Próba Inwazji – nowe wydanie z Solaris już w sprzedaży

petecki_messier_13v5

Link do sklepu:
http://solarisnet.pl/fantastyka/143007-proba-inwazji.html

 

Fragmenty:

„…

NOTA WYDAWNICTWA „AYCASNES”

Valaco 605.3776 c.

Książka, którą oddajemy dziś w ręce naszych czytelników, jest jeszcze jedną próbą wyjaśnie­nia pewnych zagadek związanych z pamiętny­mi wydarzeniami roku 3016, które zainicjowały tzw. Trzecią Rewolucję. Rzecz jasna, jest w tym utworze bardzo wiele fikcji i jeszcze więcej spe­kulacji. Autor nie pokusił się tu o dokładne odtworzenie owych wypadków, nie starał się nam również ukazać skomplikowanej sytuacji ani prawdziwego w każdym szczególe obrazu tamtych, odległych przecież czasów. Historia, jaką przedstawia, dotyczy losów ludzi wpląta­nych mimowolnie w owe wydarzenia, jednostek posuwających się z ich nurtem niejako wbrew swej woli, a częściowo (do pewnego momentu) także i wbrew swoim przekonaniom. Dotychczas wydano wiele prac traktujących o Trzeciej Rewolucji i okolicznościach, jakie doprowadziły do jej wybuchu. Wśród tych bardziej lub mniej udanych pozycji były ścisłe, niemalże naukowe opracowania, ale trafiały się i całkowite fantazje, sprzeczne nawet z podstawowymi faktami znanymi nam z nielicznych zachowa­nych dokumentów czy filmów.

 Wielu wypadków do dziś nie wyświetlono, a jeszcze większa część zdarzeń — otoczonych w owym czasie ścisłą tajemnicą i tworzonymi celo­wo pogłoskami o sprzecznej nieraz treści — w ogóle nie jest znana. Tak więc wszystkie opraco­wania, jakie do tej pory powstały, opierały się głównie na wyobraźni ich twórców, skłonnych do różnych spekulacji i interpretacji.

Wydawnictwo, wychodząc z założenia, że przy takiej mnogości hipotez nic już nie jest w stanie zaciemnić obrazu minionych zdarzeń, postano­wiło dopuścić jeszcze jedną ich wersję w na­dziei, że być może właśnie ona zbliży nas wszy­stkich najbardziej do prawdy.

Geander Mora

recenzent Aycanes-Altal Teryt

Republiki Boyd

 ….

I ten wieczór zapowiadał się spokojnie, lecz bezbarwnie jak setki podobnych wieczorów. Re­dan wstał z ławki i już kierował się w stronę oszklonego pomieszczenia, gdy znów poczuł na­wrót tego dziwacznego, bezpodstawnego strachu ściskającego go za serce, paraliżującego ruchy. Nie miał pojęcia, co to może być, gdyż niczego podejrzanego nie zauważył, jednak czuł wyraźnie, że coś się w otoczeniu zmieniło. Niepokój wzrastał.

— Chyba się starzeję — zauważył na głos, drapiąc się po głowie.

Rozejrzał się uważnie. Na trawniku siedział tupang. Maskotka i ulubieniec wszystkich pra­cowników, dokarmiany przez nich na każdym kroku.

— Ty stary pieszczochu — rzekł do zwierzę­cia, nachylając się nad jego lśniącym, tłustym cielskiem. — Chodź tutaj. Pogłaszczę cię. Wiem, że to lubisz, jak nikt inny.

Podniósł tupanga z ziemi i posadził sobie na kolanach. Znów siedział na ławce, wpatrując się w krzaki. Mierzwił gładką sierść. Zwierzę wydawało ciche pomruki i westchnienia. Było zadowolone. Strach powoli ustępował.

Chyba się starzeję — myślał Redan. — Nie­długo trzeba będzie porzucić to zajęcie. A nuż zdarzy się coś złego… Co wtedy stanie się z małą Itą… Eee, skąd w ogóle przychodzą mi ta­kie myśli.

Tupang przebywał na terenie instytutu chyba od samego początku jego istnienia. Jeszcze w trakcie przeprowadzki przyplątał się skądś, mo­że znad rzeki, gdzie nie mógł znaleźć odpo­wiedniej ilości żarcia? Tutaj nie musiał się tym przejmować. Teraz nie jadał byle czego, najlep­sze kąski czasem mu nie smakowały. Zadomo­wił się w instytucie na dobre, a nawet zdążył zestarzeć. Fala niepokoju powróciła gwałtownie.

