Polski Łącznik – powieść polityczno-historyczna z 1990 roku, Wydanie Internetowe – Wydawnictwo Kraina Księżyca 2009 (część 1 + 2)

znak-1

Wydawnictwo Kraina Księżyca – Kraków 2009

Czesław Białczyński

countrymap

POLSKI ŁĄCZNIK

Copyright © by Czesław Białczyński

Część 1

01-18.08.2009

Pewnej gorącej nocy, z soboty na niedzielę, w końcu czerwca 1990 roku, jakieś pięć minut po godzinie pierwszej, przez jedną ze strzeżonych bram piątej strefy przeładunko­wej, na teren hamburskiego portu wjechał z cichym szeles­tem opon i wygaszonymi światłami granatowy ford sierra. Wewnątrz znajdowało się trzech zamyślonych mężczyzn. Sa­mochód skierował się ku nabrzeżu numer osiemdziesiąt dwa służącemu przeładunkowi drobnicy. Toczył się niespiesznie pomiędzy szynami nieczynnego w tej chwili, olbrzymiego, su­wnicowego dźwigu, który czarnym masywem stalowych przę­seł niczym gigantyczny pająk przecinał niebo i szarość beto­nowej nawierzchni. Wielki żuraw rzucał swój koszmarny, zniekształcony cień w głąb portowych zabudowań na mur oporowy biegnący wzdłuż jego żelaznej drogi i hale opusto­szałych magazynów.

real_hamburg_portPort w Hamburgu nocą

Ford, niczym duch, nie zauważony przez drzemiącą na po­kładzie wachtę, przesunął się obok kadłuba norweskiego drobnicowca, którego rozładunek miano zakończyć w ponie­działek, po czym zjechał w prawo omijając bufor i poprzecz­ną, metalową belkę zamykającą drogę dźwigu. Jak widmo przepadł między piramidami beczek oraz stosami skrzyń ustawionych w równiutkie, wielometrowej wysokości pryzmy. Znalazł się teraz w tunelu wąskiej uliczki zabudowanej paka­mi i pojemnikami na trzy piętra, a wiodącej prostopadle do nabrzeża mniej więcej pięćdziesiąt metrów w głąb żony ma­gazynowej uformowanej z sześciu płaskich, przysadzistych budynków. Przed wyrastającą z ciemności, rozświetlonej tyl­ko nielicznymi latarniami, bryłą pierwszej hali uliczka roz­widlała się. Przecznica prowadziła na obrzeże piątej strefy oddzielonej skośnym kanałem od znajdujących się po drugiej stronie terminali rafinerii Esso. Nitki jej rurociągów widzia­ne z lotu ptaka słały się setkami metrów jak srebrzyste spagetti na czarnym asfaltowym talerzu.

germany_hamburg_port_quickbirdwallSystem doków i nabrzeża – kontenery i kanały portowe (widok satelitarny)

Samochód zakręcił nagle w lewo, przejechał jakieś dwa­dzieścia metrów i z cichym piskiem gwałtownie zahamował, zdawało się, tuż przed wyrastającym znienacka metalowym ogrodzeniem. Było to złudzenie. Siatkę zainstalowano już na terenie terminalu, po tamtej stronie wąskiego kanału o pio­nowych ścianach z porowatego betonu omszałego wodorosta­mi.

Drzwiczki samochodu otwarły się. Wysiadł z nich potęż­nej postury mężczyzna, oparł łokieć na górnej framudze, le­wą stopę postawił na progu. Druga ręka spoczęła na dachu auta, palce, niecierpliwie zabębniły po karoserii. Mężczyzna rozglądał się badawczo, jakby się zastanawiał, czy wybrał właściwe, odpowiednio odludne miejsce i czas.

Lustracja wypadła pomyślnie. Rzucił jedno krótkie słowo do środka, brzmiące dziwacznie i obco — ani francuskie, ani włoskie, ani tym bardziej niemieckie, choć szwajcarska reje­stracja auta wskazywałaby na konieczność użycia któregoś z tych języków. Otwarto tylne drzwi. Z samochodu wyłoniło się dwóch pozostałych, o nie mniej potężnych sylwetkach. Wydawał się znacznie starszy od nich. Był bardziej otyły, ru­chy miał powolne, jakby męczyła go wykonywana profesja, ale nad wyraz celowe. Wyglądał na szefa przedsięwzięcia.

gang 1 z6589984M

Wszyscy trzej ubrani sportowo nosili miękkie obuwie na elastycznych podeszwach doskonale tłumiących kroki i obcis­łe koszule oraz dżinsy. Szef na fioletowe polo narzucił lekką, szarą marynarkę, na głowę zaś założył dopasowany, ciemno­szary kapelusz borsalino z wąskim rondem. To właśnie on wy­ciągnął w tej chwili zza paska spodni pistolet, a z wewnętrz­nej kieszeni marynarki tłumik, i zaczął go beznamiętnie na­kręcać na koniec lufy przedłużając dwa i pół raza jej długość. Strzał nie będzie głośniejszy niż przy otwarciu butelki szam­pana. Dał znak pozostałym, gdy był już gotów i ruszył do ty­łu. Zatrzymał się trzy kroki od bagażnika. Czekał, podczas kiedy jeden z nich, blondyn przystrzyżony przy skórze na je­ża, wyjął z kieszeni kluczyki i włożył je w zamek. Trzasnęło. Klapa uniosła się w górę. Drugi przyskoczył bliżej. Razem zaczęli wyciągać z wnętrza duży, podłużny pakunek. Szło im to z trudem, bowiem nieforemny kształt w brezencie był wiot­ki, a musiał sporo ważyć, wciąż wymykał się z rąk. Nagle pa­kunek zaczął się energicznie poruszać i wierzgać, jak ożywio­na mumia. Odbywało się to w idealnej ciszy. Upiorny niemy film. Zwolnione tempo. Niespodziewane szarpnięcie wyrwało górną część worka blondynowi, któremu w dobrym uchwycie przeszkadzały trzymane w ręku kluczyki. Uderzywszy wpierw o zderzak uwięziony w zamknięciu człowiek walnął potylicą w portowy beton i na chwilę znieruchomiał.

—  Na wierzch, na wierzch! Szybciej!   —   komenderował w nienagannej polszczyźnie ten z pistoletem.

Rozerwali brezent na jednym końcu i chwyciwszy wór z drugiej strony potrząsali nim, jakby wysypywali na bruk węgiel czy makulaturę. Człowiek ze związanymi na plecach rękami i spętanymi grubą liną stopami w błyszczących, czar­nych lakierkach wił się na betonie jak węgorz nie zważając, że ociera sobie do krwi policzek i kompletnie niszczy garni­tur, wart na oko z trzysta dolarów. Mężczyzna z pistoletem przyskoczył do związanego, złapał go za klapy marynarki i je­dnym podrzutem postawił na nogi. Tamten przez ułamek se­kundy trzymał równowagę, po czym zatoczył się, byłby upadł. Przywódca grupy przytrzymał go.

—  Trzymaj!  —   warknął poirytowany do blondyna.  —   Srasz w portki gnoju! Cały czas! Ręce ci się pocą jak Murzy­nowi jaja! — Był wściekły i zniecierpliwiony. — Daj pas!

Skrępowany człowiek miał około pięćdziesiątki, kręcone włosy, pełną, przypominającą podtatusiałego amorka twarz o krwistych, wypukłych ustach, i pokaźny brzuszek. Między opuchnięte wargi wetknięto mu fachowo knebel. Na środko­wym palcu prawej ręki błyszczał złoty sygnet z pokaźnym rubinem. Sądząc po ubraniu czy wypielęgnowanych starannie paznokciach nie należał do tych, którzy miewają kłopoty z pieniędzmi.

Blondyn rzucił się do bagażnika i wyjął zeń skórzany pas niemal identyczny jak noszą ciężarowcy. Różnica polegała na tym, że dookoła co dziesięć centymetrów na metalowych oku­ciach osadzono stalowe, trójkątne troki. Podał pas drugiemu z oprawców, a sam znieruchomiał nasłuchując kolejnego roz­kazu szefa.

lysy gang sb.aspKrzywy?

—  Przygotuj go, Krzywy! —  polecił szef drugiemu z męż­czyzn.

Tamten zbliżył się powoli do ofiary. Z kieszeni wyciągnął sprężynowy nóż. Za naciśnięciem guzika ostrze wyłoniło się w ułamku sekundy. Szczęknęła ryglująca zapadka. Związany drgnął, gdy człowiek ze sprężynowcem znalazł się tuż przy jego twarzy. Zwinął się niespodziewanie, wierzgnął i zatoczył. Jak makabryczna kukła podłączona do prądu podskakiwał na nadnaturalnie grubej nodze spętanej z dwóch w rodzaj płet­wy czy wężowego ogona. Byłby ponownie upadł, ale blondyn uprzedzając tym razem gniew szefa złapał go w żelazny uchwyt i przytrzymał. Ostrze powędrowało w dół. Kilkoma cięciami Krzywy obciął cały dół marynarki, a potem białej koszuli grubasa. Oprawca wziął pas, zniżył się i przerzucił je­den koniec do tyłu przytrzymując klamrę na pulsującym pęp­ku więźnia. Następnie wyciągnął koniec naprzód i wepchnąw­szy go w klamrę zacisnął ugniatając brutalnie brzuch ofiary. Dociągnął sprzączkę tak mocno, że bolesny świst oddechu mężczyzny stał się jeszcze bardziej natężony i rzężący. Bolec trafił w ostatnią dziurkę, język przewleczono przez szlufkę i zapięto dodatkowo zabezpieczający zatrzask.

—  Na brzeg z nim!   —   zakomenderował szef wskazując miejsce końcem lufy. — Krzywy, ciężarki!

Człowiek zwany Krzywym zanurzył się w bagażniku i wy­dobył z jego czeluści dziesięć masywnych odważników zaopa­trzonych w krótkie stalowe linki zakończone taterniczymi ka­rabinkami. Zaniósł je na brzeg kanału i ustawił w równym szeregu. Blondyn lekko dygotał, było widać po nim olbrzymie napięcie. Najstarszy popatrzył na niego z niesmakiem.

—  Gówniarz… — rzucił do siebie i skierował się do więź­nia. Zdjął mu knebel. Mężczyzna złapał haust powietrza, ale brzuch ściśnięty pasem nie pozwolił mu naprawdę głęboko odetchnąć. Szef  wyciągnął paczkę cameli i zapalił jednego. Wetknął papierosa między zesztywniałe szczęki skrępowane­go.

—  Zajaraj, zanim zdechniesz — powiedział spokojnie.

Mężczyzna zaciągnął się chciwie, ale wysuszone gardło po­drażnione dymem skurczyło się raptownie prowokując falę kaszlu. Więzień zgiął się wpół, papieros wypadł mu pod nogi, z ust potoczyła się ślina i śluz.

— Świnia — stwierdził szef bez cienia złości.
Tymczasem tamten upadł na kolana i zaczął wymiotować.

Bełkotał przy tym jakieś słowa, raczej błagania. W końcu przestał. Gramolił się niezdarnie z klęczek. Blondyn mu po­mógł.

—  Nie zabijajcie mnie! — wysapał grubas patrząc prosto w oczy faceta z pistoletem, którego nie widział nigdy przed­tem.  — Wszystko wam oddam, wszystko! Powiem… co chce­cie! Jeszcze się przydam! Przydam się!!!

— Przymknij dziób! — warknął szef.

—  Mam miliardy. Dam wam ile zechcecie. Miliony dola­rów… Miliony!!! Słyszysz?!!!

—  Dali ci bogactwo. Dali dostatek. Dali ci życie. Zawiodłeś ich. Dali, a teraz odbierają. Nic nie jesteś już wart — rzucił zimno szef. — Dla nikogo.

—  Podam wam hasło… na moje osobiste konto… w Zurychu… Tylko mnie puśćcie, panowie… Dogadajmy się! Ja znik­nę… zniknę i nikt o mnie nie usłyszy… nikt się nie dowie nie zabijaj…

Nie dokończył, bo kierujący akcją człowiek miał najwyraź­niej dosyć. Nagle zrobił dwa kroki do przodu, uniósł oksydo­waną lufę do góry i z bliska strzelił tamtemu w usta miażdżąc w nich ostatnią sylabę. Wystrzał szarpnął grubasem do tyłu Pocisk rozerwał mózg i czaszkę. Krew zmieszana z szarą ma­są bryznęła na beton. Ciało upadło, znieruchomiało bez jed­nego wierzgnięcia, mimowolnego skurczu, drgnienia nerwu. Mężczyzna prowadzący akcję odkręcał tłumik nie patrząc na­wet w jego stronę.

—  Jakby nie wiedział, że to niemożliwe — powiedział do swych kompanów nie mogąc się powstrzymać od tej uwagi. Rzadko kto, jak wynikało z jego doświadczeń, potrafił do sa­mej śmierci zachować zimną krew i twarz.

— Kotwica i spływamy! — rzucił.

Blondyn i Krzywy przytroczyli błyskawicznie odważniki do pasa i zepchnęli trupa w kanał. Chlupnęło. Krzywy zebrał starannie strzępy marynarki i koszuli, niedopałek, zawinął to wszystko w brezent i wrzucił do bagażnika. Silnik zamruczał. Ford wycofał się tyłem. Zniknął w mroku, nim jeszcze ostat­nie bąbelki tlenu przestały burzyć cuchnącą olejami i zbut­wiałym drewnem powierzchnię wody w kanale.

Tak został zlikwidowany człowiek, który dla wszystkich stał się zbyt niebezpieczny.

kanał super 22903.3Cisza i spokój – ale wieczny


Początek lipca był w Waszyngtonie wyjątkowo gorący. Temperatura ostatnich trzech tygodni wynosiła niemal trzy stopnie ponad średnią z ostatnich kilku lat. Dlatego okna Owalnego Gabinetu w Białym Domu były uchylone i do wnę­trza pokoju, w którym wzorem swych poprzedników urzędo­wał aktualny prezydent Stanów Zjednoczonych George Bush, wpadał z lekkim powiewem intensywny zapach kwiatów ros­nących gęsto na klombach wokół budynku. W fotelach przy kominku siedziały oprócz prezydenta jeszcze cztery osoby.

OVAl lepszy 27_2Biały Dom – Owalny Gabinet

Byli to doradca do spraw obrony Richard Cheney, szef CIA William Webster, Frank Holden — wicedyrektor opera­cyjny z Langley i Zbigniew Brzeziński. Trzy dni temu zaszły poważne wydarzenia w Europie Środkowej, dzienniki i stacje telewizyjne poświęciły im niewiele uwagi lub zgoła nawet ich nie zauważyły. Przedwczoraj Zbigniew Brzeziński wrócił z Warszawy do Waszyngtonu po półoficjalnej wizycie i na­tychmiast zwrócił się do sekretarza prezydenta Busha z prośba o wyznaczenie daty pilnego spotkania. Wspomniał przy tym, że byłaby wskazana przy rozmowie obecność zarówno sekretarza do spraw obrony, jak i szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej.

richard_cheney_3Richard Cheney

Brzeziński oficjalnie od dawna nie piastował żadnej funk­cji rządowej, cieszył się jednak od lat dużymi wpływami w Białym Domu i sławą najlepszego na zachodniej półkuli znaw­cy problemów Europy, w tym szczególnie Środkowo-Wschodniej i ZSRR. Republikanie obejmując rządy na Kapitolu nie odrzucili wszystkiego z polityki poprzedniej ekipy Jimmy Cartera. Zasadniczo został zmieniony program wewnętrzny, zaś wykreślony przez Zbiga Brzezińskiego zarys polityki euro­pejskiej, zwłaszcza stosunków z drugim supermocarstwem, ZSRR, pozostał taki sam. To, czego nie udało się przeforsować Brzezińskiemu za czasów jego doradztwa, głównie z powodu niedobrej koniunktury zewnętrznej i ostrych ataków ugodowców uważających jego antysowietyzm za próbę przekształcenia zimnej wojny w otwarty konflikt z ZSRR, za rządów Ronalda Reagana zostało wprowadzone w czyn i przyniosło po kilku latach zaskakująco obfite owoce.

brzezinski-largeZbigniew Brzeziński

Ataki te nieraz wychodziły z kręgów bliskich Bushowi, ale była to tylko taktyka nakazu­jąca szukać szansy wyborczej w czym się dało, także w dys­kredytowaniu aktualnej polityki zagranicznej Cartera pro­wadzonej przez Brzezińskiego, najbliższego przyjaciela ówcze­snego prezydenta Stanów Zjednoczonych. W gruncie rzeczy i Ronald Reagan i obecny jego następca Bush dobrze zdawali sobie sprawę, że nie znajdzie się w kraju lepszy doradca do walki z totalitarną Rosją Sowiecką niż ten Polak, choćby dla­tego, że nikt lepiej niż Polacy nie zna ich słowiańskiej psychi­ki, nikt się dłużej z nimi nie bił, i nikt nie stracił tak wiele jak Polska posiadająca kiedyś najpotężniejsze terytorium w tym regionie i największe wpływy, a rozbita w wyniku wie­lokrotnych wspólnych działań Rosji i Niemiec. Toteż Biały Dom pilnie śledził wszystkie wystąpienia i publikacje Brze­zińskiego na te tematy, a teraz, kiedy sytuacja w Europie Wschodniej tak bardzo się zmieniła, mógł on w miarę nie skrę­powany sposób wymieniać poglądy z rządem polskim i osobi­stościami życia politycznego oraz prowadzić, nieoficjalne roko­wania w sprawach, których oficjalnie USA nie mogłyby po­ruszyć. Zbig Brzeziński przyjął funkcję pośrednika bez spe­cjalnego entuzjazmu, ale w gruncie rzeczy odpowiadała mu ona, uważał, że nigdzie indziej nie będzie tak bardzo pożytecz­ny dla Polski i dla Stanów Zjednoczonych jak właśnie w tym miejscu. Jeżeli coś mu się nie podobało to ugodowe elementy w polityce Białego Domu wobec Rosji, jakie pojawiły się po odejściu Ronalda Reagana. Nie mógł darować temu rządowi porozumienia zawartego z Moskwą na Malcie, stanowiącego o  neutralności, czyli faktycznej finlandyzacji Polski. Uznawał je za jeszcze jedno pociągnięcie z zamierzchłej epoki, zupełnie na pojałtańską modłę i, jego zdaniem, szkodzące propagando­wo USA.

William_Webster_0001William Webster

FrankHoldenFrank Holden

Porozumienie to ograniczało Stany Zjednoczone do roli nie­mal biernego obserwatora wydarzeń i sztucznie bloko­wało korzystny dla Zachodu rozwój sytuacji w krajach Europy Środkowo-Wschodniej nie uwzględniając zupełnie dynamiczne­go charakteru procesu upadku ZSRR. Cały ten traktat był tym bardziej nierozsądny, że zdaniem Brzezińskiego Polacy mają najlepsze rozeznanie w tym, jak daleko mogą się posunąć, na pewno lepsze niż ktokolwiek zza Oceanu czy z cierpiącej na fobię i głęboki kompleks wobec ZSRR Europy Zachodniej. Lęk przed Rosją Sowiecką od dawna paraliżował Zachód w dużo większym stopniu niż przeciwnik tego wymagał. Główną za­sługą przewodzonej przez Lecha Wałęsę Solidarności w 1980 roku i całego społeczeństwa polskiego po wprowadzeniu stanu wojennego było uświadomienie Zachodowi niesłuszności owe­go lęku, niejako zawstydzenie konformistycznych potęg tego świata odważnym i bezkompromisowym działaniem opartym na niepodważalności moralnej powszechnych praw ludzkich i  obywatelskich. Polska pogrążona w narzuconej przez Jałtę niewoli, odseparowana od świata Żelazną Kurtyną odważyła się oto zerwać pęta i wcielić w życie to, o czym wolne narody Europy bały się nawet głośno pomyśleć. Z kolei główną za­sługą Zbigniewa Brzezińskiego stało się wtedy przekonanie społeczeństwa amerykańskiego, a przede wszystkim wpływo­wych    kręgów politycznych USA, że takie działanie należy bezwzględnie wesprzeć, niezależnie od konsekwencji. Zaryzy­kować akcję, która, być może, będzie ostatnim akordem walki ze światowym komunizmem, choćby miała oznaczać chwilo­we załamanie stosunków z ZSRR i nawrót zimnej wojny. Na tej podstawie ugruntowała się polityka rządu Reagana. Roz­mieszczenie rakiet persching i wprowadzenie w życie planu wojen gwiezdnych,  którego tak się obawiali zachodnioeuro­pejscy konformiści spod różnych flag, od czerwonych po zie­lone i czarne, stworzenie jednolitego frontu niezgody na tłu­mienie dążeń wolnościowych Polaków, zamrożenie sprzedaży strategicznych technologii na Wschód, spowodowały po sied­miu latach obalenie rządów komunistycznych w Polsce.

Plan opierający się na twardym stanowisku Waszyngtonu w kwestii praw człowieka i wolności obywatelskich nie był więc pomysłem nowej ekipy, jakby to chcieli widzieć niektórzy, był konsekwencją ewolucji sytuacji międzynarodowej, sukcesów wojny ekonomicznej. Zbig Brzeziński był szarą emi­nencją tej wielkiej bitwy.

Teraz Brzeziński prosił o pilne spotkanie prezydenta Sta­nów Zjednoczonych i nikt nie odważyłby się prośby tej zlek­ceważyć.

Siwicki.Florian.07Florian Siwicki (PZPR) – Minister Obrony w rządzie Tadeusza Mazowieckiego

Min Spaw wew z5690745NMinister Spraw Wewnętrznych w rządzie Mazowieckiego (zgadnij)

Trzy dni temu w Polsce zaszły poważne zmiany. Ostry atak na ugodową politykę rządu wyprowadzony ze skrzydła skupionych wokół Przewodniczącego doradców doprowadził do usunięcia z rządu komunistycznych ministrów — spraw we­wnętrznych i obrony, piastujących swe teki na mocy porozu­mień Okrągłego Stołu. Agencje światowe nie doceniły tego wydarzenia należycie. W natłoku innych, ważnych, spektaku­larnych wydarzeń błyskawicznie zeszło ono na dalszy plan. Praktycznie już następnego dnia w środkach przekazu nie­wiele o tym mówiono. Sprawa zjednoczenia Niemiec i nara­stające napięcie na Bliskim Wschodzie przytłumiły wszystko. Świat wciąż żył obaleniem Muru Berlińskiego i konsekwen­cjami tego faktu, spekulował na temat wyborów w NRD, przejmował się komplikacjami w RPA, wydarzeniami w Ru­munii, Palestyną i Izraelem, kolejnymi szczytami EWG, de­klaracją niepodległości Litwy, wreszcie wewnętrznymi proble­mami własnych krajów. Jednakże rządy supermocarstw nie żyją wcale tym, czym żyje ich telewizja albo agencje praso­we. Dla uważnych obserwatorów w Waszyngtonie wydarzenia mające miejsce w Polsce były bardzo ważne. Mogły prowa­dzić do poważnych konsekwencji, jak choćby do podważenia metodą faktów dokonanych traktatu maltańskiego. Natych­miast wypracowano stanowisko wobec nowej sytuacji i profe­sor Brzeziński poleciał na nieoficjalne rozmowy. Spędził w Warszawie czterdzieści osiem godzin, spotkał się z solidarno­ściowymi przedstawicielami rządu i doradcami Przewodniczą­cego. W trakcie tych spotkań sformułowano oczekiwania oby­dwu stron i odbyto szereg tajnych rozmów, na których omó­wiono przypuszczalny dalszy przebieg wypadków.

Rozmowę w Owalnym Gabinecie prowadzono już jakiś czas. Woń róż mieszała się z aromatem wrzosowej fajki Holdena, który pykał nerwowo, w momentach szczególnego napięcia otaczając się chmurą dymu.

—  Czego się spodziewają? — zapytał prezydent patrząc w wygaszone wnętrze kominka, jakby się tam usiłował doszu­kać jakiejś iskierki, która rozproszy ciemności.

—  Wszechstronnej pomocy. Nie tylko informacyjnej — oświadczył lakonicznie Brzeziński, a widząc, że zaległa cisza, podjął dalsze wyjaśnienia. — Sytuacja, jaka się wytworzy w najbliższym czasie, musi doprowadzić do konfrontacji. To będzie bardzo ważna rozgrywka, ale nie ostateczna.

—  Czy sądzi pan, że będzie miała gwałtowny przebieg?

— zapytał Bush z niepokojem.

—  Zapewniono mnie, że nie ma mowy o jakiejś rewolucji. Chyba, że stanie się to pod wpływem działań drugiej strony. Moskwa nie zrezygnuje łatwo ze swych wpływów. Tak samo polscy komuniści. W tej chwili grunt zaczyna im się usuwać spod nóg. Jest to wynik nieuchronnych procesów związanych z przejściem od totalitaryzmu do demokracji. Ewolucyjność powoduje, że rozciąga się mimochodem pewien parasol ochron­ny nad członkami znienawidzonego reżimu i jego nomenkla­tury. Z drugiej strony nomenklatura ucieka z tonącego okrę­tu jak szczury i panicznie szuka sobie nowego, wygodnego miejsca. Parasol ochronny stwarza jej nisze, okopana w nich przystępuje do kontrataku, który często nie ma nawet charak­teru politycznego. Są też tacy, którzy nigdy nie znajdą żadnej niszy, nie robiono im procesów i to wywołuje w masach gniew i frustrację. Jest to już tak potężny nacisk, że Wałęsa musi zareagować. Spalono całą masę dokumentów Informacji Woj­skowej, Wywiadu, a także policji politycznej. Powoduje to oburzenie i osłabienie pozycji rządu.

—  Dokumenty można spalić, ale życiorysu wymazać się nie da — włączył się flegmatycznie William Webster.

—  Otóż to — podchwycił Brzeziński i pochyliwszy się do przodu powiedział z naciskiem: — Są ludzie śmiertelnie za­grożeni, zdolni do wszystkiego i gotowi sprowokować wrzenie. Bronią się niszcząc dowody, czasami trzeba zniszczyć świad­ków. W Polsce robi się gorąco. Zmiana prezydenta i całkowi­cie wolne wybory do parlamentu są przesądzone. Termin jak najszybszy z powodu energicznego przeciwdziałania widoczne­go w obozie głęboko zakamuflowanego przeciwnika.

—  Starych sił sprzężonych z Moskwą i KGB? — zapytał raczej retorycznie prezydent, wstał i podszedł do okna.

—  Raporty naszego wywiadu z terenu Polski potwierdzają te przypuszczenia — powiedział poprzez kłęby dymu Holden.

—  Podjęto już dwie kontrakcje w celu wywołania zamiesza­nia i skompromitowania  obecnej  ekipy rządowej. Pierwsza była niewinna: alkohol. Kosztowała jednak skarb państwa dwa i pół biliona złotych strat z tytułu oszust podatkowych, dalsze wysokie straty z powodu zablokowania sprzedaży włas­nych produktów polskiego przemysłu wódczanego, ale przede wszystkim wyraźne pogorszenie nastrojów na wsi. Farmerzy zostali z pełnymi magazynami ziemniaków, których fabryki spirytusowe nie mogły od nich kupić z powodu spadku popytu.

Twierdzę, że cała ta akcja miała głównie ten trzeci cel — oderwać chłopstwo od rządu i skierować gniew przeciw nie­mu, za nieudolne zarządzanie. Druga akcja miała zachwiać kursem walut. Nie wiadomo, jaki będzie jej dalszy przebieg. Chwilowo, o ile mi wiadomo, to się nie udało, rzecz została wykryta przez polski kontrwywiad. Gdyby się powiodła, skut­ki mogły być o wiele poważniejsze niż tej pierwszej — zała­manie planu Balcerowicza — Holden umilkł.

—  Sytuacja w ZSRR — po raz pierwszy odezwał się teraz sekretarz do spraw obrony Cheney — nie usprawiedliwia już tak rygorystycznego trzymania się z naszej strony ustaleń na Malcie — powiedział bardzo cichym zrównoważonym głosem.

—  Bardzo ostrożnie i delikatnie powinniśmy ich  wesprzeć. ZSRR jest rozchwiany, ale w ich wewnętrznych przemianach wciąż więcej pokazówek niż faktycznych ruchów. Przydałby się im mały prztyczek. Naprawdę delikatny.

— Widzę, że nie mamy wyjścia.

Prezydent odwrócił się od okna i uśmiechnął. Cały czas uważnie słuchał usiłując podjąć decyzję. Tego jednego nie mógł zrobić za niego żaden doradca.

—  Nie mają pewnych, godnych zaufania kadr w swoim MSW, wywiadzie, kontrwywiadzie, UOP. Według naszej oce­ny — mówił William Webster — zaledwie dziesięć procent funkcjonariuszy i to głównie niższych oficerów nie miało kon­taktu z KGB, już prawie każdy pułkownik ma tego typu po­wiązania. Byli szkoleni w Moskwie obowiązkowo. Okres od siedmiu miesięcy do trzech lat każdy z nich tam spędził. W wojsku sprawa wygląda identycznie. Dopóki ci ludzie mieli nadzieję na odegranie w chwili usamodzielnienia się od Rosji dużej roli politycznej we własnym kraju, dopóty byli lojalni wobec nowego rządu…

—  …Nie wszyscy, nie wszyscy — przerwał mu Cheney. —  Tylko ci, którzy nie maczali bezpośrednio palców w stanie wojennym.

—  W tej chwili widzą, że ich miejsce jest za burtą nowe­go systemu politycznego — dokończył Webster.

—  Będą walczyć na śmierć i życie — powiedział profesor Brzeziński. — Do tego dochodzi pogarszająca się sytuacja go­spodarcza. Przed wyborami według ocen kompetentnych osób dojdzie do znacznego pogorszenia nastrojów związanego ze stagnacją,  trzydziestoprocentową recesją i bezrobociem, któ­re sięgnie w grudniu miliona ludzi. Stworzy to pole do kontr­ataku dla sił starego porządku. Trudno powiedzieć, jakie formy ten kontratak przyjmie… Brzeziński zamyślił się. — Uważam podobnie jak pan Richard Cheney, że musimy udzie­lić im czynnej, nie tylko informacyjnej, czynnej pomocy. Bi­twa została wygrana, ale wojna jeszcze potrwa, i czas na ko­lejną bitwę. Powinniśmy się przestawić na współdziałanie z ich Urzędem Ochrony Państwa. Trzeba być przy tym bardzo ostrożnym. Współpracować tylko z nowymi ludźmi w ich aparacie. Konieczne jest prześwietlenie wszystkich z listy, któ­rą nam dostarczą. Z drugiej strony mamy niewiele czasu.

Holden popatrzył na Webstera. W jego wzroku było pyta­nie. Tamten skinął głową przyzwalająco.

—  Mamy wysoki procent pewności — powiedział Holden — że szykuje się kolejna ofensywa. To wiadomość od naszego człowieka w Moskwie. Od Zacharego — wicedyrektor opera­cyjny odczekał chwilę, jakby chciał, żeby kryptonim najcen­niejszego aktualnie agenta wywiadu amerykańskiego    uloko­wanego na Wschodzie dotarł należycie do słuchających. — Zachary donosi, że przygotowywane są dwa plany mające prze­ciwdziałać objęciu w Polsce władzy przez prawicę utożsamia­ną na Kremlu z obozem Przewodniczącego i wszystkim co ra­dykalniejsze od Porozumienia Centrum. Nie miał dostępu do szczegółów. Od niego raczej niczego bliższego się obecnie nie dowiemy, ale to i tak dużo. Obydwa plany są wielofazowe, a wstępna realizacja pierwszego rozpocznie się zaraz, jak uzy­ska aprobatę Gorbaczowa. Drugi plan wychodzi z kręgów wojskowych i sprowadza się do swego rodzaju puczu wymie­rzonego w Gorbaczowa, jeżeli ten nie zgodzi się go realizować. Zachary będzie się starał dotrzeć bliżej, ale to ryzykowne, po­nieważ obie frakcje obawiają się siebie nawzajem i szczegóły są pilniej strzeżone niż kiedykolwiek.

