Na Święto Godów: Czesław Białczyński „Tomirysa i Czaropanowie” (fragment)

Czesław Białczyński Tomirysa i Czaropanowie (fragment)

Te sceny nazywam „pierwszym spotkaniem” (poprzedza je Podtytuł Umiejscawiający, którego tutaj nie publikuję, ważne motto Szóstego Wymiaru, które wytycza Głębię i jeszcze jedna, zasadnicza scena: Wprowadzająca) – oddaję je Wam na Święta Godów, pod skrzystą choinę, złoty snop lub złocisty świat Światła Świata.

CB

© by Czesław Białczyński

ISLANDS-IN-THE-SKY-ssp1Mark Henson – Podniebna Wyspa (to jeden z wariantów ilustracji, które oddają dobrze ducha powieści)

Z Królestwa SIS – Tomirysa i Czaropanowie – Świątynia Dziewięciu Kręgów

 

Rozdział 1 – U wrót Jamy Kosza

…..

Dobrosław skończył właśnie obiatę dla Rodżany, Pani Przy Rodzie Stojącej, i zebrał resztki żertwy do naczyń. Pokłoniwszy się nisko kapom rodu Rodów i palwanowi Rodżany-Przyrody, powstał i wpatrzywszy się w niebieskookie spojrzenie bogini wzniósł ręce nad głowę. Sprawdził, czy barwne bajorki z prośbami, jakie zawiesił po żertwie na kapach, zwisają prosto, i czy są zawieszone w należytym porządku. Upewniwszy się zatoczył rękami koło w dół i pochylił kornie głowę wypowiadając w duchu: – Niech się stanie! – Złożył dłonie pod brodą i opuścił ręce splatając lewą dłoń z prawą poniżej pasa, w koszyczek. Gdy wyprostowane kciuki zetknęły się czubkami, skupił się, wytworzył obraz o jaki mu chodziło, po czym wyemanował ów myślokształt.

– Tak będzie! Tak jest! – powiedział na głos.

Złożył jeszcze jeden ukłon przed symbolami bogini. Dym kadzideł parł równą, spokojną smugą pod dach kapiszty. Odprężył się. Modły będą spełnione, ofiary zostały przyjęte. Zebrał na tacę naczynia, resztki korowaju, pojedyncze główki kwiatów oraz garść wiśni. Na środku postawił Czarę z uświęconym miodem, wkoło niej opróżnione czarki i podstawki z wypalonymi trociczkami, i wycofał się tyłem ku Wrotom Świątyni, przerywając święty krąg wyznaczony linią popiołu na posadzce. Opuścił kącinę i teraz dopiero, odłożywszy naczynia na próg, pozwolił sobie na trzy głębokie, rozluźniające oddechy.

Rozsiadł się i wciągał właśnie kierpce, gdy kątem oka dostrzegł niesłychane zjawisko. Dziewczyna z czarnym jak noc warkoczem, niczym sarna przemierzała długimi susami łąkę, wiodącą do kamiennego mostu nad Rozpadliskiem – jedynej drogi na Wyspę Drzewa. Rozpoznał ją bez wysiłku, chociaż przybył do świątyni zaledwie wczoraj wieczorem i oczywiście nigdy jej wcześniej nie widział. Pomiędzy gromadami mówiono o niej z nadzieją.

Dobrosław pozostawał ostrożny, by nie rzec pełen wątpliwości. Była przecież taka młoda, niedojrzała, zaledwie czternaście wiosen, które skończy za kilka dni. Dziewczyna przemieszczała się bezszelestnie, a biała koszula rozpostarta za nią niczym wstęga, sprawiała, że wydawało się, iż nie dotyka stopami ziemi, lecz unosi się w powietrzu. Wiatr rozwiewał jej szatę i ukazywał smukłe, śniade ciało o pięknie wyrzeźbionych mięśniach. Pierś miała proporcjonalną, ramiona wojowniczki nawykłej do władania harą[i] i napinania cięciwy łuku. Dobrosław poczuł w głębi serca smutek. Dlaczego na nią to padło, przecież to dziecko… Do tego tak doskonała piękność i tak władcza natura. Czy ona zechce poddać się wyrokom?! Czy uwierzy, że taki jest jej wierg-wyrok, kosz-los, przeznaczenie wplecione w Złotą Baję Wszech Istności? A może stanie w poprzek przepowiedni, i uczyni coś na przekór bezlitosnemu powołaniu, jakie narzucają na jej zbyt młode ramiona górytki i kowalisowie z Jamy Arki? Wiedunowie i wiedźmy najtajemniejszej gromady żerców Sistanu! Osoba tak gwałtowna mogła w każdej chwili uczynić coś niespodzianego. Dobrosław pełen był złych przeczuć. Władcze przyrodzenie biło z każdego jej ruchu, z uniesienia brody nad smukłą szyją, z przenikliwego spojrzenia, ze zdecydowania w owym kłusie, prawie cwale, który nie liczył się z żadnym niewłaściwym stąpnięciem, z żadną przeszkodą, ostrym kamykiem, wykrotem, uskokiem! Jeśli Rada Starowieku źle wybrała, będzie to największa klęska wszechczasów. Królestwo SIS, ta odwieczna i wszechogarniająca potęga, ta kolumna człowieczeństwa sięgająca Nieboskłonu, ten Kagan Wiedy Przyrodzoney, Nosiciel Tysiącletnich Tajemnic Nieskończoności i Wszechrzeczy, to niewyobrażalne królestwo obfitości i siedlisko myśli, które zaczyna się tam gdzie wschodzi słońce, na Iskonie Kończudki, a sięga dalej niż ono zachodzi, na Wyspy Wenelądu, gdzieś po drugiej stronie Styksu i Atli, gdzie kończy się cały świat, to niewyobrażalne Czarstwo Cudów, pełne szczęśliwości i bogactwa, po prostu przestanie istnieć! Nie będzie to klęska jak w bitwie, nie będzie to żaden podbój i chwilowe poddanie innemu władcy, nie będzie to niewola i poniżenie – to będzie całkowity koniec. Koniec raz na zawsze! Prawdziwy koniec Tego Świata!

Czy rękami, tej tak kruchej i krnąbrnej istoty może dokonać się przeniesienie Światła Świata i Praw Wiary na Drugi Brzeg? Księżniczka walecznych Mazogątów, następczyni tronu nad Oralem. OR-RA-AL-LAcha. A jednak czy podoła? – Czy podoła?! – Dobrosław wyciągnął się na palcach, by nie stracić jej z oczu. Była niewyobrażalnie piękna w tym biegu. Poczuł brzemię starości, trudów, przez jakie przeszedł. Czas Ciemności będzie wypełniony okrucieństwem i pychą. Ten czas we władaniu strasznej bogini Kalji szczególnie niepomyślnie dotknie kobiety! Żeby dokonać owego Przeniesienia potrzeba przecież bohatera, gieroja, herosa, który zwycięży smoki i wraże harmie, który przejdzie przez rzeki ognia i nie ulęknie się kamiennego zimna Zaświatów! Dobrosław poczuł, jak jeżą mu się włosy na całym ciele. Jakby śmiertelny dreszcz. Jakby okrutna Zmora chwyciła ciało w kleszcze. Przeczucie nieuchronności wyroków? Od świątyni powiało nagle martwym chłodem. Mimo bezwietrza boskie stanice nad dachem chramu załopotały gwałtownie i zamarły. Czyżby w ściany budowli, właśnie teraz, wtopili się lodowym przetryskiem sam Mor-Moroz, Mar-Duch, Mor-Hołd, Pan Wieczystego Mroku, w parze z Marzanną-Marą, Panią Krainy Śniegu, Władczynią Zarazy? Czyżby skupili właśnie na nim, na czarowniku Księżyca, swoje zimne spojrzenia Władców Życia i Śmierci, dzierżących w rękach młot i sierp, bezlitosne umartwiające byt narzędzia?

