Dla przypomnienia gdzie jesteśmy
Podobno 8 lub 9 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Być może. Ale przypominam że dla Polski zakończyła się ona w czerwcu 1989 roku a więc ta data nie jest dla nas powodem do świętowania -ani 8 maja ani 9 maja to nie powód by defilować i wywieszać flagi narodowe.
Są powody by przypuszczać, że ta wojna pod inną postacią wciąż trwa na terytorium naszego kraju. Więc niech ten odcinek “Polskiego łącznika” będzie dla wszystkich sarkastycznym czyli – by nie było kontrowersji z tym słowem – IRONICZNYM, komentarzem do obecnego, bez wątpienia “kolonialnego” lub co najwyżej “postkolonialnego” położenia III RP
Wydawnictwo Kraina Księżyca
Czesław Białczyński
Polski łącznik
Copyright © by Czesław Białczyński
Kraków 1991
Część 4
(poświęcam ten odcinek pamięci Macieja Szumowskiego i Doroty Terakowskiej-Szumowskiej)
4 *
Przed główny gmach wzdłuż piętrowego skrzydła fortu zajechała przetoczywszy się przez pancerną bramę limuzyna ził z generałem Kriuczkowem. W tym samym czasie, gdy kierowca naciskał hamulec, od tyłu w pobliże tego samego budynku kołował z pasa lotniska na Chodynce rządowy odrzutowiec TU 154M należący do specjalnego pułku lotnictwa transportowego. Ta fantastyczna maszyna wyposażona w trzy silniki gwarantujące najwyższe bezpieczeństwo, automat do lądowania i amerykański komputer pokładowy mogła zabrać jednorazowo od osiemdziesięciu do stu pięćdziesięciu osób, zależnie od układu wewnętrznego. Samoloty tego typu przeznaczone były wyłącznie do obsługi głowy państwa, dygnitarzy rządowych i najwyższych dostojników Politbiura.
Tym razem w salonkach na pokładzie odrzutowca znalazło się jedynie dziesięciu ludzi. Uważny obserwator — gdyby było możliwe przedostać się na hermetyczny teren Akwarium, stanowiącego centrum dowodzenia GRU, połączone z Kremlem tajną podziemną koleją rządową na wypadek konieczności nagłej ewakuacji — spostrzegłby ze zdziwieniem, że prócz najwyższych oficerów armii sowieckiej i ważnych generałów z KGB wśród gości znajduje się czterech cywilów. Zdumiałby się także identyfikując niektóre twarze i sylwetki. Oprócz generałów będących osobistymi doradcami marszałka Jazowa, oprócz samego Gromowa we własnej osobie, był na przykład generał Wiktor Pugo, a także rezydujący dotychczas za granicą generał KGB Titow. Obok Titowa szedł spoglądając w kierunku płaskiego budynku Instytutu Badań Kosmicznych cywil, jeden z najważniejszych i najbardziej, jak to określano, reformatorskich doradców prezydenta Gorbaczowa Georgij Szachnazarow. Pogrążony w dyskusji ze sztabowcem Jazowa zbliżał się także do drzwi Akwarium urzędujący aktualnie szef kontrwywiadu Wiktor Gruszko. Było to zaiste dziwne zgromadzenie. Na przykład doradcy prezydenta nie spodziewałby się w tym gronie nawet najbardziej wtajemniczony w personalne układy kremlowskie znawca problemu. Równie dziwna była obecność osób tak pozornie mało ważnych jak Pugo czy Titow, przy jednoczesnej nieobecności choćby Bobkowa czy Pirożkowa z KGB. Przeszli niedaleko niskiego komina krematorium, gdzie palono wszelkie ściśle tajne dokumenty (i nie tylko). Dziś komin wyjątkowo nie dymił. Przeszklone drzwi z tyłu budynku otwarły się przed nimi dokładnie w tej samej chwili, gdy generał Kriuczkow z asystentem pułkownikiem Artensem wkraczał do przestronnego holu od frontu. Marmurowe posadzki i ściany nie ustępowały w niczym tym z holu budynku CIA w Langley, tyle że tutaj z powodu byle trupa, co poległ w służbie dla sprawy komunizmu, nie wmurowywano od razu czerwonej gwiazdy ku pamięci. Prawdopodobnie, gdyby te wszystkie trupy zliczyć, wielopiętrowy gmach GRU musiałby się składać wyłącznie z czerwonych gwiazd. Generał Jakowlew, gospodarz, otoczony świtą najbliższych oficerów sztabowych czekał uśmiechnięty u progu okazałych schodów, pod daktylową palmą naturalnych rozmiarów, rosnącą w okrągłym, drewnianym pojemniku, zdobionym żelaznymi okuciami.
Po krótkim powitaniu adiutant generała poprowadził gości na piętro do niewielkiej sali konferencyjnej, podczas gdy Jakowlew zbliżył się do pułkownika Artensa.
— Musisz natychmiast wstrzymać wysyłkę — powiedział cichym, pozbawionym emocji głosem Artens. — Wydatki się zwiększą. Są też inne ważne powody.
— Rozumiem. Do kiedy?
— Dziesięć, dwanaście dni. Dodatkowy transport — dwa kilogramy. Dokładny termin podamy za kilka dni.
Wysocy dostojnicy wchodzili do sali zaopatrzonej w komputery operacyjne i połączenia z centrami wszystkich ważnych służb Akwarium oraz w ekran projekcyjny olbrzymich rozmiarów. Jakowlew tymczasem skierował się do swego gabinetu. W pomieszczeniu poprzedzającym jego miejsce pracy siedział sekretarz.
— Zadzwoń pod ten numer — powiedział generał do wyprężonego służbiście pułkownika i położył przed nim karteczkę z telefonem Leonida Pużki, zwanego też Wielkim Lonią. — Powiedz mu, że ma wstrzymać transport. Hasło „Róża”.
— Tak jest — wyskandował sekretarz do pustych drzwi, bowiem generała już nie było.
Wkroczył do sali konferencyjnej, gdy wszyscy siedzieli już na swoich miejscach, a adiutanci opuszczali to szczelnie ekranowane pomieszczenie zaopatrzone w fabrycznie deformowane szyby okienne i dźwiękochłonne ściany uniemożliwiające jakikolwiek zewnętrzny podsłuch. Dzisiaj rano na osobiste polecenie generała przeszukano dokładnie salę. Była czysta jak łza.
Spotkanie miało wyjątkowo tajny charakter i wieść o nim nie śmiała się przedostać poza mury tej instytucji. Kiedy obite jasnoczerwoną skórą drzwi zamknęły się już szczelnie, generał Jakowlew podniósł się ze swojego miejsca.
— Wiecie towarzysze — zaczął swym nieco schrypniętym głosem — że misja generała Kriuczkowa nie powiodła się. Tym samym sytuacja wewnętrzna wkracza w nową fazę. Nie wolno nam dopuścić do takiego stopnia rozprzężenia, że sytuacja całkowicie wymknie się spod kontroli. Partia w żadnym wypadku nie może zaryzykować takiego obrotu spraw. Tym samym nadszedł czas, by wstępnie zaakceptowaną przez nas na poprzednim posiedzeniu inicjatywę, która wyszła ze Sztabu Generalnego Armii, podjąć dziś w sposób wiążący i skierować na tory realizacyjne. Powołanie Wszechzwiązkowego Komitetu Ocalenia Narodowego, w którym reprezentowane byłyby wszystkie najważniejsze postępowe siły, staje się jedynym wyjściem gwarantującym spełnienie naszych celów. Przyszła chwila decydująca o losach kraju! Od nas i tylko od nas zależy teraz czy państwo jako całość przetrwa, czy też z powodu naszych wahań bądź konformizmu rozpadnie się na szereg słabych, skłóconych ze sobą republik z którymi nikt na świecie nie będzie się poważnie liczył. Tyle tytułem wstępu. Rozpoczynamy dyskusję nad pierwszym punktem.
— Stopniowanie — rzekł szef Sztabu Generalnego Armii — to zasada, jakiej należy się bezwzględnie trzymać, organizując strategię przejęcia władzy. Ubezwłasnowolnienie grupy skupionej wokół sekretarza generalnego i struktur oficjalnie ją reprezentujących jest celem delikatnym. Otwarte wypowiedzenie posłuszeństwa nie wchodzi w grę. Plan przedstawiony przez generała Jakowlewa i pułkownika Artensa, o kryptonimie „G-N 90/91″ wydaje się spełniać to założenie, choć naszym zdaniem w niedostatecznym stopniu uwzględnia konieczne zabezpieczenia na wypadek, gdyby się nie powiódł. Moim zdaniem konfrontacja jest nieunikniona, a nasze zwycięstwo przesądzone, ale możliwe, że nie nastąpi to szybko. Być może chwilowo będziemy się musieli okopać. Co wtedy? Przecież tłumaczenie, że zachodnie wywiady przygotowały spisek mający gospodarczo obalić Gorbaczowa przez wypuszczenie na radziecki rynek miliardów fałszywych rubli jest rodem z innej epoki, z arsenału, który się zdezaktualizował.
— Nie zgadzam się z wami, towarzyszu — przerwał mu ostro przewodniczący Kolegium KGB. — To proste tłumaczenie uważam za jeden z lepszych środków na przedstawioną okoliczność wstrzymania ofensywy. Musimy rozumować w tym wypadku kategoriami prostego człowieka pracy w naszym kraju, a nie opinii zagranicznej. Przesuwanie odpowiedzialności na zewnętrznego wroga i podkreślanie jego realnego istnienia zawsze jest skuteczne, a w tym wypadku będzie doskonałą odskocznią do utrzymania rygorów stanu wyjątkowego i ubezwłasnowolnienia Rady Prezydenckiej, zamknięcia jej ust, uniemożliwienia kontrakcji.
— Wciąż nie jestem przekonany — włączył się milczący dotychczas doradca prezydenta bawiąc się długopisem — czy wyczerpaliśmy wszystkie środki nacisku i możliwości perswazji. Oczywiście prezydent opowie się w decydującej chwili po naszej stronie, jeżeli rzecz jasna nie będzie miał innego wyjścia. Rozumiem, że chodzi o stworzenie sytuacji „być albo nie być” dla niego i jego planu ratowania ZSRR. Pozycja międzynarodowa Gorbaczowa zmusza nas do szukania porozumienia z obozem jego doradców, do których i ja się zaliczam. Nie akceptuję większości ich dotychczasowych posunięć, ale linia generalna wydaje mi się słuszna. Nie chodzi więc o to, by zniszczyć prezydenta, lecz stworzyć wrażenie, że jest otoczony przez niewłaściwych ludzi i zamienić ich na innych, że podlega wpływom takich makiawelicznych postaci jak Tarasow, przedsiębiorca obracający milionami rubli o niewiadomym pochodzeniu, właściwie już fabrykant w najgorszym, burżuazyjnym stylu. On nadaje się idealnie na postać agenta, który podstępnie wbije nóż w plecy tych, którzy pozwolili mu się karmić u swego boku. Tych ludzi eliminujmy, nie samego Gorbaczowa. A z kim można, szukajmy porozumienia.
— Sugerujecie towarzyszu, że byliby skłonni do takich ustępstw, które pozwolą nam zrealizować zamierzony cel? Na kogo, waszym zdaniem, moglibyśmy liczyć, na Szewardnadze, Ryżkowa, Bakatina?! — spytał z wyraźną ironią na pograniczu irytacji generał Ryjew, zastępca głównodowodzącego Wojsk Lotniczych ZSRR.
— Konieczny byłby kompromis… — zaczął doradca prezydenta, ale nie dokończył, bo generał Kripacki, dowódca OMON, czyli Północnej Grupy Czarnych Beretów, zerwał się ze swojego miejsca tłukąc pięścią w stół.
— Dosyć kompromisów! Jak długo półśrodki mogą być jeszcze skuteczne, miesiąc, dwa?! Do czego prowadzą? Do tego samego za pół roku?! Czas się wyprostować z tego przyklęku towarzysze!
— Będziemy działać mimo prezydenta — powiedział Artens — Jeśli zaś nie będzie skłonny z nami współpracować, to zmusimy go stopniowo do złożenia rezygnacji.
— Podważenie jego międzynarodowej pozycji to szereg kroków — powiedział stosunkowo młody wiekiem, ubrany po cywilnemu inżynier-pułkownik, specjalista techniki jądrowej z Semipałatyńska- Towarzysze mają rozeznanie, że już od roku nie detonujemy żadnych próbnych ładunków. Naukowcy z Instytutu Energii Atomowej czynią nieustanne naciski, żeby wreszcie dokonać próbnej eksplozji, bo nie posuwają się z eksperymentami. Miejsce rezerwowych prób to Nowa Ziemia. Komisja ekspercka przy prezydencie zabroniła korzystania z poligonu na Nowej Ziemi z obawy przed reakcją Zachodu. Skandynawowie na pewno nie będą zadowoleni, że blisko ich granic otwiera się taki poligon. A czy prezydent będzie mógł bez podważania swojego autorytetu przyznać, że wybuch miał miejsce bez jego wiedzy?…
Na moment zapadła cisza. Słychać było jedynie cichy szmer złotej stalówki Parkera. To Kriuczkow błyskawicznie notował uwagę ormiańskiego inżyniera.