—  Czyli że drugi plan zakłada jednoczesne zrobienie po­rządków u siebie w domu i u sąsiadów — zauważył sarkasty­cznie Cheney.

—  Zatem wszyscy panowie — odezwał się po kolejnej dłu­giej chwili milczenia prezydent Bush — uważacie, że powin­niśmy zaangażować nasz wywiad w Polsce?

—  Jestem zdecydowanie za    —    powiedział krótko Brze­ziński.

— Ja także — rzekł William Webster.

—  Jestem za, ale w stopniu ograniczonym do wymiany niezbędnych informacji. Na podjęcie współpracy operacyjnej jest moim zdaniem zbyt wcześnie. Chyba że zaszłaby jakaś sytuacja awaryjna — powiedział sekretarz do spraw obrony.

—  A pan, Holden? — prezydent zawiesił na młodym dy­rektorze operacyjnym Centralnej Agencji Wywiadowczej badawcze spojrzenie. Jego sąd mimo niższej pozycji służbowej w tej sprawie nie liczył się wcale mniej niż pozostałych wy­sokich doradców.

—    Dokąd nie będą mieli własnych szczelnych struktur, które gwarantowałyby ich służbom specjalnym niezależność od Moskwy, powinniśmy pozwolić im podeprzeć się naszymi in­formacjami i nawet ludźmi, jeśli zajdzie konkretna potrzeba.

—   Tak — prezydent Bush westchnął, odchrząknął i usiadł za biurkiem   patrząc w przestrzeń pokoju. Przez chwilę jego wzrok błąkał się po poszczególnych sprzętach, w końcu spo­czął na starym zegarze i jakby ponaglony ruchem jego wska­zówek prezydent odezwał się ponownie:

—    Stąpamy po cienkiej linie. Nasze kontakty oficjalne z Polską w kwestiach wojskowo-wywiadowczych są niemal zerowe. Tak musi pozostać. Możemy się tutaj posunąć co naj­wyżej do zorganizowania jakiegoś szkolenia dla ich oficerów u nas,  do zorganizowania wizyt wzajemnych przedstawicieli odpowiednich resortów, i to wszystko. Należy unikać jakichś deklaracji. Jesteśmy związani traktatem maltańskim. Pan, pa­nie profesorze — Bush zwrócił się do Zbigniewa Brzezińskie­go — mógłby przygotować grunt dla wizyt szefa CIA i sekre­tarza Cheneya.   Takie   wizyty mogłyby mieć miejsce już w październiku…

Brzeziński skinął głową wyrażając aprobatę dla stanowiska prezydenta, a George Bush kontynuował:

—  Lista ludzi przyjmowanych przez nas na szkolenie musi być konsultowana w   ambasadzie w Warszawie i  prze­świetlana przez odpowiednią  komórkę CIA u  nas. Nie­oficjalnie   możemy bardzo ostrożnie nawiązać bardzo wą­ską na razie współpracę z ich  Urzędem Ochrony Pań­stwa  i  Kontrwywiadem  Wojskowym.  Na  razie ogra­niczmy się do wymiany posiadanych    informacji. Jest istotne, żeby ich rząd był przygotowany   na   kolejne   akcje komunistów. W miarę rozwoju sytuacji będziemy decydować o dalszych krokach. Współpraca operacyjna może nastąpić tyl­ko w razie wykrycia bezpośredniego zagrożenia suwerenności Polski. Pocieszające jest w tym skomplikowanym wewnętrz­nym układzie to, że tak jak Polacy nie mogą być pewni swych funkcjonariuszy   służb   specjalnych z powodu ich związków z   KGB,  tak od momentu weryfikacji kadr w Polsce także KGB nie może być pewna swych ludzi ani siatek i musi się zreorganizować.   Zobowiązuję   pana, Holden,   do   okresowych raportów i trzymania ręki na pulsie. Nie ma w tej chwili wa­żniejszego rejonu strategicznego na świecie niż Europa Środ­kowa, a w niej punktem centralnym jest jak zwykle Polska.

To, co tam się stanie, będzie miało decydujący wpływ na ru­chy wolnościowe w krajach bałtyckich, Białorusi, Ukrainie, Bułgarii, Mołdawii, Rumunii, Czechosłowacji, w samej Rosji, a nawet w Jugosławii, słowem w całym bloku postkomunis­tycznym. Czy panowie zgadzają się z moim punktem widze­nia?

Doradcy prezydenta kolejno wyrazili aprobatę dla jego po­stanowień i posłuchanie mogło dobiec końca. Gdy pozostali już wyszli, prezydent zatrzymał jeszcze Zbigniewa Brzezińskiego na dwa słowa. Miał wątpliwości, czy nie zostanie zrobione zbyt mało dla tego tak dalekiego, a przecież tak bliskiego Stanom Zjednoczonym kraju.

kgb

Dochodziła siedemnasta, kiedy na biurku generała-pułkownika Iwana Ozierowa zadzwonił telefon. W pierwszym mo­mencie był wściekły. Znów mu przerywano, a wyraźnie tego zabronił. Po raz piąty dzisiaj zabierał się do studiowania akt z Bliskiego Wschodu i jeszcze nie udało mu się wyjść poza nagłówek: „Aktualna sytuacja wewnętrzna w Iraku”.

Raport był ważny. Pochodził z Wydziału Analiz Służby Wywiadowczej i został wykonany na specjalne polecenie KC i Politbiura.

Po zakończeniu wojny iracko-irańskiej zaczęły docierać coraz dziwniejsze wiadomości na temat planów klarujących się w głowie natchnionego wodza narodu Saddama Husajna. Najwyraźniej zamierzał przewyższyć rozgłosem Chomeiniego, a zbyt wiele ważnych interesów Kremla krzyżowało się w tym regionie z równie ważnymi interesami krajów NATO, by na­wet najdrobniejsze zakłócenie równowagi nie prowadziło do poważnych reperkusji. Irak zadłużony i wyniszczony przez konflikt, pod przywództwem tyleż gwałtownego co nieobliczal­nego Husajna knuł nową aferę. Jeszcze nie przebrzmiały osta­tnie salwy na froncie, jeszcze nie ucichły odgłosy wsypy z do­stawą części dla reaktora i elementów pocisków rakietowych zdolnych przenosić głowice nuklearne, a znowu kroiło się coś niebezpiecznego. Od dawna wiadomo, że na biedę, długi i frustrację najlepszym lekarstwem jest nowa wojna.

Ozierow był więc wściekły, lecz kiedy popatrzył na sze­reg równiutko ustawionych na mahoniowym blacie telefonów i zidentyfikował, ż którego pochodzi sygnał, zerwał się na ró­wne nogi. Natychmiast podniósł słuchawkę.

— Ozierow, słucham!

—  Towarzyszu generale — rozległ się w kriemljewce zna­ny mu obojętny, wysoki głos — jesteście proszeni na osiemnastą trzydzieści.

2 — Polski łącznik

Prezydent będzie was oczekiwał w sali obrad Politbiura. Prosi o raport w wiadomej sprawie i przygotowa­nie ewentualnych wariantów kontrplanów.

kreml-600Kreml,  Moskwa, 1990

Nim generał zdążył powiedzieć choćby „dziękuję” albo „do widzenia”, pożegnało go beznamiętne szczęknięcie słuchawki odłożonej po drugiej stronie na widełki. „Niech to szlag!”, po­myślał. „Zmyje mi głowę. Fatalny dzień…”. Rzecz jasna, do­brze się orientował, o jaki raport chodzi i co on zawiera. Nie było tam nic przyjemnego.

Ostatnio spotkało KGB niemiłe niepowodzenie w jednym z sąsiednich krajów. Generał miał ten raport w biurku, a ma­jor Głuwszin ze Straży Kremlowskiej, który właśnie dzwonił, pełnił funkcję łącznika i sekretarza do specjalnych zadań przy towarzyszu prezydencie Michaile Siergiejewiczu.

Generał Ozierow czuł się ciągle niepewnie na swoim no­wym stanowisku i każdy dzwonek telefonu z Kremla wpra­wiał go w stan podenerwowania. Dotychczas kriemljewka miała prawo rozbrzmiewać tylko na jednym biurku w tym gmachu, biurku samego szefa KGB. Ozierow wszakże wcale szefem nie był. Ozierow kierował zaledwie Pierwszą Dyrekcją Generalną (a może aż Pierwszą Dyrekcją?), jednakże od nie­dawna mianowano go tajnym członkiem Rady Prezydenckiej i z tego powodu zainstalowano także w jego gabinecie specjal­ną linię. Ozierow nieraz zastanawiał się, dlaczego jego spotka­ło to wyróżnienie. Nie wątpił, że wcale nie chodzi tu o jego sprawność, kompetencję czy inwencję, a raczej, że chodzi nie tylko o nie. Wiedział, że nie działa tu także stary sentyment Tak się składało, że kiedy Gorbaczow piął się po szczeblach kariery w Stawropolskim Kraju awansując od 1966 roku od stanowiska pierwszego sekretarza Komitetu Miejskiego KPZR do pozycji pierwszego sekretarza Obwodowego Komitetu KPZR i członka KC w 1978, także Ozierow pracował w Stawropolu i równolegle robił karierę w strukturach tamtejszego KGB. Z Gorbaczowem stykał się często, ale nie znali się do­brze i nie byli sobie ideowo bliscy — o tyle, o ile mógł się w poglądach tamtego zorientować — a już zupełnie nie było mowy o jakiejś przyjaźni. Sentyment to nic nie znaczący śmieć w polityce. Faktem jest, że unosi ich w górę raczej ten sam spieniony wir, a wewnątrz tego wiru znajdowały się set­ki różnych ludzi reprezentujących często zupełnie odmienne poglądy. Ozierow podejrzewał, że jedyny wspólny mianownik, jedyne spoiwo tej potężnej grupy nacisku stanowiła chęć do­konania zmiany systemu i chęć zdobycia władzy.

lubiankaŁubianka

Czy jednak dlatego stał się jako tajny doradca prezydenta jednym z naj­ważniejszych ludzi w państwie, że znalazł się w owej grupie najbliżej niego? Czy tylko dlatego? „A może — myślał generał Iwan Ozierow — chodzi tylko o przeciwwagę dla Władimira Kriuczkowa, aktualnego szefa KGB, bliskiego przyjaciela Gor-baczowa, z którym jednakże ostatnio prezydent ściął się bar­dzo ostro prezentując zupełnie odmienny pogląd na sprawę generała Kaługina. Obaj uznali Kaługina za łapówkarza i zdraj­cę, ale było jasne, że ma się on stać pokazowym kozłem ofiar­nym odstraszającym całą resztę nomenklatury. Kriuczkow uważał jednak, że wystarczy Kaługina odsunąć, Gorbaczow zaś uparł się żeby go napiętnować, zdegradować, a nawet wy­toczyć proces. Póki co do procesu nie doszło, ale Gorbaczow przeprowadził swoją wolę, a Kriuczkow nie mógł się z tym pogodzić i stosunki między nimi bardzo się popsuły”.

KruchkovGenerał Kriuczkow

Władimir Aleksandrowicz Kriuczkow (1924, Wołgograd – ) generał armii, polityk radziecki, wysoki funkcjonariusz radzieckich służb specjalnych, m.in. od 1974 do 1988 roku naczelnik I Zarządu Głównego KGB (wywiad zagraniczny), następnie w latach 1988 – 1991 przewodniczący Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego KGB

Tak czy inaczej Ozierow poszedł w górę, mniejsza o powo­dy, tyle że kriemljewka na jego biurku drażniła go. Ten apa­rat telefoniczny stał się symbolem jakiegoś rozwarstwienia, dwuwładzy w ściśle hierarchicznej konstrukcji będącej do­tychczas monolitem. Jak trąbka jazzowa w „Jeziorze łabędzim” albo metafora Majakowskiego wpleciona w romantyczny rym Lermontowa. Był to jaskrawy symbol toczących się właśnie gwałtownych, choć nieco eklektycznych, wewnętrznych prze­mian. Jeśli chodzi o telefony z Kremla, Politbiura i KC to urywały się one ostatnio, jakby je opanowała jakaś cholerna informacyjna sraczka. Gros z nich dotyczyło Departamentu Jedenastego Pierwszej Dyrekcji Generalnej. Jedenastka mo­głaby stanowić wzorzec sytuacji w państwie.

Znajdowała się w chaosie, rozkładzie i permanentnej przebudowie, a jednocześnie nieustającym opóźnieniu w stosunku do zbyt szybko zmieniają­cej się sytuacji zewnętrznej. Ten departament w przeciwieństwie do innych w Pierwszej Dyrekcji, zajmował się nie akcjami KGB w krajach zamorskich czy wrogich, lecz wręcz odwrotnie, na terytoriach sojuszników przedtem fakty­cznie, a teraz wciąż jeszcze formalnie sprzymierzonych ze Związkiem Sowieckim w Układzie Warszawskim. Przez całą epokę od drugiej wojny światowej departament istniał jako doradztwo. Wywiady i policja polityczna Sowietów były tak ściśle podporządkowane centrali w Moskwie, że chodziło o prostą transmisję danych i retransmisję wynikających z nich rozkazów. W każdej ze stolic, na miejscu, siedziało oficjalne kierownictwo KGB kontrolujące poczynania tamtejszych filii ograniczonych w decydowaniu do drugorzędnych spraw we­wnętrznych. Pierwszy poważny cios temu układowi zadało za­łamanie się doktryny Breżniewa wskutek wydarzeń w Polsce, w 1980 roku. Jedenastka okazała się niezdolna do poważniejszych działań, choć wolny związek zawodowy Solidarność (w istocie gigantyczny ruch społeczny), zjawisko absolutnie nowe po tej stronie Żelaznej Kurtyny, ożywił nieco na wpół trupi szkielet departamentu. Nie na tyle jednak, by przy­wrócić go do życia czy sprawności. Breżniew, odstąpiwszy wtedy od zamiaru bezpośredniej inwazji, który wydawał się tak samo samobójczy jak wkroczenie do Afganistanu, próbo­wał zmusić Jedenasty Departament do wynalezienia jakiegoś piorunującego lekarstwa. Nic z tego. Wieloletni chłód i rezer­wa, z jaką traktowano w Moskwie polską Służbę Bezpieczeń­stwa, spowodowały po pierwsze rozerwanie ścisłej więzi, a po drugie rozkład wewnętrzny i skostnienie SB, zaś tajna agen­tura KGB w kraju nad Wisłą znajdowała się w proszku. W konsekwencji GRU wygrało wtedy pojedynek, konstruując i nadzorując wspólnie z polskim Ministerstwem Spraw Wew­nętrznych i wojskiem wprowadzenie 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego. Była to łyżka rycyny, którą Komitet przeł­knął, nie mając innego wyjścia.

stoljeden z tajnych scenariuszy Władimira Kriuczkowa

Obiecano sobie przebudować strukturę Jedenastki. Polska jednak zrobiła się spokojna i uległa, a nikt inny przez lata nie śmiał nawet pisnąć. Nie ma nic gorszego niż uśpiona czujność. Potrzeba pilnych działań zanikła. Dopiero rok 1988 przebudził ponownie pewnych swego spokoju biurokratów z placu Dzierżyńskiego. Nowe strajki u zachodniego sąsiada i coraz real­niejsza groźba załamania się władzy siostrzanej partii komu­nistycznej, PZPR, dały impuls do zmian. Nie można było dłu­żej czekać, zwłaszcza że w zmienionej sytuacji międzynaro­dowej nie dało się dłużej ręcznie sterować bratnimi rządami, a polscy towarzysze bezradnie załamali ręce.

Od tej chwili departament przeszedł istną rewolucję. Moż­na powiedzieć, że aktualnie działały dwa równoległe piony, wciąż zwane Jedenastką, choć ten nowy w służbowym żargo­nie ochrzcili już Departamentem Cichych Opiekunów i zanumerowali jako Siedemnastkę albo 11 B. Stara Jedenastka po­została nadal oficjalnie powiązana z byłymi tajnymi policja­mi Bułgarii, Rumunii, Węgier czy Czechosłowacji, z wywia­dem i ministerstwami, albo z nich nowymi odpowiednikami, w strukturach których udało się przetrwać wielu starym funk­cjonariuszom, i utrzymywała nadal w stolicach ościennych państw legalne rezydentury. Nowa Jedenastka podlegała taj­nym rezydentom ulokowanym po ambasadach i została zorga­nizowana na wzór podobnych departamentów zajmujących się od dawna krajami wrogiego Zachodu. Miała też identyczne zadania.

Na przykład w ostatnich miesiącach bardzo sprawnie skonstruowano całkowicie nową sieć „nielegalnych” w tych kra­jach, niezależną od istniejącej dotychczas niejako półoficjalnej sieci, ujawnionej częściowo przez rewolucyjne przemiany, a częściowo już z założenia, jako że nie było dotychczas we Wschodniej Europie potrzeby głębokiego ich konspirowania. Różnorodne przecieki i nieostrożności spowodowały, że stare siatki nie mogły uchodzić dziś za stuprocentowo pewne. Tym ważniejsze stawało się zakładanie nowych siatek. Mogły one oddać nieocenione usługi w czasach, gdy w każdym z tych krajów teoretycznie mogły dojść do władzy ugrupowania ja­wnie Sowietom wrogie. Za szybką reorganizacją przemawiały już wcześniejsze fakty. Na przykład wpadka w Bułgarii zwią­zana z zamachem na papieża Jana Pawła II albo przecieki w sprawie rumuńskiej. Były to wystarczająco niewygodne sy­gnały ostrzegawcze dla Kremla, by wymusić bardziej zdecy­dowane działania.

Niewątpliwie towarzysz sekretarz generalny zmyje mu głowę, a szef konkurencyjnej struktury, GRU, generał Fiodor Jakowlew będzie miał być może swoją kolejną wielką szansę.

galkin putin127331Description:

Russia’s President Vladimir Putin, right foreground, and Major-General Oleg Galkin, Presidential Regiment Commander, left foreground, as the Presidential Regiment of the Kremlin Commandant’s Service under the Federal Bodyguard Service receives its new colors on its 70th establishment anniversary. Ivanovskaya Square, Kremlin.
7.05.2006

Ozierow otwarł szufladę, schował do niej dokumenty irac­kie i wyciągnął raport rezydenta z ambasady w Warszawie, generała Gałkina, który sprawował tam swoją funkcję od sze­ściu lat. Plan „B” uległ załamaniu, główna postać wyniesiona i dyskretnie animowana przez polsko-rosyjską mafię na przed­siębiorczego biznesmena gotowego się zmierzyć z urzędowym kursem dolara i recesyjnym planem Balcerowicza przepadła bez wieści w bardzo tajemniczych okolicznościach. Uwolniona spod cenzury polska prasa zaczynała na ten temat nadmier­nie hałasować. Ozierow pokiwał ze smutkiem głową. „Gałkin będzie musiał odejść”. Generał otworzył inną szufladę i wy­ciągnął z niej hawańskie cygaro. Dobry tytoń był jego wielką słabością. Nigdy jednak nie ulegał jej publicznie. Nie wyglą­dałoby to dobrze — oficer KGB z cygarem w zębach niczym jakiś amerykański biznesmen albo szeryf. Podobne wybryki nie mogły liczyć na pobłażliwość w kręgach Politbiura, KC, ani wśród wyższych funkcjonariuszy aparatu, mogły poważnie zaszkodzić. Wiedział lepiej niż kto inny, że różne układy, ko­terie i kliki decydują zależnie od swych wpływów i widzimisię o wszystkim w tym kolosalnym imperium ciągnącym się od Kamczatki po Łabę i od bieguna północnego po Bałkany w Europie oraz Kaukaz, Hindukusz i Ałtaj w Azji. O wszystkim, a więc o jego losie także. Bliżej niezidentyfikowana ideowo koteria pchnęła go w górę i ona mogła spowodować jego bły­skawiczny upadek. Jedno potknięcie i koniec kariery.

dzerzThere’s nothing much left from the Soviet times propaganda on the Peace avenue (Prospekt Mira) in Moscow – just a decoration with the name „peace” in four languages and a mosaic with Felix Dzerzhinsky, the founder of KGB.
Photos by (c) Arnis Balcus

mir

Dlatego ulegał swojej słabostce wyłącznie w zaciszu gabi­netu przy placu Dzierżyńskiego (kiedy był sam), albo w strze­żonych przez specjalne służby apartamentach prywatnych przy prospekcie Mira III, gdzie upływało jego życie osobiste. Jak każdy sowiecki obywatel, i on — choć siedząc okrakiem na szczycie biurokratycznej drabiny społecznej — musiał się poddać nieubłaganym prawom rządzącym tym krajem. Fałsz, dwulicowość, bezwzględność. Tak, miał co najmniej cztery twarze. Pierwszą nazywał publiczną. Znali ją jego podwładni, członkowie organizacji partyjnej, ci, przed którymi występo­wał publicznie i anonimowi mieszkańcy miasta. Drugą zwał prywatną, tę odkrywał tylko przed najbliższą rodziną i wąs­kim gronem przyjaciół, tylko oni znali stan jego posiadania, prywatny numer telefonu, adres daczy z basenem i liczbę sa­mochodów używanych przez Tanie, Barbarę, syna Grigorija czy służącego.

zsrr_flagaod1923_small

Trzecia to była twarz osobista, z której nie zwie­rzał się nikomu. Ile milionów myśli zataił przed rodziną, przed Tanią, która była w końcu jego żoną, która nigdy nie wiedziała, co on naprawdę myśli, jak zadecyduje, kogo odtrąci i dlaczego. Czwarta twarz była ściśle tajna, częściowo znana ścisłemu kierownictwu KGB i państwa, częściowo zarejestro­wana wyłącznie w dokumentacji przedsięwzięć i operacji pla­nowanych osobiście przez Ozierowa w Pierwszej Dyrekcji, a także na wszystkich innych szczeblach kariery tajnego po­licjanta. Momentami Ozierow czuł się solidnie zmęczony ko­niecznością ciągłego żonglowania tymi twarzami. Najbardziej jednak męczył go relatywizm sytuacji. Generał tęsknił do kon­kretu, do jasnej idei porządkującej świat dookoła tak, by się mógł oprzeć na twardym gruncie uniwersalnej zasady. Mark­sizm uznawał za esencję relatywizmu i nie przyjmował go Jego osobista twarz nigdy nie wypowiedziałaby słów rzuca­nych przez twarz publiczną z partyjnej ambony, a prywatna ręka nigdy nie złożyłaby podpisu pod dokumentami podpisy­wanymi przez rękę ściśle tajną. „Czyż człowiek nie powinien być jednością?”, zadawał sobie pytanie. „Czyż nie ma prawa istnieć jako jedność? Czy rzeczywistość jest naprawdę płynną pulpą bez wyrazistego szkieletu i granic?”. Generał Iwan Władimirowicz Ozierow zdawał sobie sprawę z faktu, że Zwią­zek Sowiecki jest kolosem, ale i z tego, że ten kolos ma tak wiele słabych punktów, że nawet słaby podmuch może go roz­walić. Najsłabszym zaś punktem była ideologia.

ZSRR_1989

Z niej wypły­wał cały koślawy wewnętrzny ustrój, skostniała struktura spo­łeczna niezdolna sprostać potrzebom duchowym i fizycznym ludzi oraz wymogom szybkiego postępu gospodarczego kraju. Ozierow bez reszty podzielał opinię tej części wierchuszki par­tyjnej, która wraz z gensekiem Michaiłem Gorbaczowem do­strzegała konieczność natychmiastowej, generalnej przebudo­wy śmiertelnie zagrożonego państwa. Był to jeden z powodów, dla których Kriuczkow musiał udzielić zgody na jego tajny udział w Radzie Prezydenckiej niezależnie od swej niechęci (tak samo jak musiał podpisać decyzję o degradacji i odebra­niu emerytury Olegowi Kaługinowi). Ozierow doskonale wy­czuwał, czego się od niego oczekuje. Przebudowa imperium w takim stanie rzeczy musiała kosztować niemałe straty w sfe­rze wpływów, a nawet terytorialne. Jego zadaniem jako funk­cjonariusza wysokiego szczebla KGB, tak samo jak podległych mu pionów i wydziałów Pierwszej Dyrekcji Generalnej, było zminimalizowanie tych strat, zapobieżenie jak największej ilości przypadków odrywania kawałów z krwawiącego ciała Rosji, z myślą o jej przyszłej potędze, o odrodzeniu imperium jeszcze wspanialszego i silniejszego w najbliższej możliwej przyszłości.

— Rosjo! — westchnął półgłosem generał. „Rosjo, matecz­ko ukochana!”, kontynuował w duchu. „Cofamy się. Cofamy, ale nie po to, żeby przegrać. Tylu synów rewolucji oddało za ciebie życie! Szli na śmierć z okrzykiem pobieda na ustach całymi tysiącami! Nie zdradzimy cię i my wierne twoje dzie­ci! Rosjo bądź wielka! Jesteś i będziesz wielka! Zrobimy po­rządek z tym diabelskim polskim karzełkiem! Przywrócimy posłuszeństwo w zbuntowanej wschodniej Europie! Wybijemy Bałtom z łbów te zaraźliwe polskie mrzonki. Weźmiemy za pysk Armenię i Kazachstan. Uspokoimy braci Ukraińców. Dla ciebie mateczko Rosjo, wygramy ten ostatni nasz bój!”.

Generał jeszcze raz westchnął głęboko dając upust stłu­mionemu wylewowi uczuć patriotycznych, zaciągnął się z lu­bością cygarem, po czym zaczął intensywnie wertować rezer­wowe plany, z których miało wyniknąć, w jaki najskuteczniej­szy sposób należy rozpędzić czarne chmury gromadzące się nad Rosją Sowiecką i jej dominiami.

mercedes l 319 456409_771849_3502_2303_81060374927

Mercedes-Benz L 319 D to bardzo stary typ półciężarówki o dopuszczalnej ładowności 1,6 tony i maksymalnej mocy sil­nika typu OM 636 VII czterdzieści trzy konie mechaniczne. Zużycie paliwa — jedenaście i pół litra na sto kilometrów, olejenie obiegowe pod ciśnieniem, z pompą zębatą. Chłodzenie wodą. Instalacja elektryczna Bosch. Skrzynka biegów o czte­rech przekładniach, napęd na tylny most, hamulce hydraulicz­ne. Nadwozie w wersji furgon z dwoma miejscami w kabinie kierowcy. Dopuszczalna  prędkość  maksymalna   100  kilome­trów na godzinę. Zbiornik paliwa — 47 litrów.

Ten model produkowany jeszcze w latach sześćdziesiątych w Werk Sindelfingen to niezdzieralne auto dostawcze, które bez trudu dowiezie was z całą masą towaru do roku 2000, a nawet dalej, w dwudziesty pierwszy wiek. Firmy dostawcze szybko zużywają pojazdy i wymieniają je na coraz nowsze, ekonomiczniejsze typy. Wiele wstydziłoby się tak starego mo­delu samochodu, ale nie Eutrans V. H. Ta zarejestrowana w Oldenburgu, niewielkim mieście na północy Niemiec Zachod­nich, polsko-niemiecka spółka przewozowa była małą firmą dysponującą zaledwie pięcioma furgonami. Jej właściciele, Gunter Wolnik z Oldenburga i Hubert Schubka z Wrocławia byli fanatykami starych samochodów. Obejmująca nie tylko USA, ale i Zachodnią Europę moda na stare typy samocho­dów zawładnęła także umysłami tych dwóch młodych biznes­menów i przejawiła się u nich wybuchem niemałego fioła. Odremontowali trzy mercedesy L 319 D, i pomalowawszy je w biało-niebieskie barwy utworzyli spółkę, w której pełnili funkcje właścicieli, kierowców, mechaników i tragarzy zara­zem.

NRD przejście gr f61t496p10287n1

Jeden z tych samochodów 15 lipca około godziny szesnas­tej czasu środkowoeuropejskiego minął właśnie granicę niemiecko-niemiecką w Eisenach. Przeszedł rutynową kontrolę bez zbędnych formalności i trzepania każdej szczeliny, jako że już od pół roku regularnie jak w zegarku, trzy razy w tygo­dniu robił kursy na trasie Warszawa — Zaanstad — Warsza­wa. Ponieważ wczoraj koło południa przeprawiał się tutaj za­ładowany sześciennymi blokami taniej czekolady wiezionej jak zwykle z firmy E. Wedel w Warszawie do Zaanstad w Ho­landii (gdzie znajdowała się mała fabryczka należąca do Van Houtena, nadziewająca tę czekoladę orzeszkami, pakująca w błyszczącą folię, nalepiająca swój znaczek firmowy gwaran­tujący potrojenie możliwej do uzyskania ceny, i rozprowadza­jąca dalej po świecie polską czekoladę jako własną), było ja­sne, że dziś po południu mercedes Eutransu zjawi się znów na punkcie celnym wypakowany cytrusami, bananami, man­go z Rotterdamu dla hurtowników we Wrocławiu, Warszawie i Krakowie, Tym razem jednak samochodu nie prowadził ża­den z dwóch właścicieli firmy. Kierowca miał paszport polski, nazywał się Walter Hibner i pochodził z Opola. W krótkiej rozmowie prowadzonej z celnikami płynną niemczyzny ze śląskim akcentem wyrażał się nieodmiennie o Opolu Op’ln i chwalił się legitymacją Stowarzyszenia Kulturalnego Niem­ców na Śląsku sygnowaną wysokim numerem sześć. Miał szczery uśmiech i zachowywał się bardzo swobodnie, bez żad­nej uniżoności czy lęku, jak człowiek który czuje się po pier­wsze Niemcem, po drugie Europejczykiem, a poza tym nie ma nic do ukrycia. Spodobał się celnikowi do tego stopnia, że ten nawet nie zaglądał do wnętrza furgonu.