Poranne powietrze stało nieruchomo i zapanowała śmiertelna cisza.

snow_knightCraig Mullins

Tamara przemierzała szeroki most wielkimi susami. Biegła na bosaka, bo choć był to most z kamienia, jego nawierzchnię stanowił kobierzec świętych traw i ziół, systematycznie żętych srebrnymi sierpami Nawojek na paszę dla Złotorogiego Cudożara i ryby-nieryby Karanowy. Most ciągnął się pół stai[ii], a jego środkowe, najwyższe kolumny wznosiły się z dna rozpadliny niczym grube, skręcone wieże. Pomiędzy dwiema skałami , daleko w dole, jak w kotle czarownika, pieniła się kara Orowoda, strumień, który spadając w dół rynnami i wodospadami owijał się po wielekroć wokół Wyspy niczym błękitny wąż i daleko w borze, w kotlinach, przeradzał w Rzekę Rangę. Po obu stronach drogi, przy kamiennych balustradach, ustawiono kapiszty – spadzisto zadaszone stołpy Osiemdziesięciu Ośmiu bogów. Czterdzieści cztery po każdej stronie, aż do Bram Wyspy. Tamara spieszyła się, bowiem wiedziała, że czekają na nią. Cała drużyna niecierpliwiła się już w związku z jej spóźnieniem. Parskanie wierzchowców, sprawdzanie rynsztunku, kołczany, strzały, łuki i ich cięciwy, hary poprawiane na pasach, kirule i wadźry u boków. Śmiechy, chichoty skrywające napięcie przed próbą. Tamara postanowiła jednak porozmawiać z Drzewem i dosiąść Złotorogiego, ponieważ tylko on znajdował bez wysiłku czarowne górskie przejścia, a zamierzała doprowadzić dzisiaj Mazonki dosyć daleko, pod Jabłoń Spora do zaczarowanej Kotliny Szyszaków. Przed każdym stołpem – boskim posągiem, stupą, powinna się chociażby zatrzymać, stanąć i pochylić głowę, ale nie zwolniła biegu. Posągi otaczały bajeczne ołtarze z kamieniem ofiarnym i misą żywej wody, udrapowane kaskadami żywych kwiatów wokół karłowatych drzewek przynależnych odpowiednim bogom. Sztuka pomniejszania drzew, krzewów i kwiatów tak, aby mimo tego zabiegu nie straciły zdolności owocowania i wydawania nasion, stanowiła najwyższą tajemnicę Świątyni Rodów. Tamara była jedną z kwietnych wiedźm, ale mimo to idealne miniaturowe brzozy, modre świerki, czy karłowate dęby okryte drobnymi żołędziami, budziły nieustannie jej zachwyt i zadziwienie. Teraz nie miała czasu nawet rzucić na nie okiem. Jej wzrok bezbłędnie jednak wyławiał spośród kwiecistych kaskad ołtarzy małe kobiece figurki ze złota. Otaczały one wianuszkami wyniosłe pomniki bóstw i szły w setki pomnożone przez wszystkie kapiszty, w których stały. Te milczące, nieruchome, ofiarne figurki, zamarłe w skomplikowanych pozach, budziły w niej dreszcz lęku. Nie było wśród nich dwu takich samych. Gdy zbliżała się do mostu, mimo pośpiechu i zamyślenia, zauważyła przy chramie Rodżany tego wysokiego, białobrodego starca w czerwonej długiej tunice. Co tutaj robił? Kto go wpuścił? Mężczyzna w przybytku Rodżany to rzecz niezwykła! Zapewne nie byle kto! Tamara wyobraziła sobie, że jest czarownikiem Chorsów przybyłym z tajną misją. Świątynie Dziwieniów i Rodów jako „sprzężone” najbliżej z chramem Chorsa-Horosa, czyli Panami Księżyca, a więc Władcami Taj, posiadały wiedzę o najgłębszej Tajemnicy, o Dniu Osta i Łodzi Osta oraz o CZARCE NOVEGO – NOWEJ CZARZE. Tamara przez moment poczuła wielkie podniecenie. Tak naprawdę tylko oni, czarodzieje Chorsa-Anu i Łuny-Chorsiny-Any, wiedzieli wszystko o ciągu wydarzeń, jakie przejdzie ludzkość, aby osiągnąć Dojrzałą Świadomość i Oświecenie – stan, który da ludziom, gotowość do przyjęcia Wielkiej Zmiany – Sprzężenia Bytu-Istu z Wiecznością. Po co przybył? Czy Krysta wie o jego obecności? Z pewnością, nie dopuszczono by go do kąciny i palwanu bogini, gdyby nie wyraziła na to zgody.

gardens-of-babylon

Tamara nie zaprzątała sobie długo głowy jego osobą. Już dobiegała do Bramy, a u jej wrót witały ją radosnym ujadaniem czarne psy. Było ich dziewięć – tyle samo co tamtych, które otruto. Tylko jeden z nich ocalał, wtedy. Wzdrygnęła się na myśl o tym dawnym wydarzeniu. Odtrąciła od siebie przykry obraz z przeszłości. Psy lizały ją po dłoniach i policzkach, i skomlały przymilnie. Dlaczego właśnie dzisiaj pomyślała o tamtej okropnej sprawie sprzed dziesięcioleci? Kradzież Ziaren Drzewa! Straszne wydarzenie… Ale oto nadbiega już Złotorogi, pochyla kark, wita się.

– Pani, pani, gdzie byłaś tak długo? Czemum cię tyle czasu nie widział?

– Kochany Złotorogi, Cudożarze, nie możemy spędzać życia tylko na przyjemnościach – śmiała się – Ja też mam obowiązki. Musiałam się im oddać. Nie tylko ty jesteś zajęty pilnowaniem Krasnego Wiszu, inni mają równie ważne zajęcia związane z Dzieworodem, tyle, że w świątyni.

I zadarłszy suknię dosiadła go na oklep. Już pognali razem, upojeni wspólnym biegiem, pogrążeni w cwale, oddaleni od całego świata. Podążali wprost w Niespotykanie Czarowną Krainę Świętej Wyspy, Świętej Skały Kara, Jaskini Waru w jej wnętrzu i Świętego Drzewa na wierzchołku: Wyspowiszu, Krasy, Wiszni, Wierszby. Na samym środku, pośród oceanu bujnych traw przygiętych wschodnim wiatrem, wznosił się potężny pień, którego nie objęłoby i trzydziestu chłopa. Złote konary pochylały się z wysoka ku ziemi, roziskrzone światłem wschodu. Strzeliste listki jarzyły się, dotykając czubami ukwieconej łąki. Tamara zeskoczyła ze swego urodziwego wierzchowca, nim zdążył się zatrzymać u pnia. Przypadła do drzewa i objęła je czule.

– Drzewo Przekrasne, Odwieczne, Drzewo Wiszące, Święte Drzewo, jak mnie dzisiaj powitasz?

– Powitam cię pięknie, moja pani, boś mi wielce miła. Powitam cię pieśnią tysiącletnią, poszumem drzewej pamięci wszechistów świata – zaskrzypiały potężne konary – Moja piękna panno, jakże to przyjemnie znów czuć twoje dłonie – dopowiedziały delikatnymi szelestami pojedyncze listki – Miłe, ale i smutne będzie to moje dzisiaj witanie. Smutno mi, bo zbliża się twój czas.