_ Dobra myśl, ciekawa – wycedził stawiając ostatnią kropkę – Cały czas brakowało mi pierwszego szczebla w tej drabinie. Dziękuję wam towarzysze. Może chcielibyście zmienić specjalność? – uśmiechnął się jak dobry wujaszek na chwilę pozbywając się ponurego wyrazu twarzy jaki go dzisiaj nie opuszczał. Rozprężyło t o atmosferę ale Kriuczkow zaraz spoważniał.
— Towarzysze — zawiesił głos tocząc po zebranych wokół stołu surowych obliczach najzatwardzialszych ideowców, kwiatu armii i Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. — Sytuacja jest nadal skomplikowana, ale na szczęście parę spraw już się wyjaśniło. Wiadomo na przykład, że bez zastosowania siły, brutalnej przemocy mówiąc wprost, nie ocalimy jedności kraju. Gorbaczow i jego doradcy przecenili swoje możliwości, nie docenili jednocześnie głębokiego kryzysu. Dalsze postępowanie drogą zaproponowaną przez nich nieuchronnie prowadzi do rozpadu. Mam przed sobą wyniki prac Sekcji Analiz, które potwierdzają tę hipotezę w całej rozciągłości. Nie wolno nam do tego dopuścić i nie dopuścimy. Mam tu drogą teczkę z tej samej sekcji, w której czarno na białym napisano, że Gorbaczowa nie uda się odsunąć od władzy oficjalnie nie powodując przy tym poważnych reperkusji międzynarodowych.
Nasze zadanie sprowadza się więc w kolejności: do sparaliżowania ruchów przeciwnika, następnie zablokowania wszelkich inicjatyw radykalnego skrzydła, odsunięcia doradców i ich zaplecza, ukonstytuowanie nowej Rady Prezydenckiej i wreszcie ubezwłasnowolnienia prezydenta do czasu, kiedy będzie go można bezpiecznie zdjąć. Każdy z nas ma na razie zabałaganione własne podwórko i to musimy zmienić. Taka była ich taktyka, wprowadzenie dwuwładzy. Weźmy Kolegium KGB. Teoretycznie decyduje o wszystkim, a praktycznie? Generał Ozierow za naszymi plecami jako tajny doradca prezydenta realizuje plan „W”, którego szczegółów nawet nam się nie ujawnia. Ustalając strategię, nie zapominajmy o taktyce. Pierwsze uderzenie będzie miało działanie psychologiczne. Pierwsze uderzenie musimy skierować do wewnątrz naszych organów! Utrącić dysydenckie zalążki w KGB, GRU, armii, milicji. Oczyścić ministerstwa kompleksu militarnego i finansów, a także zrobić porządki w prokuraturze. Poparcie KC i Politbiura pozwoli nam tego dokonać. Zaczniemy od zablokowania planu „W”. To będzie pierwsze działanie, jeszcze pod powierzchnią, ale w samym sercu tego państwa. W Polsce prawica szykuje się do objęcia władzy. Ozierow z Pierwszej Dyrekcji Generalnej opracował kontrplan zwany planem „W”. Nie znamy szczegółów, lecz poznamy niebawem, to tylko kwestia czasu. Jest to podobno wyjątkowo dyskretna prowokacja. Na co nam ona? Wręcz odwrotnie. Niech wybierają prawicę! Każdy obywatel w tym kraju i każdy na świecie wkrótce dowie się, że Polska bez naszej opieki natychmiast staje się krajem wrogim, zaczepnym, agresywnym, destabilizującym sytuację. Zakręcimy im kurek z ropą i kurek z gazem tłumacząc się brakami wewnętrznymi. Wstrzymamy wycofywanie naszych wojsk z Polski. Nasza armia musi tam pozostać! To jedyny prawdziwy gwarant odpowiednich rządów w tym kraju. Po tym wstępie przeprowadzimy próbną eksplozję na Nowej Ziemi, okrzykniemy Tarasowa prowokatorem oskarżającym prezydenta o chęć przehandlowania Wysp Kurylskich, przeprowadzimy wymianę pieniędzy, uderzymy na Litwę, zdobędziemy całą Pribałtykę zmuszając do firmowania każdego naszego kroku Gorbaczowa — zaczerpnął tchu i wypił łyk wody, podczas gdy w sali było tak cicho, że słyszało się doskonale bzyczenie zabłąkanej muchy. — Uformujemy republikańskie Komitety Ocalenia Narodowego i Rosyjski Komitet Ocalenia. Wtedy będziemy mogli swobodnie wypuścić żołnierzy na ulice i przejąć władzę wprowadzając na terenie kraju stan wyjątkowy. Zlikwidujemy problem Jelcyna, Demokratycznej Rosji. Rozwiążemy Radę Prezydencką przywracając właściwe miejsce Biuru Politycznemu i Komitetowi Centralnemu. Cały świat zobaczy, że Gorbaczow rządzi, ale albo rządzi źle, nie po ich myśli, albo nie panuje nad sytuacją. Wydział Dezinformacji zajmie się tym, by nikt nie miał wątpliwości, że Gorbaczow we wszystkich tych sprawach maczał palce. Zrobimy porządek z tym całym namnożonym jak wirusy HIV opozycyjnym, nacjonalistycznym elementem!
— Stany Zjednoczone podniosą wrzask — zaoponował słabo Titow.
— Stany Zjednoczone — powiedział z namaszczeniem Kriuczkow przedłużając sylaby dla zwiększenia efektu swych słów — będą nas niedługo bardzo potrzebować. Inwazja Iraku na Kuwejt zmienia sytuację. Amerykanie, jeśli nie chcą się ośmieszyć, będą musieli interweniować w Kuwejcie, będą chcieli zdruzgotać militarnie Husajna. Bez rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ nie odważą się. A bez nas takiej rezolucji nie da się uchwalić. Kiedy tam wybuchnie wojna, towarzysze, świat nie będzie patrzył, co dzieje się u nas.
*
Generał Iwan Ozierow z niedowierzaniem wczytywał się w notatkę w „Litieraturnoj Gazietie” na temat zamordowania popa, ojca Aleksandra Szretyńskiego w Archangielskoje. Nie mógł uwierzyć, że znowu zdarzył się parszywy przeciek, a na dodatek nie zadziałała komórka cenzorska ani w redakcji, ani na wyższych szczeblach! Przed nim stał Kopysznikow, a obok kulił się pełen najgorszych przeczuć porucznik Rudin. Mieli się teraz rozliczyć z niewiarygodnych wydarzeń w Archangielskoje. Śmierć popa zwłaszcza na Rudinie kładła się straszliwym cieniem. Był osobiście odpowiedzialny za akcję w Archangielskoje. Jego ludzie przesiedzieli przy popie prawie do pierwszej w nocy. Nie zauważono momentu przekazania przesyłki, a więc nie została odebrana. A jednak musiała być przecież przekazana tego wieczora. Czyżby duchowny został zabity przez swojego łącznika?
— Jak to się stało! — ryknął Ozierow wstając i spod groźnie zmarszczonych brwi posłał tym obu dyletantom spojrzenie jak cięcie bagnetem, jak seria z karabinu maszynowego prosto w serce. — Jak coś takiego mogło się zdarzyć?! Zlekceważyłeś go! — popatrzył w tym momencie na Rudina i Rudin miał świadomość, że gdyby wzrok zabijał, to już by nie żył, i że nie wiadomo czy przeżyje do jutra, a nawet przez najbliższe trzy godziny, jeżeli nie powie czegoś sensownego co choćby w minimalnym stopniu go usprawiedliwi.
— Ani na chwilę, towarzyszu generale — wybąkał Rudin — Był sam tylko piętnaście minut. Wyszedł do toalety. Tam jest jedno wyjście, ale coś mnie tknęło, chociaż nie wyglądał na takiego, co mógłby na przykład przez okno, był przecież za stary…
— A jednak wyszedł przez okno z tego sracza! — wrzasnął generał. — A gdzie była reszta?! Spaliście gnojki w samochodzie!!!
— Zaraz dałem im radiem znać — powiedział Rudin. — A sam zająłem się przeszukaniem toalety. Zajęło mi to trochę czasu. Chciałem być dokładny…
— Poszliśmy za popem — przejął tok relacji Kopysznikow. — Ale go wcięło…
W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi.
— Wejść! — ryknął Ozierow jak grom i zatopił piorunujące spojrzenie tym razem w stojącej w drzwiach sekretarce. Nie zwlekała z odpowiedzią na to groźne, nieme pytanie.
— To dla was towarzyszu generale. Bardzo pilne — wyciągnęła przed siebie w drżącej dłoni szarą kopertę formatu A-4 — z pracowni fotograficznej.
Wyszarpnął materiał i nie patrząc na nią nerwowo grzebał w kopercie. Sekretarka czmychnęła jak najszybciej się dało, a Kopysznikow pomyślał, że zrobiłby wiele, żeby móc teraz pójść w jej ślady. Generał tymczasem obrócił kopertę do góry nogami i wytrzepał jej zawartość na blat biurka. Plik zdjęć rozsypał się, a jedno spłynęło na podłogę. Rudin padł na kolana i podniósł je niczym relikwię.
— Partacze — sapał Ozierow. — Partacze, Odpowiecie głową, jeżeli cały ten plan, robota wielu ludzi, na samym początku pójdzie przez was na marne. Moja w tym głowa, żebyście wy stracili swoje! — wrzasnął znów niespodziewanie. — Kiedy go zobaczyłeś?!
— Najwyżej pięć minut od meldunku Rudina — powiedział Kopysznikow. — Podbiegłem pod bramę. Posuwał się jakieś dwieście metrów dalej, wzdłuż ogrodzenia pałacu. Nie wszedł na teren, tylko lazł jakby ku rzece, a tam przecież zarośla… i faktycznie w tych zaroślach się zaraz zanurzył. Pobiegłem i dałem znać reszcie, żeby obstawili teren. Zaniknął. Przeczesaliśmy zarośla błyskawicznie, aż do samego brzegu. To trwało jakieś pół godziny. Postanowiłem sprawdzić ogród pałacu, chociaż sam nie mógłby przeleźć przez tak wysokie ogrodzenie… Był tam. Na końcu alei Imperatorskiej pod jednym z posągów. Leżał na wznak. Był jeszcze ciepły, ale pulsu już nie czułem. Wtedy zrobiłem alarm. Ekipa grzebała się do rana. Przeszukaliśmy wszystko. Zgnieciona trawa w tych zaroślach, niedopałki. Ktoś na niego czekał. Koperty ani śladu — kapitan rozłożył bezradnie ręce.
— A psy? Co z psami?!
— Straciły trop na brzegu.
— Niech to!!! — zaklął pod nosem generał wpatrując się w fotografię. — Co to jest?! — zapytał nagle obu śmiertelnie przerażonych podwładnych wskazując jakiś szczegół na jednym ze zdjęć. — Co to za człowiek? Wzruszyli ramionami. Nagle Kopysznikow sobie przypomniał.
— Był tam taki. Chwilę się kręcił i wsiadł do taksówki. Ale minęli się z popem w drzwiach. Pop wchodził, on wychodził. Nie zatrzymywał się.
— Spójrzcie no tu! — Generał wskazał palcem na połę rozchylonej marynarki mężczyzny odchodzącego od popa. — Co to jest?
— Biała plamka — powiedział ostrożnie Rudin. — Zanieczyszczenie na kliszy?…
— Nie — rzekł zdecydowanie Kopysznikow. — To ma trójkątny kształt.
— Róg naszej koperty? — zapytał z przebłyskiem nadziei Rudin.
— Ten drań ma już kopertę w kieszeni — stwierdził spokojnie generał. — Thhhaaak!
Ozierow opadł na skórzany fotel z westchnieniem. Czuł się, jakby ktoś go nagle przekłuł i upuścił zeń całą energię. Przyłożył dłoń do czoła. Musiał się uspokoić. Kamień spadł mu z serca. Nie wszystko było stracone. Przez sekundę myślał, że koniec, dosłownie zawisł w czarnej jak kosmos próżni. Teraz się uspokoił, chociaż miał świadomość, że to nie łącznik wykończył Szretyńskiego i na pewno nie zrobili tego Ukraińcy. Nie wiadomo skąd, w ich kierunku toczyła się pchnięta niewidzialną ręką lawina. Jakiś głaz z niej odskoczył i spadł prosto na ich ścieżkę. Nie był to kamyk przypadkowy. To czoło lawiny, jej pierwszy znak. GRU? Specnaz? Sami, czy za najwyższym przyzwoleniem? Kto pierwszy ten lepszy? Iwan Władimirowicz Ozierow przeznaczony na odstrzał jako nieprzydatny? W końcu Gorbaczow mógł puścić w ruch obie machiny i przekonać się, która jest lepsza. Kto nie potrafi sobie poradzić z wewnętrzną konkurencją, ten nie ma szans poza granicami. Kto pokona wewnętrznego przeciwnika, który wszak zna na wylot wszystkie słabe punkty drugiej strony, ten z obcymi wrogami poradzi sobie łatwo. Jeżeli Gorbaczow popiera jednocześnie plan Jakowlewa i Artensa, to Ozierow i tak się o tym od niego nie dowie. A jeśli nie? Jeśli Michaił Siergiejewicz nic nie wie? Spisek?!