W końcu były to już ostatnie dni wewnętrznej granicy niemieckiej, obywatele obydwu krajów krążyli od jakie­goś czasu swobodnie po całym terytorium, dlaczego więc miałby się czepiać firmy, co prawda formalnie niemiecko-polskiej, lecz faktycznie przecież w jego odczuciu bez reszty niemieckiej. Celnicy DDR przeprowadzili jeszcze bardziej powierzchowną, jeżeli to w ogóle możliwe, kontrolę dokładnie z tych samych powodów. Dodatkowo nie czuli się od czasu zburzenia berlińskiego muru zobowiązani do przestrzegania dawnych rygorów, a trzykrotnie niższe pen­sje niż ich kolegów z drugiej strony szlabanu zniechęcały cał­kowicie. Międzynarodowy gest znaczący: „szerokiej drogi” po­żegnał starego mercedesa Eutransu i jego kierowca mógł odetchnąć z ulgą. Otarł nieco zroszone czoło i ruszył szosą E-63 w kierunku na Erfurt i Gerę. Potem miał być już tylko Budziszyn i Gorlitz-Zgorzelec, ostatnia bariera na tej niebez­piecznej drodze. Walter Hibner był spokojny, choć nie miał pewności, jak go przyjmą Polacy w Zgorzelcu. Tak się skła­dało, że samochody Eutransu trafiały tu zawsze na tę samą ekipę celników i były obsługiwane wyłącznie przez jednego z nich, Grzegorka. Grzegorek mieszkał w Zgorzelcu. Znał do­brze obydwu właścicieli firmy, którzy zatrzymywali się u jego siostry na krótki odpoczynek, gdy znużyła ich droga, dawali jej zarabiać i dla niego nie skąpili prezentów. Walter Hibner nie był mu jednak znany i nie miał pewności czy wiadomość o zmianie kierowcy dotarła do celnika na czas. Walter Hibner w rzeczywistości nie nazywał się Hibner, ale jego papierów nie zakwestionowałby żaden celnik w Europie. Paszport i wi­zy podrobiono na oryginalnych blankietach z zachowaniem wszelkich istotnych szczegółów. Wóz prowadził zaprawiony w niejednej przemytniczej akcji Roman Stawro znany w krę­gach warszawskiego półświatka jako Lewatywa. Ani razu nie zdarzyło mu się wpaść, choć przewoził już niejedno. Cieszył się zasłużoną sławą specjalisty najwyższej klasy. Nie był pa­zerny na pieniądze, za to przesadnie ostrożny. Dlatego robił cztery, pięć kursów w roku przeważnie z bardzo ryzykownym, ale skromnym objętościowo i intratnym towarem. Parę razy było to złoto, raz brylanty na zlecenie Rocha Jeziornego, dwu­krotnie heroina z Turcji do Amsterdamu, przeważnie jednak zabytkowa biżuteria i płótna znanych mistrzów zrabowane z muzeów bądź kościołów Polski i Rosji. Celnicy trzech kra­jów, którzy z takim uśmiechem żegnali niemieckiego Polaka na swych granicach, mieliby zupełnie inne miny, gdyby wie­dzieli, że zbiornik na paliwo jego mercedesa może pomieścić tylko 37 litrów, a przestrzeń o objętości 10 litrów oddzielona cienką płytką stalową stanowi skrytkę wypełnioną po brzegi kontrabandą. Innowację tę wprowadzono miesiąc temu na prośbę Romana w porozumieniu z Schubką, z którym znał się od czasów szkoły średniej i widywał się regularnie przy okazji każdego pobytu tamtego w Warszawie. Ustalili, że numer bę­dzie jednorazowy, a Schubką dostanie piętnaście procent ho­norarium Stawry. Towar był wyjątkowo trefny, nielegalny we wszystkich trzech państwach, przez które przechodził.

friedhofstrassepictFuldatal – Friedchofstrasse

Miesiąc temu na lotnisku w Berlinie Zachodnim policja przerwała amfetaminowy szlak łapiąc kilka nie znaczących płotek. Parę dni wcześniej urwała się droga przez Hamburg. Oba te miejsca policja zachodnioniemiecka miała teraz na oku. Roman podjął się przewieźć pilny ładunek w jedną i drugą stronę, a jednocześnie wypróbować nową trasę. Przecieranie szlaku jest ryzykowne, więc stawka była wysoka — dziesięć procent ceny towaru. Z sumy pięciu tysięcy zielonych musiał jednak odliczyć 750 dolarów dla Schubki i 200 za robotę bla­charza w Oleśnicy, gdzie dokonano przeróbek. Przedwczoraj 10 kilogramów chemicznie czystej amfetaminy z nielegalnych wytwórni pod Warszawą opuściło Polskę, przemknęło E-63 przez DDR i wylądowało w miejscowości Fuldatal w okolicy znanego z wielkiej wystawy i targów sztuki „Documenta” przygranicznego miasta Kassel. Tu przy ulicy Friedhofstrasse 10 w garażu nie budzącej niczyich podejrzeń willi nastąpił krótki postój połączony z wyładunkiem trefnego towaru. Po dwóch godzinach wóz ruszył czyściuteńki jak łza do Holandii. Celnicy nie mogliby znaleźć w nim śladu niczego poza dekla­rowaną na karcie przewozowej czekoladą. Tam kupowano w przyportowej hurtowni cytrusy. Tuż przed świtem mercedes wyjechał z Rotterdamu równie czysty w powrotną drogę. O pierwszej po południu był powtórnie w Fuldatal i do zbior­nika za przegrodą wlano zamiast benzyny dziesięć litrów zu­pełnie innej „benzynki”, benzilmetholketynu, odczynnika nie­zbędnego do produkcji podniecającego narkotyku. Skrytkę zalutowano, miejsce lutowania pokryto rdzawym pyłem i sma­rem tak, że niczym nie różniło się od innych części zbiornika. Po dwóch godzinach samochód wyjechał na trasę i w chwilę później, właśnie koło szesnastej znalazł się już na terenie DDR. Pozostawało niewiele ponad czterysta kilometrów. Do poko­nania w pięć godzin. O dwudziestej pierwszej Robert Stawro vel Walter Hibner zbliżał się już do stanowiska polskiej kon­troli celnej w Zgorzelcu. Opisano mu Grzegorka jako rosłego, łysiejącego blondyna koło pięćdziesiątki, ze znamieniem na le­wym policzku, tak zwanym naczyniakiem. Kiedy zahamował na stanowisku podszedł do niego jednak zupełnie inny celnik, Niski, krępy, z kręconymi czarnymi włosami. W tym momen­cie nie wpadł jeszcze w panikę. Dopiero chwilę później, gdy celnik przejrzawszy faktury zażądał otwarcia wozu. Robert Stawro poczuł, że ręce ma lepkie i drży. Wyskoczył z szofer­ki. Z trudem trafił kluczykami do zamka. Całe szczęście, że celnik patrzył w innym kierunku. Urzędnik polecił wyłado­wać towar. Protesty nie pomogły. Chcąc nie chcąc Roman za­brał się za skrzynki.

znak_kontrola_graniczna_d

—  Panie kochany! — zagaił czyściuteńką bazarową polsz­czyzną z lekkim akcentem kresów wschodnich. — Czego pan szukasz?! Człek się napakował jeden raz i drugi, teraz znów rozpakowuje, i znowuż się będzie musiał napakować! Daj pan spokój! Jakem chrześcijanin, katolik od stu pokoleń, nic tam nie ma! Jak Boga kocham!

—  Wynosić,  wynosić.  Bez komentarzy, proszę — rzekł szorstko celnik potrząsając ze zniecierpliwieniem plikiem do­kumentów.

Roman wdrapał się na górę i przesuwał skrzynki. Potem zeskoczył. Zaczął je ustawiać na chodniku obok burty samo­chodu mamrocząc pod nosem przekleństwa. Już odzyskał spo­kój na tyle, żeby przejść do kontry.

—  Żeby to jeszcze jakiś szwab sukinsyn, to bym zrozumiał. Ale nie, tamci grzeczniutcy, tylko pieczątkę przybijają Prusa-ki i salutują: Gute Reise!, Auf Wiedersehn! Wiedzą parszywcy, że nie masz na Polaczka lepszego kata niż brat Polaczek! — Obtarł pot z czoła i podsunął kolejną partię.

—  Żeby to jeszcze chociaż własne było. Nie,  kurwa,  za marny milion kierowcą i tragarzem być. Niech ich szlag wszyst­kich! Biednemu zawsze wiatr w dupę. Robolem żeś się urodził to robolem, kurwa, zdechniesz…

—  Wyrąbywał systematycznie wewnętrzny korytarz po­między skrzynkami pomarańczy. Celnik udawał, że nie docie­ra do niego to ujadanie. Dopiero gdy dogrzebał się do ostat­niego rzędu towaru sypiąc zajadle kurwami i pomstując na swoją biedę usłyszał to, na co od dawna czekał.

— Wystarczy!

Krótko i węzłowato. Jak wystrzał z tetetki.

Zeskoczył z furgonu z ociąganiem i stanął z boku przepu­szczając celnika do środka. Tamten obwąchiwał wnętrze sa­mochodu z piętnaście minut. „Będzie nakłuwał każdą pomarańczę?”, zastanawiał się Stawro, ale nic nie mówił, stał spo­kojnie, wiedział, że wszystko w porządku. Schubka znał taje­mnicę zbiornika, więc nie byłby takim jołopem, żeby upchnąć jakąś własną lewiznę na pudle. Faktycznie, nic się nie znala­zło. Celnik zszedł z góry po chwili.

zdjnocie_2907_min

—  Ładować! — warknął wściekle. Stawro nie spieszył się.

—  A może zna pan kogoś, kto mi za tę harówę nadliczbowo zapłaci?!

Celnik wzruszył ramionami. Z kamienną twarzą zaczął obchodzić auto zaglądając uważnie pod podwozie. W okolicach, zbiornika paliwa ukląkł nawet. Jego ręka powędrowała w cie­mną czeluść między maskującą blachę zewnętrzną a tylny most. Stawro zamarł z piramidką skrzynek w rękach. Obser­wując manipulację celnika nie czuł zupełnie ich ciężaru. „Ktoś podkablował”!, przemknęło mu. „Blacharz? Schubka? Bzdura! Ktoś w czołówce «Benzynki»?”. „Benzynką” nazywano spółę od buzującego koksu, rozmaitych przyspieszaczy z amfetami­ny i jej pochodnych. Dwie wpadki na ich szlakach. „Czyżby trzecia?!”, zacisnął zęby. Celnik wypełzł spod wozu i podniósł się. Leniwie ruszył dalej. Roman odstawił skrzynki na trotuar z takim uczuciem, jakby uniknął zsyłki na Sybir. Przyspieszył ładowanie. Chciał to mieć jak najszybciej za sobą. Celnik wszedł do budki. Stawro zamknął tylne drzwi furgonu na klucz i wsiadł do szoferki. W razie czego po prostu da gazu, staranuje zapory i przepadnie gdzieś w mieście porzucając sa­mochód z ładunkiem. Włożył kluczyk w stacyjkę i przekręcił. Celnik wyszedł z budki. Bez słowa podał mu podstemplowane dokumenty.

—  Szerokiej drogi! — Zasalutował nie patrząc na kierow­cę.

Podszedł do następnego samochodu. Roman Stawro włączył silnik. Bariera uniosła się. „Co się stało z tym pieprzonym Grzegorkiem?”, zastanawiał się wjeżdżając do swego rodzin­nego kraju.

[co to jest amfa] amfetamina w konserwach.

[zobacz]

Na trzydziestym pierwszym kilometrze T-22, w Zebrzydowej, skręcił na Brzeźnik. Tu na śródleśnej drodze w Borach Dolnośląskich nad Kwisą należało przelać płyn ze zbiornika do kanistra. Roman spojrzał na zegarek. Dwudziesta druga trzy­dzieści. Ze skrzynki z narzędziami wyciągnął owalny, wąski przecinak o ostrym szpicu, młotek, krótką latarkę, igelitową rurkę oraz gruszkę do lewatywy. Bez trudu odnalazł miejsce w górnej części skrytki. Dwoma uderzeniami zrobił otwór na tyle duży, żeby wepchnąć weń rurkę. Zassał płyn gruszką i benzilmetholketyn polał się do kanistra ustawionego na zie­mi. Cała operacja zajęła kilkanaście minut. Dwudziesta druga czterdzieści trzy. Przed świtem miał zamiar być w Warsza­wie. Łyknął pastylkę amfetaminy wyjętą z tylnej kieszeni spodni, żeby przetrwać w dobrej kondycji do rana i usiadł po­nownie za kierownicą.

Kreml

Punktualnie o osiemnastej piętnaście tego dnia lśniąca czer­nią limuzyna ził będąca do dyspozycji szefa Pierwszej Dy­rekcji Generalnej wyruszyła z dziedzińca szarego gmaszyska KGB w krótką trasę zarezerwowanym pasem ruchu, przez prospekt Marksa do bram Kremla, i przemknęła obok umun­durowanych posterunków nie zatrzymywana przez nikogo. Ozierow, mimo niejednej tutaj wizyty, zanurzając się w inten­sywny cień Bramy Borowickiej czuł nieodmiennie niepokoją­cy dreszcz. Lodowaty podmuch blisko serca. Świadomość miej­sca? Podziw dla potęgi pomieszany z lękiem przed tą potęgą? „My, Rosjanie — myślał — nigdy nie pozbędziemy się bałwo­chwalstwa, kultu jednostki i pogardy dla jednostki, kultu mas, lęku przed masami, wrogości wobec mas i pogardy dla mas”.

Samochód przetoczył się przez pas asfaltu dzielący Kreml na dwa obszary: ogólnie dostępny, turystyczny oraz zastrze­żony dla potrzeb ścisłego kierownictwa państwa. Potem prze­mknął obok Arsenału przez żelazną bramę w ogrodzeniu i za­trzymał się niemal przed samym wejściem do niedostępnej postronnym części budynku.

Niemal równocześnie z przyjazdem Ozierowa inna czarna limuzyna ził ruszyła sprzed tego samego wejścia i przez tę samą furtę skierowała się na zewnątrz. Ozierow wysiadł. Nie­bo stanowiło sinogranatowy monolit, jak wycięte z kawałka nierdzewnej blachy z domieszką kobaltu. Pojedyncze krople odrywały się od brzuchatych chmur i spadały na szare płyty chodnika.

„A więc był tu!”, uprzytomnił sobie. „I to przede mną!”. Nie miał wątpliwości, że w limuzynie, która dopiero co zniknęła za zakrętem, siedział Jakowlew, i że ta limuzyna pomknę­ła bardzo szybko ku Chodynce. Tym razem sekretarz general­ny KPZR dał parę godzin przewagi Akwarium. Czyżby wa­hadło zatoczyło pełny łuk i wychyliło się ponownie w stronę GRU zgodnie z odwieczną taktyką kremlowskich władców? Wyścig szczurów zaczęty. Wystrzał startera już padł. Teraz kto pierwszy, ten lepszy. Nie znosił Jakowlewa niemal fizy­cznie. To jego ludzie, a więc on, byli autorami analiz obnaża­jących bezlitośnie potknięcia w sprawie rumuńskiej. Ich suma doprowadziła w końcu do konieczności szybkiego pozbycia się Ceausescu w tragikomicznej farsie procesu, którego nieocenzurowana wersja kasetowa wymknęła się dzięki francuskim szpiegom z Bukaresztu. W ślad za tym zaczęły się sączyć i in­ne wiadomości. Nie dało się niestety zaprzeczyć, że przecieki poszły z bukareszteńskiej agentury KGB lub od jej ludzi roz­sianych w Securitate. Wiadomości rozpowszechniano w for­mie plotek. Plotki. Tylko że te plotki zatoczyły szeroki krąg, odzywały się gdzieś w świecie. Mówiono coraz otwarcie] o ro­li KGB w tamtejszym przewrocie. Nie było to na rękę wła­dzom ZSRR. Samym Rumunom, łonowi Iliescu i Petre Ro­manowi, także zależało na stworzeniu wrażenia, że rzecz od­była się bez żadnej zewnętrznej ingerencji, a uparcie powta­rzane przed rozstrzelaniem przez Nicolae Ceausescu twierdze­nia o zagranicznym spisku są tylko urojeniem zaszokowanego rozwojem wypadków dyktatora, który już dawno oderwał się od rzeczywistości. Tymczasem przesączyły się wiadomości o prowokacji zorganizowanej przez ludzi KGB zainstalowa­nych wewnątrz Securitate, o obecności jakiś czas wcześniej w Moskwie dzisiejszego bohatera wydarzeń Petre Romana, wreszcie o podburzeniu rumuńskich Węgrów przez działający z upoważnienia Centrali moskiewskiej wywiad i tajne służby wciąż przecież wtedy jeszcze „Ludowej” Republiki Węgier. Na szczęście satrapa nie wzbudzał niczyjego współczucia i by­ła to pierwsza chyba tajna interwencja od początku istnienia ZSRR przyjęta przez resztę świata z ulgą, a nawet pewnym entuzjazmem. Liczba ofiar kładła się jednak cieniem na kom­petencjach Pierwszej Dyrekcji, a zwłaszcza skostniałego De­partamentu Jedenaście.

Zil-115

Ozierow wszedł w korytarz i podążył na górę prowadzony przez oczekującego go przy drzwiach majora Głuwszina. Za­jęty własnymi myślami nie zauważył, że mżawka przeszła w ostry deszcz, a nad wieżą Sobakino niebo rozorała błękitna błyskawica. Grzmot zlał się z trzaśnięciem okutych drzwi.

Jeżeli to był rzeczywiście Jakowlew, znaczy że sprawa jest wyjątkowo paląca, a sytuacja poważna. Według jego informacji generał powinien się znajdować w jednym z licznie rozsia­nych nad Morzem Czarnym kurortów rządowych, otoczonych gęstymi zaroślami, zasiekami oraz strażą. Konkretnie nad je­ziorem Sasyk na Krymie, w Eupatorii.

Generał-pułkownik Ozierow zatrzymał się przed drzwiami sali posiedzeń Politbiura i czekał. Po chwili zjawił się sam to­warzysz prezydent, sekretarz generalny KPZR Michaił Siergiejewicz, w asyście ministra spraw zagranicznych Eduarda Szewardnadze. Krok za nimi podążał Głuwszin, który przed salą ich wyprzedził i bezszelestnie otworzył drzwi. Gorbaczow wskazał gestem Ozierowowi drogę i wpuścił go przed sobą. Drzwi się zamknęły. Prezydent nie patrząc na swego gościa poprosił go o zajęcie miejsca u podstawy stołu w kształcie li­tery T. Szewardnadze zajął fotel po lewej, zaś sam Gorbaczow po prawej stronie. Ozierow wręczył gensekowi teczkę z rapor­tem. Prezydent położył teczkę przed sobą i nieco nerwowym ruchem człowieka, któremu wiecznie się spieszy, poprawił elegancki krawat zakupiony podczas jednej z wizyt w Lon­dynie. Robił wrażenie zmęczonego. Minister spraw zagranicz­nych miał jak zwykle minę nieprzeniknioną. Delikatne zmarszczki wokół bystrych, brązowych oczu, a także w pobli­żu kącików ust nadawały jego twarzy wyraz wiecznie uśmiechniętej maski, nawet wtedy gdy był jak najdalszy od wesołości. Zapewne na tym opierało się jego powodzenie w ro­kowaniach i cała kariera polityczna.

Ozierow obserwował ruchy rąk Gorbaczowa przeglądające­go z roztargnieniem pierwsze strony raportu i dochodził do wniosku, że przywódca zrobił się ostatnimi czasy znacznie bar­dziej nerwowy. Nic dziwnego. Utarczki z Amerykanami i EWG o  zjednoczenie Niemiec, kłopoty z demoludami, z Litwą, Arme­nią, załamującą się gospodarką, konserwą w Politbiurze, Jelcynem sięgającym po władzę w Rosji,  opozycją dysydenckąi  prawicową, narodowcami, pamiatnikami i Bóg wie, czym je­szcze, musiały pozostawić ślady w napiętym do ostatnich gra­nic systemie nerwowym. Nie utracił ani grama z energii, któ­ra pozwalała mu od lat wspinać się coraz wyżej, aż wreszcie podjął dzieło życia, przebudowę ZSRR w kraj cywilizowany, tyle że jakby mniej nad nią panował.

Gorbaczow 378f2b13a39f833e311499289c52672,14,1Michaił Sergiejewicz

Gorbaczow Michaił Siergiejewicz (ur. 1931), polityk radziecki, prezydent ZSRR. Urodził się we wsi Priwolnoje w Stawropolskim Kraju w rodzinie kołchoźników. Od 14 roku życia łączył pracę w kołchozie z nauką i działalnością w Komsomole. W 1950 rozpoczął w Moskwie studia prawnicze na Uniwersytecie im. Łomonosowa. W 1952 wstąpił do partii komunistycznej. Po ukończeniu studiów w 1955 powrócił w rodzinne strony, gdzie pracował jako funkcjonariusz, najpierw Komsomołu, później (od 1962) KPZR.

— Wiecie, towarzyszu generale — zaczął Gorbaczow bez zbędnych wstępów — przed tygodniem podał się do dymisji w Warszawie minister spraw wewnętrznych… — Dopiero te­raz badawcze spojrzenie generalnego sekretarza wbiło się w jego twarz przeszywając go na wskroś, aż się wzdrygnął. Ki­wnął głową na znak, że wie. Wiedział, choć wiadomość, gdy nadeszła, była dla niego zupełnym zaskoczeniem.

—  Prędzej czy później  musiało do tego dojść — powie­dział ostrożnie Ozierow, niepewny do czego prezydent zmie­rza.

—  Dla nas ma jednak ogromne znaczenie czy coś się dzie­je prędzej czy później, i ewentualnie, jakie są powody pew­nych wydarzeń! — nie wytrzymał Szewardnadze. Jego sple­cione na blacie stołu dłonie wiły się jak brzuch hinduskiej* tan­cerki. Był wyraźnie podminowany.

—  Tak, wiem — Ozierow starał się zachować zimną krew. — Oficjalnym powodem jego odejścia jest załamanie się ukła­du Okrągłego Stołu po rozbiciu PZPR, czyli zmiana stosunku

sił między komunistami a opozycją. Rezydentura warszawska stwierdza jednak w raporcie, że to następstwo rozpracowania przez ich kontrwywiad planu „Bankier” który realizowaliśmy za pośrednictwem SB i naszej jawnej agentury w jej ramach.

—  Jak to możliwe?! — Szewardnadze huknął ręką w blat.

970717-D-9880W-059Eduard Szwardnadze kilka lat później aż do wyboru Saakaszwillego

—  Przecież cała struktura MSW i wojsko podlegało komunis­tom?! Musiał nastąpić znowu jakiś cholerny przeciek!

—  Myślę, że odzwyczailiśmy się od ich samodzielności. Za­wsze mieli niezły kontrwywiad. Te informacje zresztą nie są potwierdzone, bo sam Bankier ulotnił się jak kamfora. Nasi ludzie zgubili jego trop. Możliwe, że polski kontrwywiad nie miał z tym nic wspólnego…

—  A ja myślę — przerwał mu gwałtownie Gruzin — że ktokolwiek by usadził,  zlikwidował  czy usunął za granicę Bankiera, to mamy ostatnio zbyt dużo przecieków. Bez prze­cieku to byłoby niemożliwe!

—  Dołożę wszelkich starań, żeby wyjaśnić sprawę Bankie­ra. Na razie nie możemy jednak wykluczyć, że zaszło coś nie­spodziewanego niezależnie od naszych rachunków, a tym bar­dziej ich kontrposunięć. Mają tam tysiąc innych powodów, że­by usunąć komunistów z rządu pod byle pretekstem. Nie ma­my stuprocentowego potwierdzenia, że chodzi o plan „Ban­kier”, i o przecieki, ale…

—  To przeciek! — powtórzył z naciskiem siwowłosy mini­ster. Z tymi kręconymi włosami i miłym uśmiechem wyglądał jak  gołąbek  pokoju,  ale  błyskawicznie potrafił się prze­dzierzgnąć w jastrzębia, a potem jeszcze szybciej w cierpliwie polującą czaplę. Wszystko zależnie od potrzeb, ucieleśnienie doktryny marksistów. — Tak się składa, że głównie pochodzą one z Jedenastego Departamentu waszej dyrekcji!

—  Dodałbym, że jeżeli rzeczywiście    to    się    potwierdzi. A poza tym chodzi o starą Jedenastkę   —   nie poddawał się Ozierow.

—  A co to ma za znaczenie?! — Szewardnadze wściekł się. —  Skoro przez to chwieje się cały wizerunek naszej zagrani­cznej polityki?! Nie wystarczą czołgi w Taszkiencie, Tbilisi, Erewanie, blokada Litwy, rewelacje Kułagina, strajki w Don­basie?! Potrzebna nam jeszcze świeża afera wywiadowcza w Polsce?! Jak będziemy tłumaczyć przed światem meandry ta­kiej linii? Przecież każdy następny przeciek ujawnia, że się mieszamy tam, gdzie się rzekomo nie mieszamy. Zapropono­wałem prezydentowi, żeby zawiesić na jakiś czas wszystkie wasze operacje!  Amerykanie,  Brytyjczycy ani Niemcy nie znajdą różnicy w tym, czy stare piony Jedenastki sypią czy nowe! Będą wiedzieli, że kluczymy,  będą się mieli na bacz­ności, będą podejrzliwi!

Ozierow spojrzał badawczo na Gorbaczowa. Ten milczał skupiony nad papierami. „Podjął decyzję i oddał sprawy w rę­ce GRU, czy nie?”. Na Kriuczkowa nie mógł liczyć, teraz Ozie­row przestawał panować nad sytuacją. Zdawał się nie słuchać. Intensywnie przedzierał się przez stronice raportu pocierając czoło palcami.

—  Zatrzymanie naszych akcji w takim momencie to samo­bójstwo — powiedział chłodno generał Ozierow. — To wszyst­ko jest jak wulkan…!

—  Wiem. To trudne i dlatego nie nalegam. Prezydent po­dejmie decyzję — przerwał z furią Szewardnadze.  —   Nie bądźcie  tacy zadufani.  Niech się wam przestanie  marzyć, że KGB może sterować potokami lawy.                            (cdn.)

—  Boicie się poparzyć?  Każdemu, kto ma do czynienia z ogniem, musi się to czasem przytrafić! Ale kto nie chce za­panować nad wrzącym żelazem, temu zawsze zostanie tylko drewniany łuk! Kto nie steruje, ten sam jest sterowany.

—  Towarzysze! — Gorbaczow wyciągnął dłoń  w geście pojednawczym,  jakby rozdzielał  dwa rozgrzewające się do walki bojowe koguty. — To nie Biuro Polityczne ani KC — popatrzył na Szewardnadzego. — Teraz powiem,  co myślę…

—  zaczerpnął tchu i odchrząknął. — Wiadomo, że nie da się nagle zastopować maszyny, która pracuje na pełnych obrotach i służy do wypompowywania wody spod dziurawego pokładu. Co prawda sami wydłubaliśmy te dziury, ale to inna sprawa. Operacja była niezbędna, bo cały okręt trzeszczał i pojutrze, albo za tydzień, rozsypałby się sam. Musimy wymienić wszyst­kie deski i belki w trakcie rejsu, bo nasz rejs nie ma końca, a na morzu, po którym żeglujemy,  nie ma lądów ani wysp, gdzie dałoby się zacumować. Reasumując uważam, że musi­my wyremontować stopniowo dno okrętu, a pompy nie wol­no nam  wyłączyć wcześniej  niż z tą robotą nie wyjdziemy ponad linię zanurzenia. Do tego jesteśmy w sztormie. Uważam więc, że zawieszenie akcji KGB byłoby krokiem samobójczym w tak niekorzystnej sytuacji.

—  Nie myślałem, by to robić w takiej sytuacji. Mamy na to wpływ. Możemy ją nieco poprawić. Należałoby wyrzucić za burtę trochę zbędnego balastu i wtedy zastopować pompę

—  powiedział minister spraw zagranicznych. — Mamy jeszcze trochę tego balastu… sprawa katyńska, nasza armia w Polsce, ich żądania na temat RWPG, ich zadłużenie u nas, dostawy ropy i gazu…  Znalazłoby się więcej i z pewnością lepszych, to tylko pierwsze z brzegu…

3 — Polski łącznik

— Zgadzam się, że zawieszenie akcji byłoby pożądanym manewrem strategicznym. Mówiąc prawdę całe KGB należa­łoby przebudować, a do tego potrzebny jest czas i spokój. — Gorbaczow poprawił znów krawat. — Przecieki są niebezpie­czne dla całego procesu odprężenia. Tyle że manewr ten jest niewykonalny ze względu na nasze powikłania wewnętrzne. Twarde skrzydło na to nie pozwoli. Nie udało nam się z nimi uporać na czas ani do końca. Gospodarcze plany Ryżkowa nie wychodzą. Niezadowolenie narodowościowe i rozkład w tym względzie jest coraz większy. Nacisk radykałów z drugiego skrzydła, Jelcyna, nie maleje! Jaruzelski miał czas na obcięcie i prawego i lewego skrzydła, a potem dużo czasu na stłumie­nie emocji. My mu dawaliśmy ten czas, bo gdyby nas tu nie było, rządy PZPR w Polsce skończyłyby się w 1981 roku w krwawej rewolucji zakończonej chaosem! Nam nikt nie da czasu. Wydaje mi się, towarzyszu ministrze — znowu zwró­cił się do Szewardnadzego — że co do tego jesteśmy zgodni. Moglibyśmy utracić ster, a zmiana sternika teraz nikomu się w konsekwencji nie przysłuży. W każdym razie nam naj­mniej powinno zależeć, żeby nas w pełnym rozkwicie wpa­kowano do politycznego mauzoleum! — zaśmiał się krótko. — Przejdźmy zatem do sedna — Gorbaczow wbił wzrok w Ozierowa. — Wezwałem was, towarzyszu generale — powie­dział namaszczonym tonem — żebyście wysłuchali stanowiska towarzysza ministra, bo tak wygląda nasza delikatna sytuacja z punktu widzenia resortu spraw zagranicznych. Zastrzeżenia towarzysza Szewardnadze biorą się z obawy, że nie potraficie zapobiec przeciekom z Jedenastego Departamentu, że Jede­nastka nie potrafi zorganizować akcji, która by gwarantowa­ła powodzenie. Z drugiej strony uważamy, że kontynuowanie działań i to energiczniejsze, przemyślniejsze niż poprzednio jest koniecznością! Z raportów Gałkina wynika jasno, że gro­zi nam ekspansja prawicy w Polsce. Nie jest nam obojętne, kto rządzi tuż za naszymi ścianami, tego nie muszę powta­rzać?! — rzucił do nich obu. — Przewodniczący wymienia do­radców. Wprowadził polityka znanego z antysowieckich po­glądów na czoło swego Komitetu. Ten człowiek miał wyrok śmierci za PZPR i rządów wojska. Tak więc pod pozorem do­konywania wewnętrznego podziału równoważnego rozpadowi w PZPR Wałęsa dystansuje się od solidarnościowej lewicy.

Jarosław Kaczyński 1

Porozumienie Centrum (PC) – polska partia polityczna o profilu chrześcijańsko-demokratycznym powstała w wyniku „wojny na górze” i rozbicia obozu solidarnościowego. Zainicjowana została przez działaczy zgrupowanych pod przywództwem Jarosława Kaczyńskiego. O utworzeniu partii jej przywódcy powiadomili dziennikarzy zgromadzonych na konferencji prasowej 12 maja 1990. Dzień ten uważa się za oficjalną datę powstania partii.

Wśród sygnatariuszy Porozumienia Centrum z 12 maja 1990 najliczniej reprezentowani byli przedstawiciele organizacji: Forum Demokratyczne Mazowsze, Chrześcijańska Demokracja Kraków, Klub Myśli Politycznej Dziekania, Młodzi Chrześcijańscy Demokraci, Polskie Stronnictwo Ludowe „Solidarność”, Centrum Demokratyczne, Kongres Liberalno-Demokratyczny oraz Komitetów Obywatelskich.

Jeszcze przed I Kongresem, który miał skonsolidować nową partię, wycofał się z uczestnictwa w niej Kongres Liberalno-Demokratyczny. Wkrótce uczyniło to samo PSL Solidarność.

Nowo powstała partia, której prezesem został Jarosław Kaczyński a wiceprezesem Adam Glapiński, domagała się skrócenia kadencji Sejmu kontraktowego i przeprowadzenia w pełni demokratycznych wyborów do parlamentu. Uważała też za konieczny wybór nowego prezydenta i wysunęła na to stanowisko kandydaturę Lecha Wałęsy, którą konsekwentnie popierała. Po wygranych przez Wałęsę wyborach Prezes PC, Jarosław Kaczyński, otrzymał urząd Szefa Kancelarii Prezydenta, jednak drogi liderów PC i urzędującego prezydenta zaczęły się szybko rozchodzić.