– A cóż w tym smutnego?! Wprost już nie mogę się doczekać Przejścia. Już chciałabym być kapłanką, nie rozstawać się z Tobą i ze świątynią!

– Sssst… ależszszsz… to przejśśśście, to bolesssna sssssprawa – To Oplit, Sławnir, Wizunas, Onawiel, Czarny Wąż Czasu przemówił, przesnuwając się z konara na pień – Do boleśśśccci thhakhh cccciii sssspieszszszno? – Wielka głowa węża znalazła się na wysokości jej twarzy.

Na grzbiecie lśniły mu srebrnoszare łuski, jak zbroja misternie kowana. Wielki był, wspaniały. Na głowie nosił koronę ze złota szczerego, zdobną w diamentowe liście, która siała dookoła najpiękniejszy blask. Nieruchomymi oczami o podłużnej źrenicy, zielonymi jak drogocenne szmaragdy, przyglądał się uważnie dziewczynie. Sam Król Wężów, który przepełzł z Jaskini Waru pomiędzy korzeniami odwiecznego drzewa, by strzec dziś wierzchołka góry.

– Ból mi nie straszny. Któż to wie lepiej od ciebie, z którym ćwiczyłam zapasy?

– Wiem, ccccssssssyt, od dawna gotowassśśś, thhak, gotowa jessstessśśś, wieeem.

Tamara uśmiechnęła się i pogładziła Oplita po lśniącym, ciepłym karku. Król Węży zakołysał się w pełnym dostojeństwa wężowym tańcu, a potem zaspokojony jej śpiewnym głosem i dotykiem cofnął się na konar. Oplótł się wokół strzelistej gałęzi z okwiatami nasion zbóż i zamarł w bezruchu.

– Przejście. Dojrzałość. Święte obrzędy. Nowe obowiązki – rzekło drzewo – Najczęściej to oznacza także czas rozstania.

– Nie rozstaniemy się nigdy , przenigdy, o Drzewo! – zapewniła je gorąco.

– Wiemmmm – zaszeleściło drzewo – Nawet gdy pojedziesz daleko i nigdy nie wrócisz, będę zawsze obecne w twoim sercu. A jeśli twoje serce pęknie, ty będziesz zawsze żyła we mnie, w mojej korze, w mojej koronie, w moich nasionookwiatach, w mojej niczego nie zapominającej pamięci.

– Ależ Drzewo Święte, ja naprawdę nigdzie się nie wybieram! Ani myślę tracić głowę czy serce!

– Niech ci się wiedzie zawsze tak, jak powiedzie się dzisiaj. Ten dzień jest najbardziej pomyślny.

– Przestań! Zostaję tutaj! Naprawdę nigdzie nie odchodzę!

– Śliczna księżniczko, nie zawsze możemy pójść, dokąd chcemy i być kim chcemy. Nie odchodzimy, a jednak coś odchodzi. Koło Czakr dokonało pełnego obrotu. Idzie trudny czas, Czas Kalji. Tego nikt nie zdoła odmienić. Są jednak istoty, mogące zapobiec najgorszemu.

tree5Craig Mullins

– I zapobiegną! Możesz być pewne. Nie smuć się Święte Drzewo, nic mi nie grozi.

– Sława księżniczko, Sławaaaa! – wyszeptały liście przepuszczając słoneczne promienie pod zwartą kopułę konarów. Baldachim gałęzi zachwiał się, liściosklepienie zaiskrzyło. Klinga światła wpadła w oko Tamary – Sława, Chwała, sława, chwała, chchchwałłła… ałłłłłłaa… swarrr…rgha…rha… – zaszeptywały listki i powtarzały wtórujące im nasionookwiaty.

– Nie, nie odejdziesz… nie opuścisz nigdy gór… – wyszeptał Wąż Anafiel – Oderwij od mej korony małą gałązkę, jeden złoty listek i kwiat szmaragdowy. Kamień zostawisz, gdzie każe ci serce. Listek noś zawsze przy sobie… nawet mała cząstka Wężowej Korony czyni niewidzialnym. To KobRAtna KORona. Widzieć cię będzie tylko ta osoba, która cię miłuje najbardziej… i ja, Król Wężów. – Onawiel pochylił niżej głowę, by mogła łatwo sięgnąć diademu.

Uformowany był w wijący się czarno-złoty stożek, wysadzany tysiącami kolorowych kamieni, którego sploty uwijały nakrycie głowy. Wygięta szyja kobry wznosiła się z tyłu nad szczytem głowy Owijona, tak że jej główka patrzała diamentowymi oczami znad wielkiej głowy właściciela. Kobrza, K-obratna Korona.

– Ssssława, ssssssława… – wysyczał, gdy chowała roziskrzoną gałązkę w kaptordze na sercu.

I zniknął w rozłożystej jak las koronie Krasnego Wiszu. Jego Królewski Strażnik, Oplit-Owijon-Anafiel.

Dziewczyna ucałowała Korzeń, Korę, Konar i Koronę Drzewa Świętego oraz pokłoniła się Dzieworodowi. Z westchnieniem dosiadła złotorogiego wierzchowca i popędziła do towarzyszek.

Mimo wszystko Krasny Wisz nieco ją zasmucił, a Wąż Czasu, Anu o Tysiącu Imion, lekko przestraszył. Ale smutek w jej wieku nie ma na długo przystępu do serca! Już cwałowali przez most, już gnali ku Nawojkom, a myśli Tamary skupiły się na ich dzisiejszej próbie.

foggy_horseCraig Mullins

Rah Warsz i Okras przedzierali się przez Kamienie już od tygodnia. Posuwali się chyżo na północ, ku słynnej Górze Kary i Wyspie Drzewa Krasy – Wiszni[iii]. Towarzyszył im mrukliwy młokos, przewodnik z plemienia Bierwanów, którego zgarnęli niemal siłą u stóp gór nad Rawą-Wolgą – Wielką Rzeką. Kiedy go zabierali, cała zadruga uderzyła w taki płacz, jakby mieli już swojaka nigdy wśród żywych nie obaczyć. Nie dziwota. Nawet najstarsze babki znały tych jeźdźców już tylko z opowieści, które snuto przy obróbce lnu i pleceniu konopnych powrozów. Zwłaszcza o pamiętnej dla pokoleń krwawej nocy, Nocy Kary, kiedy Ryba wypłynęła i zginęła z ręki złodziei, a oni spalili wszystkie sioła Spisaków i przy pomocy krzywych mieczy-har wyrżnęli ich co do jednego w grodzie Kamień. O starodawnych strażnikach powiadano tu historie mrożące krew w żyłach. Straszono nimi dziewki i rozbrykaną dziatwę. Kiedy w nadwołżańskim siole pojawili się dwaj jeźdźcy okryci od stóp po czuby ostrych szyszów czarnymi guniami, a do tego na ciemnych jak bezgwiezdne niebo, szlachetnych wierzchowcach, sielanie rozpierzchli się po borze, jeno się kurzyło. Tylko ten jeden młokos, o imieniu Darwan, nie zdążył pierzchnąć, gdzie pieprz rośnie. Zgarnęli go bez słowa, a zadrudze rzucili z sakiewki garść drobnych jantarów. Potrzebowali przewodnika, a ten był już postrzyżony i wyglądał na bystrego górala. Imię zdradził im po trzech dniach wędrówki, kiedy się wreszcie pierwszy raz odezwał.

Teraz, prowadzeni krętymi ścieżkami przez młokosa, znaleźli się już na urwiskach Góry Brzeżnej, przez którą przeprawili się wczoraj. Zaborzanie i Tuńdrakowie, żyjący na samej północy nazywali ją Krakiem Ragany, Ragnakrokiem albo Ragana-Rog – Skałą Bogini Ziarna[iv]. Parnowie z południa powiadali o niej – Hara Berezati – Góra Brzozowa i Brzeżna. Za nią już tylko Otchłań Nawi.

