcia po godzinach. Wykonywałem je w izolacji, w zaciszu mojego gabinetu, w ograniczonej tajemnicy przed rodziną. Teraz mogłem się zachowywać swobodnie, ale kiedy były córki i Anna trzeba to było robić dyskretnie. Anna wiedziała, oczywiście, ale nie do końca, tylko tyle, że mam takie dziwne zainteresowanie. Niepokoiło ją to, ale to bardzo ważne mieć tolerancyjną żonę, która jest twoim przyjacielem i ufa ci we wszystkim. To bardzo ważne nie zawieść takiej osoby i nigdy nie utracić jej przyjaźni. Choć żadne z nas tego nie przypuszczało kiedyśmy się zobaczyli po raz pierwszy, i potem długo nie mogliśmy w to uwierzyć mimo, że mijały kolejne pięciolatki, tworzyliśmy zgraną parę już dwudziesty szósty rok. Cały ten czas minął  jak mgnienie. Ktoś powiedział, że będąc z kimś blisko nie można mieć żadnej tajemnicy. Być może, ale tylko pod warunkiem, że ta tajemnica jest wiarygodna. Kiedy wygląda zbyt odlotowo nawet jak o niej wspominasz jesteś traktowany z przymrużeniem oka. Tak właśnie było z WKW i Instrukcją. Oczywiście nigdy nie mówiłem tego wprost, ale gdybałem na ten temat niejednej nocy przy lampce przyrzuconej czerwoną hustą z indyjskiego jedwabiu, kiedy uspokajaliśmy oddechy po kolejnej wyczerpującej porcji seksu. Jej piersi falowały jeszcze bardzo nierówno, wzrok topił się w czarodziejskiej mgle, wiatr szarpał firanki przynosząc klaksony karetek, szum wierzb i zapach rozgrzanego kurzu i floksów.  Nie mogła mi uwierzyć, ale to także przez tą moją naturę wiecznego kpiarza. Nie raz opowiadałem niestworzone historie, które wydawały się możliwe a okazywały tylko żartem. Pamiętam, kiedy byliśmy ze sobą jeszcze bardzo krótko, Anna rozpłakała się kiedy jej powiedziałem, że jedna z tych bajek to żart.

-Płaczesz? Co ty, dlaczego?! – zdziwiłem się

-Bo gdyby tak było naprawdę świat byłby taki piękny. – szlochała

Kochałem ją za to, a wtedy poczułem się wyjątkowo gruboskórnym zwierzakiem. Wiedziałem, że nigdy nie będę zdolny osiągnąć takiej wrażliwości mimo, że chełpiłem się moim ilorazem inteligencji i oburęcznością uczynniającą obie półkule mózgu. Podziwiałem ją za wiele rzeczy, za urodzenie naszych obu córek przez cesarskie cięcie za to, że tolerowała Alicję i inne moje sprawki, że nie narzekała nigdy i była zawsze pełna optymizmu.

Ze wszystkim sobie poradzimy – mówiła obejmując mnie za szyję i głaszcząc po rozpalonym czole – Tylko musimy zawsze być razem, i żebyśmy byli zdrowi.

I rzeczywiście, kiedy moja świetlana kariera pisarska, którą wróżyli mi wszyscy fachowcy od literatury w kraju, załamała się nagle w 1981-szym i klepaliśmy biedę, a kolejne podpisane umowy na wydanie moich książek wracały z Czytelnika, Iskier, Łodzkiego, Literackiego, Dolnośląskiego – z tekstem musimy na razie wstrzymać realizację umowy na nieokreślony czas z powodu trudności obiektywnych i pilniejszych potrzeb oraz braku przydziału papieru, nie narzekała. Bolało ją kiedy widziała jak cierpię. Ten okres skrócił mi życie o kilkanaście lat. Wyobraźcie sobie, że żyłbym jeszcze piętnaście lat dłużej pisząc moje komunikaty do Archiwum, dokonując oceny i realizując Instrukcję. Ha, ha, ha! Nie wiem czy to byłoby takie dobre. Może lepiej że swego czasu ktoś zadbał o skrócenie mi życia