Porozumienie Centrum atakuje ministrów komunistycznych i prezydenta. Żądają przedwczesnych wyborów, skrócenia ka­dencji parlamentu! A na prezydenta pchają Wałęsę. Kto go poprze?… — pytanie zawisło w chwilowej ciszy. — Prawica! Cała prawica. Piszą o chęci przyłączenia Polski do EWG i NATO! Jak wiecie na temat Polski wielokrotnie rozmawia­łem z prezydentem Bushem, a towarzysz minister także z jego doradcą Jamesem Bakerem. Znajdowaliśmy u nich zrozumienie. Ustaliliśmy, że Polska stanie się pomostem, całym syste­mem mostów między nami a Europą, łącznikiem między Wschodem a Zachodem, że rozgałęzimy na jej terytorium sieć powiązań, że tu zetkną się nasze interesy, zetkną się dwa światy… Zetkną! — Niespodziewanie podniósł głos i jednym ruchem poluzował krawat, jakby go dławił. — Zetkną się, to znaczy, że Polska będzie nie tylko łącznikiem, ale i buforem! Z elementarnych względów bezpieczeństwa nie możemy sobie pozwolić, żeby NATO zastukało do naszych drzwi! Powodów, dla których nie możemy pod żadnym pozorem zrezygnować z ustalonej podczas spotkania na Malcie zasady finlandyzacji Polski, jest więcej. Polska byłaby zbyt silnym ośrodkiem po­laryzacji dla Bałtów, Białorusi, Ukrainy, Czechów, Słowaków, Bułgarów jak również Węgrów. Z analiz wywiadu wojskowe­go GRU wynika, że nie ma przesady w takiej ocenie. Gdzie w takim razie byłaby granica ZSRR? W Polsce dochodzą do głosu ludzie, którzy nie chcą uznać realiów, nie zamierzają przyjmować tej roli, którą Polska musi przyjąć, jeśli my chce­my uniknąć destabilizacji i upadku. Między naszą polityką a ich zachodzi kolizja, całkowita sprzeczność. Musimy mieć wpływ na to, co tam się dzieje. Czy dokładnie mnie zrozumie­liście towarzyszu Ozierow?.., — Gorbaczow umilkł i zawisł spojrzeniem na generale.

Moskwa-Kreml-wieza1Jedna z Bram Kremla

— Rozumiem — powiedział Ozierow. — Zawsze uważałem, że  to jest kamyczek, który może pociągnąć lawinę.    Trzeba kontrolować jego bieg. Słowem, musimy ich paraliżować. — Generał mówił ważąc każde słowo, jakby nawet przestawie­nie kolejności mogło grozić wypaczeniem sensu jego  wypo­wiedzi.  —   Należy kontynuować akcje specjalne i stworzyć gwarancję absolutnej ciszy wokół nich niezależnie od tego, czy się powiodą…

—  Czy dysponujecie takim planem?! Nie chodzi, jak rozu­miecie, o byle jakie działania awaryjne,    zastępstwo za plan „Bankier” — wtrącił się Szewardnadze. — Chodzi o stupro­centowy plan i stuprocentowych ludzi do jego wykonania. I o priorytet zero.

—  Był tu przed wami generał Jakowlew — rzekł gensek bez żadnej specjalnej intonacji. — Miał parę pomysłów. Wo­lelibyśmy z nich nie korzystać bez ostatecznej    konieczności. Różnimy się w podejściu do wielu spraw z towarzyszem Kriuczkowem, a Jakowlew najwyraźniej realizuje teraz   politykę szefa KGB, Naszym zdaniem tu trzeba czegoś o wiele bardziej finezyjnego, superdyskretnego. Przeciwnie niż dziewięć lat te­mu. Żadnych hałaśliwych manewrów, profanacji grobów, strzelania do ambasadorów, papieży, prezydentów itp. Naj­mniejszy cień nie śmie paść na nas w związku z tym, co tam zajdzie. Czy macie taki plan, towarzyszu generale Ozierow?

— Mam — powiedział krótko.

Zapadła przedłużająca się cisza. Pierwszy przerwał ją si­wowłosy Gruzin.

—  Jesteście pewni?! Będziecie odpowiadać za ten plan gło­wą. Jeśli wyjdzie z tego bigos, jak mawiają Polacy, to lepiej się w to nie pchać.

Ozierow milczał przez chwilę, ale był zdecydowany. Czuł, że to jego życiowa szansa. Jeśli mu się uda, to on niedługo zastąpi Kriuczkowa, zostanie szefem KGB, a potem członkiem Politbiura… a potem… Kto wie, co potem. Na tę jego pewność miał też niewątpliwie wpływ cień Jakowlewa, chęć zapanowa­nia nad GRU. I złość na Polaczków, których rodak Dzierżyński założył Czekę i wymordował miliony Rosjan, Polaczków, którzy bez opamiętania parli naprzód nie licząc się z nikim i niczym poza swoimi wymyślonymi ideałami, którzy nie po­trafili przegrywać, rzucali się z motyką na słońce, z grabiami na pancerne zagony każdego przeciwnika, w tym, przecież bra­tersko zawsze nastawionej, o ileż potężniejszej, Rosji!

—  Daję wam czas do namysłu do jutra w południe — po­wiedział obserwujący go bacznie prezydent Michaił Siergiejewicz Gorbaczow.

—  Nie trzeba, towarzyszu sekretarzu generalny — powie­dział absolutnie już pewny swego Ozierow. — Jestem gotów w ciągu najbliższych godzin przedstawić wam szczegóły.

— Co to za plan? — zapytał gensek.

—  Skoro powiedzieliśmy „A” i „B” to czas na kolejną li­terę naszego alfabetu. Nazywa się to plan „W”. Będziemy go­towi do rozpoczęcia operacji najdalej za dwa tygodnie.

—  Dobrze — Gorbaczow wstał uznając spotkanie za skoń­czone. — Bądźcie u mnie z tym planem za trzy godziny. Po zapoznaniu się ze szczegółami zadecydujemy, czy daje wystar­czające  gwarancje. Major Głuwszin przyśle po was samo­chód.

Ozierow wyprężył się służbiście, po czym opuścił salę na­rad. Głuwszin odprowadził go do auta. Kierowca czekał już z wielkim dyplomatycznym parasolem. Deszcz lał jak z cebra. Ozierow wsiadł do limuzyny, a kierowca podreptał, okrążając długi dziób wozu, na swoje miejsce. Ozierow zatopił się w my­ślach.

Plan „W” wydawał się idealny do zastosowania w podobnych okolicznościach. Siatka KGB w Polsce przypominała dziurawe sito. Rozwiązanie SB podcięło jej główne konary. Departament Siedemnasty był wciąż w Polsce za słaby. Choć SB w jakimś sensie nieformalnym istniała i działała, a wielu zainstalowanych w niej dawniej agentów teraz zakotwiczyło się w nowo utworzonym Urzędzie Ochrony Państwa i policji, to działanie poprzez nich oznaczało praktycznie pozostawienie na widoku publicznym końca nitki, która musi zaprowadzić któregoś dnia do moskiewskiego kłębka. Ich wywiad i kontr­wywiad stanowiły wielką niewiadomą. Należało działać niesza­blonowo. Nieszablonowo!

Strugi deszczu zalewały szyby limuzyny, gdy wytoczyła się na Manieżną i plac Pięćdziesięciolecia Października. Cały umysł Ozierowa skupił się teraz na planie „W”, który był wła­śnie nieszablonowy. Bardzo wiele jego wariantów przygoto­wano w ścisłym gronie najlepszych specjalistów KGB. W kon­struowaniu brał udział Departament A zajmujący się dezin­formacją, Dyrekcja II Politycznej Służby Bezpieczeństwa, obej­mująca swym działaniem obszar europejskiej części ZSRR, poza samą Rosją, ale przede wszystkim Departament Docho­dzeń Specjalnych, którego jednym z najważniejszych zadań jest ujawnianie szpiegostwa oraz każdego przeniknięcia obcych agentów w szeregi KGB lub GRU. No i oczywiście Pierwsza Dyrekcja Generalna z jej Departamentem Jedenastym i wszy­stkimi pionami operacyjnotechnicznymi. Ozierow miał pew­ność, że oto wybiła jego godzina. Takiej chwili nie wolno za­przepaścić, bo zdarza się ona tylko raz w życiu, i to nie każ­demu. Plan „W” układał się idealnie, a im więcej szczegółów pasowało do przyjętej przez niego koncepcji, tym bardziej był przekonany, że to się musi udać! W końcu, nim jeszcze „ził” wjechał w cień szarego wielopiętrowego gmaszyska przy placu Dzierżyńskiego, minąwszy uprzednio pomnik kata Rosji, na­brał niemalże mistycznej pewności, że został wybrańcem lo­su. Ozierow nigdy nie bywał jednak pochopny i w gruncie rzeczy kalkulował chłodno. Od prawidłowości jego wyboru za­leżał los nie tylko jego samego, lecz całej jego szeroko rozga­łęzionej rodziny, także w następnym pokoleniu. Choć nie był hazardzistą, tym razem bez wahania gotów był postawić wszystko na posiadaną kartę.

—  Niech tą kartą będzie Walet — powiedział do siebie pod nosem.

walet-trefl_200

—  Słucham? — odezwał się kierowca.

—  Nic, nic — rzekł gramoląc się z limuzyny, gdy ta zaha­mowała na wewnętrznym podjeździe.

„Właściwie dla kogo pracuje ten mój kierowca?”, pomyślał. „Czy to jest człowiek Kriuczkowa? A czy ja nim jeszcze jestem? Trzeba go wymienić na kogoś pewniejszego”.

Generał Ozierow pracował całą noc, a jego gabinet wypeł­niły kłęby dymu tytoniowego. W popielniczce spoczywał stos niedopałków cygar, zaś biurko zawalone było plikami notatek i zastawione niezliczonymi ilościami szklanek z nie dopitą, zim­ną herbatą. O świcie polecił sekretarce, która z konieczności czuwała przy nim całą noc, by, gdy tylko pojawi się kurier, przysłała go do niego.

Przywieziono go tutaj późnym wieczorem z prywatnego mieszkania Michaiła Gorbaczowa, kremlowską limuzyną pro­wadzoną osobiście przez majora Głuwszina. Sekretarz gene­ralny KPZR wyraził wstępną aprobatę dla całego planu „W”, po dwugodzinnym wykładzie Ozierowa przeprowadzonym w absolutnie dyskretnej atmosferze. Zaledwie jeden raz im przerwano. Raisa, która wróciła koło jedenastej wieczorem ze spotkania ze studentami na Uniwersytecie Łomonosowa, chciała wiedzieć, kiedy skończą.

— Będę wolny za pół godziny, moja droga — powiedział Michaił Siergiejewicz. Wycofała się dyskretnie z gabinetu mę­ża. Ozierow jeszcze raz z satysfakcją stwierdził, że przywódca ZSRR posiada piękną i mądrą żonę, której nie musi się wsty­dzić przed światem. Urastała ona do rangi pierwszej damy dyplomatycznego świecznika obydwu kontynentów wyłącza­jąc może Margaret Thatcher. Ale minęły jeszcze dwie godzi­ny i było dobrze po północy, gdy Ozierow opuścił Wzgórza Leninowskie. Ponieważ plan składał się z dwóch faz, Gorbaczow uzależnił zgodę na drugą, mniej pilną fazę akcji od kon­sultacji, które zamierzał przeprowadzić w ścisłym gronie naj­bardziej zaufanych osób. Ozierow domyślał się, że jedną z tych osób będzie na pewno Szewardnadze. Kto jeszcze — Behatin, Pugo, Jeleński? Tego nie wiedział. Jeśli zaś chodziło o fazę wstępną, żartobliwie nazwaną przez prezydenta „Preludium”, Gorbaczow nakazał natychmiastowe działanie, już od jutra, i to bez żadnych rozmów i decyzji Kolegium, na jego osobis­te polecenie wynikające z uprawnień prezydenckich. Dla generała-pułkownika Iwana Ozierowa było jasne, że chodzi o to, by pominąć oficjalny stopień decyzyjny, czyli faktycznie oso­by Kriuczkowa i Jakowlewa, którzy mieli w Kolegium KGB duże wpływy i co do lojalności których najwyraźniej Gorbaczow nie był przekonany. Można tak było postąpić tym bar­dziej, że faza wstępna nie zawierała w sobie zalążka nawet najmniejszego ryzyka.

0_Bory Tucholskie_jez Male Gacno_02137023_KosinscyBory Tucholskie

Jej pomysł, co prawda, jako samodzielnej i skończonej w sobie, narodził się w przepastnych Borach Tucholskich, a więc niedaleko Warszawy, a jego autorami by­li generałowie i pułkownicy SB. Wyłącznie SB (w ramach UOP i poza nim) miała realizować tę supertajną fazę. W razie nie­powodzenia wszystkie nici musiały więc pozostać na polskim podwórku i Kreml miał czyste ręce. Analizy wskazywały, że należy spodziewać się dwustopniowych wyborów w Polsce, wcześniejszych prezydenckich, późniejszych parlamentarnych, jako że sześćdziesięciopięcioprocentowa większość komunisty­czna w Sejmie była w stanie skutecznie odwlekać moment samorozwiązania Zgromadzenia Narodowego aż do wiosny 1991. Ostry atak prawicy spowodował, że prezydenturę będzie musiał generał Jaruzelski przekazać prawdopodobnie jeszcze przed Bożym Narodzeniem. Faza wstępna i plan polskiej SB do­tyczył tych właśnie wyborów. Na drugą fazę, w którą, na ra­zie, nie zamierzano wtajemniczać nikogo spoza KGB, nikogo na terenie Polski, pozostawało zatem trochę czasu. Wstęp do drugiej fazy musiałby jednak nastąpić nie później niż w ciągu miesiąca po fazie pierwszej. Było to konieczne ze wzglę­du na stopień komplikacji działań operacyjnych koniecznych do realizacji tej fazy i należytego zabezpieczenia jej szczel­ności. Z tego wszystkiego wynikało, że jeszcze dzisiaj generał Ozierow powinien przeanalizować możliwe warianty rozwoju sytuacji i że musi to zrobić osobiście, jeśli nie chce zaalarmo­wać Kriuczkowa. Rano na biurku rezydenta KGB w ambasa­dzie w Warszawie musi się znaleźć zezwolenie na uruchomie­nie odpowiedniego programu. Ten dokument podpisany in blan­co przez Michaiła Gorbaczowa leżał już w kopercie na biurku Ozierowa. Ale generał wciąż dumał i coraz nowe kartki papie­ru pojawiały się na blacie albo lądowały w koszu. Plan pol­skich oficerów SB miał jeden słaby punkt i tego właśnie do­tyczyły rozterki generała. Otóż głównego bohatera łatwo było powiązać z ludźmi wywodzącymi się z kręgu starej władzy, z kręgami starego MSW i dawnej milicji. Siłą rzeczy musiał zostać otoczony takimi ludźmi. Niebezpieczeństwo dawało się odsunąć przez różne manewry, ale dosyć krótkoterminowo. Je­go powiązania nie były do udowodnienia. To stanowiło ważną gwarancję powodzenia. Domniemania owszem, poszlaki rów­nież, ale dowodów na powiązanie JG 235 z odpowiednimi służ­bami nie mógł mieć nikt w Polsce ani poza nią! Z drugiej strony te poszlaki musiałyby wyjść na jaw tylko w niektó­rych okolicznościach. Ryzyko, że te okoliczności nastąpią, by­ło niewielkie. JG 235 nie miał szans odegrania naprawdę waż­nej roli, to znaczy nie mógł teoretycznie zagrozić dwóm głów­nym przeciwnikom. Istniało jednak takie ryzyko, a wtedy zostanie prześwietlony. Ozierow przez cały czas usiłował skal­kulować prawdopodobieństwo najgorszego wariantu i wpływ ewentualnej wsypy na drugą fazę. Otóż okazywało się, że wszelkie oskarżenia, które padną w preludium, powinny się obrócić dokładnie w swe przeciwieństwo, kiedy dojdzie do realizacji fazy II.

WARSZAWA WYBORY  PREZYDENT  TYMIÑSKIJG 235?

Do takiego wniosku doszedł generał, kiedy na dworze już szarzało. Prostota i elegancja, z jaką zarzuty przeistaczały się w atuty, i z jaką plan „W” się puentował, przemawiała tak wyraziście do jego wyobraźni, że przesądzała wszelkie wątpli­wości, czyniąc ów plan w oczach generała-pułkownika Iwana Władimirowicza Ozierowa bezbłędnym i doskonałym.

Kurier o godzinie siódmej minut piętnaście odebrał od se­kretarki Ozierowa kopertę zalakowaną jego osobistą pieczęcią, z uwidocznionym kryptonimem oznaczającym ambasadę w Warszawie. Razem z pozostałą pocztą przeznaczoną do wysył­ki zagranicznej przewiózł ją na Szeremietiewo, gdzie włączo­no kopertę do poczty dyplomatycznej.

O godzinie ósmej dziesięć inny kurier wsiadł na pokład rejsowego TU-134, lot numer 311 do Warszawy, i przesyłka przekroczyła parę chwil później granicę ZSRR,

O godzinie jedenastej koperta znalazła się na biurku Gałkina, a w półtorej godziny później Gałkin spotkał się z genera­łem SB Dziadoniem (po weryfikacji na zasłużonej emeryturze, miejsce zamieszkania Tuchola), udzielając mu zgody na reali­zację przedstawionej propozycji, i to jak najszybciej, lecz z za­chowaniem najwyższego stopnia tajności.

Minęła dalsza godzina, nim został uruchomiony pułkownik Czarny (w chwili bieżącej I Zarząd UOP).

Tego samego dnia późnym popołudniem, nie zatrzymywa­ny przez nikogo, wręcz nie zauważony w ogólnym rozgardia­szu przejmowania władzy przez nowego ministra spraw we­wnętrznych, wyleciał z Warszawy do Paryża specjalny dorad­ca handlowy ambasady, w rzeczywistości kapitan SB, obecnie komisarz Makowski. Do ambasady w Paryżu nigdy nie dotarł. Przespał noc w tym pięknym mieście i kolejnego ranka wy­startował z Orły do Caracas w Wenezueli. Tu przesiadł się po raz kolejny, posługując się dokumentami attache kulturalne­go, Jana Rozzbickiego, na samolot do Quito.

quito286c7jbQuito – parking dorożek obok hotelu Nacional

18 lipca wieczorem, na Avenida Pizzaro w Quito, w restau­racji luksusowego hotelu „Nacional” doszło do jedynego, bez­pośredniego kontaktu człowieka określanego mianem JG.235, typowego „nielegalnego” zainstalowanego ponad dwadzieścia lat temu na zachodniej półkuli przez polskie MSW i uśpione­go na długi czas, w którym wrastał w lokalne społeczności i aklimatyzował się jako niezbyt szeroko znany, lecz solidny biznesmen, z przedstawicielem tegoż MSW w osobie kapitana byłej SB, obecnie funkcjonariusza nowego Urzędu Ochrony Państwa, ale przede wszystkim przez cały czas nieodmiennie agenta KGB Makowskiego. Miejsce jakie przeznaczono JG 235, niepozornemu agentowi nie rokującemu już żadnej nadziei na odegranie jakiejkolwiek sensownej roli na zachodniej półkuli, przekraczało jego najśmielsze marzenia i wyobrażenia o karie­rze szpiega. Gdyby mu się powiodło, mógłby przecież…

Czytając punkt po punkcie instrukcję, która zaraz miała spłonąć na dnie popielniczki, dowiadywał się oto, że stanie się znany światu, przestanie być anonimowy, a pierwszy punkt programu mówił, że ma zostać ni mniej, ni więcej tylko… pi­sarzem. Znał już nawet tytuł swojej społeczno-sensacyjnej publikacji.

Kosciol_PrzemienieniaUlica Św Jana, widok na Kościół Pijarów od Instytutu Francuskiego (po prawej)

Ulica Świętego Jana w Krakowie odchodzi od Linii A-B Rynku Starego Miasta i łączy się z ulicą Pijarską biegnącą równolegle do dawnych murów miejskich. Od tamtej strony zamyka ją barokowa fasada kościoła Pijarów, z charakterysty­cznymi bocznymi schodami i przedwejściowym gankiem nad żelaznymi drzwiami kaplicy.

W części zabytkowych kamienic, po lewej stronie ulicy znajdują się na parterach lokale publiczne: sklepy, wielka re­stauracja „Feniks” z kawiarnią, dyskoteką i nocnym dancin­giem, przylepiona do niej kawiarenka „Rio” — ulubione miej­sce spotkań malarzy, sklep firmy „Totus” — w budynku, gdzie mieściło się dawniej kino, a jeszcze dawniej w roku 1914, jak głosi tablica wmurowana w ścianę, odbyła się z udziałem Le­nina konferencja poświęcona ukraińskiemu poecie narodowe­mu Tarasowi Szewczence. Dalej znajduje się gmach hotelu „Grand”, potem galeria popularnego satyrycznego rysownika, biuro nieczynnego jeszcze konsulatu austriackiego, „Desa” han­dlująca tu porcelaną i starymi meblami, wreszcie biura kilku jeszcze instytucji państwowych. Róg ulic Świętego Jana i Świę­tego Marka — która przecina tę pierwszą mniej więcej w po­łowie, zajmuje kompleks gmachów Polskiej Akademii Umiejęt­ności. Zarówno od ulicy Świętego Jana jak i Świętego Marka wejścia do niego są na stałe zamknięte. Jedyna czynna brama znajduje się po przeciwnej stronie kwartału kamienic, od uli­cy Sławkowskiej, równoległej do Świętego Jana i tak samo jak ona wychodzącej na Linię A-B Rynku. Tu w hallu wyłożonym marmurem zawsze czuwa jeden lub dwóch strażników uzbro­jonych w krótkie pistolety p-64. Trudno powiedzieć, czego tak pilnie strzegą. Na piętrze znajduje się muzeum przyrodnicze z cennymi zbiorami kopalin, ale chyba nie chodzi tu o szkie­let mamuta, czy przedlodowcowego nosorożca włochatego Nie wydaje się, by aż tak trzeba było strzec placówek naukowych zajmujących rozgałęzione skrzydła i oficyny kompleksu.

Następna kamienica przy Świętego Jana, przylegająca do na stałe zamkniętych drzwi PAU, nosi numer 24. Wchodzi się do niej przez niepozorną, drewnianą bramę, ale dalej rozległą sień przegradza krata z furtką zamkniętą zawsze na klucz. Jeszcze przed kratą, po prawej znajduje się mały sklepik sprzedający wyłącznie herbatę i kawę w najlepszych gatun­kach, sprowadzanych z Bremy, Rotterdamu i Londynu, a po lewej tylko skrzynki na listy, których jest dokładnie 10. Dwa z dziesięciu mieszkań w tym budynku, pod numerem 4 i 6 wynajmuje PAN jako pracownie dla swoich naukowców, któ­rym do twórczego wysiłku niezbędna jest cisza i samotność. To bardzo cicha kamienica. Pozostałe mieszkania zasiedlają prywatni lokatorzy, przeważnie ludzie starsi. Zarówno loka­torzy, jak naukowcy z PAN dysponują kluczami umożliwiają­cymi otwarcie furtki w kracie.

Zaraz za kratą klatka schodowa skręca w prawo, zaś pros­to wiedzie korytarz na podwórze, gdzie rośnie stary kaszta­nowiec, orzech i lipa.

Budynki tej części miasta łączą się przez oficyny i podwór­ka w zwarte kwartały poprzegradzane niskimi murkami, cza­sem całkiem symbolicznymi, odgrodzone tylko prowizorycznie zamkniętymi furtkami lub zgoła otwarte między sobą niczym odkryte międzyuliczne pasaże. Przeważnie oficyny i podwórka są zaniedbane, ale niektóre z nich zdążono już odremontować i urządzić. Tak się miała sprawa z pasażami PAU pod nume­rem 22, zaś od 24 oddzielał tę posesję mur na wysokość czło­wieka z furtką z żelaznych sztachet, zamkniętą na zardzewia­łą kłódkę.

063-ulica sw Jana w glebi kosciol Ojcow Pijarow

W mieszkaniu numer 8, na trzecim piętrze, mieszkała mło­da, trzydziestodwuletnia dziennikarka Zuzanna Grabież. Spo­śród innych adeptek swego zawodu w mieście wyróżniała się głównie tym, że od ukończenia studiów nie przepracowała ani jednego dnia w żadnym oficjalnym czasopiśmie. Cały swój czas i talent poświęciła nielegalnym do 1989 roku pisemkom tak zwanego Drugiego Obiegu, czyli po prostu gazetom zde­legalizowanej opozycji. Specjalizowała się, o czym mało kto wiedział, w wyszukiwaniu tajemnic związanych z okresem terroru po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego i rządów junty generałów. Posługiwała się z wrodzonej ostrożności wieloma pseudonimami i wyszperała dla gazet podziemnych niejeden krwawy rodzynek. Była odważna, bowiem sprawy, w które ciągle wtykała swój nos, wymagały najwyższej odwa­gi. Publikowanie zaś takich materiałów było ciągłym stąpa­niem po cieniutkiej lince nad przepaścią ziejącą ogniem. W razie wpadki nie mogłaby liczyć na żadną asekurację z jakiej­kolwiek strony, za to na pewno należało liczyć, że zostanie potraktowana odpowiednio do „zasług” przez bezwzględnych i słynnych z okrucieństwa ludzi aparatu tajnej policji, którym nieustannie właziła na odciski. Atakowała jednak zajadle i by­ła nieprzejednana. To ona, pod odpowiednim pseudonimem, ujawniła nazwisko funkcjonariusza SB, który podczas jednej z majowych manifestacji w Nowej Hucie zastrzelił demon­stranta, rzekomo w obronie własnej. Ona wywlekła sprawę machlojek partyjnych bossów na Podbeskidziu i samobójstwa głównego świadka oskarżenia w przeddzień stanu wojennego — człowiek ten musiałby dokonać nie lada akrobacji, żeby się powiesić na jednym z dębów w lesie pod Nowym Sączem, zwłaszcza że był pijany do nieprzytomności, a jako wrzodo­wiec nie używał od lat alkoholu. Miała na swym koncie wie­le podobnych spraw.

huta z6682353XTu zastrzelono Włoska – demonstracja 13. 10. 1982

Także i teraz kontynuowała niezmiennie swój kurs. Od marca została zaproszona do współpracy przez nowo powstały prawicowy „Dziennik Konserwatywny” i zdążyła już opubli­kować (nadal pod rozlicznymi przybranymi nazwiskami) cykl artykułów o nieprawidłowościach w weryfikacji pracowników SB mających zasilić świeżo utworzony UOP, o zaginięciu akt personalnych wywiadowców, donosicieli i podsłuchiwaczy z pionu „W” oraz „T”, Służby Bezpieczeństwa w Krakowie, o opieszałości Komisji Nadzwyczajnej powołanej do zbadania zbrodni okresu 1981—1989 oraz wstępny artykulik o agentach KGB i ich związkach z SB oraz policją w tym mieście.

Zuzanna była kobietą o ostrym języku, a co za tym idzie i  piórze, dlatego jej słowa poparte dokładnymi informacjami musiały budzić wściekłość ludzi, których atakowała. Była tak­że kobietą niezależną. Sprawiało to, że mieszkała sama, choć nikt nie powiedziałby o niej, że jest to osoba samotna. Przez jej życie przewinęło się wielu mężczyzn, jako że miała duży temperament. Teraz była w szóstym miesiącu ciąży, a ojciec dziecka przysyłał czułe widokówki ze stypendium dla obiecu­jących artystów w Nowym Jorku. Co tydzień dzwonił do niej i kazał przykładać słuchawkę do brzucha, żeby posłuchać tęt­na swego potomka. Oczywiście nic nie było słychać, ale mu­siała mu opowiadać o najdrobniejszych objawach swego sta­nu. Drobiazgowo wypytywał ją także o samopoczucie, towa­rzystwo, pracę, kontakty. Był jedynym człowiekiem, którego ceniła i któremu była skłonna się zwierzyć z najintymniejszych tajemnic. Wyjechał, bo była to dla niego wielka szan­sa życiowa. Nie chciał jej zostawić. Ona jednak nie zamierza­ła z nim pojechać, choć błagał ją na kolanach. Zbyt ważne rzeczy działy się jej zdaniem tutaj, żeby zwijać żagle i dry­fować na bocznicę historii do jakichś nowojorskich kafeterii i barów. To przecież nawet nie byłby Waszyngton! Środkowo­europejski tygielek zaś właśnie wrzał, podskakując dziarsko na palenisku świeżych wolności, a każdy dodatkowy płomyczek mógł go doprowadzić w każdej chwili do eksplozji.

Zuzanna nienawidziła komuny i komunistów. Jej ojciec był jednym z dokerów, którzy strajkowali w kwietniu 1946 roku w Gdańsku i fakt ten miał decydujący wpływ na jego los, los całej rodziny i wyssaną z piersi matki przez całą trójką dzieci nienawiść do reżimu i Moskwy. Dwaj bracia ojca, także strajkujący wtedy dokerzy, zostali nocą po stłumieniu rewol­ty aresztowani przez UB, a potem razem z pięciuset innymi uwięzieni w ładowni radzieckiego statku u nabrzeży Nowego Portu. Pewnej nocy odholowano ich na pełne morze. Tu ofi­cer NKWD rozkazał puścić gorącą parę z węży kotłowych pod pokład. Pięciuset ludzi zostało żywcem ugotowanych. Bracia ojca także. Słuch po nich wszystkich na długo zaginął. W tym czasie wszakże, gdy robotnicy Wybrzeża po raz pierwszy skwierczeli w obcęgach proletariackiej władzy sowieckiej, jej ojciec pakował pospiesznie manatki. Zabrał żonę i synów (świe­żo narodzone bliźniaki — Zuzanny nie mieli wtedy nawet w mglistych planach) i uciekł do Krakowa. Tu zatrudnił się w porcie rzecznym na Wiśle, zatajając poprzednie miejsce za­trudnienia i zamieszkania dzięki przyjaciołom, którzy zorgani­zowali fałszywe dokumenty i pieczątki. Do emerytury prze­pływał na barkach. O całym dramacie i śmierci braci dowie­dział się dopiero w kilka lat później. Wcześniej przypuszczał, że nie żyją albo gryzą śnieg z lodem na Kamczatce, teraz miał pewność. Podobno w gdańskich tawernach pijał na umór kapitan tamtego rosyjskiego statku Borysow, ciągle wożący do ZSRR ładunki portowego szabru z Wolnego Miasta. Kapitan Borysow dostał nożem od palacza, prosto w serce, podczas li­bacji w jednej ze spelunek niedaleko zrujnowanego kościoła Najświętszej Marii Panny.

— To nie był zwykły palacz, ani zwykły nóż — powtarzał wielokrotnie później ojciec. — Za dużo gadał po pijanemu.