Stąd mieli do celu nie tak daleko, w linii prostej ledwo z pięćdziesiąt stajań. Ale po perciach i źlebach znaczyło to dzień drogi bez przestanku, albo i dwa, a czasem nawet trzy, przy złej pogodzie. Podążali do świętego gaju i chramu Bogów Żądzy i Miłości – Dziewów Krasnych, oraz do świątyni Roda i Przyrody-Rodżany. Sześć dni temu przeszli przez łagodne górskie pasmo Nurusów i wkroczyli na Ziemię Białowodzia. Przypomniało im to dobitnie skąd pochodzą i jakie klątwy ciążą na ich barkach. Ich obecna ojczysta Nurusja leżała hen na zachód, lekko licząc ze trzy tysiące stajań, w zupełnie innych górach. Ta tutaj była tylko wspomnieniem, Krainą Dziadów – duchów przodków. Odkąd ich plemię okryło się niesławą, żaden z nich nie postawił stopy na pąciach, wijących się pomiędzy szczytami owych gór. A przecież wyniosłe, granitowe grzebienie odgradzające Mazję od Lądu, nazywane dzisiaj wieloma imionami, jak Mienie, Kamienie, Rawy, Orole albo góry Zaborejskie[v], nosiły kiedyś dumne miano Gór Panów. Plemię Nurusów i gromada wtajemniczonych strażników Wyspowiszu, Czaropanów, panowały wtedy w tych górach niepodzielnie. Góry ciągnęły się zwartym masywem od północy, od białych, wiecznie zamarzłych mórz Dalekiej Siewierzy, aż do Morza Koszpijskiego i Jeziora Oral na południu. Tam przechodziły w rozległy stepowy płaskowyż Turgaju, opadający w Dolinę Orol i Starą Kolibę na wschodzie, a na zachodzie w Okowski Las.

Udało im się zaskoczyć górali w siole, ale potem jakimś sposobem musieli owi posłać wici ku kolejnym szczytom, bo odkąd weszli w tę zakazaną dla nich krainę, nie spotkali ludzkiej istoty ni zwierzyny i tylko z daleka widzieli stado kozic. Poza tym napotykali ślady drapieżników – odchody śnieżnego tygrysa, niedźwiedzie i wilcze odciski łap przy wodopojach – czy nieliczne sarnie oraz zajęcze tropy na ścieżkach. Nawet mali szamani zadrużni potrafili skutecznie przesyłać wieści, czy rzucać wrogi czar na najbliższą okolicę i spowodować, by zwierzyna kryła się przed „złym”.

– Bierwanowie? – zastanawiał się na głos Okras, któremu doskwierała milkliwość kompanów, a głód burzył głośno soki w żołądku – Czy to plemię pochodzi od wielkiego Bierły Pierwszego, słynnego w świecie kagana?… Słyszałeś Rogu o takich ludziach?… Skąd oni się wywodzą?… To ci sami, co Bierygowie?!

Był środek krótkiego lata, z nieba lał się żar, a wokół nich unosiły się sine tumany komarów, zjawisko typowe dla tajchu. Jednak żaden owad nie przekraczał świetlistej niczym aureola linii, zakreślonej o dłoń, wzdłuż ich postaci. Przewodnik biegł przodem niczym zwinne zwierzę. Lekko pochylony ku ścieżce, nerwowo rzucał ciemnymi oczami pod nogi i na boki, lustrując skały. Jemu komary wciskały się wszędzie, jak ciemna rozbryzgana lawa, lecz on nic sobie z tego nie robił. Głowę i twarz miał osłoniętą siatkową materią czarczołu – przezieradła, a dłonie miękką rękawicą z aksamitnej baji. Koszula z przylegającym do szyi wysokim kołnierzem, luźne pludry zwężające się do dołu w rodzaj owijaczy i wysokie skarpety oraz skórzane kierpce ściśle chroniły resztę jego ciała. Materiał był przewiewny a jednocześnie lity, dobrze dobrany do tutejszych warunków. By jednak wytrzymać w takim okryciu letnią kanikułę, trzeba się było tutaj urodzić. Darwan poruszał się lekko i zwinnie. Na równinie nie był wiele wolniejszy w biegu, niż wierzchowiec w lekkim kłusie. Na górskich ścieżkach szybkość konia i górala zrównywały się. Zwierzęta wojowników również miały czarczafy na głowach i czadry, lekkie przewiewne kapy, na piersiach, grzbietach i zadach. Dopiero na czadrę zakładano siodło, a popręgi wnikały specjalnymi wycięciami pod materiał. Całą skórę zwierząt natarto starannie ziołami odstraszającymi owady. Tę mieszankę, w skład której wchodziła koćmiętka, wrotycz, tymianek i ziele bazyliszków, wciąż przechowywano we wzornikach zielnych w Harskich Górach, w ich nowej ojczyźnie. Choć tam komary nie dawały się we znaki tak, jak tutaj.

– Bierwan, Palwan, Zerwan… Derwan… – mruczał pod nosem Okras – Hej, ty?! Darwan! – rzucił do przewodnika – Od kuda wy bieroca sę, kako y cało plemieni? Kuda wasz lud rodyłsa?

Darwan przystanął w biegu.

– Et dalje na wstoczy – odrzekł – Tam kady Soł-Rażid-sa, kady se ukazywa z Ra-dywanom Suaraga.

– Co on rzecze? – zainteresował się w końcu Rah – Zupełnie nie rozumiem. Maty moja pohożdyłas snad Grani na zapadje. Ja dobru bieriu mow Lęgów, Łużykow y Slengow, horze lepie tyż Harow y Budynow, tych tut na wschod, da thieżko.

– Mówi, że to daleko, tam gdzie Swarożyc się ukazuje o wschodzie w Rydwanie Swaroga.

– Na Iskonie Czudzi, na Kończudce[vi]?

– Ciii! – Darwan przyłożył palec w błękitnej rękawicy do czarczołu na wysokości ust.

Zamilkli. Nie było słychać nic niezwykłego. Nic, poza poszumami iglastych drzew i nieustającym bzyczeniem. A jednak on już słyszał. Rah i Okras musieliby użyć mogtowiji, żeby mu dorównać, lecz na to szkoda było trwonić sił. Starczyło już, że rozwinęli „świadome” pole dla ochrony przed owadami. To zużywało energię i rozpraszało uwagę, ale w mniejszym stopniu, niż gdyby się musieli od nich opędzać.

 

Pąć wychodziła w szeroki przestwór boru na płaskowyżu, między kolejnymi szczytami. Spieniona ciemna zieleń północnej puszczy rozlewała się po stokach i skałach, gdzie kosodrzewina przeradzała się w szmaragdowe sosnowe łachy. Drzewa blisko szczytów wyglądające jak miniaturki, tu gwałtownie normalniały w rozmiarach i pokroju – las zyskiwał rzadkie, lecz mszyste poszycie, podobnie jak naskórek dojrzewającego chłopca zyskuje niespodzianie rzadki zarost. Powietrze było nasączone zapachem żywicy w ten nieuchwytny sposób, który powoduje, że zawsze mam poczucie nienasycenia.

W zupełnej ciszy przemierzyli pół stai w dół zbocza, aż knieja rozrzedziła się, przechodząc w jasnozieloną halę. Darwan powstrzymał ich przed przekroczeniem skraju puszczy. Zamarli w cieniu drzew, obserwując łąkę.