A więc dzisiaj znów byłem u niej. Mieszkała dyskretnie, w niewyróżniającej się partii nowych domów w pobliżu jeziorka w Zakrzówku gdzie zwykle gangsterzy topili swoich dłużników. Skręcało się zaraz za stacją benzynową Shella, bałem się, że nie znajdę tego miejsca, tak dawno już tutaj nie byłem. Moje kobiety, obie dla których moje sprawy osobiste miały żywotne znaczenie uznawały ją za zagrażającą i nie lubiły kiedy dochodziło do spotkań. Czasami mówiłem im o nich czasami nie. Po co wzbudzać ciekawość i niepokój. Teresa L. była dziwną osobą, ale tak to właśnie bywa z superwizorami WKW, są to osoby niekonwencjonalne. Lubiła się fotografować i prowadziła małą firmę reklamową, agencję fotomodelek i bank twarzy. Miała problemy ze sobą, cierpiała na depresję, albo udawała że cierpi, bo to pozwalało jej pracować zrywami, nie stawiać się na spotkania, unikać regularnego życia, przez co byłaby zawsze uchwytna w określonym czasie w określonym miejscu. Rzecz polega na tym, że to superwizor wyznacza ci kontakt a nie ty jemu. Nic by mi nie dało gdybym się kręcił pod jej domem noc i dzień. Mogła się tutaj zjawić za chwilę, albo za pół roku, jutro, albo najbliższej zimy. Superwizor wyznaczał kontakt, ale nie narzucał go. Mogłem skorzystać lub go odrzucić. Dzisiaj rano zastałem esemesa: „Naprawdę bolał mnie wtedy ząb, a ty się obraziłeś i nie odzywasz. Teresa”. Nic więcej. Mogłem teraz przejść do „wyślij” i miałem tam numer komórki z której nadała wiadomość. Wystarczyło zadzwonić, jeżeli potrzebowałem spotkania, albo skasować wiadomość z numerem telefonu bezpowrotnie i czekać aż raczy się odezwać znowu kiedyś – za dwa dni, albo za trzy miesiące. Teresa L. kręciła się stale blisko światka filmowego, telewizji i reklamy. Prędzej czy później musiałbym wpaść na nią w sposób zupełnie naturalny, bo obracałem się w tym samym kręgu. Na tym polegał majstersztyk organizacyjny. Nasze spotkania zaczęły się w 96-tym, w epoce mojej pierwszej poważnej delegacji do Krakomedia Sp. z o.o., trwały więc nie budząc niczyich podejrzeń już sześć lat. Ich częstotliwość była różna. Ostatnio na przykład nie korzystałem z jej usług prawie rok, ale teraz skwapliwie wystukałem numer i umówiłem się na popołudnie. Praktycznie przez cały dzień pracy, który był wyjątkowo nudny i monotonny myślami byłem już tutaj.

–          Nie rozumie pan powagi sytuacji. Ja tutaj nie jestem po to żebyśmy sobie mogli miło pogaworzyć o Instrukcji. Jestem bo pana działania wzbudzają niepokój. Od tego co pan powie zależy co będzie się działo dalej.

–          Tak – westchnąłem. Chciało mi się palić, odkąd rzuciłem nie minął jeszcze cały rok – Rozumiem, że zaraz się dowiem co Was tak rozsierdziło.

–          Pan oczywiście nie przypuszcza. Proszę sobie przypomnieć, wczoraj, przedwczoraj, miesiąc temu i cztery.

–            Za dużo zagadek. Nie mam ochoty na zgadywanki. Proszę nie próbować przybierać tonu ojca, ani katechety.

–          Pan naruszył Instrukcję nie po raz pierwszy.

–          Słucham? Nie przypominam sobie.

–          Udawanie nic nie poprawi, przecież kto jak kto ale pan..

–          Tak, tak, wiem. Ale i pan wie, że wielu ją narusza. Skąd mamy wiedzieć kiedy naruszenie jest poważne. Które spowoduje wizytę kogoś takiego jak pan.

–          Pokażę panu, które. Chce pan? – Nie czekając podsunął mi kartkę. Poznałem ją po kroju pisma, to był miesięcznik Nieuchwytna Klara – młoda literatura z Wrocławia, nic nie znaczące w dzisiejszym informacyjnym chaosie niszowe pisemko. – Komunikat 2020 2002 2002. Kto panu pozwolił to opublikować?

Wziąłem wycinek z jego ręki.

Czesław Białczyński

Komunikat 2020 20022002

52082601817

676 010 22 93

P350043120

AB2365698

630931ZUS

432619ZUR

63 10202892 337578313

10601925 310000986167

31 481 K 9/65 P

48124113228

KVO1810….

VIP LP PL

wip wpkw08

nppi0//USP99

Cały Ja


[1] Instrukcja, tom 15, str. 664, wers 17

[2] Instrukcja, tom 2, str. 112, wers 7

Podziel się!