Nienawidziła. Nienawiść często zaślepia, łatwo pod jej wpływem popełnić nieostrożność. Jeśli się nienawidzi, nie­ostrożność prawdę mówiąc jest prędzej czy później nieunik­niona. Nienawiść jest bardzo niebezpieczna dla ludzi zamiesza­nych w politykę i tajne działania. Tym niebezpieczniejsza, im bardziej niebezpieczny był przeciwnik. Ta gra toczy się za­wsze o najwyższe stawki. Czasy, które nastały, stępiły czujność wielu ludzi. Wojna zdawała się być wreszcie wygrana. Ale tylko zdawała się być…

Któregoś wieczora podczas przyjęcia u jednego z przyja­ciół, Zuzanna Grabież zagalopowała się nieco w dyskusji z pe­wnym doktorem polonistyki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Młody doktorek uparcie dowodził, że przeszłość należy puścić w niepamięć, a polowanie na czarownice byłoby hańbą dla prastarej chrześcijańskiej kultury tej części Europy. Według niego nie było hańbą tolerowanie zbrodni, a nawet premiowa­nie zbrodniarzy i ich popleczników posadami w nomenklaturowych spółkach i przedsiębiorstwach powstałych z grabieży państwowego majątku, własności podobno całego narodu! Te­go Zuzanna nie mogła podarować. Wszystko się w niej zago­towało z wściekłości.

W podnieceniu powiedziała coś, co siedzącemu spokojnie z drinkiem w kącie trzeciorzędnemu aktorowi trzeciorzędnego teatru „Bagatela”, Leonowi Kałużnicy, nasunęło skojarzenie, że, być może, to ona jest tym usilnie poszukiwanym Herkulesem dziennikarstwa, który od lat usiłuje ściąć z niemałym po­wodzeniem, wielogłowy, nieśmiertelny łeb Hydry polskiego aparatu bezpieczeństwa. Nikt z obecnych nie miał pojęcia, że Leon Kałużnica jest namiętnym hazardzistą przegrywającym spore sumki prywatnie i w kasynach. Nikt nie wiedział, że Kałużnica przegrywa te sumy od lat (przedtem w nielegal­nych kasynach na Woli Justowskiej i na krakowskim Kazi­mierzu), i że figurował pod numerem 187 na liście płac w Urzędzie przy placu Wolności, jako pracownik pionu „W” SB. Lista spłonęła w rutynowych paleniach wykonywanych na służbowe polecenie szefów resortu spraw wewnętrznych, ja­ko nieistotny przedawniony materiał. Kwalifikacji dokumen­tów dokonywał osobiście pewien generał, którego pod nacis­kiem demonstracji studentów wykopano wreszcie z komendy. Wykopano, ale żaden prokurator jakoś nie mógł się zdecydo­wać — a może nie śmiał? — postawić go przed niezawisłym sądem — cóż, taki układ polityczny. Magdalenka. Lista zagi­nęła więc, skoro jej dano na to czas, ale duplikat ktoś musiał posiadać. Posiadał. Był to właściwy człowiek na właściwym miejscu. Posiadał go i wiedział, w jaki sposób z niego korzy­stać.

UB Kraków P1040682Plac Wolności w Krakowie i była siedziba UB, a potem SB  (dzisiaj Plac Inwalidów jak przed sowiecką okupacją)

Tego popołudnia, 26 lipca około godziny dziewiętnastej piętnaście, z Akademii Chińskich Sztuk Walki przy ulicy Dłu­giej, naprzeciw sklepu firmowego Toshiba wyszli dwaj męż­czyźni w dżinsach i bawełnianych podkoszulkach. Lipiec lał się z nieba ukropem. Nawet zmrok nie przynosił ulgi, jako że nagrzane za dnia mury oddawały nocą swe ciepło. Mężczyźni posuwali się leniwie w stronę centrum. Mieli krótko ostrzy­żone włosy i wygolone policzki. Nie rzucali się w oczy. Wy­glądali jak ojciec i syn, jako że dzieliła ich znaczna różnica wieku. Pierwszy, z wizerunkiem ryczącego czarnego tygrysa na piersi i dyskretnym napisem „kung fu”, mógł mieć najwy­żej dwadzieścia pięć lat. Szczupła, chłopięca twarz, błękitne oczy oraz blond czuprynka z przedziałkiem na lewą stronę wzbudzały przelotne, pełne aprobaty spojrzenia mijanych dziewczyn. Mimo średniej budowy był to człowiek muskular­ny, węźlasty, a kwadratowa mocna szczęka podkreślała jego zdecydowanie męski charakter. Nie zwracał uwagi na prze­chodniów, ani nie odzywał się do swojego partnera. Ten drugi wyglądał na zmęczonego życiem pięćdziesięciolatka. Był wiel­ki. Oczy miał podpuchnięte, twarz czerstwą, włosy szpakowa­te. Szedł ociężale ocierając co jakiś czas czoło chusteczką w szarą kratkę, a podkoszulek w fiolecie Benettona, nieco zbyt ciasno opinający jego potężne, wytrenowane bicepsy, był przepocony pod pachami.

Obaj mężczyźni nie mieli teoretycznie ze sobą prawie nic wspólnego poza tym może, że poznali się właśnie w akademii kung-fu i brali udział w jednej grupie treningowej — dla wy­soko zaawansowanych. Starszy, prócz tego, prowadził zakład mechaniki pojazdowej przy ulicy Dobrego Pasterza. Był to dosyć dziwny warsztat świecący bez przerwy pustkami. Od czasu do czasu zajeżdżały doń furgonetki i półciężarówki na prywatnych numerach, ale przypadkowych klientów z reguły spławiano. Najwyraźniej klientelę stanowił jakiś zamknięty krąg. Drugi, młodszy, był asystentem na AWF. Miał doskonałe wyniki w pływaniu na sto metrów stylem grzbietowym i, co rzadkie przy jego skromnej budowie, równie dobre w rzucie oszczepem.

—  Która godzina, Adam? — zapytał Oszczepnik, gdy roz­stawali się na placu Słowiańskim.

— Dziewiętnasta dwadzieścia — rzekł Rzepecki.

Młodszy sprawdził czas na swoim zegarku.    Godzina    się zgadzała.

— Na razie — rzucił odchodząc.

Oszczepnik przeciął plac. Na ławce siedziały dwie znudzo­ne prostytutki. O tej porze wciąż jeszcze nie było widać klien­tów. Brali je do swoich gablot, wieźli do Lasku Wolskiego albo na Bielany, zahaczając po drodze o podmiejską knajpę, gdzie stawiali mały koniak, wódkę, rzadziej leczo czy pizzę.

Potem uprawiali pospieszną miłość w samochodzie, kiedy zapadł już zmrok. Były to przeważnie amatorki za półdarmo, albo drugorzędny przechodzony towar dla sknerów.

Ulicą Krowoderską dotarł do Plant i tutaj usiadł na ławce zapaliwszy spokojnie papierosa. Miał jeszcze całe osiem mi­nut.

PlantyXII2008BPlanty

Rzepecki tymczasem szedł niespiesznie Długą. Zatrzymy­wał się przed wystawami. Dyskretnie sprawdzał, czy nie ma ogona. Jeżeli ktoś go miał, to właśnie on. Nie powinien, ale nic nie wiadomo. Miał tego wszystkiego dosyć. Trzecia akcja w ciągu miesiąca. Hamburg, Szczecin, a dzisiaj tu. Ktoś tam chyba przesadził. Dawno nie było takiej eskalacji. Jakby za­brakło innych ludzi. Poza tym nie robi się takich rzeczy na własnym terenie, to elementarna zasada. A oni pieprzą o szcze­gólnej sytuacji: konieczność dobrego obeznania z terenem! Je­steś najlepszy, Adam!

Długa 30665818_1ul. Długa

Z Długiej skręcił w uliczkę wiodącą do Starego Kleparza, placu targowego opustoszałego już o tej porze. Przeszedł obok stoisk z owocami, handlarek kwiatów, koło żebraczki ciułają­cej na butelkę wódki i wyszedł na plac Matejki z wielkim po­mnikiem króla Jagiełły, stanowiącym symbol grunwaldzkiego zwycięstwa Słowian nad Germanami. Do niedawna był tutaj także inny pomnik, pod którym odbywały się komunistyczne uroczystości wojskowo-policyjne, ale teraz został usunięty. Rzepecki popatrzył na zegarek i przyspieszył kroku. Minął średniowieczny Barbakan i wszedł w obręb ścisłego centrum Starego Miasta przez Bramę Floriańską. Konny omnibus, tu­rystyczna atrakcja letniego sezonu, stał pusty, a konie łapczy­wie pożerały obrok. Malarze powoli ściągali swoje płótna z murów miejskiej fortyfikacji. Handel szedł ostatnimi czasy słabo. Mało kto miał pieniądze na sztukę. Było parno, mimo że słońce schowało się już za gzymsami szesnastowiecznych ka­mienic. „Muszę im powiedzieć wyraźnie, że na tym koniec”, myślał Adam Rzepecki posuwając się ulicą Pijarską. „Sęk w tym, że z tej roboty wyjście jest w zasadzie tylko jedno, przez bramę cmentarza w Batowicach, i to wyłącznie w pozycji ho­ryzontalnej. Mimo wszystko już dosyć. Powinni go uśpić. Ja­kiś urlop przynajmniej. Nie ma urlopów kolego, kiedy grunt się pali pod nogami Niech się sami wezmą za brudną robotę! Nie po to cię delegowali do Specnazu w osiemdziesiątym dru­gim, żeby cię teraz oszczędzać. Przyszedł twój czas. Teraz wła­śnie jesteś im najbardziej potrzebny. W zeszłym tygodniu przekazał wiadomość, że przydałaby się jakaś zmiana powie­trza, ale czy dotarło do nich, że to konieczność? Ostatnio mie­wał wrażenie, że ktoś za nim łazi. Albo go kontrolowali, albo ktoś za ich plecami dobierał się mu do skóry. Czy to możliwe? Za jego plecami?! Teraz wszystko było możliwe. Nie wiado­mo już kto dla kogo pracuje, kto komu donosi, gdzie lewo, gdzie prawo, kto jest lojalny i wobec kogo, a kto sypie. Oczy­wiście był tylko pionkiem w grze toczonej przez olbrzymów, do tego pionkiem porządnie już wyeksploatowanym”.

Na rogu Świętego Jana jeszcze raz się rozglądnął. Nie. Dzisiaj ogona nie było. Minuta. Wspiął się po schodach i na chwilę przystanął we wnętrzu kościoła Pijarów. Jakaś siwo­włosa kobieta klęczała obok wejścia pogrążona w modlitwie. Wzdrygnęła się i popatrzyła na niego, gdy ją mijał. Wnętrze było przynajmniej chłodne. Ciemność i spokój. Ktoś, ktoś, ktoś. Miał pełną świadomość, że jeśli dojdą do wniosku, że jest niepotrzebny albo niewygodny, po prostu go zlikwidują. Z te­go powodu nie mógł naciskać. Na żadne słabości czy rozterki nie ma miejsca. A gdyby tak wykupić się? Zrobić coś, co zma­zę wszystkie winy! Przejść na drugą stronę z atutami, które ocalą mu życie?! Nie sztuka ocalić się przed prawem, które ma ograniczony zasięg, sztuka ocalić się przed tymi, co nie uznają żadnych praw i posiadają nieograniczone możliwości. „Kim jest ta modląca się kobieta? Może jej matką? Nie. Jej matka mieszka dwadzieścia kilometrów stąd. Jeżeli się mo­dli, to w zupełnie innej parafii. Ale z powodzeniem mogłaby to być ona. O co się modli?”. Nie potrafił zrozumieć tych, któ­rzy się modlą. Czy przez ten pacierz da się rzeczywiście wy-błagać lepszy los dla swej córki? Zaśmiał się w duchu. On dobrze wiedział, że ten los jest przesądzony. Minęło pięćdzie­siąt sekund. Odwrócił się, jego oczy i oczy kobiety zetknęły się na sekundę. Spuściła powieki. Wyszedł na ulicę. Spokoj­nym, miarowym krokiem schodził po schodach. Skierował się ku narożnikowi ulicy Świętego Jana. Hotel „Francuski” zamknięto parę miesięcy temu. Bezludny gmach opleciony ru­sztowaniami ział pustką. „Jak trup!”, przemknęło mu. Od skrzyżowania z Świętego Marka nadchodził Oszczepnik. Po­zwolił, żeby wszedł pierwszy w bramę pod numerem 24. Skrę­cił w ciemność sieni w chwili, kiedy Oszczepnik uporał się już z zamkiem. Właściciel sklepu herbacianego nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi, zajęty liczeniem dzisiejszego utargu. Sta­rannie zamknęli za sobą bramę. Poszedł przodem. Był już tu­taj wcześniej. Schodami na trzecie piętro.

Wesoła, rytmiczna muzyka z radiostacji Małopolska-Fun zu­pełnie zagłuszyła manipulacje dopasowanym kompletem klu­czy przy zamku drzwi. Zuzanna stała patrząc w okno. Podzi­wiała kasztanowiec na podwórzu. Było stąd widać także są­siednie podwórko Polskiej Akademii Umiejętności. Znajdowa­ły się tam na parterze lokale firmy promującej wynalazki Domu Handlowego Nauki. Ostatni zapóźniony pracownik gasił właśnie światła i zamykał drzwi na klucz. Zastanawiała się, czy ten szczupły, szpakowaty facet, którego obserwowała nie­mal codziennie, ma dzieci, żonę, jakiś dom? Wyglądał na zde­klarowanego samotnika, fanatyka fizyki jądrowej, całek, krakowianów, krzywej rozkładu prawdopodobieństwa, mechaniki kwantowej i komputerów. Nie, on nie miał nikogo bliskiego. Dlatego właśnie siedział każdego dnia dłużej w pracy niż inni. Na chwilę wzbudził w niej zainteresowanie i falę tkliwości. Coś załaskotało ją w brzuchu. Dawno nie miała mężczyzny. Spodziewała się lada chwila telefonu z Nowego Jorku. Ona też była fanatyczką, tyle że innego rodzaju. Czy powinna by­ła w ogóle mieć dziecko? Kompletowała pieluchy, śpiochy, butelki, odżywki, ale bez specjalnego zachwytu, raczej z lę­kiem. Skoro Krzysztof zrobił jej dziecko, to oczywiście będzie je miała. Mogła uważać. Mogli oboje uważać. Ale zachwycona nie była, bo bardziej bała się utraty możliwości pracy, utraty samodzielności. Czy dziecko ma być jedynym, co po niej na tym świecie pozostanie? I ta garść papieru, którą zapisała do­tychczas? Ambicja. Żeby dzwonić z Nowego Jorku po to, by zapytać tylko czy malutki kopie czy nie! Tak oszaleć na punk­cie embriona! Wariat. Lubiła go, ale mówiąc prawdę nie wy­obrażała sobie wspólnego życia. Sytuacja mimo wszystko się zmieniła. Był ojcem. Nie zataiła tego przed nim. Nie wolno było mu odmówić prawa do posiadania tego dziecka, a dziecku prawa do posiadania ojca, rodziny! Czy wziąć, mimo wew­nętrznego oporu przed takim rozwiązaniem, ślub?! Trzy razy prosił ją o rękę. Dostał kosza. Sam powinien był zrozumieć dlaczego. Nie rozumiał. Pogniewał się. Uważał, że powinna z nim pojechać, że miejsce żony jest tam, gdzie życzy sobie mąż, że matka ma zająć miejsce uświęcone tradycją, przeciw­nie niż ją wychowywano. Powiedziała mu „nie” ze strachu przed utratą niezależności.

„Czy nie popełniam czasem błędu?!”, za­stanawiała się. „Czy jeżeli teraz zadzwoni, nie powie­dzieć mu: tak? Jest dobrym człowiekiem, a wielka miłość to mrzonka. Trafia się raz na milion miłości poronionych. Tak, być może powie mu, że się zgadza”. Nagle przypomniała so­bie, że już zaraz będą Wiadomości. Trzeba wyłączyć radio i nastawić stary zdezelowany telewizor. „Pal licho całą po­licję, KGB, politykę! Tylko raz się żyje!”.

Odwróciła się od okna i wtedy… Tuż przy swojej twarzy zobaczyła twarz obcego mężczyzny. Najpierw przestraszyła się tak, że żołądek podszedł jej do gardła, skronie zapulsowały, a krtań ścisnęła się w niemym okrzyku. Nie mogła wydobyć głosu. Młody mężczyzna uśmiechał się. Nie był to dobry uśmiech. Zza jego pleców wyłonił się drugi, o wiele starszy. Czuła, że zamierzają zrobić jej coś złego. „Znaleźli mnie”, przemknęło jej. „To oni!”. Nabrała powietrza w usta, ale nie zdążyła krzyknąć. Potężny kopniak w brzuch sprawił, że ból zupełnie ją sparaliżował. „Moje dziecko!!!”, mignęło przez jej umysł jak porażająca błyskawica, kiedy jej wnętrzności obry­wały się z niemal słyszalnym chrzęstem. „Zabili moje dziec­ko!!!”. Z jej ust wydobył się tylko nieartykułowany, zwierzę­cy charkot. Osunęła się na szeroko rozstawione kolana pod­trzymując obiema rękami łono. Wtedy podszedł ten drugi. Ukląkł przy niej. Złapał ją za włosy i uniósł w górę pokry­tą lepkim potem twarz. Jej wzrok zarejestrował jedwabną chustkę w hinduski wzorek, którą trzymał w ręku. To była jej chustka. Powiesiła ją na oparciu fotela wracając do domu Młodszy zbliżył się do radioodbiornika i pogłośnił muzykę. Zadzwonił telefon.

—  To już twój koniec, kurwo. Nie napiszesz więcej ani sło­wa — powiedział starszy mężczyzna bez cienia złości w gło­sie. Sprawnym ruchem zarzucił jej chustkę na szyję i zacis­nął.

—  „Krzysztof! Krzysztof!” — krzyczało coś w niej z ca­łych sił. — „Krzysztof! Nie pozwól im!!!”.

Do ostatniej chwili patrzył badawczo w jej gasnące, pełne bólu i przerażenia oczy.

Kiedy przestała się ruszać, zdjął chustkę i schował ją do kieszeni spodni. Sprawdził tętno. Nie żyła. Podniósł się z klę­czek.

—  Paskudztwo — rzucił, patrząc na trupa spoczywającego w kałuży krwi. — Zgaś radio, Oszczepnik. Zmywamy się.

Telefon wciąż dzwonił, kiedy schodzili na dół wzdłuż drew­nianej balustrady. Nie skierowali się ku bramie. Weszli na podwórko. Przy murze stały pojemniki na śmieci. Nie było potrzeby z nich korzystać, żeby przedostać się na drugą stro­nę. Rzepecki zakrzywionym kawałkiem drutu wyjętym z kie­szeni otworzył kłódkę i zdjął łańcuch. Przeszli na podwórze DHN. Okna firmy były ciemne. Założył z powrotem kłódkę na łańcuch i zamknął. Cała operacja trwała koło dziesięciu sekund. Teraz spokojnym krokiem przemierzyli trzy schodki i wzdłuż trawnika skierowali się ku podcieniu. Wkrótce unik­nęli za narożnikiem budynku, którego ślepa ściana wychodzi­ła na mieszkanie Zuzanny i obrośnięta była przez dzikie wi­no. Znajdowali się na kolejnym podwórku z czterech stron zamkniętym potężnymi skrzydłami Akademii Umiejętności. Minęli małe popiersie profesora Kutrzeby, prezesa PAU zmarłego w 1946 roku i weszli w przeszklone drzwi długiego hallu wyłożonego marmurową posadzką. Minęli portiernię wraz z grupą osób opuszczających właśnie salę wykładową po od­czycie zakończonym w muzeum przyrodniczym. Rzepecki był zadowolony z synchronizacji. Spotkanie z członkami wyprawy amazońskiej skończyło się dokładnie tak jak przewidywał. Uzbrojony w krótki pistolet portier, który pilnował gmachu po zamknięciu, odprowadzał z ulgą tę ostatnią grupkę osób, przez które nie mógł do tej pory pozamykać bram i furtek.

Byli przy ulicy Sławkowskiej, numer 17. Za ich plecami szczęknęła przed chwilą potężna zasuwa. Rzepecki skinął tam­temu wzrokiem i bez słowa rozdzielili się ponownie, tym ra­zem już na dobre. Oszczepnik poszedł w stronę przystanku tramwajowego. Chciał jak najszybciej znaleźć się w komplek­sie AWF, w hotelu asystenckim, gdzie mieszkał. O dwudzies­tej pierwszej zaczynało się małe przyjątko w sąsiedniej kaju­cie (jak z kpiną określali te asystenckie dziuple) i nie wąt­pił, że znajdzie się tam dla niego jakaś gorąca, spragniona mo­cnych wrażeń cipeczka.

Rzepecki poszedł w stronę Rynku. Ulicę ogarniała szarów­ka, a upał wciąż jeszcze nie zelżał. Z każdą minutą robiło się jakby coraz goręcej.

W pół godziny później, w mało przytulnej, lecz za to pra­wie zawsze pustej sali beztytoniowej kawiarni „Olimpijka”, przy ulicy Dietla zdawał relację z wykonanego zadania Czar­nemu. Gdy skończył, podał dyskretnie tamtemu zwiniętą w kłębek chustkę Zuzanny Grabież. Tak było umówione.

—  W porządku — powiedział Czarny. — Jutro pojedziesz do Warszawy. Zwijasz interes. Centrala uznała, żeś się dobrze spisał. Zasłużyłeś na odpoczynek.

—  Urlop? — Rzepecki uśmiechnął się z niedowierzaniem.

—  Nie całkiem. Ale robótka wypoczynkowa. Spokojna jak u mamusi za piecem. Na jakiś czas idziesz w odstawkę. Pe­wien znajomy polecił cię innemu znajomemu. Są tobą zachwy­ceni. Spółka detektywistyczna „Sezam” nie wyobraża    sobie dalszej egzystencji bez takiego Bonda jak ty.

—  W porządku — Rzepecki dopiero teraz odetchnął. Do­tarło do nich, że przeciągają strunę. Nie będzie musiał dzięki Bogu stawiać sprawy na ostrzu noża. Był uradowany, bo ten nóż łatwo mógł poderżnąć mu gardło.

—  Co z warsztatem?

—  Ktoś inny poprowadzi. Z twojego upoważnienia — po­wiedział Czarny i podsunął mu świstek. — Tu podpisz… Dobra. To właśnie to upoważnienie. A tu masz papiery. — Podał mu dowód osobisty, opinię z poprzedniej fikcyjnej pracy, pra­wo jazdy, pozwolenie na broń, uprawnienia detektywistyczne. — Honorarium będzie jutro na twoim koncie.

—  Za tę czarną nyskę KRI 7743? — zaśmiał się domyślnie Rzepecki, Zajrzał do dokumentów. Od dziś nazywał się Michał Rusinek.

—  Tak. Właśnie za nią — powiedział poważnie Czarny. — Miała całkiem zhuśtane zawieszenie, układ kierowniczy i ha­mulce. Paskudny przypadek. Sam nie wiem, jak się komuś opłaca taki remont.

Czarny wstał i uścisnęli sobie ręce.

— Powodzenia. Kontakt jak zwykle.

— Powodzenia.

Nikt z postronnych nie przypuszczałby nawet przez sekun­dę, że ci dwaj przeciętni cywile to dawni esbecy, których przezornie zawieszono w służbie, a potem równie przezornie „zwolniono” z pracy, nim jeszcze doszło do tego obłędnego Okrągłego Stołu, likwidacji, palenia akt personalnych, i szop­ki z weryfikacją kadr.

Nikt nie pomyślałby, że ten starzejący się, z gruba ciosany mężczyzna w fioletowym podkoszulku to wielo­krotny zabójca, szkolony wpierw w ramach oddziału an­tyterrorystycznego na lotnisku Okęcie, a następnie w sowiec­kim specnazie na poligonach pod Odessą. Choć z zimną krwią zabił dwie istoty ludzkie ledwie pół godziny temu, na jego twarzy nie było żadnego szkarłatnego piętna, nie miotały nim straszliwe konwulsje z powodu kary Bożej, a ręce nawet nie drżały. Był to po prostu zwykły przechodzień, zmęczony ży­ciem klient baru, szczęśliwy, że sam jeszcze trochę pożyje, a po dwóch lampkach koniaku zawlecze się do swego samot­nego, zimnego jak lód łóżka i zaśnie jak kamień bez snów.

kutuzowski_prospekt_26Prospekt Kutuzowski 26

Część 2

02-18.09.2009

Generał Kriuczkow, stosunkowo niedawno mianowany przewodniczącym Kolegium KGB dumał nad niewesoło rysu­jącymi się perspektywami w oknie swojego mieszkania przy Kutuzowskim prospekcie, na dziesiątym piętrze mocno pilno­wanego budynku. Widział przyszłość czarno. Nie zamierzał się jednak przyglądać upadkowi wartości, którym służył całe ży­cie, z założonymi rękami, tak jak teraz przyglądał się ospa­łemu ruchowi na ulicy. Siwy jak gołąb, pulchny, łysiejący na środku głowy, w okularach o grubych oprawkach wyglądał jak dobry wujek, ale w istocie był to człowiek przenikliwy, przebiegły i bezwzględny na tyle, by z pełnym zaufaniem można mu było powierzyć tak ważne i newralgiczne stanowi­sko. Do niedawna Gorbaczow go lubił. I on odwzajemniał to uczucie przyjaźni. Sytuacja zmieniła się radykalnie trzy tygo­dnie temu. Władimir Kriuczkow wolał o tym nie myśleć. Ła­two być sprawiedliwym, kiedy się podpisuje wyroki cudzymi rękami. Tak właśnie postąpił z nim Gorbaczow.

Dzień był piękny, pogodny. Kontynentalne lato w Moskwie, z orzeźwiającymi podmuchami wschodniego wiatru wpływało doskonale na jego samopoczucie. Źle znosił pluchę, jak zresztą wszelkie przejściowe, niewyraźne stany. Nie przeszkadzał mu upał ani siarczysty mróz — krew krążyła wtedy w jego ciele żwawiej, a umysł wznosił się na najwyższe poziomy analitycz­nych zdolności. Myślał o „Pamiati”. Takie organizacje jak „Pamiat” były teraz szczególnie potrzebne, gdyż zachwiana wiara w głoszone od dziesiątków lat ideały obezwładniała najtward­szych nawet aktywistów. „Pamiat” była mu do tego stopnia bliska, że nie wahał się popierać jej nie tylko sercem, ale wie­lu spektakularnymi czynami. Niejeden z owych czynów mógł­by mu przysporzyć kłopotów, gdyby zostały ujawnione, jako że nie miały one nic wspólnego z prawem. Ale prawem w tej części świata nigdy się zbytnio nie przejmowano, gdy w grę wchodziły interesy partii czy państwa. Generał Kriuczkow także się tym nie martwił. Prawdziwym kłopotem byłby je­dynie zarzut nielojalności wobec aktualnego kierownictwa, który starano by się na pewno wtedy przeciw niemu wysu­nąć. Strzegł się przed tego typu ewentualnością, bardzo sta­rannie dobierając współpracowników i zacierając ślady. Upa­dek Kaługina stanowił szok dla całego Komitetu Bezpieczeń­stwa Państwowego. Kriuczkow jak i wielu innych taktycznie wyznających obecny porządek, w wyniku decyzji Gorbaczowa i jego doradców musiał stanąć całą duszą przeciw takiemu kierownictwu, które najbardziej oddanych sprawie socjalizmu ludzi traktuje bezwzględnie za jakieś tam uchybienia w ro­dzaju jednej czy drugiej łapówki i poświęca ich dla doraźnych korzyści rzucając na pożarcie, zastępczo, zastępczo!, rozbestwionemu tłumowi. Generał miał tłum, motłoch, bezwład­ną masę ludzką w najgorszej pogardzie. Dlatego utożsamiał się z programem takich ludzi jak Aleksander Kułaków, czołowy ideolog „Pamiati”, czy Iwan Połozkow — przywódca nowej Komunistycznej Partii Rosji. Połozkowa słusznie uważano za zawziętego przeciwnika Gorbaczowa. Tak samo zresztą jak Jelcyna. Ale jeśli chodzi o Jelcyna Kriuczkow podzielał bez reszty opinię większości członków Kolegium, że należy tego człowieka powstrzymać za wszelką cenę. Z tą myślą właśnie parę dni temu generał Kriuczkow zadecydował o wydaniu z magazynów KGB części umundurowania,  pasów i butów dla członków organizacji Kułakowa, a gazety starały się te decyzję rozdmuchać do rozmiarów skandalu.Tym śmiesznym dziennikarzynom wydawało się, że mogą decydować, co kto ro­bi, co komu wolno i kiedy co powinien mówić tylko dlatego, że prasa kształtuje opinię tłumu. Nie mieli pojęcia, że prócz mundurów z przepastnych czeluści Łubianki    wydano także pałki, pojemniki z gazem łzawiącym, środkami żrącymi, część krótkiej broni palnej i odrobinę czeskiego plastiku — semexu zdolną wysadzić w powietrze pół Kremla. Gdyby to się roz­niosło dopiero wtedy generał popadłby prawdopodobnie w nie­łaskę, choć nie było pewności, jaki pogląd zwyciężyłby w Ko­legium i czy Politbiuro, albo prezydent, potrafiliby przeprowa­dzić swą wolę wbrew woli Kolegium. Jednakże o tym wie­działo tylko kilku najbardziej zaufanych ludzi. Gorzej wyglą­dała sytuacja z szykującą się prowokacją, o której mu dono­szono i o której wiedział już znaczny krąg osób. Generał nie wnikał  w jej szczegóły, osobiście nie przykładał do niej rę­ki. Im mniej wiedział, tym lepiej, ale już wiedziano w Cen­trali zbyt wiele. Ludzie Kułakowa stanowczo powinni byli być ostrożniejsi. Swoją bezkarność zawdzięczali wielu Kriuczkowom rozlokowanym na różnych szczeblach MSW, KGB, GRU, czy milicji. Odpowiedni departament Piątej Dyrekcji General­nej przyglądał się przygotowaniom „Pamiatników” z zadziwia­jącą obojętnością. Generał nie zamierzał ich popędzać, choć już dzisiaj wiedział, że bojówkarze zamierzają z początkiem września zaatakować najprawdopodobniej pisarzy    nieformal­nego związku „Apriel”. Wywiadowcy donosili też o formowa­niu tajnej bojówki złożonej z byłych żołnierzy frontu afgańskiego oraz wyrzuconych za nadużycia milicjantów. Mówiło się, że będą wykonywać wyroki polityczne. W razie czego kie­rownik Piątej Dyrekcji pójdzie w odstawkę za zaniedbanie obowiązków.

Popatrzył na zegarek „Spartak” i nacisnął guzik przywo­łujący służącego. Sasza zjawił się bezszelestnie.

—  Przygotuj samochód — powiedział nie odwracając się od okna. — Za pięć minut jedziemy do Gorbaczowa.

— Miałem jechać z Niną Iwanowną, na zakupy do Sołnecznogorska… — Sasza zawiesił głos.

— Sołnecznogorska?! A czegóż ona tam szuka?!

—  Podobno jakieś mebelki robione na antyki, może antyki_ — W głosie służącego nie było śladu emocji. Generał był jednak uczulony na wszystko, co dotyczyło jego młodej brata­nicy. Wydał ją za mąż za oficera wywiadu rokującego wiel­kie nadzieje. A teraz nie układało się między nimi i przygarnął ją w swoich apartamentach, dopóki nie dostanie własnego mieszkania. Przedwczoraj dano jej klucze do czteropokojowego gniazdka na Arbacie. Dzisiaj już się rozbijała za antykami. Miał nadzieję, że nie wykorzystała nazwiska ani jego, ani mę­ża, żeby się dostać do magazynu w Sołnecznogorsku, gdzie trzy­mano cenniejsze meble zarekwirowane z niejednej willi w kra­ju. „To suka!”, myślał. „Chciała u boku Fiodora zostać damą, opływać w dostatki! Czy ma nowego adoratora?! Pewnie tak, bo skąd by wzięła na te meble”.