— Zrobić natychmiast powiększenia. I znaleźć tego faceta. Iść za nim krok w krok. Pewnie już jest w Kijowie. I żeby się wam więcej nie wymknął! Chcę mieć zaraz jego dane personalne. To niezły ptaszek! I żeby, do stu piorunów, nikt wam go nie wykończył, zanim nie poda tego dalej, bo inaczej ja was wykończę!!! Macie cztery godziny czasu.
Wpośpiechu opuścili gabinet generała odetchnąwszy z ulgą dopiero za obitymi czerwoną skórą drzwiami sekretariatu.
„Bobków, Kriuczkow, Pugo, Pirożkow, Jakowlew?”, myślał. „Kto za tym stoi? Któryś z nich, paru, czy może wszyscy razem?! A Gorbaczow jest z nimi?”. W to ostatnie nie bardzo mu się chciało wierzyć. „Poczekajcie, kochani towarzysze, ja jeszcze nie jestem gotów na śmietnik! Poczekajcie, przecież mam na was haka! Myślicie, że nie?! A wasze tajne fundusze dla „Pamiati”, dla bojówek, dla terrorystów prowokujących narodowe starcia i pogromy mniejszości?! Coś wiemy o waszym diamentowym szlaku towarzysze z Kolegium i Armii! Sobacze syny! Nie tak łatwo postawić krzyżyk na Ozierowie… A jeśli Gorbaczow odwrócił się od niego albo zrobi to lada chwila?… Cóż, pomyślał z dreszczem obrzydzenia, wtedy zostanie mi tylko Jelcyn”…
Wyciągnął hawańskie cygaro z przepastnej szuflady biurka i nerwowo obgniatał jego koniec, zanim je odgryzł mocnymi jak stal zębami. „Tylko Jelcyn”, wyszeptał do niemego portretu twórcy Czeka patrzącego nań z dezaprobatą z przeciwległej ściany.
*
Inspektor Walczyk stał w oknie mieszkania Zuzanny Grabież i usiłował sobie odpowiedzieć na setkę pytań, od których rozwiązania zależało czy się w ogóle posunie naprzód albo w jakimkolwiek sensownym kierunku. Zapadał zmrok. Zegarek pokazywał dwudziestą pierwszą dziesięć. Był pewien, że Rzeźnik musi wiedzieć więcej na temat zabójstwa, ale na razie zwlekał z przyciśnięciem tamtego. Żeby go zmusić do mówienia, potrzebny był silniejszy argument niż ten, że Adamczyk jako policjant aktywnie współpracował z „trójką”, pionem SB zajmującym się działaczami opozycji.
Na razie Walczyk wyeliminował zdecydowanie programistę. Przeciek brał się skądinąd. Przeprowadził też rozmowy ze współpracownikami Grabież w „Dzienniku Konserwatywnym” i jej bliskimi przyjaciółmi. Była ostrożna. Nie zwierzała się z konkretów. Pracowała jednak nad czymś dziwnym. Z każdą minutą analizy stawało się też dla niego coraz bardziej niejasne, dlaczego przeprowadzono podwójny zamach — na niego i Kasię Okińczyc. Czy próbowano upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu? „Yamaha” rozpłynęła się jak kamfora. Wywiadowcy poszukiwali bezskutecznie motocyklisty, choć maszyn tej marki na terytorium całego kraju nie było przecież tak wiele. Ani Szwedzi, ani Kasia nie potrafili podać szczegółów rysopisu napastnika, poza jednym — niski wzrost. W przypadku dziewczyny była to raczej intuicja niż faktyczne spostrzeżenie.
Podczas gdy potrafiłby sobie wytłumaczyć każdy z członów owej historii zakładając ich oddzielność, to zestawione razem wydawały się absurdalne. Jeżeli chcieli zlikwidować świadka i nastąpiła pomyłka, to po cóż organizowali zamach na niego? Taka pomyłka wskazywałaby raczej na amatorów, impulsywnych amatorów, a nie fachowców. Rzeźnik nie dowiedział się niczego od Okińczycowej, a jedyne podejrzenia, jakie mógł wysnuć wynikały z faktu, że Walczyk złożył tam więcej niż jedną wizytę. Mógł mieć rysopis kobiety z kościoła Pijarów z pierwszej ręki, z ust zabójcy. Wtedy próbowaliby zabić Okińczycową, a nie jej wnuczkę. Portrety pamięciowe. Niepotrzebnie rozmawiał z urzędem z prywatnego telefonu Okińczycowej. To jakiś nowy trop. Ale czy ten portret był aż tak niebezpieczny, że warto było zlikwidować i świadka, i inspektora? Mogli myśleć, że świadkiem jest młodsza z lokatorek domu przy świętego Jana 13, ale fachowcy nie powinni byli uderzać na ślepo. Mogło też chodzić o zastraszenie świadków. Znów powracała koncepcja dwóch pieczeni. W wypadku Kasi Okińczyc zastraszenie, a przy okazji próba pozbycia się niewygodnego śledczego, który za dużo wie. Za dużo wie? Do diabła, jeżeli wiedział, to nie miał o tym najmniejszego pojęcia! Przygotowanie zabójstwa Grabież świadczyło o wyjątkowej perfidii i dokładności mordercy. Podwójny zamach zaś zdawał się kierować podejrzenia ku grupie półamatorskich szaleńców. Półamator i kałasznikow to jednak dwie różne bajki.
Z kolei kiedy przyjmował, że celem głównym było wyciągnięcie go nocą na ulicę i zabicie, a napad na dziewczynę wyłącznie temu miał posłużyć, nasuwało się pytanie: po cóż takie komplikacje? Można było wszak strzelić kiedykolwiek i gdziekolwiek. Nie spodziewał się ataku. Może i jego zamierzają tylko przestraszyć stosując adekwatniejsze środki? Karabin maszynowy świadczył zdecydowanie, że ma do czynienia z grupą zorganizowanych gangsterów, a nie z pojedynczym fanatykiem. Podwójny zamach w jednym czasie także to sugerował, choć nie dało się wykluczyć całkowicie, że dokonał go ten sam człowiek posługujący się szybkim motocyklem. Chcieli, by dokładnie wiedział, że są dobrze zorganizowani, że nie cofną się przed niczym, a jednocześnie, że są zdesperowani, gotowi zaryzykować. To prowadziłoby rozumowanie ku dodatkowemu wątkowi anarchistów, terrorystów raczkujących w polskich warunkach, którym Grabież nadepnęła na odcisk. Jakkolwiek by było, odpadł motyw zazdrosnego kochanka, na jakim zależało Rzeźnikowi. Zupełnie jakby działały dwie siły zwalczające się za jego plecami! A może chodzi wyłącznie o takie naplątanie wątków, żeby się wzajemnie wykluczały, żeby nie dało się ich połączyć w jedną logiczną całość? To niezła metoda zacierania śladów, jeżeli się dysponuje odpowiednimi środkami technicznymi.
Gwałtowna reakcja ukrytego wroga świadczyła, że Walczyk znalazł się o krok od czegoś bardzo ważnego, co najprawdopodobniej Grabież miała w ręku. Zamach musiał zwrócić na sprawę uwagę UOP i to w taki sposób, że eliminował wszelkie wątpliwości co do jej politycznego podłoża. A jednak zamach nastąpił! Widać przeciwnik nie miał żadnych złudzeń co do interpretacji zabójstwa Grabież. „Co takiego mam?”, głowił się Walczyk rozglądając się po pokoju zamordowanej dziennikarki. Zapalił górne światło i rozpoczął kolejne przetrząsanie biblioteki. Włączył radio. Popłynęła muzyka z radiostacji Fun przerywana idiotycznymi reklamami.
Widać Zuzanna Grabież lubiła komercyjne stacje, z ich muzyczną sieczką. Grzebał po półkach na chybił trafił. Nic.
Usiadł za biurkiem, które było teraz idealnie puste, wybebeszone. Wszystkie papiery przeniósł do swojego gabinetu. Całe trzy dni stracił na przetrząśnięcie książek w jej bibliotece w poszukiwaniu jakiegoś znaku, zakładki, notki na obwolucie, odręcznej uwagi na marginesie przypadkowej lektury, ukrytej wszywki w grzbietach… Nic. Notatnik! Notatnik był jedynym co posiadał. Czy chodzi o notatnik? Rzeźnik miał go w ręku. Walczyk mu go właściwie wyrwał. Czy o to chodzi? Do notatnika brak było jednak jakiegokolwiek klucza. Część inicjałów była wprost czytelna. Reszta wyglądała bezsensownie. Cyfry, litery, ale nie szyfr, po prostu bezład. Nawet jeżeli to szyfr bez klucza nie odczyta go żaden komputer. Chyba, że Walczyk jest blisko klucza? Zagryzł wargi i opadł bezsilnie na oparcie krzesła. Myśli kotłowały mu się w głowie, ale fakty nie dały się wciąż jednoznacznie zinterpretować. Niewiadomych, zamiast ubywać, przybywało. Nurtowała go ostatnia praca zamordowanej. Notatki znalezione w mieszkaniu pochodziły z kwietnia i maja. Niemożliwe, żeby nic nie robiła przez dwa miesiące. Przeczyły temu zeznania redaktorów z „Dziennika Konserwatywnego”. Gdzieś to ukryła. Tak się zawsze postępuje z niebezpiecznym materiałem. Gdzie?! Gdyby zabójca zabrał to ze sobą, nie miałby powodów do obaw. Coraz bardziej skłaniał się do przekonania, że nie zemsta była motywem zabójstwa, nie lęk przed wyjawieniem jakiejś przeszłej tajemnicy, a w każdym razie nie tylko to. Być może przypadkiem natknęła się na coś aktualnego, bieżącego, co było tak niebezpieczne, że jedynym wyjściem stała się jej natychmiastowa likwidacja. Walczykowi głowa dosłownie pękała od domysłów, a jego podejrzenia zataczały coraz dziwniejsze kręgi przekształcając się w spirale przypominające wstęgę Mobiusa. Kolejne kruche hipotezy rozsypywały się w pył. Dreptał w miejscu. Niewystarczająca liczba danych — stwierdziłby komputer.
Nagle usłyszał jakieś dziwne szmery na korytarzu. Zamarł. Ktoś kręcił się pod drzwiami. Spojrzał w tamtą stronę znad biurka zaskoczony. Serce przyspieszyło rytm pod wpływem adrenaliny wyzwolonej z gruczołów dokrewnych. Ostrożnie wstał i na palcach podszedł do kontaktu. Zgasił światło. Zmierzając do drzwi wyciągnął spod lewej pachy p-83, najnowszy typ doskonałej polskiej broni, na której mógł polegać. Odbezpieczył. Drzwi nie miały wizjera. „Lekkomyślnie” pomyślał o denatce. „Tylko łańcuch”. Napięty przygotowywał się do skoku. Miał tylko jedną szansę. Przekręcić zamek i odczekać sekundę. Każdy spodziewa się, że zaraz po przekręceniu zamka drzwi się otworzą. Sekunda zwłoki stwarza element zaskoczenia, wtedy właśnie w tych dodatkowych ułamkach czasu, gdy umysł przeciwnika musi podjąć nową decyzję, należy wkroczyć do akcji. Przekręcił. Odczekał. Zgięty w kolanach, z palcem prawej dłoni na cyngu pistoletu gotowego do strzału, szarpnął lewą ręką klamkę i gdy tylko drzwi się uchyliły, runął z impetem do przodu. Skoczył jak tygrys rozpaczliwie poszukując dłoni wroga, by mu wytrącić broń! Z całą siłą zderzył się z drugim ciałem, czarnym cieniem czającym się w mrocznym świetle korytarza za drzwiami. Już w locie, nie rozpoznawszy z kim ma do czynienia skonstatował, że to kobieta! Nie zdążył wyhamować impetu i ściął ją z nóg przygniatając do betonu własnym ciałem. Zdołał tylko lekko zamortyzować upadek podkładając ramię pod jej łopatki i kiść ręki pod kark, żeby nie uderzyła potylicą. Była tak zaskoczona, że zdążyła jedynie wydać przeraźliwy, krótki wrzask. Potem był głuchy łomot i jęk. Być przygniecioną przez dziewięćdziesiąt kilogramów żywej wagi, to nic przyjemnego nawet na miękkim tapczanie. Przyciśnięty do piersi pistolet przesunął w górę tak, że wylot lufy znalazł się pod jej brodą… Teraz dopiero ją rozpoznał. Natychmiast się podniósł i odsunął. Patrzył na nią poirytowany, skonfundowany, zły, w idiotycznej półkucznej pozycji, podczas gdy dziewczyna sycząc z bólu usiłowała wstać. Kasia Okińczyc masowała obolałą klatkę piersiową i lewe biodro, na które poszedł cały impet zderzenia z betonem. Wstał. Podał jej rękę, ale odtrąciła ją gniewnie z trudem łykając łzy bólu.
— Pięknie — wysapała po chwili rozmasowując stłuczenia. — Chyba pan się naoglądał za dużo amerykańskich kryminałów?!
— Przepraszam, ale nie powinna się pani czaić za drzwiami.
Schował pistolet do kabury. Kucnęła próbując sprawności lewej nogi. Między udami pod króciuteńką sukienką mignął mu trójkąt białych majteczek. Szybko obciągnęła sukienkę łapiąc jego spojrzenie i stanęła na nogach.