-Hej Lalijje! Hej Lalije, et sę wiil-lilijjje, sę saospęto na swęto mudhryje! – dobiegł ich dźwięczny zaśpiew dziewczyny.

Zaraz potem ujrzeli ją i z trudem powstrzymali się od westchnienia i wyrażenia głośnego podziwu. Tymczasem pomian poniósł jej głos, odbił od górskich ścian i zderzył odbicia w kotlinie, w wielowymiarowej odkrzykło-gędźbie[vii].

– Lajhejle, hajlije, sętswije, les spęto lilijeee… mhudryje wije…. Ęto lijjjjeee… udryje, uwije… je, je ije…lije!

Dosiadała na oklep okazałego jelenia niczym zwykłego ogiera. Miał imponujące poroże rozgałęzione jak konary Wiszu. Znajdowała się niespełna kilkanaście metrów od ściany boru, która skrywała ich swoją ciemną kurtyną. Czarnopanowie zamarli w zachwycie.

Okras stwierdził ze wstrząsem, że dziewczyna porusza się wraz ze zwierzęciem w bańce przestrzeni wolnej od choćby jednego owada. Nie miała czadry , lecz suknię bajańską – niebiesko-granatową, z wycięciem na piersi, bez kołnierza. Dla kogoś zwykłego taki strój byłby samobójstwem – zginąłby od ukąszeń milionów komarów. Długie, lśniące, czarne włosy przelewały się po jej plecach, ciężkie i połyskujące w słońcu. Za kilka dni ruja krwiożerczych owadów dobiegnie końca i te czarne komarze sotnie znikną, jak ucięte nożem. Wtedy nie byłoby szansy dostrzec, kim ona jest. Dysponowała mocą dziesięć razy większą od jego własnej, a przecież nie wypadł sroce spod ogona. To nie było przypadkowe spotkanie. Instynktownie wstrzymał oddech, kiedy dziewczyna pochyliła się ku głowie jelenia i zaczęła szeptać mu coś do ucha. Stali z odwietrznej, więc zwierzę ich nie poczuło. Dziewczyna tymczasem schyliła się niżej i niemal zsunąwszy się z grzbietu jelenia zerwała garść kwiecia. Przeważały tu jasnoniebieskie niezapominajki, dwubarwne bratki-siestriczki, borówka i żółte jaskry. Lecz jej bukiet zawierał same szafirowe dzwonki i okazałe, białe rumianki. Chwyciła go w karminowe wargi i szybkim ruchem ścisnęła, spijając rosę i słodki sok. Potem białymi jak śnieg zębami oderwała pęk samych główek kwiatów i zaczęła go przeżuwać. Resztę bukietu podała jeleniowi do pyska.

Wtem ćmy wir powietrzny zerwał się za ich plecami i pognał ku łące. Jeleń zamarł. Gwałtownie uniósł głowę i obrócił ją ku nim. Dziewczyna także spojrzała w tym kierunku. Znieruchomiała czujnie napinając szyję. Trzy kudłate postacie z rogami czmychnęły z szelestem w cień sosen.

– Czorty i Wiły s niemi idu – wyszeptał Darwan. – Boguny.

Przeciw strażującym Czortom i Wiłom potrzebne było specjalne zaklęcie, albo ochronne zioła. Na jedno i drugie było za późno. Nie spodziewali się tajnej, boginiackiej straży. Choć stali w głębokim cieniu, za zasłoną sosen i karłowatych brzóz, Okras miał wrażenie, że Czarnowłosa patrzy mu prosto nie tyle w oczy, co w serce. Znieruchomiał. Jeleń, ściśnięty przez nią lekko kolanami, poderwał się nagle do biegu.

– Za nimi! – rozkazał cicho Rah – Muszą być ze świątyni. Zna skróty, o jakich nam się nie śniło!

– Wskakuj! – Okras podał rękę Darwanowi i wziął go za siebie.

Zmorka przetoczyła się nad nimi, wywołując uczucie zimna do szpiku kości i dreszcze, po czym poszybowała ku górskim graniom, w odwrotnym kierunku, niż oni zmierzali.

– A ta tu czego? – zdziwił się w myślach Rah i ruszyli z kopyta. Wypadli na łąkę nie zważając, że mogą być widziani. Wierzchowce Czarnopanów podjęły jeleni trop. Kłusowały bez zawahania tam, gdzie podążała myśl Okrasa. Nie były to zwykłe koniki, lecz rumaki wprost z Arkony, ze Świątyni Światła Świata, uczone czarownego rzemiosła i walki bitewnej przez świtungów, wojów Świętowita.

forest12_6Craig Mullins

Tymczasem w miejscu gdzie stali jeszcze przed chwilą Rah, Okras i Darwan, pojawił się niczym widmo odziany na szaro jeździec w długim płaszczu. Miał odkrytą głowę i gołe mocarne ręce, o niewiarygodnych bicepsach. Tylko pierś ochraniał mu szary kaftan wzmocniony drucianką z brązu. Z pleców zwisał ów płaszcz, kładąc się jak szary szal na końskim zadzie. Do siodła przytroczona była podłużna tarcza, pałata i koc. Łuk spoczywał na plecach, strzały w kołczanie, krótki miecz po lewicy, saki z wodą po obu stronach końskiego karku. Czaszkę miał wygoloną na łyso, karczysko zaś porośnięte czarnym włosem. Gdyby się kto odważył spojrzeć mu prosto w twarz, umarłby z przerażenia. Człowiek ten z uwagą obserwował oddalających się szybko jeźdźców, ale nie podążył za nimi. Po chwili dał się słyszeć za jego plecami cichy tętent i równie bezszelestnie zjawili się dwaj podobnie odziani ludzie.

– Dir maty! Dech by im odebryw! Poszli Czortuju Polanu… Czerez Wąwoz Zjelenech Głazow w Kotlinu Sporow i Szyszakow, Złotousa i Złaty Baby. Eta droga nie k nam… Tu popasiem. – rzucił chrapliwie nie odwracając się, po czym zsiadł z konia.

– Ty Skryw drasek nazbiryw, na agoń. Ino suchoje. A zapaliwszy go, daj w gar po mięsiwie i nastaw czaj. Ty Ruddrak, konie napoj, napaś, zaraz one padnut bez toho… Ech, tam, Wiły, Czorty!!! A wezmity wy i tech, psubratow! – przeklął, spoglądając jedynym okiem na łąkę, po której wiódł już tylko wydeptany końskimi kopytami ślad.

Jego oko miało dziwnie rozlany kształt, zajmowało środek twarzy, a nos, z obciętym czubem wychodził znad oczodołu, od potężnego łuku brwiowego, nawisłego u garbatej czaszki, skręcony z lewej strony na prawą. Ten straszny łeb, bardziej potwora niż człowieka, najwyraźniej przetrzymał rozłupujące uderzenie sistańskiego topora bojowego. Wprost nie do wiary, że właściciel tej szkaradnej maski przeżył ów cios. Twarz jakimś cudem z powrotem zlała się w całość, zdeformowaną i pozbawioną drugiego oka oraz kości policzkowej. Brakło też wargi, by przykryć zęby po lewej, a pionowa, wijąca się blizna miała ciemny, bordowy kolor, niczym płat gołego mięsa. Stanowiła ona kręgosłup obrysowanego na czarno, nastrzykniętego pod skórę skrzydlatego żmija o dwóch dziwacznych głowach, łypiących jaszczurowatymi, żółtymi oczami po obu stronach właściwego, jedynego oka wojownika. Trojgłazych, albo Trojoczych – tak go wołano. Jeśli ktoś odważył się go przywołać.