To było to, czego najbardziej nie cierpiał: mieszczańsko-burżujski sposób myślenia, który prowadził w warunkach socjalizmu do gangsterstwa. Dlatego tak bardzo nie lubił tego karierowicza Ozierowa, który nie ukrywał przywiązania do dostatku.

—  Powiem jej, żeby to sobie wybiła z głowy — rzekł chło­dno. — Dziękuję ci za informację. Ona za dużo sobie pozwa­la. Przygotuj auto.

— Na Kreml?

—  Nie, na Wzgórza Leninowskie.

—  Tak jest   —   rzucił służbiście Sasza i zniknął tak samo nagle, jak się pojawił.

Kriuczkow nie odchodził od okna. Pejzaż nie był ciekawy. Nie to co w apartamentach tamtego! Ze Wzgórz Leninow­skich rozciągał się piękny widok na łuk rzeki Moskwy, esta­kady kolei, stadion i park na Łużnikach, bryłę hotelu „Junost”, a w perspektywie majaczyły majestatyczne i wieczne wieżyce Kremla. Stąd nie było widać Kremla. Czy zamieniłby się z tam­tym na apartamenty? Chętnie. Ale jedno było pewne, nie je­go wybrał prezydent na osobistego doradcę z ramienia KGB. To był w zasadzie policzek, jasne danie do zrozumienia, że przyjaźń jest skończona. Sam odrzucił w jakimś sensie tę przyjaźń. Uważał, że zmiany tak, ale nie takie i nie w ten sposób, żeby oddani sprawie szli z chlupotem na dno. Nagana, odsunięcie bez rozgłosu — tak. Degradacja, wyrzucenie, po­zbawienie emerytury, nagonka prasowa — nie! Kriuczkow nieraz dawał Ozierowowi do zrozumienia, kogo należy popie­rać, a kogo nie i z jakiego powodu. Ozierow jednak nie słuchał uważnie. Ozierow miał inne poglądy. Marzyło mu się, że zaj­dzie wysoko popierając jeszcze jedną bezwzględną czystkę. Sam wpadał w pułapkę pozorów biorąc akcję przeciw Olegowi Kaługinowi za początek faktycznych zmian. Dlatego był przez Kolegium zaledwie tolerowany i prawdę mówiąc, gdy­by się pospieszyli, to zdążyliby go usunąć, zanim glejt Gorba­czowa dał mu nietykalność. Oślizgłych karierowiczów przeżar­tych ideowo i sflaczałych w komforcie, takich jak Ozierow, jeszcze za Chruszczowa załatwiało się nieraz strzałem w tył gło­wy w ciemnej ulicy, albo zsyłką i takim samym strzałem pod­czas próby sfingowanej ucieczki. Nie mówiąc o czasach Berii czy samego Józefa Wissarionowicza, kiedy te sprawy załatwiał w dwadzieścia minut sąd doraźny i pluton egzekucyjny.

— Jestem gotowy — oznajmił Sasza.

Stał za jego plecami już od chwili. Generał wzdrygnął się i odwrócił. Wziął ze stołu szarą teczkę z napisem „G-N 90/91″ i ruszył za swym ochroniarzem, a zarazem służącym i kierow­cą do drzwi.

Był zdecydowany przeciwdziałać zamiarom Ozierowa. Nie wiedział dokładnie, jakie warianty, i jaki konkretny plan tam­ten przedstawił Gorbaczowowi i co zostało ostatecznie zaakcep­towane, ale wraz z Jakowlewem, tak, tak, tym razem ręka w rękę — dawno już tak nie bywało — więc razem z szefem Akwarium, on, szef KGB nie dopuści do jakichś duperelnych, koronkowych rzekomych majstersztyków szpiegostwa. To się zawsze kończy jednakowo. Jakąś wsypą, gdy któreś słabsze ogniwo łańcucha pęka. Wiedział to każdy zawodowiec starej daty. Gorbaczow nie był jednak tak jak Andropow zawodow­cem, co najwyżej zawodowym rolnikiem albo komsomolcem. Tylko prosty, zwarty i konsekwentny plan może się powieść. Jakowlew był u niego dzisiaj rano i doniósł, że tamci wybra­li jednak plan Ozierowa. Jeszcze nie zapadła ostateczna decy­zja, w tym sensie, że realizacja się nie rozpoczęła. Kriuczkow nie zamierzał dopuścić po pierwsze do tego, by coś w gmachu przy placu Dzierżyńskiego działo się bez jego zgody, a za je­go plecami, po drugie do tego, żeby utracić kontrolę nad de­partamentami, które siłą rzeczy będą musiały być zaangażo­wane w tę akcję i rozkazy Ozierowa będą w nich miały prio­rytet nad jego rozkazami. To oznaczałoby faktyczne zepchnię­cie na drugą pozycję i rozprzężenie dyscypliny. „G-N 90/91″ miał bardzo prostą filozofię. Jak przekonać Polaczków, żeby byli rozsądni?! Ano jak?! Pokazując im, jak zwykle, zaciśniętą żelazną pięść i uderzając nią w stół we właściwym momencie. Raport z Bliskiego Wschodu dotarł do niego w tym samym czasie co do Ozierowa i Jakowlewa. Od tej chwili sposób po­stępowania stawał się jego zdaniem jasny. „G-N 90/91″ zaczy­nał się od przykręcenia kurka z ropą i gazem. Odmówić im dostaw w sytuacji konfliktu krojącego się między Irakiem a Kuwejtem znaczyło popchnąć ich w hiperinflację dopiero co zdławioną i całkowicie załamać plan Balcerowicza, co prze­cież było celem nieudanej akcji „Bankier”. Kiedy ceny ropy skoczą trzykrotnie, a gazu nawet o pięćset procent, zobaczy­my, czy te szlachciury znad Wisły nie zmiękną. A wtedy!…

Wtedy dopiero pożałują, że zaczynali te wszystkie hece w ro­ku 80 i w 88.

Winda zahamowała na parterze. Sasza otworzył drzwi i przepuścił generała przodem.

Podejmował ostatnią próbę przekonania Gorbaczowa. A je­żeli tamten nie zechce? Jeżeli zabroni kategorycznie? Cóż. Wtedy zrobią to bez niego i będą to prawdopodobnie ostatnie dni władzy grupy, którą reprezentował. Jest wystarczająco wielu wystarczająco zdeterminowanych ludzi w kierownictwie, w Politbiurze, w KC, w Radzie Najwyższej, żeby zapewnić bezpieczeństwo i realizację takiej akcji, a choćby wymóc rea­lizację jej pierwszego, najważniejszego etapu — przykręcenia roponośnego kurka.

Trzech mężczyzn w nienagannych smokingach, białych ko­szulach o sztywnych kołnierzykach i w muchach upiętych starannie pod grdykami wieprzowych, czerwonych szyj roz­mawiało cichym szeptem w loży warszawskiej restauracji „Barbórka” przy ulicy Kredytowej znanej przed wojną z mie­szczących się tu, jak sama nazwa wskazywała, dużej liczby banków. Gości było mało, a takich elegantów dawno nie wi­działy ściany tej knajpy, szczycącej się wysoką kategorią, dan­cingiem i programem nocnym (obecnie od lat bezterminowo zawieszonym), lecz kiepską, po warszawsku opryskliwą, obsłu­gą i jeszcze gorszym żarciem serwowanym przez wiecznie podchmielonego szefa kuchni. Wystrój wnętrza w jakimś cho­rym śnie architekt wystylizował na najniższy poziom kopalni węgla kamiennego. Toporne stemple i balaski powleczone bez­barwnym lakierem oddzielały loże od siebie, identycznie jak to jest w głębokich, kopalnianych chodnikach, zaś zaduch, a nawet żar pozbawionej klimatyzacji sali przypominał coś gorszego niż śląskie węglowe przodki — Poziom Tysiąc w wy­robiskach diamentowych koło Johannesburga.

Co ściągnęło ich właśnie tutaj, skoro wieczorowe uniformy predestynowały ich do bardziej nobliwych miejsc jak restau­racje „Victorii”, „Marriotta”, modna ostatnio knajpka koreań­ska czy któreś z kasyn, gdzie nowobogacka, na wpół przestęp­cza elita postkomunistycznej ojczyzny lubiła się pokazywać w pełnym blasku swego „majątku”, pokłuć w oczy swoimi zło­tymi sygnetami, kolczykami ze szmaragdową „łezką” wielkoś­ci renklody, etolami z norek, naszyjnikami z brylantów czy platynowym uśmiechem (górne dwójki, lewa górna trójka, prawa czwórka, piątka i cały dół równo jak leci). Na ulicy przed sklepem sąsiadującego z restauracją Pewex zaparkowali samochody: biały Audi 100, czerwony Citroen BX i srebrzysty Mercedes — najnowszy model a 155 000 DM. Wew­nątrz, w granatowych garniturach siedzieli starannie przycze­sani kierowcy.

Ktoś mógłby pomyśleć, że to zjazd dyplomatów, którzy postanowili się wesoło zabawić, gdyby „Barbórka” nie wy­kluczała z góry radosnej rozrywki. A może sympozjum rzą­dowe nad jednym z ważnych aspektów świeżo odzyskanej wolności lub wciąż nie wprowadzonej w życie demokracji? Czyżby chodziło o utworzenie tajnego gremium do zwalcza­nia senackiej konserwy antyalkoholowo-prodewoteryjnej? Rzut oka na numery rejestracyjne samochodów rozwiewał po­dobne podejrzenia. Tylko jeden z wozów i to ten najsłabszy miał służbową tablicę WAR 319A. Ciepłe światło z wystawy pełnej luksusowych ciuchów mżyło ku samochodom wzbudza­jąc na karoseriach efektowne błyski. Przechodnie nie zwra­cali szczególnej uwagi na owe auta, jako że niewiele tylko wybijały się ponad przeciętność ulicy Śródmieścia, które lo­kalni biznesmeni z lubością nazywali już city. Nie było to je­dnak wciąż jeszcze city, tak jak oni ciągle nie byli biznesme­nami. Wszystko w Kraju nad Wisłą nadal było tylko „pseudo” bądź „post”.

Ryczyński, Drygała i Czaprak znali się dosyć luźno z daw­niejszych czasów. Drygała z Czaprakiem zaczynali od waluty po ulicach i handlu kiczem na Starówce. Przez lata szli ręka w rękę, aż zaszli bardzo wysoko. Po drodze mieli parę drob­nych wpadek, ale w pierdlu nie siedział żaden — potrafili da­wać okrągłe „napiwki” komu trzeba i gdzie trzeba. Potrafili też być użyteczni, gdy należało kryć kogo trzeba. Potrafili wchodzić w układy z kim trzeba, gdy nie było innego wyj­ścia i trzymać język za zębami. Nie byli groźni poprzednio ani teraz, bo umaczali się do tego stopnia, że musieli brnąć dalej w dół tej czarno-czerwonej rzeki, a na dodatek ten marsz sprawiał im przyjemność. W życiu ich obydwu przyjemność wiązała się wyłącznie z forsą. Ryczyński był dyrektorem od­działu PKO S. A. jeszcze do zeszłego lata. Potem choroba, urlop, Bank Gospodarki Żywnościowej, doradca sejmowej Ko­misji Ekonomicznej, półdoradztwo w Rolimpexie, Bank Budo­wnictwa i Rozwoju — słowem nieustająca bankowo-rządowa karuzela stanowisk oparta na solidnym fundamencie powiązań i znajomości w światku wysokich urzędników państwo­wej biurokracji. W połowie 1989 roku dorobił się pierwszych stu tysięcy zielonych na zgrabnym podkupieniu pakietu akcji Drewbudu, nim je jeszcze wprowadzono w obieg. Był to maj­stersztyk zrealizowany wspólnie z Czaprakiem, przy cichym udziale Rocha Jeziornego, rekina czarnorynkowej finansjery Mazowsza i Pomorza. Na dwa tysiące akcji zaciągnęli dzięki układom Raczyńskiego w PKO kredyt i załatwili to tak, że przymknięto oko na przelew do Gdańska i krótką zwłokę w spłacie. Prawdę mówiąc tego kredytu w ogóle nie odnotowa­no w żadnych księgach a obrócono nim w ciągu tygodnia sto­sując fałszywe przelewy. Tym właśnie „kredytem” opłacono akcje i w dniu zamknięcia oficjalnej sprzedaży, co nastąpiło błyskawicznie, można je było opylić od razu z podwójnym przebiciem. Oszczędny ludek pracujący miast i wsi rzucił się na te pierwsze od II wojny światowej akcje w Polsce jak zgraja wygłodniałych wilków. Zamiast zwrócić pożyczkę do banku pchnęli ją do kantorów Jeziornego i wykupili w jed­nym dniu dolarów za 4 miliardy złotych powodując skok ce­ny, chwilową panikę i hossę. Ruszyli na Wybrzeże i tu opy­lili dolary po kursie o trzydzieści procent wyższym niż je na­byli. W tym czasie Jeziorny skupował zajadle, a gdy rynek dojrzał do szczytu, sprzedał tym palantom z Gdańska po wy­jątkowo atrakcyjnej cenie, która i tak była piętnaście do dwu­dziestu procent wyższa od tej, jaką sam zapłacił. Następnego dnia nastąpił na dolary krach. Bessa trwała aż do poziomu 6800 złotych za papier, podczas gdy jeszcze tydzień wcześniej cena wynosiła 12 000. Fortuny szły z dymem! Ile trafił Jezior­ny, diabli wiedzą, ale Czaprak zarobił wtedy trzysta, a Ry­czyński stówę, chociaż najwięcej ryzykował. Ale cóż, trzeba było wpłacić frycowe. Pocieszał się, że następne interesy w tak dobranym towarzystwie przyniosą mu łatwy zarobek, a w reputację „rekina” warto zainwestować. Następstwem całej operacji był malutki skandalik i dymisja z PKO S. A., lecz to z góry wliczył w koszta. Ryczyński wsiadł na swoją karuzelę i popędził na podbój finansowy kraju. Nie zaniedbał przy tym swoich rządowych znajomości. Wiedział o wszystkim, co się święci, nim jeszcze w trawie zaczęło o tym piszczeć. Jeziorny zaufał mu, choć to może niewłaściwe słowo, bo ten czarnogiełdowy dżentelmen nie ufał nawet samemu sobie, nie mówiąc już o własnej żonie. „Zaufał”, znaczy w tym wypadku „do­puścił” do wspólnego przedsięwzięcia po raz wtóry, pożyczył gotówkę, czyli zainwestował w Raczyńskiego i jego informa­cje. A były to informacje przednie.

Kupili dwadzieścia ciężarówek wódy w Niemczech, nim rząd się zdążył połapać i zamknął dla zachodniego alkoholu granice kraju.

Po wódzie poszły trzy barki z chemikaliami ze składowisk fabryk farb i lakierów w Norwegii, których pośrednicy chcie­li się koniecznie pozbyć z EWG jako najgorszej trucizny. Dzisiaj pan Edward Ryczyński dysponował trzystoma tysiącami zielonych, które zamierzał ulokować w kolejnym cudownym interesie, pięciodniowym imporcie sprzętu audio-video (znów dzięki luce w przepisach celnych wprowadzonych przez rząd). Wzbogacił się tak mało tylko dlatego, że Roch Jeziorny gdzieś zniknął. Przebąkiwał ostatnio, że dopuści Ryczyńskiego i Cza­praka do złota albo brylantów ze Wschodu — jak się wyra­żał. Jeśli mówił „Wschód”, było jasne, że chodzi o ZSRR. Nie puścił farby co i jak, tylko tyle, że już z nimi pracował. Ale potem Jeziorny zaczął kręcić, wycofywać się i w końcu stwier­dził, że jedzie na urlop. Ten dureń od trzech tygodni się gdzieś byczył, podczas gdy gruba gotówka przelewała się przez lady Okrąglaka przy Marszałkowskiej, buzowała na wszystkich pię­trach „Mariotta”, kipiała z kieszeni ważniaków, którzy chcieli zarobić, a nie wiedzieli jak. Ryczyński wiedział. Ryczyński, Czaprak, a tym bardziej Drygała, który awansował u Jezior­nego na numer 2, nie zamierzali próżnować. To był przecież najlepszy czas. Czas obfitego żniwa, czas, który się nie powtó­rzy, gdyż przejściowy galimatias prawny i gospodarczy kie­dyś (może niedługo?) musi się skończyć. Ryczyński był ambit­ny i nie mógł odżałować, że Jeziorny wycofał się z tej tran­sakcji ze złotem albo zrobił ją sam bez innych. Marzył o dniu, kiedy dorośnie do tego, żeby załatwić taki właśnie interes!

I oto przedwczoraj na urodzinowym przyjęciu Drygały w „Victorii” podszedł do niego jakiś Arab i zaproponował… wa­lizkę sowieckich diamentów! Ryczyńskiemu serce skoczyło do gardła z podniecenia i jednoczesnego lęku. Bał się prowokacji, bał się rosyjsko-gruzińskiej mafii, bał się tym bardziej, im więcej miał do stracenia.

—  Dlaczego ja? — zapytał wybałuszając wodniste, zato­pione w zwałach tłuszczu oczka i poskrobał się po łysinie mie­rzwiąc trzy starannie zaczesane na bok włoski, jedyną pozo­stałość złotej młodości, rozjaśnione na blond perhydrolem w przypływie niepohamowanej fantazji.

—  Wszyscy mówią, że ty jesteś bankier — powiedział płyn­nie po polsku Arab, choć ze zmiękczeń bez trudu można było poznać,   że uczył się języka   po łebkach,   nie dłużej niż trzy miesiące. Zatoczył palcem wkoło wskazując owych hipotetycz­nych wszystkich, których miał na myśli.

—  Wszyscy? — Ryczyński wzruszył ramionami.  Nie znam tu nikogo. — Dyrektor BBiR identycznie jak jego roz­mówca zatoczył ręką obszerny krąg.    —   Poza tym, wszyscy najczęściej nie mają racji. Tylko poniektórzy.

Wtedy Arab wymierzył palec wskazujący w przeciwległy kąt i pokazał na Drygałę. Drygała skinął dyskretnie głową. To wystarczyło, by dyrektor wysłuchał z życzliwym zainte­resowaniem niezwykłego petenta. Wysłuchał, ale na razie nic więcej. Strach go obleciał. Był wściekły na Drygałę, bo cała sprawa wydała mu się nagle śliskim kantem, po którym wszy­scy mogą się łatwo przejechać na sam parter, zanim jeszcze pojmą, że ten kant to ostrze brzytwy i mają już raz na za­wsze rozchlastane półdupki po jednej dętej, karkołomnej obsuwie. Czy to było przeczucie? Nie. Ryczyński był cholernie ambitny, ale i tchórzem podszyty. Dopiero prawdziwy gang­ster, taki jak Czaprak, mógł wyzwolić w nim odpowiednie do stopnia wyobrażonego ryzyka poczucie bezpieczeństwa i pew­ności siebie.

Kokosy w handlu z Sowietami nieraz się już zamieniały w rączkach z gotówki w rozżarzony żużel. Diamenty? Podnie­cała go realność tego marzenia, jego osiągalność, nagle to zna­lazło się w zasięgu ręki. Do tej pory czarnorynkowy handel tego typu szedł na Brukselę, Amsterdam, Paryż, Londyn. Po­dobno Jeziorny kilkakrotnie w tym pośredniczył, ale skarżył się znajomym, że obstawa nie odstępuje go na krok, bo chcą go sprzątnąć zza węgła. Pazerna była ta moskiewska mafia. Sprze­dać, rąbnąć i jeszcze raz sprzedać to samo — trzeba się było przed nimi pilnować jak przed ogniem.

—  Chyba zgłupiałeś z tym Turkiem, Gagauzem czy Ormia­ninem! — Ekscytował się teraz dyrektor Edward Ryczyński nachylając się dyskretnie nad uchem Drygały, choć dyskote­kowa    młocka zagłuszała  dokładnie każde słowo. Kolorowe światełka kręciły się obłąkańczo i raz po raz odbijały w jego czarnych,  włoskich lakierkach zwariowane otoczenie jak w krzywym zwierciadle. — Czemuś mnie wystawił?!

—  Bez pretensji — uspokajał go Drygała. — To pewna działka. Wchodzimy w robotę Jeziornego.

—  Dostanie ataku wścieklizny! — Czaprak bał się Jezior­nego. Mało kto wiedział o tym człowieku tyle co on. Jeszcze kiedy nie wydawano zezwoleń na działalność detektywistycz­ną i ochroniarską, Jeziorny jako jedyny w Warszawie chodził w obstawie z byłych milicjantów.

—  Nie wchodzę w ciemno. Jeziorny nie wróci na tę dział­kę. To wiadomość z Ławeczki. Mówią, że może nie wrócić w ogóle.

—  Więc te plotki to prawda?!   —   Czaprak zawiesił głos, a tamten tylko skinął potwierdzająco głową.

—  Można wierzyć Ławeczce — powiedział Drygała.

Ławeczka na tyłach Domów Centrum przy Marszałkow­skiej stanowiła najpewniejszą czarnorynkowo-gangsterką gieł­dę informacyjną na wschód od Łaby.

—  Jednak nie wierzę Arabom — odezwał się Ryczyński.

—  Łżą jak psy, sukinsyny! — upił tęgi łyk koniaku i zamy­ślił się.

—  To Kurd! — Drygała podkreślił ostatnią literę wyrazu uniesieniem w górę wskazującego palca. — Wolę ich niż Ma­dziarów czy Pepików. Nigdy się nie poddali. Pod czterema za­borami: tureckim, irackim, irańskim i sowieckim, biją się o  swoje już ze sto lat albo więcej. Używają ich tam jak arma­tniego mięsa w swoich armiach ci zaborcy. Przypomina ci to coś?

—  Polska dusza? — Czaprak pokręcił głową z podziwem i  niedowierzaniem, bo przed chwilą jeszcze nic nie wiedział o istnieniu takiego narodu gdzieś na świecie. — Skąd się wziął? Jesteś go pewny?!

—  Bezdyskusyjnie. Miał karę śmierci za dezercję w Iraku. Opowiem ci o nim przy okazji. Szkolony pod Odessą w terro­ryzmie. Rzucał bomby w Turcji. Dostał emeryturę i zezwo­lenie od ruskich, żeby się gdzieś w demoludach urządzić. Tu się  urządził, demoludy się rozsypały, a on ma kontakty w Moskwie, Kijowie, Kiszyniowie. Nadawał robotę Jeziornemu.

Zamilkli na chwilę, każdy ważył w myślach to, co usły­szał.

—  A te diamenty skąd?   —    dopytywał się niespokojny wciąż Ryczyński.

—  Nie za ciekawyś dyrektorku? — zaśmiał  się Drygała rechotliwie. — Ja tam o takie rzeczy nie pytam. Chcą dostać w zielonych, dostaną. Drogo nie liczą, w porządku. Dajemy im tyle, ile by dostali w Brukseli, za to nie muszą nigdzie jechać. Jedna granica jest do zrobienia i to my ją zrobimy. Nie będą się fatygować. Kto im da taki komfort?!

—  Mamy dać łącznika?! — niemal krzyknął Ryczyński. — Jakoś trzeba wyjść na rynek. Coś zaoferować, żeby wy-

pieprzyć z biznesu tych cholernych żabojadów i angoli — za­śmiał się Drygała. — My załatwiamy interes od a do zet, do tego w białych rękawiczkach!

—  Kto?.., Masz kogoś?… Jak? Kanałem dyplomatycznym?

—  Nie potrzeba. Mam człowieka. Znasz go, Zdzisiu — zwrócił się do Czapraka. — Robił numery z herą, obrazkami, walutą…

—  Ze złotem też — Czaprak pokiwał głową dając do zro­zumienia, że wie o kogo idzie.

—  Kto to taki? — zapytał ciekawy Ryczyński.

—  Nie znasz. Skontaktujemy go z tobą, jak będziesz gotowy z forsą. Na koniec tygodnia?

Ryczyński nie odpowiadał zamyślony. Nie przestawał się bać.

—  Trzeba go będzie wzmocnić obstawą — powiedział Cza­prak. — Powinniśmy mieć kontrolę.

—  Załatwimy w „Sezamie” — rzucił od niechcenia Dry­gała i ponownie zwrócił się do    Ryczyńskiego    —    Zdążysz, Edek?

—  Oczywiście. Oczywiście — odpowiedział machinalnie. — Jak się przedstawi?

— Lewatywa… Zresztą ja też będę.

—  Jak?! — Ryczyński zrobił taką minę, że Czaprak z Dry­gała wybuchnęli rechotem głośniejszym niż łomotanie z dys­kotekowych kolumn.

—   Lewatywa kochany, Lewatywa — powtórzył Czaprak klepiąc zdezorientowanego dyrektora po plecach.

—  Żartujesz?

Drygała jednak poważnie pokiwał głową. Ryczyński za­śmiał się krótko, ostro, niepewnie, śmiechem kaszlącej kukuł­ki. Teraz rechotali już we trójkę. Czaprak wezwał kelnera i otarł oczy z łez, Ryczyński ryczał z Lewatywy, a Czaprak z Drygała z Ryczyńskiego. Kelner dostał napiwek większy niż jego miesięczna pensja i wszyscy trzej dżentelmeni wyto­czyli się z dna „kopalni” na powierzchnię. Tu Drygała poufa­le przyciągnął dyrektora Edwarda Ryczyńskiego ku sobie i całkiem już poważny powiedział półgłosem prosto w jego ucho.

—  To najlepszy przemytnik w tym kraju, Edziu. Poza tym straszny twardziel. Nic śmiesznego.

Pożegnali się. Drzwi ich gablot stały już otworem przy­trzymywane przez kierowców. Pierwszy zawarczał silnik mer­cedesa i Drygała rozpłynął się na rogu placu Dąbrowskiego ruszając w drogę do swej podwarszawskiej posiadłości w gmi­nie Pruszków.

Kto wie, gdzie naprawdę szukać początków tych tysięcy nitek, które wiodą nas do kłębka losowej decyzji zamkniętej w jednym punkcie czasu i przestrzeni, od której nie ma już odwrotu i coś nieuchronnie musi się wydarzyć. Czy któremuś z nich przyszło do głowy, że może sobie poradzić bez pozo­stałych? Lojalność i zaufanie to nie tylko w tym fachu złu­dzenie idealistów.

O godzinie szesnastej, 29 lipca Minister Spraw Wewnętrz­nych zjawił się w gmachu Urzędu Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu na spotkanie z Premierem, o które usilnie zabiegał, mimo że kolejne posiedzenie rządu było wyznaczone już na pojutrze. Przemierzył szybkim krokiem wykładane marmurami korytarze i sekretariat. Premier cze­kał w otwartych drzwiach swego gabinetu. Przepuścił go do środka i wskazał fotel na wprost biurka, sam zaś usiadł za biurkiem, wcisnął guzik interkomu i poprosił sekretarkę o dwie kawy.

—  Jak pan się zagospodarował? — zapytał Premier ocze­kując wejścia dziewczyny z dwiema filiżankami pobudzające­go napoju. Nie miało sensu rozpoczynać właściwej rozmowy, nim ona nie zniknie. Teoretycznie miał pewność, że nikt go tu nie podsłuchuje, ale praktycznie nikt by nie zagwaranto­wał czy z jego gabinetu nie ma przecieków. W dziedzinie podsłuchu postęp był tak ogromny, że całkiem spokojnie mi­krofon mógł zostać zainstalowany po przeciwnej stronie uli­cy. — Czy to bardzo dyskretna sprawa? Co pana do mnie sprowadza?

—  Ogólnie mówiąc głęboki niepokój. Myślę — Minister Spraw Wewnętrznych rozejrzał się dookoła — że nie musimy robić specjalnej przechadzki. Sprawa jest pilna, ale nie aż tak delikatna.

—  Jak pan znajduje ministerstwo? — zapytał Premier. W tym momencie zgrabna sekretarka ubrana w granatową wą­ską spódnicę wniosła na tacy kawę i cukier. Postawiła je na biurku i uśmiechnąwszy się uroczo opuściła gabinet Premie­ra.

—  Ministerstwo jest w proszku. — Minister machnął rę­ką. — Z weryfikacją jesteśmy na starcie. Na dobrą sprawę należałoby ich wszystkich wywalić, tylko kto by pracował. W skromnym stopniu uszczknęliśmy nieco ze średniego szcze­bla oficerskiego. Oni byliby lojalni, gdyby nie… i to jest wła­śnie ta sprawa, Panie Premierze.

—  W związku z rozłamem?! — Było to raczej retoryczne pytanie ze strony Premiera. Oparł łokieć na blacie i pocierał palcami czoło, co stanowiło charakterystyczny u niego gest zatroskania. Westchnął.

—  Poczuli zagrożenie bytu — powiedział mimowolnie ści­szywszy głos Minister. — Atak z obozu Przewodniczącego, za­powiedzi przyspieszonych wyborów, w wyniku których spo­dziewają się zmiany warty nie tylko w Belwederze, powodu­je u wielu paniczne reakcje.

—  Cały czas ostrzegałem przed tym — powiedział    Pre­mier. Prawą ręką kreślił na kartce papieru niezobowiązujące esy-floresy.    — W ostatniej rozmowie usiłowałem przekonać

Przewodniczącego, żeby zrezygnował. W moim pojęciu jest za wcześnie.

—  Z jednej strony tak, ale z drugiej, gdyby nie zaczął naciskać dzisiaj, nadal nie mielibyśmy dostępu do obu new­ralgicznych resortów. To, co tam się działo i dzieje nadal, bu­dzi największe emocje społeczne. Teraz ruszyliśmy z miejsca…

—  …Tylko, że ten ruch — przerwał mu trochę niecierpli­wie Premier — musi wywołać serię innych ruchów. W tym te najniebezpieczniejsze, ukryte. A przecież wciąż samodziel­nie nie jesteśmy się w stanie przeciwstawić radzieckiemu wy­wiadowi i KGB. Kto wie, czy potrafimy zapanować nad wła­snymi esbekami i całym starym układem. Chociaż początko­wy sukces w sprawie tego tajemniczego Bankiera, który przy pomocy Jeziornego usiłował zachwiać kursem walut, nastra­jał optymistycznie, to nie mam złudzeń, że dalej nie pójdzie wcale łatwo.

—  To był sukces częściowy. Roch Jeziorny zniknął, ostat­nie raporty wskazują, że jednak ukrywa się w Niemczech. Wszelkie ślady za samym Bankierem znikają szybciej niż mo­żemy je uchwycić. Jeziorny to była płotka wystawiona na po­wierzchnię podczas sztormu. Tamten trzymał go na uwięzi, ale teraz przepadł, jakby się rozpłynął. Mamy więc same poszla­ki. Nie należy też zapominać, że wtedy jeszcze nie mieliśmy bezpośredniego dostępu do resortu MSW i gdyby nie lojalność tych dwóch pułkowników z kontrwywiadu, którzy zgłosili się do Komisji Nadzwyczajnej…

— Czy pan jest przekonany Panie Ministrze, że ten legen­darny Bankier w ogóle istniał, że rzeczywiście mógłby za­chwiać kursem dolara, zdestabilizować złotówkę, zagrozić pla­nowi Balcerowicza? To właśnie ujawnienie tej afery sprowo­kowało bezpośrednio żądanie usunięcia generała z MSW przez obóz Przewodniczącego i hasło przyspieszenia wyborów pre­zydenckich. Cały czas mam wątpliwości, o co naprawdę w tej sprawie chodziło.