— O mało mnie pan nie zabił, prawda?! — rzuciła zjadliwie.
— Co pani tu robi, można wiedzieć? Seans spirytystyczny, godzina duchów, prywatne śledztwo?
— Nie zgadł pan, ale mnie to nie dziwi… Wizyta towarzyska. Chyba już na wstępie zakończona przykrym starciem z niemiłym gospodarzem. — Odwróciła się zamierzając odejść.
— Chwileczkę! — Złapał ją za łokieć. Spojrzała na jego dłoń z oburzeniem. Cofnął rękę. — Z panią można się tylko kłócić, nie da się rozmawiać? Jest ktoś, do kogo przemawia pani ludzkim głosem?
— A pan jeszcze w ogóle widzi w ludziach ludzi, czy też na wszystkich rzuca się z zębami jak tygrys ludojad? — powiedziała z autentyczną złością. Popatrzyła mu w oczy, a widząc w nich rozbawienie niespodziewanie uśmiechnęła się. Potrafił się śmiać z samego siebie i to był dobry znak. Złość nagle jej przeszła. Zauważyła, że jego oczy patrzą bardzo inteligentnie, uważnie, a uśmiech jest czarujący.
Odsunął się na bok i wskazał jej przejście do mieszkania.
— Była tu pani kiedyś?
— Nie.
— Proszę. — Weszła. Zamknął drzwi na zatrzask. Pokazał jej dalszą drogę przez ciemny korytarzyk. Zapalił światło. — Skąd pani wiedziała, że mnie tu zastanie?
— Jak na inspektora nie grzeszy pan zdolnością dedukcji. Zobaczyłam światło, wzięłam lornetkę, no i już wiedziałam.
— To pani ma lornetkę?
— To część przesłuchania czy takie sobie pytanie?
— Przepraszam. Tu może pani usiąść. — Pokazał jej fotel koło biurka, gdzie parę tygodni temu sam siedział z trudem powstrzymując mdłości. Dziewczyna stała na środku pokoju i rozglądała się niepewnie. Usiadła obciągając spódnicę na ściśniętych kształtnych kolanach. Walczyk umieścił się za biurkiem z profesjonalnego przyzwyczajenia. Zorientował się, że stwarza okazję do kolejnego ciętego komentarza, w chwili gdy już otworzyła usta.
— Możemy zaczynać. Tylko ta lampka, powinien mi ją pan skierować prosto w oczy.
— Właśnie się zastanawiałem, kiedy to pani powie. Pomyśleć, że omal mnie nie zabili, kiedy pędziłem ratować życie takiemu złośliwcowi. — Zaśmiał się pokazując szereg równiutkich, białych zębów, które sprawiły, że pokój na moment niemal namacalnie się rozjaśnił. Uśmiechnęła się, a zaraz potem posmutniała.
— Muszę się przyznać — powiedziała nie podnosząc oczu. — Że przyszłam pana przeprosić. Naprawdę!… Za to wszystko, co powiedziałam za pierwszym razem. Jest mi strasznie głupio…
Teraz on spoważniał, spuścił powieki i zauważyła, że ma długie, czarne rzęsy i rumieni się jak panienka. Poczuła, że mięknie w środku, jakieś ciepło rozlewa się jej od żołądka do serca. Musiał i on dostrzec w niej zmianę, bo spojrzał teraz inaczej, dziwnie niepokojąco. Odwróciła wzrok. Wstała z fotela i podeszła do okna. Wolała się znaleźć za jego plecami. Poczuła się tak speszona i nagle wewnętrznie roztrzęsiona, że najchętniej by stąd uciekła. Nie pozwalał jej jednak uciec, kręcąc się powoli na obrotowym krześle wzdłuż linii jej kroków, trzymając ją spojrzeniem na niewidzialnej uwięzi. Ignorowała go udając, że obserwuje ciemność za oknem. Nie spuszczał z niej wzroku.
— Niech pan przestanie. Proszę?! — powiedziała nie patrząc w jego kierunku. Kątem oka spostrzegła, że Walczyk wstaje, że zmierza ku niej i serce zatrzepotało nagle gwałtownie jak zniewolony ptak.
Jego miękkie, suche, gorące usta spoczęły na jej szyi. Przebiegł ją dreszcz rozkoszy. Dłoń mężczyzny okazała się równie delikatna, gdy ujął jej twarz i obrócił ku swojej. Zamknęła oczy. Zdążył zanotować, że ma piękne oczy, piękne niebieskie oczy i cudownie łagodną twarz. Ich usta zetknęły się wpierw ostrożnie, potem gwałtownie, namiętnie, a języki splotły się w chwilowych zapasach. Nie przepadała za tego rodzaju pocałunkiem, ale tym razem czuła, że podnieca ją walka, wyzwanie rzucone przez jego męską siłę. Przegrała. Zabrakło jej tchu. Na moment uchyliła powieki i znów je szybko zamknęła, bo on wciąż patrzył, patrzył i patrzył, patrzył nieskończenie przenikliwymi, szmaragdowymi jak ocean oczami, w których była śmiertelnie zakochana, choć tego jeszcze nie odkryła. Wypuścił ją tak samo nagle, jak porwał, ale nie odsunął się. Jego tors dotykał czubków piersi Kasi, falujących oszalałym, płytkim oddechem.
— Trochę niesamowite miejsce jak na pierwszy miłosny pocałunek wyszeptał: — Chodźmy stąd. Zabieram cię na kolację. Lubisz chińską kuchnię?
Skinęła głową. Odwrócił się do okna i spojrzał odruchowo na podwórko. Niemal całe tonęło w granacie. Tylko furtka na stronę PAU przepuszczała przez rzadkie metalowe pręty pęk blasku. Skierował tam wzrok. W pomieszczeniu na parterze ktoś wciąż jeszcze ślęczał nad biurkiem, „Biedny facet”, pomyślał. „Nie ma nikogo, z kim mógłby spędzić wieczór?”… Wtedy nagle olśniło go! Oczywiście, że tamten uciekł przez podwórko PAU. Mógł wtedy bez ryzyka wyjść na Sławkowską. A ten człowiek? Czy przypadkiem 26 lipca nie ślęczał do późna tak jak dziś? Może coś widział?
— Ale to za chwilę — powiedział. — Widzisz tego mężczyznę za biurkiem? — Pokazał jej palcem rozświetlone pomieszczenie. — Muszę z nim zaraz koniecznie porozmawiać.
— Mogę pójść z panem… z tobą? — zapytała. — Chciałabym zobaczyć, jak się prowadzi przesłuchanie… To może mi się przydać… Powiedzmy w małżeństwie?… — Zawiesiła głos błagalnie, a w jej spojrzeniu aż iskrzyło się tak czarujące diabelstwo, że musiał ją pocałować w czubek zadartego nosa.
– Nie – powiedział – To by było nieprofesjonalne. Przypudruj nosek u cioci, zaraz tam wpadnę po ciebie.
Zamykając drzwi na klucz sprawdził czy ma magnetofon. Wolał zawsze notować każde zdanie zeznań na taśmie. Na szczęście miał.
*
Przywódcy ukraińskiego Ruchu Ludowego spotkali się w Starych Petrowcach, kilkanaście kilometrów na północ od Kijowa. Tu, w letnim domku Borysa Czupaja, sześćdziesięcioletniego literaturoznawcy pretendującego, na razie nieformalnie, do roli przywódcy organizacji, miały w ciągu weekendu zapaść najważniejsze dla Ruchu strategiczne decyzje. Profesor Czupaj nie był typem trybuna. Stary człowiek, przygarbiony, z siwą bródką w szpic i żywym spojrzeniem zza grubosoczewkowych okularów przeciwdziałających zaawansowanej wadzie wzroku — minus dziewięć dioptrii — wyglądał jak schorowany Dziadek Mróz, który swoją czerwoną czapkę z futrzanym otokiem i worek pełen gwiazdkowych prezentów przehandlował na książki, bo mu nie starczało na nie z emerytury, mól książkowy, naukowiec. A jednak kiedy przemawiał, zmieniał się nie do poznania, a jeszcze lepiej pisał. Oficjalnie profesor literatury rosyjskiej na uniwersytecie kijowskim, zupełnie nieoficjalnie (pod pseudonimem) pisywał w radykalnym „Robotniku Wolnej Ukrainy”, gdzie prezentował poglądy nacjonalistyczno-liberalne tak skrajne, że od dawna jako ich autor figurował na czarnej liście KGB w Kijowie. Jako „jawny” przedstawiciel Ruchu wypowiadał się znacznie bardziej umiarkowanie. Gdyby odkryto jego rzeczywiste personalia, a niewyraźna sytuacja polityczna przechyliła się na korzyść konserwatywnego skrzydła Komunistycznej Partii Ukrainy, byłby najprawdopodobniej pierwszym kandydatem do aresztowania i zsyłki, jeśli, rzecz jasna, szczęśliwie uniknąłby kuli w łeb od razu, na miejscu.
Jednocześnie jako członek władz uczelni, typowy przedstawiciel nomenklatury od trzydziestu lat, korzystał z wszelkich dobrodziejstw związanych z uprzywilejowaną pozycją społeczną. Stąd się wzięła jego dacza za Wyszgorodem, nad Zalewem Kijowskim, w starej części Petrowców, z dużą działką i sadem, od zachodu uroczo wkomponowana w las zaś frontem obrócona ku rzece rozlanej tu malowniczo w jezioro.
Prosto ze skarpy schodziło się na kamienisty, dnieprzański brzeg, a przy drewnianym (jak najbardziej „prywatnym”) pomoście cumowała zarówno mała żaglówka, dwie osobiste łodzie wiosłowe, jak i motorówka z potężnym silnikiem „Wir-3″. Profesor nie korzystał z łodzi, ale dla kolegów jego dwu wnuczek, ściągających tu całymi tabunami w weekendy, była to nie lada atrakcja.
Dzisiejsze spotkanie miało wreszcie przesądzić o taktyce Ruchu w najbliższych tygodniach, a zwłaszcza o sprawie projektowanego strajku generalnego dla poparcia niepodległościowych dążeń narodu i rozstrzygnąć kilka pomniejszych, lecz nie mniej ważnych, kwestii szczegółowych. Na przykład sprawę Ukrainy Zakarpackiej, stanowiącej część terytorium Mołdawii a zamierzającej ogłosić swą mniejszościową autonomię. Na porządku dnia stawała również kwestia zorganizowania własnego pionu wywiadowczego i ewentualnej współpracy tego pionu z agentami KGB, o których wiedziano, że są rodowitymi Ukraińcami i sympatykami Ruchu.
Bohdan Hunza znajdował się w posiadłości profesora już od trzech godzin. Spotkania w tak wąskim gronie nie odbywały się często. Zawsze też organizowano je w rygorach konspiracji, jako że grupa zebranych tu osób stanowiła główny trzon operacyjny Ruchu. Niektórzy z obecnych nie zajmowali żadnych eksponowanych stanowisk ani w Radzie Najwyższej Republiki, ani w zgromadzeniu deputowanych ZSRR, ani nawet w organach wykonawczych Ruchu. Aleksy Panfił, siedzący ze szklanką wina na przysadzistej kanapie w rogu pokoju, do dziś nie ujawnił się nawet jako sympatyk, a tym bardziej członek jakiejkolwiek organizacji o tendencjach demokratycznych, za to przez cały czas był aktywnym członkiem KPZR. W organizacji kierował jednym z najważniejszych elementów technicznego zaplecza — drukarniami samizdatów i ulotek, dzięki niemu właśnie tak powszechnie dostępnych w trakcie manifestacji czy wieców. Bohdan Hunza znajdował się w podłym stanie ducha. Atmosfera towarzyskiego koktajlu zakrapianego skromnie niskoprocentowym alkoholem — to znaczy białym, wytrawnym winem gruzińskim tak kwaśnym, że wykręcało twarz — i kanapkami męskiej roboty przygotowanymi drżącą ręką profesora Czupaja, mierziła go dzisiaj jak rzadko. Niestety ten podły nastrój nie był wynikiem kaprysu, chwiejności emocjonalnej Hunzy zwykle twardego jak stal, czy jego kłopotów osobistych. Jego wisielcza mina miała związek z rewelacjami pułkownika Iwaszki. Nieświadomi tych rewelacji pozostali uczestnicy zebrania baraszkowali radośnie w rejonach intelektualnych marzeń, spekulując na temat świetlanej przyszłości hipotetycznego państwa ukraińskiego, a on zastanawiał się tymczasem czy przetrwają najbliższe tygodnie bez aresztowań.