sk12Craig Mullins

Tak jak przypuszczał Rah, nie znali tej drogi, ani tego tajemnego przejścia. Dziewczyna na jeleniu zeszła głęboko w źleby. Czarodziejka pod ochroną trójcy Bogunów – leśnego, księżycowego i boginki zagłady. Młódka była zatem nie byle kim. Widzieli ją chwilami, jako niewielką figurkę, przemykającą gdzieś daleko w dole. Ale i ona musiała ich wtedy widzieć, i dziwiła się zapewne, że zdecydowali się pójść z końmi tą niesłychanie trudną drogą. Teraz mogła się im przyjrzeć, bo na skalnych półkach, to opadających to wznoszących się, mniej czy bardziej odsłoniętych, można ich było dokładnie obserwować. Dziwiło ją też z pewnością, że nie zgubili tropu w borze i na halach. Nie było z nimi przecież psa. Widziała, że są wojownikami i rozumiała, że nie zależy im na skrytości działania. Któryś, lub też wszyscy, musieli też dysponować mocą-mogtowiją. Nie mieli szans dogonić jej w tym terenie, zwłaszcza gdy dosiadała Złotorogiego – Cudawsa Zarwasa, Cudożara.

Okras skupił się wyłącznie na tym by bezbłędnie odnajdywać ścieżkę z jej śladem i by utrzymać wierzchowce na stromych zejściach. Wkrótce musieli je prowadzić, a kręta perć przez skalne osuwisko stała się karkołomna. Dotarli do rozwidlenia. Okras zawahał się. Darwan wskazał lewą ścieżkę i Okras przyznał mu rację. Znaleźli się teraz w rozpadlinie pomiędzy wielkimi blokami skalnymi, które ich całkowicie zasłoniły. Podążali ostro w dół wyżłobiskiem w cieniu wielkich kamieni. Konie potykały się i osuwały, rżały lękliwie i raz po raz tracąc równowagę przysiadały na zadach. Po godzinie dotarli do skalnej bramy, którą Darwan, idący z przodu, przeoczył. Rah Warsz zawrócił go. Wejście wydawało się prowadzić do nikąd, wprost na zamykającą ścieżkę pionową ścianę. Wyglądało, jak szersza półka, która stwarza wygodną mijankę. W rzeczywistości tuż przed ścianą skalną cienka pąć odchodząca od poprzedniej trasy, osłonięta wysokim narzutowym głazem, wiodła wstecz, zawracając równolegle do drogi, jaką przyszli. Po kilkudziesięciu krokach między coraz bardziej zaciskającymi się z boków ścianami, gdy zdawało się, że szczelina zaraz się zamknie i nie poruszą się z końmi ani do tyłu ani do przodu, a za jakiś czas ktoś znajdzie tu tylko wyschłe na kość białe szkielety, ściany nagle się rozstąpiły. Oczom wędrowców ukazał się w miarę szeroki wąwóz zarzucony chaotycznie gigantycznymi głazami, pomiędzy którymi toczyła się cienka struga wodna. Głazy i boczne rozwarstwione ściany pokryte były całkowicie zielonym mchem. Ruszyli w górę strumyka omijając zawaliska i z wysiłkiem wspinając się, jak się zdawało, ponownie na tę samą górę, z której dopiero co zeszli. Brzegi strumyka porastała trawa i rachityczne zielsko.

Po godzinie wspinaczki wąwóz skręcił ostrym łukiem o dziewięćdziesiąt stopni, ku północy. Przez strzępiaste nawisy i wierzchołki górskie wlało się w niego wreszcie trochę słonecznego światła. Niespodziewanie ukazały się im dwa olbrzymie głazy przypominające zielone tęczówki gigantycznych, wyłupiastych oczu, wpatrzonych sprzed litej, pionowej ściany skalnej wprost w przybyszów. Poniżej, pomiędzy tymi „głazami” czerniał przedzielony skalną kolumną niczym nozdrza, podwójny otwór wejścia do jaskini.

Za moment znaleźli się w jej wnętrzu.

Wejście okazało się całkiem obszerne, ale dalej wąska podziemna droga wiodła nad przepaściami po jej obu stronach. Zapalili pochodnie i posuwali się nią jak pomostem, nad bezkresną otchłanią. Darwan spoglądał lękliwie w tę czeluść.

– Przynajmniej Czort i Wiła zostali po tamtej stronie tej paskudnej jamy – wyszeptał.

Kamyk rzucony przez niego w dół długo nie uderzał o żadną przeszkodę. Dopiero po dobrej chwili usłyszeli słaby, stłumiony odgłos. Nie tylko ciemność sprawiła, że serca wojowników nieco drżały. W jaskini panowała zupełna cisza, której przyczynę trudno było wyjaśnić. Stąpali po skalnym żwirze, ale nie było słychać nawet chrzęstu ich własnych kroków, jakby przestrzeń wypełniało Coś, co pożera dźwięki. Okras i Rah Warsz z łatwością wyczuwali drgnienia nussonowej etery wypełnione przez tysiące podziemnych bytów obecnych w tej olbrzymiej jaskini, której rozległość, zawiłość i wielką głębię trudno wprost było ocenić nawet przy użyciu zmysłu przenikania i jasnowidzenia.

Mniej więcej po dwustu pięćdziesięciu krokach pomost nad podskalną kalderą przerodził się w zwyczajny rozległy tunel, a następnie w komorę jaskini. Jednocześnie w odległości kilkudziesięciu kroków, za zakrętem, dostrzegli na bocznej ścianie rozlaną, dużą plamę słonecznego światła. Wkrótce dotarli do otworu wiodącego w bok, na zewnątrz, podczas gdy główna komora jaskini rozciągała się nadal na wprost, przeradzając się znów w wąski, niewysoki tunel. Z ulgą przekraczali skalny próg.

 

Kiedy dobrą trójchwilę wcześniej Tamara wyszła na światło dnia z Jamy Kosza, u jej stóp ukazała się w całym rozciągłym pięknie Kotlina Sporów, przecięta Złotowąsem, strugą, wijącą się pośrodku seledynowej hali. Krystaliczna woda biła obficie z położonego u podstawy skały źródlanego wytrysku. Rzeczułka pieniła się wartko w przeciwnym kierunku, niż nikły strumień w Wąwozie Zielonych Ócz[viii].

Scena, jaką ujrzała, wywołała w niej wstrząs i wściekłość. Ostro spięła jelenia piętami i popędzili w dół. Zaiste, było to strzelanie specjalne! Dziewczęta stały twarzami do siebie w odległości stu kroków wokół olbrzymiej Jabłoni Spora – Pana Złotowąsego. Tamara usiłowała wypatrzeć Undynę, lecz nie dostrzegała jej nigdzie. Na komendę Ludmiły, kolejne napinały cięciwy łuków i wypuszczały szypy, celując w Złote Jabłka i w siebie nawzajem. Jabłka sypały się na trawę jedno za drugim. Gdyby któraś nie trafiła, strzała byłaby groźna dla tej, która znalazła się naprzeciw, na torze lotu. Zadaniem zagrożonej byłoby wtedy sparować taki szyp tarczą lub harą. Nie groziło to ich życiu, bo szypy to grube i stosunkowo tępe strzały. Tamara jednak wpadła w sam środek tej zabawy wypełniona rozsadzającym jej pierś gniewem. Kipiała wprost, niczym pierwsza wiosenna chmura, napełniona błyskawicami przez Peruna.

– Hola! Co tu się dzieje?! Stop! Gdzie Undyna?! Wstrzymajcie się!!!

Nawojki opuściły nisko łuki i głowy, widząc ją tak rozgniewaną. Złotowłosa Ludmiła, o białej niczym mleko skórze, wystąpiła naprzód wbijając w Tamarę harde, zielonookie spojrzenie.