—  Nie złapaliśmy niestety Bankiera, ani jak na razie na­wet Jeziornego. Sądzę, że gdyby naszym „przyjaciołom” powiedział Minister z wyraźną ironią i wskazał niemo głową kierunek    wschodni — naprawdę zależało na rozłożeniu nas w tym momencie, to musieliby wysupłać dwa, trzy miliardy zielonych. Chyba byłaby to zbyt kosztowna operacja, a po­głębienie kryzysu    gospodarczego teraz nie doprowadziłoby bynajmniej do powrotu komunistów. Jednakże niewykluczo­ne, że samo pogorszenie sytuacji na naszym rynku może być wstępem do dalszych działań.

— Ma pan konkretne podejrzenia?

—  Tak. Dlatego właśnie poprosiłem o to spotkanie. Otrzy­małem informację od pewnego człowieka, powiedzmy — Mi­nister uczynił nieokreślony gest ręką — powiedzmy powiąza­nego z ambasadą amerykańską, że przygotowywany jest przez naszych dobrych znajomych tu w kraju i przy pomocy ich moskiewskich mocodawców kolejny atak. Moskwa obawia się prawicy. Nie wątpię, że chcieliby tu zainstalować jak najbar­dziej zbliżoną do socjaldemokracji ekipę.

—  Ten człowiek podał jakieś szczegóły?

—  Niewiele. Amerykanie sami nie wiedzą. Wiedzą, że de­cyzja już zapadła. Mają jednak bardzo ogólne rozeznanie. Po­za tym CIA zaangażuje się bezpośrednio w nasze sprawy, tyl­ko gdyby chodziło o przewrót wojskowy albo inwazję. Ja też wolałbym, żebyśmy oparli się wyłącznie na naszych siłach. To jest drugi powód mojej dzisiejszej wizyty.

—  Rozumiem, że — Premier zaśmiał się — chce mi pan odebrać tych ludzi, których dopiero co przekazał do Biura Ochrony Rządu?!

—  Sytuacja jest dramatyczna, Panie Premierze — Minister Kozłowski był nieco zmieszany, bo minęły ledwie dwa tygo­dnie od chwili, gdy przysłał do BOR trzech oficerów z UOP, na których naprawdę można było polegać. — Rozproszyłem nowe siły chcąc mieć kogoś stuprocentowego w każdej z de­legatur. Teraz muszę w związku z sytuacją  ściągnąć część z nich z powrotem.

—  W porządku. Rozumiem. Wydaje mi się, że nie będzie w najbliższym czasie żadnego zamachu na mnie. — Premier zaśmiał się ponownie pokazując palcem    na swój nos. — Do tej pory węch polityczny mnie nie zawodził.

Minister wstał szykując się do wyjścia. Premier również się podniósł. Podali sobie dłonie w krótkim uścisku i gospo­darz odprowadził swego gościa do drzwi.

—  Jeszcze jedno, Panie Premierze — rzekł Minister trzy­mając już rękę na klamce — chciałbym, żeby Pan Premier wysondował Prezydenta… Być może niedługo posypią się na­kazy    aresztowania dla kilku generałów w związku z tymi sprawami z lat siedemdziesiątych…

—  Tak, tak. — Premier nie był zaskoczony. — Już o tym myślałem. To będzie rzeczywiście przyspieszenie. Cóż, trzeba iść naprzód, skoro depczą nam po piętach, choć nie ukrywam, że jest to kierunek  bardzo niebezpieczny.  To jak bagno w ciemną noc. Jak się nie zna ukrytych ścieżek, łatwo stanąć na jakąś z pozoru twardą kępę i się utopić. Cóż, konfrontacji i tak nie dałoby się uniknąć i myślę, że generał jest na taki obrót spraw przygotowany.

Jeszcze raz się pożegnali i Minister rządową limuzyną w kilka minut później pomknął ku swoim nie cierpiącym zwłoki obowiązkom. Kiedy mijał w swym wielkim samochodzie fantazyjne kamienice Nowego Światu, a potem gmach byłego KC, dzisiaj pusty, pomyślał, że jednak przyszło mu żyć w dziw­nych czasach i, że niczego, co było, nie żałuje.

Słodkawy odór uderzył w nozdrza inspektora Walczyka tak niespodziewanie zaraz po otwarciu drzwi, że omal nie zwy­miotował. Zwłoki przeleżały w upale ładnych parę dni. Znaj­dował się na trzecim piętrze kamienicy przy ulicy Świętego Jana. Była godzina dwunasta w południe, trzydziesty pierw­szy lipca. Musiał się cofnąć o krok i wziąć kilka głębokich wdechów. „Byłaby kompromitacja”, pomyślał, „gdyby to Adamczyk zobaczył, jutro cały Kraków zrywałby boki, łącz­nie z najniższym posterunkowym w Słomnikach”.

Słomniki były peryferyjną gminą miasta, a Adamczyk sta­rym, parszywym gliną o przydomku „Rzeźnik” nadanym mu nie bez powodu. Dawniej w stopniu majora milicji, dziś pod­inspektor Komendy Wojewódzkiej Policji.

Kiedy wszedł do kiszkowatego, dosyć ciemnego pokoju urządzonego miękkimi meblami — kanapa, fotele, niski tap­czan, szafa o zaokrąglonych narożnikach, puszysty, brązowy dywan, na ścianie makrama (prawdopodobnie Abakanowicz), kipiąca ciepłymi barwami użytych do splecenia sznurów — Adamczyk grzebał pośród stert papierów zaścielających biur­ko. Okno było uchylone. Ciała nie było, zabrano je jakieś pół godziny temu. Mimo to odór trupa czuło się wyraźnie. Adam­czyk uniósł wzrok nieco zaskoczony.

—  Już wiecie? — zapytał.

Inspektor Walczyk podszedł do biurka. Wałek maszyny do pi­sania spoczywał całkowicie wysunięty w lewo, jakby skończo­no właśnie pisać, wyciągnięto kartkę i nie zdążono założyć następnej.

— Przejmuję sprawę — powiedział. — Można?

Wyjął z palców osłupiałego podinspektora policji notes, który tamten przed chwilą podniósł z biurka. Otworzył go. Jakieś skróty pokrywały gęsto wszystkie stronice pod szyl­dami odpowiednich liter alfabetu. Szyfr? Adresy, informa­torów?

—  Skąd wiecie?

—  Mamy swoje źródła. — Walczyk uśmiechnął się. — Mam nadzieję, że nie zamierza pan kwestionować moich uprawnień i wszczynać sporu kompetencyjnego.

—  Broń Boże! — Adamczyk powiedział to zbyt pospiesz­nie. Był wściekły. — Mnie to wygląda na robotę zwykłego maniaka, albo zawiedzionego kochanka. Ale skoro góra uwa­ża, że to polityczne… — zawiesił głos czekając na jakieś wy­jaśnienie.

— To dziennikarka — rzekł Walczyk. — Byli księża, byli dzia­łacze związkowi, teraz są dziennikarze. Wrocław, podpalenie w Warszawie… Nie mamy pojęcia, o co tu chodzi, ale lepiej dmuchać na zimne.

—  Tak. Nasza wschodząca gwiazda kryminalistyki ma swo­ją szansę — powiedział kpiąco Adamczyk. Walczyk pozostawił to bez komentarza.

Urodził się w 1964 roku w Warszawie. Długi czas uważał się za pechowca, któremu przyjdzie przekiblować gdzieś na peryferiach życia i świata. Od dziecka miał w sobie zaszcze­pioną tak głęboką prawość i tyle wrażliwości wewnętrznej, zwłaszcza na cierpienie ludzkie i wszelkie formy niesprawie­dliwości, że nieustannie narażał się za innych i zbierał cięgi. Stanowczo powinien wybrać inny zawód, może pisarza? Gdzie­kolwiek próbował się zaczepić, natychmiast zauważał obłudę, zło fałsz grę interesów, oszustwa, bezwzględność. Wchodził w nieustające konflikty z otoczeniem i cierpiał z powodu izolacji, odrzucenia przez znajomych, organizacje, systemy, układy. „Tak się żyje w kraju!”, mówił sobie, „gdzie każdy ma coś na sumieniu, a bez machlojek nie sposób powąchać dobrobytu”. Miał poczucie tak wielkiej izolacji i ostracyzmu, że któregoś dnia zrozumiawszy, że z jednej strony nic innego jak tylko praca w policji może zaspokoić jego potrzebę porządkowania świata, zaś z drugiej, alienacji nic już nie zniweluje, został studentem wyższej szkoły MSW. Był to bastion reżimu, któ­rego nieprawości raziły go najbardziej ze wszystkiego, a jed­nak zdecydował się na zawód milicjanta uważając, że tępie­nie kryminalistów i zbrodni jest potrzebne zawsze i wszędzie, w totalitaryzmie też. W 1987 roku skończył szkołę i rozpo­czął samodzielną pracę w wydziale kryminalnym Komendy Głównej w Warszawie. Nie szło mu dobrze. Bronił się przed wmanipulowaniem w politykę, sprawy polityczne i obsesyj­nie dbał o czystość swoich rąk. Z powodu jego uporczywej bezpartyjności nie powierzano mu wielkich, kryminalnych afer, ani zabójstw, ani nawet samodzielnie mniejszych spraw. W pewnym sensie znajdował się pod kuratelą, obserwacją i na wylocie. Z początkiem 1989 byłby wyleciał, ale wydarzył się Okrągły Stół i nagle utarczki na tle partyjnej legitymacji stra­ciły na znaczeniu.

—  Kto ją znalazł? — zapytał podchodząc do biurka. Adam­czyk usiadł w fotelu czekając aż technicy zakończą pracę.

— Teraz nie może mi pan powiedzieć?

—  Przygotuję raport najszybciej jak się da — rzekł nie­chętnie.

—  Matka. Były umówione wczoraj, a ponieważ ta Grabicz nigdy się nie spóźniała    nawet o piętnaście minut, zawsze uprzedzała kiedy jej coś wypadło, więc…

Inspektor Walczyk rozejrzał się po pokoju jakby usiłował so­bie wyobrazić tę scenę. Jego wzrok zatrzymał się na moment na dywanie, gdzie na zaschniętej kałuży krwi obrysowano kre­dą zwinięty w kłębek ludzki kształt. Adamczyk złapał jego spojrzenie.

—  Pęknięcie macicy   —   powiedział wskazując na plamę krwi. — Była w zaawansowanej ciąży.

„To musiał być szok. Pewnie ją wzięli na dyżur do szpi­tala policyjnego”. Zagłębił się w papierach, które były rozrzu­cone na blacie w okropnym nieładzie. „Właśnie teraz! Teraz! Teraz, kiedy wszystko w tym powikłanym kraju zaczynało się rozsupływać i prostować, i jego życiowa droga także zdecydo­wanie wznosiła się z ciemności ku światłu, tutaj komuś ode­brano światło, brutalnie, bezwzględnie”.

—  Znajdę tego bydlaka — powiedział z taką pasją, że tech­nik, kręcący się w rogu pokoju przy ostatnich odciskach pal­ców, zamarł z pędzlem w pół ruchu. Na twarzy Adamczyka zagościł przelotny uśmieszek zabarwiony kpiną. Nie cierpiał tych młokosów, których teraz przyszło do roboty parę setek, nie mieli żadnego doświadczenia, wiedzy liznęli trochę po łeb­kach, a wydawało im się, że dokonają cudów. Na skutek no­wej sytuacji politycznej komendy i urzędy wojewódzkie za­ludniły się Walkami awansowanymi na chybcika, zaufanymi nowych szefów. Taki wszarz jak Walk na przykład, pięć ty­godni temu przyplątał się z Warszawki    do delegatury UOP w Krakowie, i już miał swój gabinet, służbowe mieszkanko w Nowej Hucie ze spadku po niezliczonych tajnych metach SB będących punktami kontaktowymi lub obserwacyjnymi, dobrą pensję, samochód służbowy na prywatnych numerach… Adam­czyk za to samochód służbowy nie tak dawno stracił, a miesz­kania po rozwodzie też mu już nie dali, gniótł się razem z tą bezpłodną prukwą, swoją byłą żoną, i codziennie musiał pa­trzeć na jej wyliniałą gębę, która mu obmierzła. Nie cierpiał tych gówniarzy z nowego naboru. Powinni wykładać katechizm po kruchtach, a nie brać się za zabójstwa.

Adamczyk podał Walczykowi częściowo już wypełnioną kar­tę informacyjną. Przeczytał pobieżnie. Zuzanna Grabież, matka, ojciec, urodzona, w…, miejsce zamieszkania, i tak dalej… Znał te dane. Od jakiegoś czasu w Sekcji Analiz sugerowano, że artykuły w „Dzienniku Konserwatywnym” na temat MSW wychodzą spod jednego pióra. Sekcja Analiz zajmowała się tak zwaną białą obserwacją, po prostu czytano to, co się uka­zuje, co piszą niezależne gazety, rządowe zresztą także, co gło­szą partie polityczne itp. Robiono to na wypadek pojawienia się jakichś poglądów, doktryn, sympatii na przykład dla ter­roryzmu, przemocy, albo gdyby zdarzyły się oszczerstwa, bez­podstawne pomówienia mające zachwiać porządkiem państwa, zdestabilizować sytuację i pchnąć ją ku rewolucji. Walk uwa­żał, że granica między uzasadnioną ingerencją w takich wy­padkach a nieuzasadnionym nadużyciem represji jest tak cien­ka, że należałoby tej działalności zaniechać. Z drugiej strony trudno nie bronić się na przykład przed nawrotem rewolucyj­nego komunizmu, albo przed kiełkującym gdzieniegdzie fa­szyzmem, wyrastającym z ruchów skrajnie nacjonalistycz­nych. Walczyka nie interesowały głębiej sprawy polityki. Orien­tował się znakomicie, kto jest kim, ale starał się nie angażo­wać ani nie identyfikować z żadnymi głoszonymi poglądami. Chciał jak najlepiej  wypełniać swój zawód.    Najważniejsze było dla niego, że wreszcie ma poczucie sensu swej pracy. Służył sprawiedliwości, był potrzebny krajowi. Czuł się zwy­czajnym obywatelem, kimś, kto stoi na straży wolności i su­werenności ojczyzny. Walczyk miał prostolinijny charakter, ale z drugiej strony był tak głęboko skryty i czujny, ostrożny, że jego kandydatura  na samodzielne stanowisko operacyjne w Krakowie wydała się szefom resortu od razu idealna. W cen­trali uważano, że dalsze awanse i zaszczyty to w jego wypad­ku tylko kwestia czasu. Rzeczywiście życie ukształtowało w nim   doskonałego   policjanta, nie szpicla czy więziennego strażnika, jakimi byli poprzedni funkcjonariusze MSW, ale prawdziwego gliniarza z krwi i kości, który nie zawaha się poświęcić życia, gdy zdobędzie pewność, że to jedyna możli­wość zapobieżenia większemu nieszczęściu czy niebezpieczeń­stwu, lecz także bez zmrużenia powieki pociągnie za spust, kiedy uzna, że nie ma innej szansy obrony zwyczajnych oby­wateli albo ich państwa. Adamczyk miał rację w jednym; Ryszardowi Walczykowi najbardziej brak było doświadczenia i wie­dzy o zbrodni i charakterze zbrodniarza. Starał się to nadro­bić intuicją i przenikliwością. Pomagał mu w tym ponadprzeciętny iloraz inteligencji — 145. Nazwisko Zuzanny Grabież trzy dni temu końcówka komputera wypluła na jego biurko razem z dwudziestoma innymi nazwiskami potencjalnych au­torów cyklu w „Dzienniku Konserwatywnym”. Opracował ten program osobiście, z ciekawości, z potrzeby rozwikłania tego problemu, i oprócz niego brał w nim udział tylko programista ich pionu. Dlatego gdy pojawiła się informacja o zabójstwie przy ulicy Świętego Jana, mógł się tu znaleźć z błogosławień­stwem kierownika delegatury UOP.

—  Jakieś ślady? — rzucił znad papierów, które starał się jakoś uporządkować, aby przynajmniej nie walały się do gó­ry nogami.

—  Żadnych — stwierdził Adamczyk wstając z fotela. Prze­ciągnął się. — Dużo różnych odcisków palców, ale nie ma śla­dów włamania. Musiała znać tego, kogo wpuściła i kto ją za­bił. Mówię panu, że to maniak albo zazdrosny, porzucony ko­chanek.

—  Możliwe — powiedział Walczyk nie odrywając wzroku od nagłówków na poszczególnych maszynopisach. W lewym ro­gu miały wszystkie datę, zaś w prawym na tytułowej stronie za każdym razem inne nazwisko, prawdopodobnie autora. Nie pamiętał teraz podpisów z poszczególnych numerów „Dzien­nika Konserwatywnego”, ale był pewien, że się będą zgadzać. Czcionka tych maszynopisów była mimo różnorodnych nazwisk identyczna. Zatem były to pseudonimy Zuzanny Grabież. Na wszelki wypadek wkręcił papier w maszynę i wystukał kilka linijek tekstu pod kpiącym spojrzeniem Adamczyka. To była ta maszyna.

—  Radziłbym zacząć od tych z notesiku. Tylko że to dzie­siątki nazwisk. Ciężki orzech, panie inspektorze — powiedział kpiąco Adamczyk stojąc już w drzwiach. Jego ludzie skończy­li robotę i wyszli. „Rzeźnik” ociągał się, żal mu było interesu­jącej sprawy i musiał wylać jeszcze z tego powodu trochę ja­du na żółtodzioba, który mu ją sprzątnął.

—  Po południu przekażę panu pełny raport i resztę doku­mentacji — zakończył oficjalnie.

W tym momencie zadzwonił telefon. Obaj policjanci zamarli wpatrując się badawczo w dźwięczący raz po raz apa­rat. Adamczyk dał mu znak, żeby podniósł słuchawkę. Walk podszedł i wziął ją z widełek. Milczał trzymając ją przy uchu. Po drugiej stronie nikt się nie odzywał. Nie było wyjścia.

— Słucham — powiedział bez pośpiechu.

—  Kto mówi?! — rozległ się zdenerwowany męski głos w słuchawce.

—  Walczyk — odpowiedział inspektor z wahaniem.  — Ry­szard Walczyk.

— Czy to mieszkanie Zuzanny Grabież?

—  Tak.

—  To kim pan u diabła jest?!

—  Znajomym. Jestem jej znajomym z „Dziennika Konser­watywnego”. A pan?

— Nie pański interes! Może mi pan ją dać?!

— Niestety, wyszła. Powinna już być. Spodziewam się jej lada chwila. Piszemy razem artykuł… Coś powtórzyć?!

—  Tak. Niech jej pan powie, że dzwonił Krzysztof, rozu­mie pan, Krzysztof! I że zadzwonię za dwie godziny. Od ty­godnia próbuję ją złapać i nie mogę trafić… — głos zamarł, a Walczyk wyczuł, że mężczyzna po drugiej stronie oczekuje ja­kiegoś wyjaśnienia. Wydawał się być zaniepokojony.

—  Przez cały tydzień zbieraliśmy materiały na temat UB w Tarnowie i Rzeszowie. — Walk rozumował błyskawicznie. Skoro mężczyzna nie mógł przyjść do Zuzanny Grabież i prze­konać się czy jest, czy też jej nie ma, to musi dzwonić z in­nego miasta. — Skąd pan dzwoni, czy ona będzie wiedziała, o kogo chodzi?

— Będzie wiedziała.

— Nie jednemu psu Burek…

—  Proszę powtórzyć, że dzwonił Krzysztof z Nowego Jor­ku, i że zadzwonię za dwie godziny.

— Powtórzę na pewno.

Słuchawka po drugiej stronie została odwieszona. Walk nacisnął widełki i szybko wykręcił numer. Po chwili odezwał się dyżurny.

—  Mówi Walczyk. Dajcie mi szybko jakiegoś speca od pod­słuchu, na Jana 24/8. Z maszynką, z maszynką, byle spraw­nie.

Odłożył słuchawkę i zamyślił się.

—   Moje uznanie! — usłyszał głos Adamczyka, o którym już zapomniał. — Widzę, że szybko się pan uczy.

—  Dziękuję — powiedział Walk ani urażony, ani tym bar­dziej sprowokowany. — To dzięki panu odebrałem, bo mnie na moment zamurowało.

—  Każdemu się zdarza — powiedział Adamczyk i mach­nął ręką, — Cześć.

Adamczyk wyszedł, a Walczyk otworzył notesik zmarłej na literce „K” i rozsiadł się wygodnie w fotelu oczekując przy­bycia technika. Chciał osobiście odbyć drugą rozmowę z ta­jemniczym Krzysztofem. Czy rzeczywiście ten facet dzwonił z Nowego Jorku? W każdym razie i tak ktoś powinien tu sie­dzieć i odbierać przez dobę lub dwie telefony, choć po pię­ciu, dziesięciu dniach milczenia delikwentki nie należało się ich już spodziewać wielu.

Kijów. Serce Włodzimierzowej Rusi. Kolebka wschodniej Słowiańszczyzny. Kijów zagłodzony przez Stalina i zruszczony przez następne pokolenia moskiewskich władców spod czer­wonego sztandaru proletariatu. Odradzający się z popiołów niczym feniks i prący ponownie ku wolności. Znicz nigdy nie wygasającej nadziei. Sobór Sofijski i Pieczerska Ławra — zło­te kopułki lśniące w słońcu i upale stepowego lata. Wszystkie cerkwie i kościoły zamienione na muzea i kina, gdzie zamiast misterium świętej mszy możesz zobaczyć strzelającego z olstra Lee Marvina, omdlewającą Marylin Monroe albo miniaturo­wą pchłę podkutą złotymi podkowami. Wzgórze Andrzejewskie, rozległe parki, przystanie rzeczne i reprezentacyjny Kreszczatik.

Na Kreszczatiku właśnie teraz odbywała się olbrzymia de­monstracja zorganizowana przez Ruch Ludowy w walce o su­werenność tego rozległego, nieszczęsnego kraju, wyniszczone­go, zdewastowanego i biednego, a tak przecież żyznego i pięk­nie położonego nad brzegami Czarnego Morza. Tłum wypełniał szczelnie ulicę od skrzyżowania z bulwarem Szewczenki aż po plac Październikowej Rewolucji, gdzie między fontannami za­instalowano prowizoryczną mównicę. Mównica znajdowała się także po drugiej stronie, u zbiegu bulwaru i Kreszczatiku, pod pomnikiem Lenina. Tłum falował pomiędzy tymi dwoma punk­tami jak gigantyczna, rwąca rzeka uniesiona narodowymi ha­słami. Powiewały transparenty i żółto-niebieskie flagi Wolnej Ukrainy. Ulica i chodniki wypełnione były głowa przy głowie, mimo że ciemne chmury zbierające się już od rana nad mias­tem zapowiadały lada chwila ulewę. Z sąsiednich ulic nadcią­gali wciąż nowi ludzie przyłączając się do ciżby skandującej jedno magiczne słowo: „Wolność”!!!

Ruch Ludowy zajął parę foteli w Radzie Najwyższej Re­publiki, ale licząc z sympatykami rekrutującymi się z frakcji postępowo-narodowej partii komunistycznej ich liczebność w tym gremium sięgała ledwo ponad trzydzieści procent. Wszel­kie próby reform po prostu blokowano lub akceptowano po­zornie po to, by odwlekać w nieskończoność. Jednakże działa­cze Ruchu czujący za sobą poparcie mas, zwłaszcza górników z Donbasu i robotników z wielkich fabryk, gdzie zorganizo­wali się oni na wzór związku zawodowego Solidarność, nie zamierzali czekać ani ustępować. Nastroje zbliżały się do punk­tu krytycznego. Na wyższych uczelniach i w zakładach pracy, a także w koszarach wrzało. Coraz więcej radykalnych ele­mentów dochodziło do głosu. Żądano proklamowania niezawi­słej Ukrainy i wystąpienia ze Związku Republik Sowieckich. Sklepy na Kreszczatiku świeciły pustkami, a kilkusetmetrowe kolejki mogły coraz częściej liczyć jedynie na podstawowe produkty jak chleb czy herbata. Brakowało wszystkiego. Zda­rzało się, że nie było i chleba.

Dziś była niedziela i cały ten kipiatok wylał się z wrzące-go kotła na reprezentacyjne place i ulice Kijowa grzmiąc gro­źnie przeciw komunistycznym władzom republiki i Moskwie. W pewnym momencie poddane przez kogoś rozległy się pier­wsze słowa hymnu narodowego: Szcze nie wmierła Ukraina, tłum podchwycił je i już po chwili niczym grom obijały się o fasady monumentalnych kamienic, wznosiły się ku pochmur­nemu niebu, wracały odbite echem, zwielokrotnione rosły w siłę, jak złowrogi katom krzyk ofiary. Na wysokości ulicy Le­nina na placyku przed kinem „Drużba” grupka odzianych w skóry, krótko przystrzyżonych na modłę skinów, młodzień­ców wydobyła nagle z ukrycia olbrzymią sowiecką flagę, wcią­gnęła ją na kij i wyniosła wysoko nad głowy ludzi. Wkoło nich natychmiast zrobiło się luźniej jako że rozpychali się bru­talnie łokciami i podkutymi butami. W pierwszej chwili zda­wało się, że to jakaś paskudna prowokacja bezpieki i tłum nasrożył się gniewnie gotów zmiażdżyć intruzów, lecz już w sekundę potem nastroje odwróciły się radykalnie. Oto jeden ze skinów, najwyżej szesnastoletni chłopiec, wyciągnął sztor­mowe zapałki i przyłożył płonącą główkę do skraja flagi. Ogień liznął ją, przygasł, a potem buchnął wśród wiwatów i okrzy­ków. Płomień zbliżał się do znienawidzonego sierpa i młota, a młodzieńcy utworzyli wokół krąg i wywijali hołubce przy­tupując podkutymi butami na czarnych podeszwach. Tańczy­li niczym szczep dzikich indiańskich wojowników, a tłumek rósł i klaskał do wtóru.

Na wyraźny rozkaz dowódcy kilku spoconych ze strachu milicjantów ruszyło w tamtym kierunku. Je­dnak gdy kapral Szubkin i jego koledzy znaleźli się do­statecznie blisko, by interweniować, chłopcy rozpłynęli się w tłumie, zniknęli jak kamfora w masie ludzkiej rozstępującej się przed nimi niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem. Ści­gający trafiali na jawną wrogość, ciała ludzkie rosły przed nimi w twardą zaporę, nie do przebycia bez używania pałek, a tego kategorycznie im zabroniono. Ludzie gwizdali widząc ich mundury, popychali ich, obrzucali obelgami. W obawie przed czymś gorszym musieli się wycofać.

Tymczasem tłum parł spokojnie, zdawało się niemrawo, lecz jakże groźnie w stronę placu, a pośród kamiennych fa­sad coraz głośniej i głośniej niosły się słowa hymnu ciemię­żonego narodu, który oto odzyskiwał poczucie siły, wydoby­wał się spod warstw upokorzenia, po raz pierwszy od dawna artykułował wprost swoje potrzeby i marzenia nie w formie prośby, lecz kategorycznego żądania. I brzmiało owo żądanie niczym świst huraganu, niczym armatnia salwa. Dreszcz przelatywał po plecach niejednego tajniaka wmieszanego w tę olbrzymią masę ludzką żądną krwi swoich katów. Strach graniczący z paniką malował się na twarzy kapitana Gruzłowa dowodzącego oddziałami milicji. Wiedział, że gdyby spró­bował interwencji, rozniesiono by jego batalion na strzępy, a on sam ozdobiłby najprawdopodobniej jedną z latarń w wy­myślnym pseudoklasycystycznym stylu epoki stalinowskiej.

Dokładnie w tym samym czasie, gdy u stóp wyniosłego gmaszyska mieszczącego kinoteatr „Drużba” dopalały się ża­łosne szczątki świętej sowieckiej flagi, której rąbek dotych­czas pieszczono koniuszkami wiernopoddańczych warg na uro­czystych nabożeństwach partyjnych w całych Sowietach, na ławeczce w Ogrodzie Botanicznym przy bulwarze Tarasa Szewczenki — nie mniej niż Kreszczatik reprezentacyjnej ulicy miasta stanowiącej przedłużenie prospektu Zwycięstwa — spotkało się dwóch ludzi, którzy jeszcze niedawno byli śmier­telnymi wrogami, a dziś zupełnie serio rozważali w najgłęb­szej tajemnicy możliwość podjęcia wspólnych działań.

Pierwszym z nich był Bohdan Hunza, działacz związkowy z Doniecka, organizator pierwszego wielkiego strajku w zagłę­biu węglowym, jeden z założycieli tamtejszego oddziału Ru­chu, przez wiele lat kolporter samizdatów, które z narażeniem życia roznosił wprost z nielegalnej drukarni pomiędzy robot­ników, naukowców, artystów i studentów spragnionych praw­dy niczym gąbka wody, chłonących każde słowo jak relikwię z tych kiepskiej jakości druczków. Musiał się wynieść z Kijo­wa do Doniecka dwa lata temu, a teraz powrócił znowu, lecz już nie jako wywrotowiec zagrożony więzieniem, zesłaniem bądź szpitalem psychiatrycznym, ale jako deputowany do Ra­dy Najwyższej Republiki z ramienia Ruchu. Był to mężczyz­na trzydziestoparoletni, nieco otyły, niedźwiedziowaty, ale by­stry i nadzwyczaj inteligentny. Trochę pompatyczny i nadęty —  jak mawiali o nim przyjaciele — zbytnio przywiązany do symboli. Szczycił się tym, że go nigdy nie widziano w białej koszuli czy krawacie, wielu ludzi to drażniło. Nosił wyłącznie kraciaste, flanelowe koszule, typowe dla górników i robociarzy, i podniszczone, brązowe spodnie ze sztruksu na cienkim skórzanym pasku. Twierdził, że ubranie to symbol klasowej przynależności, którego nie należy lekceważyć.

— Ludzie tylko wtedy czują, żeś jest swój, kiedy widzą, że jesteś swój — mawiał do tychże znajomych z Ruchu, któ­rzy szybko zmienili skórę przesiadając się z twardych krzeseł w zakładowych świetlicach na miękkie, wyściełane czer­wonym aksamitem fotele w gmachu Rady.