Od paru dni Hunza uważnie obserwował zwłaszcza profesora Borysa Czupaja. Miał do tego okazję, bowiem znaleźli się w grupie deputowanych zajmujących się reformami prawa w RN Ukrainy i spędzali razem wiele czasu. Gdy uświadamiał sobie, że nazwisko profesora jest jednym z czterech figurujących na tajnej liście informatorów KGB dostarczonej przez Iwaszkę z Moskwy, popadał w stan krańcowego zdumienia graniczący z niedowierzaniem. Zdumienie rychło przerodziło się w przerażenie. Fakt ten był tak niewiarygodny, że aż się prosiło, by zakwestionować autentyzm listy i tym samym wiarygodność agenta, który ją przekazał. Ale Hunza miał pewność, że pozostałe trzy nazwiska to strzały w dziesiątkę — dwóch podejrzewali już od roku a i zidentyfikowani na podstawie pierwszej wiadomości od Iwaszki prowokatorzy zakonspirowani w zakładowych komórkach Ruchu i wolnych związków zawodowych zaraz po ujawnieniu zniknęli. Było oczywiste, że mocodawcy z Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przenieśli ich w inne miejsca bezkresnego imperium sowieckiego, gdzie pod nowymi nazwiskami, z nowymi legendami kontynuowali swoje służbowe zajęcia szpicli i donosicieli. Hunza nie miał wyboru: musiał uwierzyć, choć wierzyć nie chciał. Chciało mu się wyć, kiedy pomyślał, że Czupaj, wielki ideolog nacjonalizmu, przed czterema laty jeszcze jedną nogą w KPZR, drugą już twardo ustawiony w Ruchu, miał cały czas jeszcze trzecią nogę tkwiącą po pachwinę w grzęzawisku KGB. Wyć mu się chciało, kiedy konstatował, co wynika z faktu, że człowiek pisujący pod pseudonimem w najbardziej zakonspirowanym czasopiśmie nacjonalistycznym, wokół którego formowała się skrajna partia narodowa, sam głosząc w absolutnym poczuciu bezpieczeństwa buńczuczne, skrajne hasła, skupia przy sobie i wyławia z ciemnej czeluści podziemia dziesiątki najwartościowszych ludzi, jakimi Ruch dysponuje, kładąc ich głowy prosto na policyjne biurka wroga! „Czy rzeczywiście Czupaj jest zdrajcą?”, zadawał sobie pytanie. „Czy ten Czupaj, który zza grubych szkieł z dobrotliwym uśmiechem przejmuje się teraz kokluszem córki Panfiła, jutro odbierze dziewczynce ojca czyniąc ją sierotą? Czy tenże siwowłosy profesorek od Dostojewskiego i Puszkina, który wyjaśnia cierpliwie Kołowinowi, że nie powinien się rozwodzić z Leną dla jakiejś zwariowanej sekretarki z Rajkomu, która na pewno jest wtyczką i szpiclem, w decydującej chwili zabierze Kołowina jego żonie i zakochanej śmiertelnie sekretarce, sam będąc owym szpiclem?!!! – „Tak, to możliwe”, odpowiadał sobie z drżeniem „To możliwe. Niestety, to pewne!”. Zdobycz Iwaszki, choć początkowo wydawała się marna — ledwie cztery nazwiska — okazywała się bezcenna. Ten człowiek znajdujący się na szczycie piramidy Ruchu, mógł od środka rozwalić w drzazgi jego strukturę i to nie tylko w sytuacji nagłego nawrotu moskiewskiego zamordyzmu. Mógł manipulować organizacją opóźniając podjęcie niezbędnych inicjatyw i decyzji, mógł sterować nią, stając się liderem tak, że w końcu działałaby pod dyktando jego mocodawców, jako jeszcze jedna sprężynka w zegarowym mechanizmie KGB!!!
Hunza postanowił trzy rzeczy. Po pierwsze zrobić po tej akcji Grynia szefem operacyjnym powierzając mu kontakty z agentami. Po drugie, przy okazji zbliżającego się za trzy dni wyjazdu do Warszawy, nawiązać kontakt z kimś pewnym, kto mógłby pośredniczyć między Ruchem a rządem polskim i UOP. Znał kogoś takiego — Marcin Korcz — natychmiast wyśle wiadomość do niego. Po trzecie, skontaktować się z Kaukajtisem, który powinien sprawdzić Iwaszkę. Może był przeczulony, ale wolał mieć pewność, że akcja przebiega normalnie.
— Coś taki markotny? — zapytał go profesor Czupaj podchodząc ze szklaneczką wina. — Nie jesteś zadowolony z zielonego światła dla wywiadu?
— Ależ jestem profesorze, jestem. Tak się tylko zamyśliłem — powiedział i pociągnął łyk kwaśnego gruzińskiego sikacza zastanawiając się, ile ironii tkwiło w pytaniu naukowca.
*
Przy ogłuszającym huku z wysokości sześćdziesięciu metrów perląc się i rozpryskując w czerwonym zachodzie słońca spadała w dół kamiennej otchłani taka masa wody, że człowiek, który nigdy tego z bliska nie widział, nie jest w stanie sobie tego naprawdę wyobrazić. Tysiące ton krystalicznego płynu wypływając z jeziora Erie w Kanadzie podążało pięćdziesięciokilometrowym korytem skalnym do położonego wiele niżej jeziora Ontario po drugiej stronie granicy. W połowie mniej więcej drogę tę przecinał gigantyczny uskok zapewniający swym istnieniem żywot kilku elektrowni wodnych oraz byt niezliczonych pensjonatów, kempingów, moteli i hotelików w promieniu stu kilometrów na północ jak i południe. Niagara! NIAGARA! N I A G A R A! Największe wodne widowisko świata! No, może wyłączając niesamowite spektakle pękania i opadania w ocean kruszących się lodowców Ziemi Ognistej na południowym cyplu Argentyny. Z obramowanej metalowymi prętami galeryjki, ubrany w nieprzemakalny płaszcz z kapturem JG 235 patrzył jak urzeczony na hekatombę walącą się w topiel, iskrzącą się jak rozpylone w powietrzu diamenty zmieszane z krwistymi rubinami malowanymi promieniem zachodu. Tak mocno uchwycił się bariery, że aż zbielały mu kostki. Zdjął okulary i wczepiony w pręt wychylił się, jak mógł najdalej, by spojrzeć w kipiel buzującą pod swymi stopami. Jakby stał na chmurze zawieszonej w białej pianie. Jakby zanurzył się w niebiańskim eterze a bogowie wlali w jego żyły ognisty ichor! Tak, tak! Zaiste był wybrańcem bogów. Przecież zaledwie dwa miesiące temu wydawało się, że nic już nie odmieni jego losu, nie wyrwie go z szarej egzystencji zakamuflowanego emigranta — agenta, który, by wtopić się w otoczenie, musi bardziej udawać różne rzeczy niż każdy zwykły emigrant. Musi udawać, że wcale nie czuje się emigrantem, musi wciąż robić dobrą minę i uśmiechać się, łasić, przekonywać otoczenie, że jest bardziej amerykański niż cała Ameryka razem wzięta, że nie myśli o kraju, z którego przybył, inaczej jak tylko o przypadkowym miejscu swego urodzenia, że jego ojczyzna jest tam, gdzie jego pieniądze, że nie wyznaje religii, którą wyznaje, albo że wyznaje ją, choć go w istocie nie obchodzi, że nie szanuje narodu nędzarzy, którzy zamiast pracować spychają swe niepowodzenia wynikłe z lenistwa na historyczne powikłania, albo że podziwia ten naród, co ważył się stawić czoła sowieckiemu smokowi pragnącemu pożreć alabastrową Europę. Musi tysiące razy opowiadać nieprawdziwą historię o tym, jak wsiadł na ponton i pożeglował do Szwecji, jak dobił do jej miododajnego brzegu i dorobił się pierwszych dziesięciu tysięcy dolarów, jak dosiadł srebrnoskrzydłowego rumaka Boeing 737, który go uwiózł prosto do raju, Klondike, edenu współczesności, do nieba zwanego Ameryką. Musi, musi, musi… Ileż razy modlił się w ciemnościach nocy, by wydarzyło się coś, co odmieni jego smutną egzystencję pariasa, choć dość bogatego, to jednak zawsze pariasa wśród wyniosłych krajowców nie mających za sobą przecież nawet 300 lat historycznego bytu, w istocie niechętnych nowym przybyszom mimo pozorów otwartości, zamkniętych przed nimi, spychających swoją obojętnością obcego przybysza na dno izolacji. Ileż poniżenia przeszedł! A teraz, teraz nagle wszystko się odmieniło. On, niepozorny, zakompleksiony i słaby, życiowy rozbitek z tamtej strony oceanu, Jan Kowalski — jeden z tysięcy Kowalskich jacy tam pozostali, Polaczek, o którym nie chcieli słyszeć zasłużeni politycznie rodacy-emigranci, ani miejscowe wyższe sfery biznesu, on lekceważony w swych rewolucyjnych koncepcjach społecznych, on zaledwie przypadkowy agent SB czy KGB (sam już nie wiedział), agent, którym stał się, by móc uciec od nędzy polskiej — on, właśnie On — ten pyłek na kosmicznym śmietniku zwanym Ziemią miał dzisiaj do spełnienia najważniejszą rolę, jaką może sobie wyobrazić człowiek. Oto mógł zostać prezydentem w najbardziej obecnie centralnym, newralgicznym, po prostu najważniejszym (choć rozmiarami niewielkim) kraju tego świata, w samym pępku rozpalonej do białości Europy, tam gdzie ścierały się ze sobą w gigantycznym zmaganiu dwa młyńskie koła cywilizacji: Ameryka i ZSRR! I niech ktoś powie, że w tym nie ma boskiej interwencji, że to nie misja, że to nie posłanie naznaczone palcem Boga! To jest misja! I on, On został do niej boskim zrządzeniem wybrany, choć tak się od Boga dotychczas odżegnywał. On, Jan Kowalski, jedyny Kowalski z tak wielu.
Wzrok mu zapłonął, skronie pulsowały, a oczy zaszły mgłą. Drżał wpatrzony w mglisty wodny przestwór, w zaporę pyłu wzniesionego odbiciem z dna kipieli na wysokość kilkudziesięciu metrów, i byłby, być może, całkowicie zatopił się w swej wizji, w wewnętrznej ekstazie, która wessała go w niebotyczne rejony wyobraźni, gdyby nie cichy, spokojny głos usłyszany zza pleców:
— Może mnie pan poczęstować „camelem”?
Drgnął, przygasł, skurczył się i pochylił, jakby nagle cała moc z niego wyparowała.
— Palę tylko „marlboro” — rzekł nie oglądając się za siebie.
— Piętnastego września masz spotkanie w Moskwie, Rozmowę. Dostaniesz fundusze.
— W Moskwie?! Jak?… Przecież interesy… Tutaj, w Boliwii, Ekwadorze!…
— Właśnie. Interesy. Za tydzień zgłosi się do ciebie człowiek z radzieckiej firmy handlowej, Metalchemexport. Polecisz z nim do Centrali i zawrzecie umowę na dostarczenie półfabrykatów do ZSRR. Elektronika to przyszłość. Po dwóch dniach znajdziesz się w Polsce. Już czas. Trzeba przeprowadzić rozmowy w sprawach organizacyjnych. Zrozumiałeś?
— Tak — wyszeptał JG 235.
A więc zaczynało się! Jego godzina wybiła! Mylą się ci, którzy myślą, że można nim kręcić, jak się zechce i deptać jego osobowość! Wcieli w życie cały swój program, wszystkie koncepcje polityczne, które już dawno przemyślał. Nieważne jak się dochodzi do władzy, ważne by do niej dojść, a wtedy…
*
Walczyk siedział z Kasią Okińczyc w dosyć pustawej sali restauracyjnej „Holidaya”, gdzie podano im całkiem niezłą kolację według oryginalnej północnochińskiej receptury. Była osławiona zupa z bambusa, hasu na przystawkę oraz kong tsao jang dzou — mięso jagnięcia duszone na czerwono w sosie winnym. Sączył w zamyśleniu białe wino zastanawiając się nad zeznaniem Pikulskiego, pracownika DHN, Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że wcześniej nie przyszła mu do głowy droga ucieczki morderców poprzez podwórka i posesję Akademii Umiejętności.
Ten Pikulski, inżynierek elektronik, programista komputerowy, samotnik i fanatyk gier matematycznych miał wiele szczęścia, że tamci go nie zauważyli. W zasadzie zawdzięczał życie krótkiemu momentowi niezdecydowania. Według jego relacji, dokładnie trzy minuty po dwudziestej, 26 lipca, z sąsiedniego podwórka przez zamkniętą na kłódkę furtkę przeszło na stronę PAU dwóch mężczyzn, którzy otwarli ją wytrychem i tak samo zamknęli. Potrafił ich opisać dosyć szczegółowo jako że na zewnątrz było jeszcze jasno i dobrze ich zapamiętał.