– Z jakiego powodu tak się sierdzisz, Tamaro?! Undyna wzięła Mądawanę i Szczęściborę. Ruszyły zaraz po tobie. Przekazała mi dowództwo. Takie miała ponoć rozkazy. Z jej poruczenia przeprowadzam próbę.

– Kto wymyślił, żeby obrać to drzewo za przesłonę?! Powiesz, że Undyna?!

– Ja zarządziłam strzelanie.

– Ty?! Nie wiesz, co to za drzewo? Po dwóch latach nauk? I ty masz zostać Jeloną?!

– Nie strzelamy do drzewa ani do jego owoców… pani… – wycedziła Ludmiła z wściekłością.

– Ile jabłek strąciłyście, nie strzelając do tego drzewa?! – zapytała z przekąsem – Galina, Aganycha! Brać ją i związać! Dwadzieścia pięć batów. Do pnia! Rozdziewać! Natychmiast!

Nawojki bezzwłocznie ruszyły ku Ludmile, która cofnęła się o krok marszcząc groźnie brwi.

– Za co?! – rzuciła rozgniewana w stronę księżniczki – Nie przekraczasz, o pani, przypadkiem swoich praw?! Bacz, byś nie weszła na ścieżkę bez powrotu!

– Za co? Za głupotę! I ciesz się, że wyjdziesz z tego tanio. A czym nie zeszła z drogi, to rozstrzygnie Krysta, jeśli jej złożysz donos. Wykonać rozkaz! Nuże!

Galina o włosach splecionych w liczne szaro-lniane kosy i Aganycha o ramionach pokrytych dziarą, płomienistym, tygrysim obrezunkiem[ix] podeszły zdecydowanie do Ludmiły, lecz ta gwałtownie wyszarpnęła harę zza pasa. Stanęła naprzeciw nich w gotowości do walki.

– Ani się ważcie, jeśli chcecie cało do świątyni wrócić! – wysyczała.

– Pogarszasz sprawę – warknęła z furią Tamara. – Wolisz sama zeżreć te jabłka, mała czarownico?! Nic nie wiesz o kniaziu Midaszu i Złotym Jabłku, które mu dał Dzienizos, Dziewień-Kraszeń?! A może wszystkie chcecie się nimi napaść do syta?! – rzuciła nie patrząc na pozostałe Nawojki – Jesteście Nawojkami Dziewanny, Przyrody oraz Roda i Dziwienia-Kryszny, a nic nie wiecie?! Żadna nie słyszała o tym, że Kraszeń podsunął Midaszowi nie swoje własne jabłko, ale owoc z piekielnego drzewa Spora – Złotogorzału[x]?! Nie?! Jak myślicie, czy to drzewo – wskazała na Złotą Jabłoń – jest Drzewem Spora i czy jego korzeń sięga Nieba i Piekła?!

 

Okras pierwszy stanął za skalnym progiem i ujrzał z daleka kolejną scenę z Czarnowłosą, z Księżniczką Nocy, jak ją nazwał w myślach, w głównej roli. Zaraz za nim wyłonili się z czeluści pozostali woje. Jednym rzutem oka, jako dowódca Czarnopanów, ocenił sytuację i dokonał wyboru. Wskazał im miejsce między kępą krzewów, która osłoni ich od przodu, a skałą, która ochroni ich tyły. Ruszyli tam bez słowa. Była to zbyt kiepska osłona, żeby zwieść straże. W pierwszej chwili nie rozumiał, co się tutaj dzieje. Wokół wiekowej jabłoni zgromadził się oddział Mazonek, które stały z opuszczonymi łukami. Księżniczka siedząca na jeleniu czyniła wyrzuty jednej z nich. Dwie inne szły w kierunku tej trzeciej, gdy tamta nagle dobyła krzywy miecz z czarnej, kutej pochwy. Odsłoniwszy niewielki fragment głowni, trzymała harę oburącz, poziomo przed piersią, gotowa użyć obu części broni.

– Harka, z czarnym szybłem. – zauważył szeptem Rah.

– Czarne szybło to znak wojowski? – ni stwierdził, ni zapytał Darwan.

– Czarny szyb to niewidzialne mistrzowskie cięcie o szybkości wichru, Szybły-Śwista!

Okras skupił się na czym innym. Wyciągnął zza pazuchy woreczek z ziołami i rzucił na osłaniającą ich kępę krzaków „błędne zaklęcie”. Posypał ziołami okrąg wokół zarośli. Zaklęcie zostało „przetkane” uniewidzialniającymi mocami dziurawca i nasięźrzału. Ocenił pierwszy skutek. Było nieźle. Poprzez plamy, wywołane działaniem dziurawca i odkształcenia linii wzmocnione nasięźrzałem, przezierało tylko kilka konturów koni i dwóch wojowników. Dorzucił „czar mylący tropy” i „zaćmienie”, po czym przypadł do gałęzi i rozsunął liście, ciekaw o co może chodzić Mazonkom. Księżniczka jednoznacznie poleciła pojmać Złotowłosą. Zachodziły ją z dwóch stron, przyczajone, gotowe do śmiertelnego uderzenia. Kiedy wydawało się, że nieunikniona jest walka na śmierć i życie, Księżniczka powstrzymała Galinę i Aganychę. Rzuciła pojedyncze słowo w stronę Złotej.

– Ostatnia możliwość poddania się?! Albo wyzwanie? – tak to zrozumiał Okras.

Księżniczka zsiadła ze zwierzęcia i stanęła naprzeciw tamtej. Złota zerwała się nagle do biegu. Z uniesionym mieczem rzuciła się w stronę władczyni. Wykonała ledwie sześć kroków, gdy Księżniczka błyskawicznie wzniosła lewą rękę do góry, skupiła palce dłoni i skierowała je wyprostowane w głowę przeciwniczki. Niebieski promień wytrysnął spomiędzy paznokci i uderzył atakującą w twarz. Oślepił ją lub poraził, bowiem osunęła się na kolana wpół biegu, a wolną dłonią tarła oczy. Próbowała jeszcze zadać na oślep cios, ale miecz bezwładnie wysunął się jej z ręki i upadł na trawę. Dowódczyni wskazała wojowniczkom, które stały u jej boku, aby czyniły teraz swoją powinność.

 

 