Drugi, równie młody, przystojny, kruczowłosy, ubrany z elegancją, lecz bez zwracającej uwagę przesady, nazywał się Mychajło Iwaszko i był pułkownikiem KGB oddelegowa­nym trzy lata temu z tutejszej kijowskiej centrali, wyżej do samej Moskwy. Awansował w związku z zasługami w zwal­czaniu grup wywrotowych, kontrrewolucyjnych i nacjonalis­tycznych, czyli opozycji ukraińskiej. Zaiste musiał być bardzo w tych działaniach zasłużony, skoro zyskał pozytywną opinię Departamentu Administracji KC KPZR rekomendującą go na odpowiedzialne, samodzielne stanowisko w Zarządzie  Perso­nalnym KGB. Zarząd ten jako najbardziej newralgiczne miej­sce w strukturze Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego, gdzie zbiega się wiele informacji, w tym także supertajnych na te­mat agentów rozlokowanych  we wszystkich krajach świata, planowanych awansach czy przetasowaniach w łonie ważnych radzieckich instytucji włącznie z wojskiem, milicją i samą KGB, wymaga ludzi wyjątkowo oddanych i pewnych. Niemal zawsze rekrutują się oni spośród dzieci lub krewnych człon­ków Nowej Klasy, są prześwietlani pod kątem ideologicznym, nienagannej przeszłości, powiązań rodzinnych, życia osobiste­go, zasług i aktywności partyjnej   —   wszyscy bez wyjątku muszą być członkami partii i to nie w pierwszym pokoleniu. Najczęściej są także dziećmi bądź bliskimi krewnymi osób za­trudnionych obecnie albo w przeszłości w KGB. Ojciec Mychajły, Nikołaj Iwaszko, zakończył swoją karierę pięć lat temu ja­ko generał-major, odstawiony pod koniec do delegatury w Uzbekistanie. Przez wiele lat był ważnym oficerem Departa­mentu Dochodzeń Specjalnych   — jednego z najbardziej ukry­tych i niebezpiecznych wydziałów KGB inwigilujących nawet najwyższych funkcjonariuszy państwowych  czy republikań­skich. To on rozpoczął dochodzenie w sprawie ujawnionej o wiele później, a określanej mianem „Uzbecka mafia”. Jak dalece Mychajło Iwaszko był zasłużony w dziele walki z dy­sydentami,  tego Bohdan Hunza nie mógł wiedzieć, ale znał wiele szczegółów z działalności pułkownika w Kijowie, kiedy był on jeszcze majorem. Można powiedzieć, że stanowili parę starych znajomych. Kilkakrotnie Iwaszko przesłuchiwał Hunzę w charakterze podejrzanego, usiłując go nawet namówić na współpracę.

Od 1987 roku Hunza znajdował się na liście osób ściśle obserwowanych i niewątpliwie lada chwila wylądowałby za kołem polarnym, gdyby nie wydarzenia w Polsce, całym blo­ku wschodnim, i wreszcie wewnątrz ZSRR. Zweryfikowały one nieco te ambitne plany kijowskiego KGB wobec jego skromnej osoby. Jakże skomplikowane i pełne zaskakujących zakrętów są drogi do wolności i wspólnoty.

Teraz ci dwaj do niedawna zaciekli przeciwnicy siedzieli spokojnie obok siebie na ławeczce, podziwiając dział alkaloidowych roślin tutejszego ogrodu i częstując się wzajemnie papierosami. Iwaszko był wstrząśnięty rozmiarami zmian za­stanych po trzyletniej nieobecności. Widział początek pocho­du z okien wyniosłego hotelu „Leningradzkiego” mieszczące­go się na rogu Kreszczatiku i Szewczenki. Jego ojciec leżał umierający w wojskowym szpitalu, i to był nie budzący po­dejrzeń powód wizyty w rodzinnym mieście. Faktyczna przy­czyna jego pobytu w Kijowie była jednak inna.

Pół roku temu Iwaszko nawiązał kontakt z Hunza podczas bytności tego ostatniego na dwudniowym forum ruchów de­mokratycznych w Moskwie. Udało mu się wtedy wetknąć kart­kę z propozycją współpracy i własnymi namiarami Hunzie, gdy w przerwie obrad dokonywał on zakupów w domu towa­rowym „Budapeszt”, opodal hotelu „Jużnyj”, gdzie się zatrzymał. Iwaszko ryzykował wiele, ale miał pewność, że Hunza nie jest konfidentem, znał go, i był zde­cydowany stąd, gdzie jest, wesprzeć wolnościowy ruch na Ukrainie. Byłoby niemałym zaskoczeniem dla jego kolegów po fachu i rekomendujących go na odpowiedzialne stanowisko towarzyszy z KC, gdyby się dowiedzieli, że pod skórą wier­nego wasala Iwaszki ukrywa się zupełnie inny Mychajło Iwa­szko, żarliwy patriota, więcej, obsesyjny nacjonalista gotów wszystko poświęcić dla wielkości Ukrainy. Niewykrycie tak poważnego mankamentu w jego personalnej charakterystyce było wyłącznie rezultatem zbiegu okoliczności. Prawidłowe od­powiedzi w testach wzięły się z głębokiego przekonania mło­dego wówczas inżyniera elektronika, że lojalność i ścisła współ­praca jego rodzinnego kraju z władzami moskiewskimi oraz bezwzględna likwidacja wszelkich zarzewi oporu i uciszenie opozycji zapewni republice minimum strat i możliwie najlep­sze miejsce w ramach systemu, którego zmiany ani się spo­dziewał, ani sobie nawet w mglistych zarysach wyobrażał. Stąd wziął się jego akces do policji politycznej, a nie z umiło­wania idei internacjonalizmu i koncepcji „obywatela sowieckiego”. Tego typu pomyłki zdarzają się w każdej organizacji wywiadowczej. Dociekanie faktycznych motywów czyjegoś wyboru bywa poważnie utrudnione, a przy pewnym treningu wręcz niemożliwe, nawet przy zastosowaniu wykrywacza kłamstw.

Iwaszko podjął więc pół roku temu ryzyko nawiązania kontaktu z Ruchem Ludowym zdając sobie sprawę, że oto nad­chodzi wielka godzina, i on może się przydać, a jeśli druga strona wykaże się rozsądkiem zamiast emocji, to jego pomocy nie odrzuci. Czy liczył przy tym na rozgrzeszenie? Tak, ale na pewno nie był to dla niego motyw najważniejszy. Miał dostęp do wiadomości dla Ruchu bardzo istotnych — choćby do listy konfidentów w łonie tej organizacji składającej się w dużym procencie z byłych działaczy partii komunistycznej, dysyden­tów zepchniętych odmiennymi od linii partii poglądami na mar­gines albo za burtę partyjnej kariery.

Kalkulacja okazała się prawidłowa. Hunza nie zadenuncjował go, lecz przybył następnego dnia na spotkanie w parku Gorkiego. Dogadali się wtedy wstępnie i ustalili kontakty. Kontakt był jednostronny, bowiem Iwaszko obawiał się „ama­torów” z Ruchu, a zdawał sobie sprawę, że jest pod obserwa­cją służby specjalnej i trzeba nie lada sprytu, aby ich zgu­bić nie stwarzając wrażenia, że się usiłuje ich zgubić. Pierw­szą informację do skrytki na terenie Moskwy przekazał trzy miesiące temu. Dotyczyła planowanej prowokacji podczas mi­tyngu Ruchu i okazała się prawdziwa. Incydent uniemożliwio­no. Tydzień temu Bohdan Hunza otrzymał kartkę pocztową z Baku o następującej treści: „Pogoda dopisuje. Odpoczywam intensywnie jak lekarz zalecił. Koniec urlopu blisko. Będę za tydzień, a póki co pozdrowienia dla ciebie i Wali. Sasza”.

Był to umówiony sygnał spotkania w Kijowie. W tydzień od daty na kartce miało dojść do bezpośredniego kontaktu o go­dzinie 16 w Ogrodzie Botanicznym lub o 18 w bramie dzwon­nicy Soboru Sofijskiego. Trzecim miejscem awaryjnym była stacja metra Zawód Bolszewik i godzina 20. Udało mu się upewnić, że nie ma ogona już za pierwszym razem i stawić na pierwszy umówiony punkt.

I oto siedzieli obok siebie. Rozmowę prowadzili półgło­sem.

—  Pierwsza lista — powiedział pułkownik oddając Hunzie paczkę papierosów, którymi tamten go poczęstował i własne pudełko zapałek ze złożoną w mały kwadracik karteczką na dnie. Hunza wziął papierosy i zapalił. Schował je do kie­szeni.

—  Cztery nazwiska i kryptonimy —  powiedział pułkownik

wydmuchując dym.

—  Z jednej strony dużo, z drugiej skromnie — zauważył Hunza bez żadnych specjalnych intencji. — Niektórzy są cho­lernie nieufni. Usiłują mnie przyciskać na temat źródła. Wie­trzą grubszą prowokację. Przydałoby się coś spektakularnego, żeby im pozamykać gęby.

— Przenoszą mnie do sekcji Satelitów.

Hunza wysoko uniósł brwi, co świadczyło, że nie rozu­mie.

—  Chodzi o dawne kraje naszego obozu… Zakłada się no­we siatki…  Zamraża się starych agentów, uruchamia no­wych.

— Konkretnie gdzie?

—  Niemcy, Węgry, Czechosłowacja, Polska, Rumunia… Coś z tego mógłbym prawdopodobnie mieć.

Hunza zamyślił się i milczał długą chwilę.

—  To może być ciekawe — powiedział wreszcie. — Gdy­byśmy mieli coś, co zainteresowałoby Niemców albo Polaków, to mogłaby być jakaś karta przetargowa. Zależy nam na do­brych stosunkach z tymi krajami. Wskazany byłby gest dobrej woli… Porozmawiam o tym w najbliższym czasie i dam znać. Niewykluczone, że to by ich uciszyło. Jestem w bardzo nie­wygodnej pozycji. Atakują mnie ze wszystkich stron, a kon­takty z KGB to newralgiczny temat. Wszyscy jesteśmy na tym punkcie przeczuleni. Muszę ich przekonać, że nie wolno za­niedbać tych kontaktów, że są bardzo cenne. Niektórzy sądzą, że w razie wpadki tylko rozdrażnimy niepotrzebnie Moskwę, a pożytku z tego niewiele.

—  Może to ich nazwiska są w tym pudełku? — powiedział Iwaszko wskazując na kieszeń swego rozmówcy.

—  Niewykluczone, ale mieć ich nazwiska to mało. Musimy ich przyłapać, a to potrwa.

Zapadło znów milczenie. Chmury rozeszły się na chwilę i promienie słońca ozłociły przepyszne grządki lobelii i ma­ków. Hunza był przekonany, że zbliżenie z Polską jest konie­czne, tak samo jak z Niemcami. Ci drudzy mogli dać kredy­ty i inwestycje, ale pierwsi byliby zawsze naturalnymi i za­wziętymi sojusznikami przeciw ewentualnej ekspansji Rosji tak w dalszej przyszłości, jak i teraz, Hunza myślał perspek­tywicznie. Za dziesięć lat Rosja się ustabilizuje i zacznie kontr­atakować. Być może nie, ale gwarancji nie ma. Jego pogląd miał wielu przeciwników w Ruchu, tak samo jak idea inwi­gilacji KGB i uruchomienia własnej sieci wywiadu w oparciu o różnorakie wtyczki w kijowskiej ekspozyturze, ale i w mos­kiewskiej Centrali. Niektórzy oponowali, powodowani stra­chem przed jego wzrastającą pozycją, inni zapewne z lęku przed ujawnieniem ich jako agentów. Powoli stawał się kimś w rodzaju rezydenta wywiadu, który w przyszłości powinien stanowić rdzeń niezależnego od komunistów Wydziału Bezpie­czeństwa Niepodległej Ukrainy.

—  Dobrze — rzekł westchnąwszy Hunza. — Proszę dzia­łać. I to jak najszybciej  można. Kontakty?

—  Tak jak było ustalone. Skrytki w Moskwie bez zmian. Terminy także. Od tej chwili spotkania bezpośrednie są wy­kluczone.

— Powodzenia — powiedział Hunza, Wstali z ławki i uścis­nęli sobie ręce, a potem rozeszli się w przeciwnych kierunkach ogrodu jak dwaj nieznajomi.

Inspektor Walczyk spędził wiele godzin na studiowaniu ser­wisu z terenu całego kraju, notatnika Grabież i raportu Adamczyka. Rozmowy z lokatorami domu 24 i sąsiednich kamienic odłożył na późne popołudnie. Oczywiście mógł każdego z nich wezwać na przesłuchanie do swojego gabinetu, ale wychodził z założenia, że od atmosfery wstępnych kontaktów zbyt wie­le zależy, żeby je uczynić dla rozmówców nieprzyjemnymi czy krępującymi. Urzędowość zabijała, jego zdaniem, inwencję świadków, prywatność zaś i serdeczny ton wyzwalały z nich chęć współpracy niezbędną tym bardziej, im poszlaki były skąpsze, a liczba śladów minimalna. Krzysztofa Lacha ziden­tyfikował bardzo szybko w notatniku Grabież. Jego nazwisko, aktualny adres i telefon w Nowym Jorku nie były zaszyfrowane żadnym skrótem. Po pierwszych słowach zorientował się, że ma do czynienia z człowiekiem mocno emocjonalnie za­angażowanym i starał się być niezwykle ostrożny i delikatny. Tak oględnie, jak na to pozwalała sytuacja, wypytał go, kim był dla Zuzanny Grabież, i równie oględnie zawiadomił go o jej śmierci. Spazm i krzyk po drugiej stronie świata, na od­ległym jak kosmos kontynencie, płacz tego dorosłego przecież mężczyzny powiedziały mu więcej niż nieskończenie długie przesłuchanie. Wyperswadował mu przyjazd do Polski i przy­rzekł, że nie spocznie, dopóki nie znajdzie zbrodniarza. W ten sposób Ryszard Walk zjednywał sobie ludzi i zawsze mógł li­czyć na ich współpracę, gdy to okazywało się konieczne.

W Instytucie Medycyny Sądowej stwierdzono, na podstawie sekcji, śmierć zadaną przez uduszenie. Obdukcja wykazała uszkodzenia organów wewnętrznych, pęknięcie śledziony i ma­cicy powstałe najprawdopodobniej na skutek uderzenia tępym narzędziem, stopą, kolanem, albo pięścią. Nastąpiło w związ­ku z tym odklejenie łożyska, krwotok, odejście wód płodo­wych, przedwczesna akcja porodowa powstrzymana śmiercią ciężarnej kobiety i w następstwie śmierć płodu. Zuzannę Gra­bież zamordowano przy pomocy szalika, chusty, albo krawata czy paska z tkaniny jedwabnej — w każdym razie nie była to linka, żyłka czy sznur. Na złotym łańcuszku, który miała w chwili śmierci na szyi znaleziono włókno jedwabne koloru różowego. Na meblach, oknach, drzwiach, szklankach, radio­odbiorniku czy telefonie nie znaleziono żadnych, świeżych od­cisków palców poza jej własnymi. Także na zamku nie było śladu manipulacji. Morderca działał w rękawiczkach i albo zo­stał wpuszczony przez ofiarę, albo wszedł używając dopasowa­nego kompletu kluczy. Zgon nastąpił 26 lipca między godziną dziewiętnastą piętnaście a dziewiętnastą pięćdziesiąt. Z PAN inspektor otrzymał już listę osób uprawnionych do pracy i po­siadających klucze do pomieszczeń numer 4 i 6 w kamienicy na ul. św. Jana. Jeśli chodzi o lokatorów i naukowców, inspek­tor nie obiecywał sobie zbyt wiele. Na parterze lokal dozorcy od dawna stał nie zamieszkany. Późna godzina zgonu wyklu­czała raczej, że właściciel sklepu herbacianego coś zauważył. Rzecz jasna, morderca mógł przyjść wcześniej. Nie wiadomo, jak długi czas spędził w mieszkaniu Grabież, mógł się też za­czaić na klatce schodowej, choć to było ryzykowne. Jeśli był zawodowcem, a wszystko — wbrew twierdzeniom „Rzeźnika” — na to wskazywało, przyszedł w ostatniej chwili, gdzieś ko­ło 19, załatwił sprawę błyskawicznie i czym prędzej opuścił to miejsce. Ciemna sień na dole także nie sprzyjała obserwa­cjom z wnętrza dobrze oświetlonego sklepu. Na pierwszym piętrze mieszkał znany ginekolog, doktor Kostecki. Prowadził tu praktykę prywatną, ale w czwartki był zajęty cały dzień na klinice AM, gdzie kierował oddziałem patologii ciąży. Obok zajmowała lokal jego córka z mężem i dwójką dzieci — ci wy­jechali na wakacje już z końcem czerwca. Na drugim piętrze mieszkała wdowa po profesorze UJ, Ziębiczowa, osiemdziesię­cioletnia, przygłucha, schorowana kobieta, która nie wycho­dziła z domu. Miała dochodzącą służącą, ale tylko do godziny osiemnastej. Naprzeciw zajmował mieszkanie emerytowany adwokat Stanisław Jura. Na trzecim piętrze prócz dziennikar­ki zameldowani byli pod numerem 10 małżonkowie Roliccy. On doktor etnografii, ona wzięta plastyczka krakowska, o wie­le od niego młodsza, znana w artystycznym światku z niepo­skromionego, władczego temperamentu. Jak poinformowano Walka w Instytucie Etnografii   Uniwersytetu Jagiellońskiego wziął on urlop od 25 lipca. Wybierał się na wypoczynek po­łączony z pracą naukową do Tajlandii na sześć tygodni. Miał zamiar zebrać materiał muzyczny i podania do badań porów­nawczych nad modelami  kosmologicznymi pierwotnych kul­tur różnych regionów świata. W ,,Locie” szybko odnaleziono po­twierdzenie rezerwacji i wylotu z Okęcia pary małżeńskiej 25 lipca rejsem 224 o godzinie osiemnastej trzydzieści do Bangkoku. Dane te zebrane razem nie nastrajały optymistycznie. Morderstwo zostało przygotowane drobiazgowo. Aha, i jeszcze ten inżynier spod dziewiątki, od roku na kontrakcie w Tunezji, samotny nafciarz, pracownik koncernu „Nafta — Węgiel — Chemia”. Wybór terminu, po pierwsze w lipcu, miesiącu urlo­pów i wyjazdów, po drugie dzień po wyjeździe sąsiadów mie­szkających vis a vis Grabież sugerował, że przeprowadzono dokładne rozpoznanie, także czwartek — dzień, kiedy ubywał jeszcze jeden, potencjalny świadek wraz ze swoimi pacjent­kami, Kostecki. Również godzina, kiedy wiadomo było, że nie ma już gosposi u profesorowej, a emeryci gapią się na telewi­zyjne Wiadomości, zamiast przesiadywać w oknach czy przy wizjerach. Kamieniczka stała pusta, tylko Ziębiczowa i Ju­ra mogli coś powiedzieć. W tej sytuacji Walczyk większe nadzie­je wiązał z sąsiednimi kamienicami, zwłaszcza z tą naprze­ciwko.

Koło siedemnastej przekroczył próg tego domu. Przywita­ła go ciemna, chłodna sień typowa dla starych kamienic, przy­nosząca ulgę po upale ulicy, ale i zapach stęchlizny związany z wilgocią i zagrzybieniem.

O dwudziestej miał za sobą prawie wszystkich, a przed so­bą ostatnie mieszkanie, na trzecim piętrze. Twarze, słowa, gło­sy. Zeznania zmieszały mu się w jednolitą papkę, z której nie udało się wycisnąć grama sensownej informacji mogącej sta­nowić jakiś punkt zaczepienia. Dzwonek u drzwi nie działał. Tabliczka głosiła: M. H. Okińczyc. Okińczyc? Jakby gdzieś już słyszał to nazwisko, ale gdzie i kiedy? Inspektor przygładził krótko przystrzyżony, przypominający szczoteczkę do zębów, blond wąsik i zapukał. Po chwili dały się słyszeć po drugiej stronie energiczne kroki. Stukot damskich pantofli o twardej podeszwie. „Młoda kobieta” — pomyślał. Istotnie, kiedy drzwi się ostrożnie uchyliły ujrzał zgrabną dziewczynę o miłej twa­rzy i kruczych włosach spiętych niedbale w kok. Twarz dys­kretnie umalowana, odrobina różu na policzkach, wielkie, nie­bieskie oczy. Nie miała stanika, a narzucona niedbale, niedopięta podomka rozchylała się zbyt odważnie na udach. Roz­iskrzone zawadiacko spojrzenie, pełne zmysłowe usta. — „Ła­dna dziewczyna” — dodał w duchu, nim się przedstawił po­kazując legitymację.

—  Czego pan chce?! — rzuciła niskim, aksamitnym gło­sem, który od razu spodobał się Walczykowi.

—  Prowadzę pewne dochodzenie. W sąsiedztwie dokonano zabójstwa, i przepytuję mieszkańców okolicznych kamienic…

—  Słowem — przerwała mu ostro. — Na gwałt szuka pan jakiejś ofiary, żeby ją czym prędzej posadzić za kratki?! Taki przystojny, a taki gnojek!

Walk na moment zaniemówił. Zdarzało mu się często być powitanym w niezbyt miły sposób, ale zdecydowanie rzadko obrzucano go od progu obelgami.

—  Dziękuję,   że doceniła pani moją urodę, ale chyba zbyt słabo się znamy, aby pani opinie na temat mojego charakteru mogły być przemyślane, a tym bardziej trafne.

—  Każdy ubek to gnojek. Gnojek do kwadratu — rzuciła gniewnie. Myślicie, że wystarczy zmienić nazwę, kolor tablicz­ki, liternictwo, pieczątkę, wsadzić orłu koronę i już wszystko gra?! Gra, ale taka, w której zawsze przegrywa ta sama stro­na!

—  Asiu?! Asiuuu?!!! — kobiecy głos z wnętrza   ciemnego mieszkania chwilowo uwolnił Walka od tej pięknej Furii. —  Kto przyszedł?!

—  Jakiś gliniarz do nas!!! — krzyknęła Asia. — Szpicel, ciociu!

—  Gliniarz?… To znaczy, że policjant?! Jak ty się wyra­żasz?! Poproś zaraz, w drzwiach rozmawiać niegrzecznie!…

—  Proszę — powiedziała przez  zaciśnięte wargi, co za­brzmiało jak syczenie żmii. i odsunęła się na bok.

Walczyk wszedł. W zagraconym przedpokoju wyminął ją z tru­dem, ocierając się przy tym o jej biodro, brzuch i rękę. Nie cofnęła się pod jego dotykiem ani o milimetr, prowokacyjna i pewna siebie. Owionął go intensywny zapach potu dziew­czyny pomieszany z wonią tanich perfum. Niektóre z kobiet o wyglądzie lukrowanych aniołków, kiedy tylko otworzą usta, za­latują po prostu podmiejskim rynsztokiem, albo babą jędzą zdolną zatruć jadem nie jedno małżeństwo, ale tysiąc wsi i miast. Ta najwyraźniej należała do tego drugiego gatunku, a jej słowa wskazywały niedwuznacznie, że zdążyła liznąć nieco polityki z jakiegoś zatrutego źródła. „Może to studentka pra­wa malująca po murach anarchistyczne hasła i pikietująca so­wiecki konsulat przy pomocy petard i kamieni?” — pomyślał, ale zaraz się zastopował. Zwichnięcie zawodowe, wszędzie wi­dzieć tylko swoją pracę, a w każdym jej obiekt. Wbrew swym oczekiwaniom mijając ją nie poczuł odrazy, tylko podniecenie. Ich oczy zetknęły się i było w jej wzroku coś zimnego, ale i nie­szczerego. Obrzydzenie raczej deklaratywne, a chłód pozorny. „Czyżbym się jej podobał?”. Walczyk przez moment poczuł wzbierające pożądanie. Wszystko idzie w kąt, gdy się poczuje zapach samicy! Ale nie tym razem. Przypomniał sobie w po­rę, po co przyszedł. To nie był czas na flirt. Poza tym nie znosił smarkatych działaczek i feministek, na taką mu wygląda­ła.

Pokój, w jakim się znalazł, był niewiele jaśniejszy niż ko­rytarz i z pewnością nie mniej zagracony. Antyki. Zdawało się. że okno jest na końcu kilometrowego tunelu. Okińczycowa le­żała w łóżku. Siwowłosa, koło siedemdziesiątki, skóra pomar­szczona jak pergamin, ale na twarzy ślady minionego piękna, Z makatki nad łóżkiem spoglądał na Walka dystyngowany mężczyzna w smokingu, z baretką Krzyża Virtuti Militari w klapie — portret olejny namalowany z niemałym talentem.

—  Podoba się panu? — zapytała stara kobieta chwytając uważne spojrzenie inspektora. — To  mój świętej pamięci mąż, pułkownik Okińczyc. Był żołnierzem z musu, z musu został bohaterem, tak naprawdę lubił tylko konie i historię pra­wa..

—  Studiował prawo? Jestem inspektor Walczyk — pocałował wyciągniętą ku sobie dłoń staruszki. —   To bardzo piękny portret.

— Malował go taki malarz Orzechowicz, miał talent, ale nie zrobił kariery. Ze zdjęcia. Kazałam go zrobić po śmierci mę­ża. Zdobywał Wał Pomorski i Berlin…

—  I nie doszedł do generała mając Virtuti? — dziwił się Walczyk.

—  Widzę, że jest pan dobrym policjantem i trochę złośliw­cem — zauważyła i pogroziła mu figlarnie palcem. — Nie, za to doszedł do plutonu egzekucyjnego w pięćdziesiątym dru­gim. Rehabilitowali go w pięćdziesiątym siódmym. Niech pan się nie dziwi mojej wnuczce. Zostałam sama z córką i sama przeżyłam resztę życia. To już prawie czterdzieści lat, jak go aresztowali i zabili… Tacy jak pan… Starałam się, aby zawsze o tym pamiętała…

—  Przykro mi. W każdym razie udało się pani. Nie tylko ona pamięta, ale jej córka także.

—  To brzmi jak wyrzut.

—  Przepraszam. To według mnie zasługa. Urząd Ochrony Państwa to nie dawna bezpieka. W każdym razie ja tak uwa­żam.

—  Ale czterdzieści procent ubeków macie w swoich sze­regach,

—  To okres przejściowy proszę pani, tak być musi. Ale odejdą, kiedy tylko to będzie możliwe.

—  Odejdą albo nie… ale zostawmy to,.. Czekałam na pa­na…

W tym momencie Asia zapukała do drzwi ł weszła nie cze­kając odpowiedzi.

—  Pewnie pan policjant napije się kawki? —  zapropono­wała z szelmowskim złośliwym uśmiechem,

—  Chętnie — odpowiedział wbrew jej oczekiwaniom i dłu­żej zatrzymał wzrok na jej nieco rozchełstanych piersiach. Miała pełne piersi, wąską talię, była szczupła. Czy te myśli odczytane z jego oczu spowodowały, że się speszyła? Walk triumfował.

—  Mnie też zrób małą, Asiu — powiedziała Okińczyco­wa.

—  Ale tobie nie wolno babciu. — Była zła na siebie, bo ten bezczelny policjant spowodował swym bezczelnym spoj­rzeniem,  że się zmieszała, a powinna mu była splunąć w twarz.

—   Zrobimy wyjątek — powiedziała spokojnie staruszka. — Możesz się napić z nami.

—  Nie, dziękuję — sprzątanie  ważniejsze   —   powiedziała i wyszła pośpiesznie. Serce jednak zabiło jej gwałtowniej a skronie pulsowały. Miała świadomość, że on patrzy na nią, a ona   odwrócona plecami do niego nie ma na to wpływu. I wiedziała dobrze na co patrzył!!!    Bezczelny! — Trzasnęła drzwiami.

—  Powiedziała pani, że czekała na mnie?!   —   wrócił do przerwanego wątku inspektor.

—  Tak. Przedwczoraj był tu pański kolega. Miał szczęś­cie, że Kasi nie było w domu, ona ma Katarzyna na imię, ale wścieka się z tego powodu, więc wołamy ją Aśka.

—   Mój kolega?    —    przerwał zdecydowanie te wywody Walk,

—  Tak, z policji. Wysoki, łysawy…

—  Ach tak — Walczyk był cholernie zaskoczony, ale zupeł­nie nie dał tego po sobie poznać. „«Rzeźnik» był tutaj! Przed­wczoraj! Przecież przejął śledztwo tydzień temu. Skąd to za­interesowanie i wnikliwość nietypowa dla policji?!

—  Ale ja mu nic nie powiedziałam, wie pan, nie uwierzy pan dlaczego, po prostu mi się nie spodobał…

—  A co takiego chciała pani powiedzieć? Czy widziała pa­ni albo słyszała coś, co się wiąże z zabójstwem naprzeciwko?

—  Widziałam go.

— Kogo?

—  Zabójcę!

— Skąd pani wie, że to był zabójca?

—  Kiedy wszedł do  kościoła, aż  dreszcz  mnie przeszedł. Modliłam się. Było wpół do ósmej, może parę minut mniej. Ogromny mężczyzna. Koło czterdziestki. Miał fioletowy podkoszulek.  Przeszył mnie  tymi  zimnymi,  przejrzystymi  ocza­mi. Były jak lód albo sztylet. A potem wyszedł.

— Co to był za podkoszulek?

—  Tej modnej firmy, co się ostatnio wciąż reklamuje w telewizji…

— Benettona?

— O, właśnie!

— I co było dalej?

—  Byłam tak poruszona, że wyszłam za nim. Patrzyłam, jak się oddala. Rozglądnął się  dwukrotnie dookoła i wszedł pod dwudziesty czwarty. Skończyłam się modlić, więc poszłam do domu. Jak pan widzi, mieszkamy dokładnie naprzeciw. W oknie na trzecim piętrze świeciło się światło. Jestem pewna, że ten fioletowy podkoszulek mignął mi w tym mieszka­niu.

—  Jest pani pewna?

—  Nie przywiązywałam do tego wielkiej wagi, więc się nie przyglądałam, ale pamiętam to wrażenie, myśl raczej, zresztą zupełnie przelotną: „Cóż on tam robi, taki typ spod ciemnej gwiazdy?!”. I zaraz potem pomyślałam, że w końcu różni ludzie chodzą po świecie i niekoniecznie to, co ktoś ma wypisane na twarzy, zaraz musi mieć w sercu.

— Czy pani wnuczka była w domu?

—  Tak, ale ona nic nie widziała. Brała kąpiel.

— Może mi pani opisać jego twarz? — Walk z trudem powstrzymywał żywsze tętno. Być może nie był to morder­ca. W każdym razie ktoś, kto odwiedził Grabież na parę mi­nut przed zabójstwem. Inspektor nie miał dobrych doświad­czeń z portretami pamięciowymi, ale tym razem postanowił nie zwlekać z zastosowaniem tej metody.

—   Zastosujemy metodę portretu pamięciowego, dobrze?! Staruszka z uśmiechem pokiwała głową.

—  Widzi pan, chciałabym pomóc, zrobię, co mogę. Ja wiem, że to jest wreszcie inny urząd, bo ten kraj cały jest już inny. Dzięki Bogu nigdy nie będzie mógł być taki jak poprzednio. Tylko dlatego to panu powiedziałam…

—  Dziękuję… Mam jeszcze jedną prośbę… Proszę nikomu o tym nie wspominać, absolutnie z nikim o tym nie rozma­wiać, nawet z wnuczką. To paskudna sprawa. Chodzi o pani bezpieczeństwo. Gdyby sobie pani przypomniała coś nowego, tu jest mój domowy numer — wręczył jej swoją wizytów­kę.

Przytaknęła na znak, że rozumie i będzie milczeć jak grób.

—  Czy mogę skorzystać z telefonu? Zrobimy ten portret w tajemnicy.

Potężny wrzask połączony z charkotem, który od chwili docierał do niej jak z głębi artezyjskiej studni, nagle stał się rzeczywisty. Zerwała się wsłuchana w ciemność, instynkto­wnie szukając pantofli gołymi stopami. Różane palce prze­mierzały gorączkowo puszysty włos bielusieńkiego dywanu, lecz nie znalazły. Dopiero teraz, zbudzona do końca, otwarła oczy i ogarnęła szarą przestrzeń pokoju pierwszym w pełni świadomym spojrzeniem.

—  Roman? Roman! — szarpała za rękaw mężczyznę leżą­cego obok na atłasowym błękicie prześcieradła.  — Roman, kochanie, zbudź się!

Ale spał. Zapaliła lampkę nocną na szafce obok ich rozle­głego jak lotnisko łoża. Mleczne światło rozlało się delikat­nym blaskiem złamanym przez matową umbrę.

Podziel się!