Wychodził do domu, kiedy przypomniał sobie o plikach wydruków i zeszycie, w którym przeprowadzał skomplikowane analizy i rozwiązywał równania kolejnej wymyślonej przez siebie gry matematycznej. Pomyślał, że jeszcze raz do poduszki przejrzy te równania, bo nie chciały mu się zgodzić, mimo że ślęczał nad nimi całe popołudnie. Wewnątrz pomieszczeń DHN panował półmrok i obrócony plecami do okna zamierzał właśnie nacisnąć kontakt, kiedy usłyszał zgrzyt nieużywanej, zardzewiałej furtki. Zaraz potem zobaczył dwóch ludzi opuszczających sąsiednią posesję. Trudno mu było odpowiedzieć na pytanie, dlaczego powstrzymał się od zapalenia światła. Najpierw ten dźwięk, potem zdziwienie, że tamtędy można przejść. Mieszkał w Wieliczce, skąd przyjeżdżał do pracy codziennie pociągiem podmiejskim o 8.30 na Dworzec Główny. Musiał okrążyć cały kwartał kamienic, by dotrzeć z Pijarskiej przez Świętego Jana i Świętego Marka do Sławkowskiej i stąd przez hall Muzeum Przyrodniczego do biura. Tą furtką byłoby znacznie bliżej. Potem uświadomił sobie, że próbował drogi tamtędy, ale furtka była zamknięta na kłódkę. Wydało mu się podejrzane, że tamci mają klucz i chyba dlatego zrezygnował z zapalenia światła w pomieszczeniu. Moment wahania ocalił mu życie. Walczyk nie wątpił, że gdyby tamci się zorientowali, zabiliby go z zimną krwią. Zastanawiał się nad rysopisami otrzymanymi od Pikulskiego. Po pierwsze okazywało się, że zabójców było dwóch. Po drugie opis pierwszego zgadzał się z przedstawionym przez starą Okińczycową. Różnice dotyczyły drobiazgów, lecz nie fioletowego podkoszulka, wieku, wzrostu itp. Drugi zabójca, według Pikulskiego, miał drobną figurę, jasne włosy, a przy tym węźlastą budowę judoki, albo nawet kulomiota, jak się wyraził. Ubrany był na sportowo, lecz charakterystyczny szczegół stanowiły buty. Były to adidasy, lecz nie z tych przeciętnych, tanich, które można kupić wszędzie. To były buty ze specjalną pochłaniającą podeszwą, takie, za jakimi tęsknią amerykańskie nastolatki i dla których gotowe są nawet popełnić ciężkie przestępstwo. Buty te kosztują 80—100 dolarów, nawet więcej. Walk pomyślał, że taki świadek jak Pikulski to prawdziwy skarb, tyle że najczęściej ów skarb znika w tajemniczych okolicznościach w przeddzień procesu. Kaseta z nagranym zeznaniem Pikulskiego spoczywała teraz w kieszeni inspektora i postanowił na razie nie dzielić się wiedzą o tym świadku z nikim. Umieści go w raporcie we właściwym czasie. Wtedy obejmą go ochroną aż do procesu. Czy to nie ten sam człowiek, drobny, wysportowany, piekielnie silny, karateka rozprawił się z dwoma Szwedami? Czy nie on przypadkiem strzelał do Walczyka z kałasznikowa? Zbliżał się czas przyciśnięcia Rzeźnika i Walczyk musiał czym prędzej znaleźć na tamtego haka. Obiecał sobie, że jutro nakręci kilku informatorów tutaj i w Warszawie. Może coś znajdą, albo już mają?
— O czym myślisz? — zapytała nagle dziewczyna. W jej oczach było rozmarzenie, a w uśmiechu wiele obietnic i oczekiwań. Przez moment zapomniał o jej istnieniu.
— Przepraszam — powiedział i uśmiechnął się najcieplej, jak potrafił. Kiedyś pewna dziewczyna prorokowała mu, że z takim uśmiechem daleko zajdzie, bo złamie nim każde niewieście serce. Na razie jej wróżba raczej się nie spełniła.
— Czy te myśli mnie też dotyczą? — zapytała zalotnie.
— W pewnym stopniu.
Czekała, że może rozwinie swą myśl, ale nie zamierzał najwyraźniej nic więcej dodawać do tej lakonicznej wypowiedzi. Milczeli.
— Wypij — powiedział po chwili dopijając swój kieliszek i wstał. — Pójdę zapłacić. Zabieram cię do siebie. — Przez moment sondował jej twarz, ale, nim zdążyła zaprzeczyć, odwrócił się i odszedł.
Czuła się przy nim trochę jak uczennica na egzaminie, onieśmielona a zarazem pełna chęci, by jak najlepiej wypaść we wszystkim, w każdym drobiazgu, wypowiedzi, geście, spojrzeniu… Zupełnie przeciwnie niż przedtem, kiedy chciała go urazić. Nie pojmowała, co się z nią dzieje. Drażnił ją. Takich, którzy próbowali narzucać, co ma robić, gdzie teraz pójdzie, albo co zje, do tej pory spławiała błyskawicznie. A z nim? Czuła, że nie potrafi powiedzieć „nie”, chociaż wciąż jej rozkazywał, a to czego żądał, tak jak przed chwilą, było wbrew jej wszelkim zasadom. Trudno tę kolację nazwać randką, a tamten pocałunek miłością! A jednak czuła, że drży, kiedy brał ją pod ramię wyprowadzając z restauracji, i z trudem panowała nad podnieceniem, kiedy jechali przez rozświetlone nocne miasto białym „polonezem” wypożyczonym przez Walczyka od komisarza Sędzikowicza — jego wóz po ostrzelaniu nie nadawał się do użytku. Chciało jej się bez przerwy śmiać, coś łaskotało ją w piersiach i żołądku i tylko siłą powstrzymywała się od tego, lękając się, żeby jej nie wziął za idiotkę. Prowadził pewnie, od czasu do czasu rzucając na nią długie spojrzenie w bok, od kierownicy, i wtedy robiło jej się gorąco. „Mój Boże, to szaleństwo! Mamo ratuj! Chyba jestem zakochana? I to bez pamięci! Do tego w glinie! Wariactwo!!!”, krzyczało coś w niej, a tymczasem na zewnątrz szczebiotała jak licealistka i wierciła się na siedzeniu.
„Nie! Dosyć! Spokój!”, skarciła się w duchu i wyprostowała, żeby łatwiej zapanować nad wewnętrznym chichotem i rozedrganiem nerwów.
— Co się stało? — zapytał. — Wyglądasz, jakbyś kij połknęła, a to był tylko korzeń lotosu w occie. Cha, cha, cha! — Miał na myśli hasu podane na przystawkę.
Tylko sekundę trzymała się dzielnie po tej jego uwadze, ale gdy w pełni wybrzmiało w ciszy owo „cha, cha, cha” przypominające kaszel śmiertelnie chorej papugi kakadu, parsknęła tak nieopanowanym śmiechem, że popluła przy tym boczną szybę, a po chwili wiła się na siedzeniu i podłodze, jakby ją ktoś kopał prądem.
— No, no, ładnie się śmiejesz, ale zaraz wylądujemy na latarni, jak nie przestaniesz — zażartował.
— Przepraszam — wykrztusiła trzymając się oburącz za brzuch. — Chyba musiałeś czegoś dosypać do wina. Ja naprawdę zwykle się tak nie zachowuję. Wierzysz mi?
Powaga pytania podziałała z kolei na Walka jak szampan i zaczął chichotać swoim śmiechem kakadu, co wywołało tylko sprzężenie zwrotne i w końcu oboje wijąc się jak węgorze wyrzucone na brzeg pokładali się ze śmiechu. Musiał zahamować i trwało kawałek czasu, zanim się uspokoili.
— Myślisz, że jestem szurnięta, prawda? — zapytała. Rozcapierzony orzeł z pomnika poległych lotników, naprzeciw którego stali, rzucał w świetle księżyca potężny cień na jezdnię i tory tramwaju.
— Nie — rzekł całkiem poważnie. — Myślę, że jesteś bardzo piękna… — Patrząc głęboko w jej oczy wyciągnął dłoń do smukłej szyi i pogładził policzek dziewczyny. Spoważniała i nagle ucichła. Przeszedł ją dreszcz. Przytuliła się do jego mocnej dłoni i przymknęła oczy myśląc: „Boże, żeby on mnie nie skrzywdził, żeby nie rzucił po dzisiejszej nocy, żeby już został na zawsze… albo choćby na chwilę, miesiąc, dwa, pięć, kilka dni nawet…”.
Ruszył, a po chwili, kiedy parkował przed jednym z szeregowych domów w alei Lenina przemianowanej na aleję Solidarności, usłyszała:
— Tu mieszkam. Jesteśmy.
Od przekroczenia progu jego mieszkania była jak sparaliżowana i zahipnotyzowana. Ulegała, lecz coś się w niej jednocześnie buntowało. Była na siebie zła. Nie cierpiała słodkich idiotek, które z cielęcym spojrzeniem, bezwolne, rozspazmowane pozwalają wyczyniać ze sobą facetom takie rzeczy, których się potem tylko wstydzą. Z drugiej strony wciąż powtarzała sobie, że to nie wstyd iść po pierwszej randce do łóżka, jeżeli się czuje coś takiego jak ona w tej chwili, że to zwyczajne zostać rozebraną, wykąpaną i wytartą, przeniesioną na rękach do pościeli, nasmarowaną olejkiem sandałowym, położoną w końcu na plecach, wycałowaną między nogami, wykochaną, zaspokojoną, obróconą brutalnie na brzuch, znów wykochaną ponad miarę. To zwyczajne, mówiła sobie, jeżeli się kocha brać męskość ukochanego do ust, pozwalać sobie ją wpychać w gardło niemal do zadławienia, i tolerować jego wzmagający rozkosz palec tam, gdzie sama wstydziłaby się tego nazwać. Była niemal nieprzytomna ze zmęczenia, z wrażenia i czuła się upokorzona, a z drugiej strony odprężona jak nigdy dotąd i zwyczajnie szczęśliwa. To, co się stało w mieszkaniu Walczyka, tak zdecydowanie odbiegało od jej wyobrażeń o subtelnej miłości, od schematu seksu między początkującymi kochankami, a przy tym było tak ekscytujące i rozkoszne, że poczuła się zupełnie wytrącona z równowagi i niezdolna do oceny. Chwilami była chińską cesarzową obsługiwaną przez uległego wasala, chwilami tatarską branką gwałconą przez bezwzględnego esauła. Najbardziej wstydziła się przed sobą rozkoszy, jaką ten gwałt jej dawał, uczucia podległości, podporządkowania i uwielbienia dla dawcy owych skrajnych emocji, paskudnie dominującego samca, męskiego szowinisty, jakby go określiły jej wyzwolone koleżanki. Do dzisiejszej nocy miała się za taką samą jak one. Dziś z przerażeniem odkryła ,w sobie bierną niewolnicę i rozpustną dziwkę. Patrzyła na jego twarz w rozsłonecznionym poranku, oddychał spokojnie, głęboko, na ramiona, w które ją wczoraj brał, na usta, które nie wydawały się w swym rysunku wcale zawierać zwierzęcej żądzy doświadczonej nocą przez każdy jej nerw. Bunt w niej narastał. Nigdy nie czuła się tak pozbawiona woli i niezdolna do oporu. Nikt nie zapanował nad nią do tego stopnia. Przymknęła oczy wspominając jego zniewalające dotknięcia.
Nagle zadzwonił telefon.
Ocknął się po trzecim dzwonku. Jego dłoń machinalnie namacała słuchawkę. Nie otwierając oczu powiedział:
— Walczyk. Słucham.
— Podkomisarz Sędzikowicz. Przyszedł z Warszawy teleks w twojej sprawie. Odwołują cię. O ósmej masz być u szefa.
— Która jest teraz? — zapytał ziewając.
— Siódma.
— Co powiedziałeś? Odwołują mnie?!
— Mam przejąć twoje śledztwo.
Walk rozbudził się na dobre i aż usiadł z wrażenia.
— Odbierają mi śledztwo?!
— Minister spraw wewnętrznych cię potrzebuje. Jest tu podpis samego szefa UOP.
— Dziękuję — powiedział bezbarwnie Walk.
Tamten odłożył słuchawkę, a inspektor przez dłuższą chwilę myślał nad sensem usłyszanych słów.
— Coś się stało? — wyszeptała. Dopiero teraz przypomniał sobie o niej.
— Chyba tak. Tylko nie jestem pewien co — powiedział do siebie.
Potem uśmiechnął się obrzucając jej ciało wyciągnięte pod cienkim prześcieradłem łakomym spojrzeniem. Nagle otoczył ją ramieniem, przyciągnął do siebie, zaczął całować w usta, oczy, szyję, włosy, piersi, ramiona, łopatki, palce… Obracał ją na wszystkie strony jak kurczaka na rożnie. Wpełzał językiem w każdy zakamarek. Czuła jak przyspiesza jej tętno i znów zapragnęła, by ją wypełnił. Wbrew temu co przed chwilą postanowiła, pozwoliła znowu się posiąść. Zdobywana krótkimi, gwałtownymi pchnięciami błyskawicznie straciła kontrolę nad sobą i już po krótkim momencie wili się w szczytowej ekstazie rujnując prześcieradła i poduszki. Kiedy skończył, wyrwał się z niej równie gwałtownie, jak wszedł powodując niemiły skurcz w dole brzucha. Zwinęła się w kłębek z dłonią między udami. Powoli wracała do przytomności po tym szaleńczym wydarzeniu poranka, podczas gdy on rześki, jakby się nic nie stało, zerwał się z łóżka i pogwizdując odkręcił prysznic w łazience.
— Zrób mi kawę! — rzucił wesoło wychyliwszy głowę przez otwarte drzwi. — Puszka jest w szafce nad gazem, a szklanki obok!
Nie poruszyła się. Otarła łzę z policzka. Postanowiła się nie ruszać. Nie będzie niczyją niewolnicą!
Po chwali był już umyty, ogolony i ubrany w białą koszulę i granatowe dżinsy. Rzucił okiem na nią i na kuchnię. Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek, ale się nie odezwał, tylko zapalił gaz, nalał wody do saganka, wyjął chleb, z lodówki masło, dżem aroniowy, umył dwa pomidory, pokrajał żółty ser w plasterki. Śledziła sprawność jego rąk i pomyślała, że musi być chyba lepszym kucharzem niż ona, kiedy turkoczące ostrze noża krajało błyskawicznie cebulę do sałatki w drobną kosteczkę.