romantic8_15

Craig Mullins – Tomirysa, Undyna i Rah Warsz

============================================================

przypisy
[i] Hara – krzywy miecz ze szczerbami u szczytu, szarpiącymi (haratającymi) zadaną ranę. Od tego miecza pochodzi nazwa górskiego ludu, kraju oraz samych gór o ostrych krawędziach, Gór Harów – Harpątnych, ludu Hariów i Ziemi Harów – Harratu. Har-Rat – Harny Kraj Rady RA, Ra – Światła Świata. Harny – górny i górski, Kraj Harnasiów, władców Gór Harskich, Haronów-Horolów (Góralów), Harwątów-Harwatów, Harwarów, Chrobatów-Chorwatów. Harrat został zapisany w kronikach i świętych pismach Hindusów (Weda, Mahabharata), jako Bharat (Bharrata). Sępia hara – cięcie samobójcze harą w brzuch, zgodne z Prawem Honoru Wojowników. Hara Pogostów Miodewii – góryta, zwierzchnik wszystkich pagów (pągów, pogostów, okręgów, ośrodków) Miodewii (Medii). Hara Har Pągów Sistanu – zwierzchnik wszystkich gromad górytów Wiary Przyrodzonej, w tym główny żrec najtajemniejszej z tajemnych grup, Gromady Czudewosów.
[ii] Staja – stara polska i rosyjska miara długości równa mniej więcej wiorście, trochę ponad 1 kilometr (1066 metrów)
[iii] Drzewo Krasy – Krasnej Pani (Krasy-Okrasy-Dziewanny), Krasnej Panny (Krasy-Krasatiny), Pana Krysznia (Dziwienia-Kraszenia-Kresa-Kupały) i Panny Niekrasej (Zielonej Panny -Ziewuny-Dzieldzieliji-Niekrasy), Drzewo Krasne – czerwone i czarowne. Chodzi o Wyspowisz (KrasoWisz) opisany w Mitologii Słowian – Księga Ruty – Taja 23. Drzewo z zalążkami (nasieniem) wszystkich gatunków Zwierzów i Zróstów (zwierząt i roślin) Ziemi, rosnące na Górze Kara. To drzewo znane jest także jako Drzewo Gorzejące, Drzewo Kraszny/Kryszenia/Kriszny-Kupały, Drzewo Wisznu, Drzewo Wyspowiszu, Drzewo Kresu. Góra znana jest także mitologii perskiej i indyjskiej jako Hara Berezaiti (Góra Brzeżna), Góra Kary (Czary, Czarna-Kara, Korzenia [tj. kary – ukorzenia i ukarania], Korzenna, Rudna [rudymentarna], Kransa [czerwona]), Góra Czarów, Góra Krasy-Kresu (Krasna Góra Ognista – krzesiwa, krestu i krzesania, Góra Rujowicia), Góra Kriszny oraz Hara Rama (Góra Ramy, Góra Bramna, Góra Brahmana).
[iv] Raganarok lub Regnarok lub Ragnarok – to Skała Ziarna lub Skała Ragany – Bogini Upraw, bo w języku prasłowiańskim (skołockim, huno-awarskim) słowo reg znaczyło – pszenicę, ryg – ryż, a rgęto-rżęto – żyto. Krok, krak, rok, rog – skała, rog – nasienie, ziarno, ale i rok (12 miesięcy, ros. god), regnum – rocznik, regalia – oznaki władzy. Ragana – bogini Reża, żona boga Rgła, matka boga Rgiełca. Zapisana jako Ragana w kronikach litewskich.
[v] Różne plemiona i ludy różnie nazywają te góry – Starożytni Romaje zapisali je jako Góry Ryfejskie, lecz jest to niesistańska, zniekształcona ich nazwa, mimo że pochodzi od miana plemienia Rawów, od którego bierze też swoje imię Wielka Rzeka – Wołga Rawa – Welga Rzwa, Rawoda – znana Romajom jako Ra. Pasmo Nurusów istnieje do dzisiaj – znajdziecie je na mapie okolic Uralu, tak samo jak Wyspę Kara i Morze Karskie.
[vi] Iskon Czudzi, Kończudka – Kamczatka – najdalej na wschód wysunięty fragment lądu stałego Mazji (Azji). Słowo iskon, kon – miało (a w języku rosyjskim do dzisiaj ma) dwa znaczenia – koniec i początek. To miejsce było uważane za początek Mazji, gdyż tu najwcześniej wschodziło słońce (Swarożyc w rydwanie Swaroga-Ognia Niebieskiego – Światła RA), i stąd posuwało się w ciągu dnia na zachód – zapad, by tam zapaść za widnokres. Widnokres – kres widności, widzialności – dzisiaj przerobione na widnokrąg. Kończudka – starodawna Ziemia Czudów – Cudowników, Cudewosów, Kudełosów – czarowników rytu Kudewosa-Czudełosa [Cudeła-Kudeła] (czyt. Księga Ruty – Taja 20, str 164-169, Wydawnictwo Slovianskie Slovo)
[vii] Gędźba (hudba) – muzyka, melodia, odkrzykło, pomian – echo, odkrzykło-gędźba – echo-melorecytacja.

[viii] Głazy = oczy, głaz – wielki kamień. W języku starosłowiańskim glaza – oczy. Do dziś po rosyjsku oczy – głaza (глаза), oko – głaz (глаз), głozno – jantar, bursztyn,. Stąd dzisiejsze angielskie glass – szkło, czy glazura – szklista, lśniąca gładź oraz sam wyraz gładź, gładki – lśniący, szklisty, piękny. Wąwóz ma podwójną nazwę: Zielonych Głazów, albo dla wtajemniczonych, którzy wiedzą o istnieniu Jaskini Kosza, Koszej Jamy, Wąwozu Zielonych Ócz, kamieni w kształcie oczu oznaczających wejście do Jamy Iskonu Kosza.

[ix] Dziara, dziera, reznik, obrezunek, zobraz – tatuaż, linie i znaki, obrazy rezane w skórze i nastrzykiwane barwną maścią (farbą) pod powierzchnię skóry. Określenie stosowane do pojedynczych elementów, postaci, obiektów rezanych.

[x] Drzewo Złotogorzału rośnie w Nawi Smoczej, czyli Nawi Piekielnej. Inaczej nazywają je też Drzewem Złotogorym. Jego owoce gdy się je zje powodują nienasyconą chciwość, a gdy się je tknie – żądzę złota. Przy odpowiednich zaklęciach „mściwych” owoce te zamieniają wszystko czego człek się tknie w złoto, a przy „dobrych” leczą także z tych przypadłości.

Inny fragment powieści „Tomirysa i Czaropanowie”, który nazywam „Borowczycy”, znajdziecie: tutaj

 

New_Zealand_Pohutukawa_(6004702486)

Nasz dzisiejszy Krasz-Kraczun jest na Nowej Zelandii Maoryskim Świętem Kresu

– ichnimi Kupaliami, czyli Świętem Godów Najdłuższego Dnia i Najkrótszej Nocy. Dlatego drzewem symbolizującym tam owo święto jest Drzewo Krasne, Kryszny=Kupały i Krasy-Dziewanny, Krasatiny i Dziewuny-Dzieldzieliji – Drzewo Pohutukawa.

PohutukawaCornwallisPohutukawa – piękne drzewo które zakwita w pełni na 24 grudnia – czy to znów jakiś przypadek czy też ewidentnie Święte Drzewo Maorysów. Jest naprawdę przepiękne więc powiększcie je sobie na cały ekran. Takie wielusetletnie drzewo, lub drzewo Totara, które jest także świętym maoryskim drzewem, ściął na opał, lub z obowiązku chrześcijańskiego, osadnik Angielski w 1853 roku, na szczycie Maungakiekie.

[Metrosideros wyniosły, maori: Pohutukawa (Metrosideros excelsa) – gatunek rośliny z rodziny mirtowatych. Pochodzi z Nowej Zelandii, ale rozprzestrzenił się także w Australii i Afryce Południowej[2]. Ze względu na bardzo twarde drewno wraz z kilkoma pokrewnymi gatunkami z rodzaju Metrosideros nazywany drzewem żelaznym. Kwitnie zwykle w okresie Bożego Narodzenia, stąd zwyczajowa angielska nazwa „Christmas tree”[3]. Drzewo dobrze znoszące trudne warunki na wybrzeżu morskim. Jedno z najbardziej typowych drzew Nowej Zelandii.]

national-icon-pohutukawa

 O pokrewieństwie Wiary Przyrodzonej Maorysów i Słowian czytaj tutaj: „O wspólnocie Wiary Przyrod(zone)y u nas i gdzie indziej – Maoryski Kopiec w Auckland i kopce polskie w Wietrzychowicach” (z Nowej Zelandii nadesłała Kira Białczyńska)

wool-028

Ten fragment powieści dedykuję też moim dzieciom w Kraju Tajów i w Nowej Zelandii.

Podziel się!