Dwie kawy, chleb z masłem ułożony w piramidę, sałatka z pomidorów i miseczka z dżemem wylądowały na tacy. Jeszcze cukiernica, łyżeczki, noże i już postawił to na stoliku obok łóżka, przyciągnął sobie fotel, włączył radio, był przy niej, nakładał plasterki sera na kromki i podawał jej do ręki.
— Chcesz śmietanki do kawy?
Patrzyła, jak pochłania wielkimi kęsami śniadanie, sama jedząc niewiele. Wreszcie odezwała się.
— Dużo ich było przede mną? — Starała się spojrzeć mu w oczy, ale nie potrafiła tego nakazać powiekom spuszczonym płochliwie w dół.
— Popełniłem błąd mówić ci wczoraj o tym Pikulskim. Zapomnij o nim i o wszystkim, co powiedziałem. To niebezpieczne, a mnie odbierają dochodzenie… Wiesz… Jesteś fantastyczna. — Ostatnie słowa powiedział zupełnie inaczej, miękko.
— Każdej mówisz rano to samo?
— Kasia Jeż dokądś zmierza — zaśmiał się. — Tylko dokąd z tymi ostrymi różkami?
— Bądź poważny. Czuję się okropnie — nagle łzy pociekły jej po policzkach. — Jak dziwka. Bezwolna, głupia dziwka, która myśli tym, co ma między nogami, a nie rozumem…
— Kochana — rozczulił się nagle. Całował łzy toczące się ku kącikom ust. — Wierz mi, że żadna nie może się z tobą równać. Było mi z tobą bardzo dobrze. Rzadko tak bywa za pierwszym razem. Muszę już iść. — Sięgnął do kieszeni. — Tutaj są klucze. Wykąp się, prześpij, jeżeli chcesz. Porozmawiamy po południu, dobrze? Zadzwonię do ciebie. Naprawdę nie mam już teraz czasu.
Pocałował ją i wyszedł nim kolejna fala buntu zdążyła w niej się na do dobre rozpalić. „Oto ten obcy przecież mężczyzna arbitralnie ustalił jej porządek dnia! Ma po prostu czatować przy telefonie czekając, kiedy łaskawie zdecyduje się do niej odezwać, tak jakby nie mogła już mieć własnych planów na popołudnie czy wieczór”.
Wypiła łyk kawy i poszła do łazienki.
*
Bogdan Hunza odprężył się. Oparł głowę na rękach. Dochodziła druga w nocy, a w jego mieszkaniu przy ulicy Piwnicznej wciąż świeciło się światło. Normalnie z okna rozciągał się widok na jezioro Łukowo, linię kolejową i wylot ulicy Bohatyrksoj prowadzącej na Wyszgorod i Stare Petrowce, nad Jezioro Kijowskie, ale teraz w granat nocy wkradła się perłowa szarość mgły podnoszącej się z Dniepru. Otulała okolicę niczym nieprzenikniony szal. Dał się słyszeć stłumiony zew jakiejś barki żeglującej rzeką przez niepewność nocy, a zaraz potem całkiem bliski, rytmiczny stukot wagonów towarowych i szczekanie psa. Hunza zaczerpnął haust powietrza i przymknął okno. Zrobiło się chłodno. Jeszcze raz pochylił się z soczewką powiększającą nad kliszą. Mikrofilm był po prostu rewelacyjny! Dżiryt dotarł z nim wczoraj rano. Dziś koło południa nadeszła wiadomość, że Iwaszko jest na swoim miejscu i zachowuje się normalnie. Co rano bywa na spacerze, potem na Łubiance, a stamtąd udaje się na Pionierską, gdzie w piętnastopiętrowym kolosie mieścił się Zarząd Administracyjny, Zarząd Personalny, Departament Finansowy, Departament Zabezpieczenia zatrudniający strażników patrolujących biura KGB dniem i nocą, oraz najważniejszy, wypełniający swymi zasobami siedem podziemnych pięter Departament Zapisów Operacyjnych i Archiwów. Jest to największa składnica wiedzy o KGB, najtajniejszej organizacji policyjno-wywiadowczej świata. Dysponuje centralnym spisem, w którym uwzględniono każdą teczkę operacyjną, wyszczególniono punkt po punkcie całą jej zawartość, zapis dochodzeń i operacji, miejsce przechowywania oryginału i kopii, dane o każdym agencie i informatorze, znanych dysydentach i osobach podejrzanych, więźniach, byłych więźniach i zesłanych, obywatelach mających krewnych za granicą, lub takich co kiedyś tam byli, cudzoziemcach odwiedzających ZSRR, o każdym członku nomenklatury pełniącym odpowiedzialne funkcje, lub pozbawionym już funkcji, a także akta więzienne i procesowe od czasów Czeka aż po ostatni tydzień bieżącego roku. W tym to gmachu, w tej jakże pionierskiej instytucji umieszczonej chyba na zasadzie ironii przy ulicy Pionierskiej był zatrudniony Mychajło Iwaszko i zjawiał się regularnie jak w zegarku także przez ostatnie dni. Kaukajtis nie stwierdził w jego zachowaniu żadnych odchyleń, które mogłyby stanowić znak, że oto stał się już tylko bezwolną przynętą ciągniętą na lince przez wszechpotężnego a niewidzialnego wędkarza. Hunza, który przez wiele dni przeżywał katusze niepewności, teraz zebrał się w sobie uspokojony.
Fragment aktywizowanej siatki KGB w Polsce obejmował dziesięć nazwisk. W większości nic mu one nie mówiły, ale kilka znał ze słyszenia. Był pewien, że jeden z tych ludzi to poseł na Sejm albo senator. Nie wątpił, że nazwiska z mikrofilmu więcej powiedzą ludziom z Solidarności. Za trzy dni wyjeżdżał do Warszawy na rewanżowe spotkanie z polskimi parlamentarzystami. Będzie to doskonała okazja, żeby porozmawiać, z kim trzeba i przedstawić im propozycję.
Nie zamierzał sam zabierać mikrofilmu, byłoby to zbyt ryzykowne, wpierw należało przygotować grunt. Sytuacja w Polsce była nie mniej skomplikowana niż tutaj, tylko z pozoru wydawała się bardziej klarowna. Gdyby nie znał dobrze Marcina Korcza, to miałby nie lada problem, z kim się dogadywać w tak delikatnej sprawie. Korcz był człowiekiem stuprocentowym i dobrze zorientowanym w podskórnych układach. Przy tym uchodził za zapiekłego antykomunistę, był czołowym działaczem jednego z pozaparlamentarnych odłamów dawnego związku Solidarność obecnie oscylującego ku zwartej strukturze nieformalnej partii politycznej. W donieckim okresie działalności Hunzy spotykali się dwukrotnie we Lwowie, a ostatnio pół roku temu Korcz gościł w Kijowie jako zwyczajny turysta. Wypili przy tej okazji morze alkoholu wspominając z rozrzewnieniem dawne, o ileż prostsze czasy. Tak. Najlepiej byłoby powierzyć mikrofilm Korczowi i jego organizacji, tyle że Ukraina potrzebowała wsparcia ze strony rządu, a nie jakiejś pojedynczej partii. Zatem Korcz mógł być użyty wyłącznie jako pośrednik i Hunza miał nadzieję, że się na to zgodzi. Nie był wplątany w żadne układy personalne w Sejmie, Senacie czy rządzie, nie miał też nic wspólnego z „okrągłym stołem”, który jego ugrupowanie od razu obwołało największym błędem politycznym ostatniego stulecia wychodząc z założenia, że nie pertraktuje się z kimś, kto już leży na łopatkach, i nie podnosi się go tym samym tylko po to, żeby stał, skoro o własnych siłach i tak stać nie może.
„Podpieranie trupa i tak go nie ożywi, mówił zwykle Korcz, tylko podzieli ludzi na tych, co próbują reanimacji, tych, co chcieliby dobić, i tych, którym los trupa jest obojętny”. Korcz był także poza wszelkim podejrzeniem, jeśli chodzi o powiązania z byłą SB, obecnym, wciąż pełnym esbeków UOP czy KGB. Hunza bał się rozmawiać bezpośrednio z szefami UOP czy z ministrami rządu także dlatego, że jeśli oni, z jakichś powodów koniunkturalnych czy też ze względu na podpisane tajne porozumienia albo zobowiązania, nie wykażą zainteresowania mikrofilmem lub spróbują przekazaną informację zablokować, nie będzie miał już odwrotu.
Korcz najlepiej się zorientuje, jak to z nimi jest, poza tym znajdzie takich ludzi w UOP i rządzie, którzy zrobią wszystko, by nadać sprawie bieg, a nie blokować jej, i w końcu, gdyby przypadkiem stwierdził, że nie można liczyć na układ z aktualnymi władzami, ujawni treść mikrofilmu w prasie zbijając na tym swój własny kapitał, albo wykorzysta w inny sensowny sposób, dzięki któremu wysiłek i ryzyko włożone przez ludzi Ruchu w uzyskanie tajnej listy nie pójdą na marne.
Bohdan Hunza zwinął mikrofilm, zapakował go w folię i wstał. Odwrócił do góry nogami krzesło, na którym przed chwilą siedział i w wydrążenie schował zdobycz, po czym postawił krzesło przy stole. Przebrawszy się szybko w pidżamę wpełzł do łóżka.
Po chwili światło w jego oknie zgasło.
*
Walczyk wyłamywał nerwowo palce śledząc z napięciem przemieszczającego się po gabinecie szefa krakowskiej Delegatury UOP. Nie miał on wesołej miny i z regularnością wahadła krążył między biurkiem a drzwiami, jakby mu to miało pomóc wyjść z sytuacji bez wyjścia.
— Nic nie poradzę. — Wzruszył jeszcze raz ramionami. — Ma pan dodatkowe dwadzieścia cztery godziny na przekazanie sprawy i napisanie podsumowującego raportu. Próbowałem przekonać Ministra, ale stwierdził, że jest pan niezbędny w chwili obecnej w ich Wydziale Śledczym.
— Cholera — zaklął Walczyk. — Dwadzieścia cztery godziny to za mało. Jestem o krok od czegoś… — nie dokończył zdania, miał świadomość, że wykonanie owego kroku może równie dobrze zająć jeden dzień jak i trzy miesiące. Nie było nad czym dyskutować.
— Nikt poza nami dwoma nie był wtajemniczony we wszystkie szczegóły — powiedział szef zatrzymując wzrok na małym spiżowym popiersiu Józefa Piłsudskiego ustawionym na półce jednej z szaf. Parę miesięcy temu samo posiadanie takiego gadżetu przez urzędnika państwowego w jego biurze byłoby wystarczającym powodem do zwolnienia z wilczym biletem w kieszeni. — Co pan myśli o podkomisarzu Sędzikowiczu?
— Ze starej gwardii. Nie dawałbym tego nikomu ze starych. To ich bezpośrednio dotyczy. Jestem przekonany, że w zabójstwo są zamieszani ludzie z dawnego pionu „W”, „trójki” i „czwórki”. Ich nazwisk nie znajdziemy w archiwum, za to mają powiązania z kimś, kto nadal tutaj pracuje.
— Sędzikowicz był użyteczny dla nas jeszcze przed osiemdziesiątym ósmym. Komuś muszę zaufać.
Walczyk wstał.
— Mam jedną prośbę, panie pułkowniku — powiedział dobierając starannie słowa. — Chciałbym się nadal zajmować notatnikiem Grabież i być na bieżąco informowanym o postępach śledztwa. Spróbuję wrzucić szyfr na komputer. Bezpieczniej zrobić to w Warszawie niż tutaj. Nie wiem czy coś wskóramy bez klucza, ale trzeba spróbować.
— Nic pan nie znalazł?
— Niestety. Przetrząsnąłem dokładnie cały dom. Rozmawiałem z jej najbliższymi znajomymi i współpracownikami. Przez ostatnie tygodnie pracowała nad czymś, o czym nie chciała z nikim mówić. W rozmowie z jednym z redaktorów „.Dziennika Konserwatywnego” stwierdziła tylko, że to „bomba”. Jakoś musiała przecież zabezpieczyć te materiały. Gdzieś one są. Niech Sędzikowicz sprawdzi poste restante. Skrytki nie miała. To sposób stary jak świat, wysłać coś do samego siebie. Nie mamy do czynienia z zemstą. W każdym razie nie tylko. Intuicja mówi mi, że zabójstwo ma związek raczej z jej nową, tajemniczą akcją. W notesie są zapisy świeższe niż pozostałe i one właśnie wyglądają najbardziej podejrzanie. Gdyby choć część zapisów udało się rozszyfrować, mielibyśmy chyba większość nici. Chciałbym przycisnąć Adamczyka. W stanie wojennym jako milicjant ostro współpracował z „trójką”. Zna wielu tajniaków i jakoś dziwnie depcze mi po piętach.
— Dobrze Walczyk, ale bez nieformalnych metod. Stosunki z policją są napięte. Tylko czekają, żebyśmy pokazali, że jesteśmy tymi samymi wilkami o żelaznych kłach, tyle że teraz w owczych skórach. Niech pan zrobi kopię notatnika i dołączy do akt, tutaj u mnie.
— Oczywiście — powiedział Walczyk kładąc rękę na klamce.
— Ma pan moją zgodę na tego Adamczyka, ale jak się zrobi szum, powiem, że o niczym nie wiedziałem… — szef zawiesił głos i uśmiechnął się przepraszająco, po czym wyciągnął dłoń na pożegnanie. Walczyk uścisnął ją mocno.
— Postaram się być delikatny — rzekł patrząc ze zrozumieniem w oczy swego zwierzchnika.
*
Roman Stawro w dobrej kondycji, naładowany energią po wyjściu z sauny wsiadł w swoją corollę i pojechał do centrum. Zaraz za zielonym gmachem Intraco dostał się w korek. Sznur aut ciągnął nieprzerwanie, przetykany od czasu do czasu czerwonym koralem autobusu w chmurze czarnego dymu spalin. Na całej długości ulicy Nowotki światła były zepsute. Mógł się tego spodziewać. Czy nie ma takiej godziny, psia krew, żeby nie cisnęli się jeden za drugim?! Wszędzie ich pełno, w sklepach, na przystankach, w kinach, poczekalniach, na stacjach benzynowych, w bankach i parkach. Cholera! Wcisnął się na siłę między zderzak jakiegoś forda i nadjeżdżającą gablotę. Taksiarz puścił mu wiązankę przez zamknięte szyby pokazując na migi, co myśli o nim i jego corolli.
Kiedy dojechał do Domów Centrum skręcił do tunelu na Kniewskiego. Miał szczęście, tylko dwa razy objechał dookoła wyjazd z tunelu i za trzecim razem udało mu się zaparkować, chociaż o mały włos nie rozbił przy tym srebrzystego BMW, które w ostatniej chwili chciało zajechać mu drogę.
W stoisku z zabawkami na piętrze kupił model lamborghini do sklejenia, po chwili namysłu dorzucił jeszcze czekoladę płacąc za wszystko niewiele ponad sto tysięcy. W dużym lustrze przy schodach skontrolował swoje odbicie. Zupełnie nieźle. Złapał się na tym, że zawsze, kiedy idzie do Haliny, zależy mu, żeby dobrze wypaść. „Zupełnie jakbym szedł na pierwszą randkę”, pomyślał. A przecież nie byli już ze sobą od ładnych paru lat. Co to może być? Boi się jej czy co?
W Orbisie na MDM jak zwykle kłębił się tłum, od którego buchało spoconym gorącem. Na bilety lotnicze i miejsca w międzynarodowych pociągach od lat sezon trwał okrągły rok. Najprzebieglejsi kupcy nowożytnej Europy szykowali się do kolejnych podbojów. „Harcownicy”, myślał o nich czasem Lewatywa; prawdziwie cwani kupcy wiedzieli, że naprawdę wielkie interesy robi się tu, na miejscu. Harcownicy i zające, jak on. Tyle że tym razem był wart tyle złota, ile sam ważył. Ostatni skok! Zaczerpnął powietrza i wszedł do środka.
Wspiął się na palce i poszukał wzrokiem ponad głowami tłumu znajomej czarnej czupryny. W końcu dostrzegł Halinę w jednej z kas. Dopchał się tam i zastukał kluczykami od samochodu w granitowy parapet oddzielający skłębioną czerń interesantów od kasjerki — jego byłej żony. Skinęła głową na znak, że go zauważyła. Skończyła wypisywanie biletu spoconemu grubasowi w skórzanej kurtce, po czym zamknęła okienko i zniknęła. Pojawiła się za moment w drzwiach prowadzących na zaplecze. Roman cmoknął ją na przywitanie w policzek. Poczuł zapach tanich perfum.
— Czołem kochanie, jak leci?
Podała kopertę w odpowiedzi.
— Tu jest wszystko, o co ci chodziło — powiedziała chłodno.
— Jesteś niezawodna — zaszczebiotał i po raz drugi cmoknął ją w policzek. Czyżby zużyła już perfumy, które jej przywiózł z Rotterdamu? „Równie dobrze, pomyślał, mogła je wylać do zlewu, z nią nigdy nie wiadomo”.
— W przeciwieństwie do ciebie — powiedziała bez uśmiechu. — Myślałam, że przyjdziesz dzisiaj. Maciek bardzo na to liczył.
Roman sięgnął do kieszeni i wyciągnął paczuszkę.
— Nie zapomniałem. To dla niego. Ucałuj go i powiedz mu, że wpadnę zaraz, jak wrócę — powiedział starając się utrzymać pogodny ton.
— Słuchaj, Roman, dobrze wiesz, że się nie wtrącam do twoich spraw, ale czy musisz…
— …Muszę — przerwał jej ostro. — To bardzo ważne.
Schwyciła go za rękaw.
— Do cholery, co może być tak ważnego, żeby nie mogło poczekać jeden dzień? — powiedziała gniewnie.
Rozumiał dobrze, o co jej chodzi, podejrzewała w wyjeździe kobietę. Znał Halinę nie od dziś. Delikatnie wziął ją za rękę i uwolnił kurtkę. Postanowił być zasadniczy.
— Wiesz, że co roku jestem, ale tym razem nie mogę.
— Ja mam to gdzieś, ale Maciek, Dla niego jest tylko jeden taki dzień w roku.
— Zrozumie.
Kiedy wychodził, czuł na sobie jej spojrzenie. Po raz pierwszy, odkąd się rozeszli, przyszło mu do głowy, że ona mimo wszystko wciąż go może kochać. Co się raz stało, to się podobno nigdy całkiem nie kończy. Ta myśl tak go zbulwersowała, że z trudem przypomniał sobie, gdzie zostawił samochód.
Obiad zjadł sam w restauracji Intraco; smacznie, wygodnie i niedaleko. Znajomy kelner obsługiwał go sprawnie.
— Coś mocniejszego? — zapytał stawiając przed Romanem sznycel po wiedeńsku.
Roman pokręcił przecząco głową. Nie, nie, dziś tylko herbata. Już dawno przekonał się, że największym wrogiem interesów jest nie w porę wypity alkohol.
Po obiedzie wrócił do mieszkania na Belgijską, rozebrał się i położył na chwilę. Wyłączył telefon i nastawił budzik na siedemnastą.
Przymknął oczy. Starał się rozproszyć wszystkie zbyt konkretne myśli na jakikolwiek temat, a już w żadnym razie nie myśleć na temat najbliższych kilkudziesięciu godzin. Tak postępował zawsze kiedy zbliżała się pora działania. Przez następne trzy dni i trzy noce nie spodziewał się spać zbyt wiele. Zanim usnął, pomyślał o Dance. Nagle zatęsknił do jej ciała, mlecznych piersi i białych jak śnieg ud, do zapachu włosów i pieprzyka pod łopatką, do jej pełnego podziwu spojrzenia i ciepłego uśmiechu zakłopotanej nastolatki. Czasami miał jej ochotę wszystko powiedzieć, ale droga, jaką wybrał, skazywała go na wieczną samotność. Milczenie. Cisza aż dzwoniła w uszach. Ujrzał ją w wyobraźni tak, jak zapamiętał, kiedy ostatnio wychodził: leżącą w zmierzwionej pościeli jak kremowa róża na błękitnej tacy. „Zasługuje na coś lepszego niż ta klitka na Marszałkowskiej, wieczne ciułactwo i niedostatki”.
— I ja też! — powiedział na głos. — Ja też, do cholery! wymamrotał.
Wyszarpnął spod poduszki wełnianą czapkę, nałożył ją na głowę, otwarł szeroko okno, ułożył się płasko i wywróciwszy gałki oczne do góry pod zaciśniętymi powiekami rozluźnił
wszystkie mięśnie. To był doskonały sposób. Zasnął nie wiedząc kiedy kamiennym snem bez majaków.
Punktualnie o osiemnastej zatrzymał swoją corollę przy ulicy Zielonej na Sadybie, Przed białym piętrowym domem dyskretnie przysłoniętym żywopłotem ciągnącym się wzdłuż wysokiej siatki ogrodzenia. Niebo od strony Wisły pociemniało zwiastując burzę. Lubił takie światło. Działało na jego wyobraźnię: tajemniczość, groza, niesamowitość nadciągającej ulewy.
Przeskoczył dziurę ziejącą w chodniku i nacisnął dzwonek. Gdzieś wewnątrz rozległ się niegłośny brzęczyk i furtka odskoczyła zapraszając do wejścia. Solidne, zdobne w dębowe kasetony drzwi otworzyły się i stanął w nich dyrektor Ryczyński. W świetle lampy nad drzwiami jego pucułowata twarz wydawała się lekko spocona, a rzadkie włosy przylizane bardziej niż zwykle. „Dobrze odżywiony świniak w srebrzystoszarym garniturze”, pomyślał o nim Roman.
— Lewatywa — przedstawił się lakonicznie.
Roman nigdy jeszcze nie był w tym domu. Z Drygałą spotykali się na mieście albo na Próżnej. Teraz wchodząc za gospodarzem do obszernego salonu rozejrzał się swoim zwyczajem po ścianach. Kilka grafik nie najwyższego lotu, to wszystko co zobaczył. Natomiast na jednym z trzech skórzanych foteli otaczających solidny dębowy stolik ujrzał siedzącego obok Drygały faceta w granatowej marynarce, który podniósł się na jego widok.
— Poznajcie się panowie — powiedział Drygała. — To Karat, pojedziecie razem — wyjaśnił, kiedy podali sobie ręce. — Można na niego liczyć w każdej sytuacji.
Rusinek uśmiechnął się pokazując nienagannie białe zęby. Nieco otyły olbrzym, lecz niewątpliwie wysportowany — ocenił go Roman. — Może trochę zniszczona alkoholem twarz, trochę zbyt martwe spojrzenie człowieka znużonego wykonywaną profesją. Glina?
— Ma pan broń? — zapytał.
Karat znowu pokazał zęby w uśmiechu i poklepał się wymownie po lewej stronie marynarki.
— Karat ma za sobą dwudziestoletnie doświadczenie w zawodzie. Brał udział w najtrudniejszych robotach. Od trzech lat w spółkach detektywistycznych — pospieszył z wyjaśnieniem Drygała. — Nie pierwszy raz pracuje z nami.
— Ale ze mną pierwszy. Nie jest za stary? — zapytał zaczepnie Roman. Lubił sprawdzać innych na ostro, wzbudzając agresję.
Karat zrobił ruch, jakby zamierzał wstać i przetrącić kark bezczelnemu gówniarzowi, który go lekceważył. Drygała powstrzymał go jednak.
— Nie tak ostro panowie — zwrócił się do Stawry. — Bez przepychanek. Macie ze sobą pracować.
Rozluźnili się.
— Jesteśmy wszyscy gotowi? — zapytał Drygała.
— Ja tak — wyrwał się Ryczyński. Od pierwszej chwili Romanowi nie podobał się ten facet. Był jakiś nerwowy, rozbiegany, jakby podszyty tchórzem. Udział takich ludzi w ryzykownych operacjach powinno się wykluczać. Dziwił się Drygale, że bierze się za interesy z moskiewską mafią razem z takim dupkiem, podczas gdy już dawno temu, kiedy jeszcze zwano go w cinkciarskich kręgach Barabaszem, uchodził za jednego z najtwardszych i najostrożniejszych. Widać miał jakieś powody. Pytające spojrzenie Barabasza zawisło na Lewatywie, a z nim wzrok pozostałych dwóch. Roman wyciągnął z kieszeni kopertę, którą dostał od Haliny i drugą z lewymi papierami załatwionymi w Gdańsku i bez słowa położył na stoliku. Karat uśmiechnął się i odsłonił spluwę pod lewą pachą. Było to olbrzymie magnum, z długą lufą, nie żadna atrapa i Roman miał pewność, że pociski w bębenku nie są zwyczajne. Nie wątpił, że Karat jednym strzałem mógłby z tego rozwalić słonia. Teraz z kolei wszystkie spojrzenia zawisły na Ryczyńskim. Tamten nieco nerwowo otarł dłonie o spodnie i wstał. Pocił się.
— Proszę za mną panowie — powiedział.
Przeszli do czegoś w rodzaju gabinetu. Roman zauważył kraty w oknach. Ryczyński otworzył szafę i wyciągnął z niej średnich rozmiarów szarą walizkę, sztywną, spłaszczoną i zaokrągloną na brzegach. Przypominała raczej kosmiczny bolid niż podróżny sakwojaż. Podniósł ją i położył na biurku pod oknem. Włożył kluczyk i przekręcił w zamku. Wieko odskoczyło. Ich oczom ukazały się poukładane w równe rzędy paczki studolarówek porządnie oklejone banderolami. Mimowolnie umilkli wpatrzeni w tę niewiarygodną kupę forsy. Nawet Drygała przełknął głośno ślinę na widok masy pieniędzy, którymi obracał, i które zaryzykował w imieniu kilku osób chętnych do pomnożenia swoich zasobów niezbyt legalną drogą, jaką im zaproponował.
Ryczyński zatrzasnął wieko i przekręcił kluczyk po czym schował go do kieszonki na piersi. Roman pomyślał, że wypchany bolid to zegarowa bomba, której mechanizm już puszczono w ruch.
( … cdn)