Przecież — przemknęło Redanowi przez myśl — pogoda jest zupełnie zwyczajna, a ciągle odzywa się to diabelne serce. Nigdy mi nic nie dolegało. Więc dlaczego dzisiaj…

Nie dokończył. Dojrzał go. Człowiek leżał oparty o mur. Przez kratę widać było tylko czarny kształt dłoni spoczywającej na chodni­ku. Strażnik zastanowił się chwilę. Odbezpie­czył kufę. Może mu się tylko wydaje? W tam­tym miejscu panował półmrok. Nie, nie pomy­lił się, tam na pewno leży człowiek. W dolnym rogu bramki widzi ludzką dłoń. Spuścił tupanga na ziemię. Trzeba to sprawdzić. Ruszył w tam­tą stronę.

Na chodniku leżał mężczyzna. Oczy na wierz­chu, twarz prawie sina. Łapał powietrze z charkotem. Strażnik nachylił się nad nim.

Nie — pomyślał. — Ten nie udaje. Znów kło­pot.

— Co jest? — zagadnął leżącego. — Słabo pa­nu?

Oczy tamtego spoczęły na twarzy strażnika. Redan cofnął się o krok, pod niesamowitym spojrzeniem człowieka. Nieznajomy przewiercił go nim w jednej chwili na wylot, jednocześnie coś zakłuło w sercu mocniej niż poprzednio, strażnik poczuł znów strach, lecz już nie taki jak przedtem. To był strach skondensowany. Nieustępliwy. Strach bliski szaleństwa. Leżący nie spuszczał oczu z pochylonego nad nim czło­wieka.

Za zakrętem rzeki stały trzy czarne drzewa. Tak olbrzymie, że ledwo można je było objąć wzrokiem. Łódź kołysała się nierówno. Wiosła z ledwo uchwytnym pluskiem zanurzały się w ciemnej toni. Po powierzchni pływały tłuste plamy jakichś smarów.

Płynęli w absolutnej ciszy. Na dziobie, pochy­lony nad wodą, prawie ciągnąc po niej nosem, przewodnik. Napięty. Czujnie wsłuchany w oto­czenie. Łowiący każdy szmer, inny od plusku wioseł, w swe niezawodne ucho. Hebanowa skó­ra lśni, grubo namaszczona olejkami hevoi.

Dwaj pozostali wioślarze to tubylcy. Purpurowoskórzy, z przepaskami na biodrach. Mocne mięśnie z wprawą obracają drągi, pchające łódź do przodu po szerokiej rzece. Tubylcy mają błyszczące oczy i lekki, drwiący uśmieszek na ustach. Chcą tym uśmieszkiem dodać sobie otu­chy. Ale to nie takie łatwe. Sytuacja nawet dla nich jest niecodzienna. Nie boją się. To nie strach wyziera z ich ruchów, to nie strach spo­gląda z zachmurzonych lic. Oni są zbyt pry­mitywni. Nie wiedzą, co to strach. Potrafią za to dobrze wiosłować. Wiosłują rzeczywiście do­brze. Najlepiej, jak potrafią. Tak jak przy pod­chodzeniu do rozwścieczonego durandoka, kie­dy gryzie ziemię i łamie potężnym, łuskowatym ogonem drzewa sur. Urodzeni łowcy.

Przewodnik to zbieg. Jego skóra świadczy o tym najlepiej. Niebieskawoczarny, leży teraz wyprężony jak struna, z uchem nad wodą… Ży­cie nauczyło go sztuki nasłuchiwania. Tylko dzięki niej jeszcze żyje i płynie z nimi w łodzi. Brzeg jest porośnięty gęsto i dziko. Można by powiedzieć bujnie. Ale to jakaś dziwna bujność. Ani jednej barwy, do jakiej wzrok przyzwycza­ja się w dżungli. Nic żółtego, pomarańczowego czy czerwonego, ani jednego zielonego kielicha. Nie ma również ta puszcza nic z kniej północ­nych regionów Vollu. Ni jednego zielonego liś­cia czy grama błękitu. Ciągle tylko czerń. Czerń i szarość. Trochę popielatego, zwłaszcza w tra­wach, trochę przyprószanego brunatu.

A jednak w tej czerni, pozorującej śmierć, tai się życie. Nawet nie tai. Ono faktycznie kipi bujnie, lecz jakoś niezauważalnie dla niewpraw­nego w tym pejzażu oka. Łódź przezornie trzy­ma się blisko brzegu. Niemal ocierają głowami o skrzypiące, spopielałe witki arbelozu. Nieba z łodzi prawie nie widać. Przez gęste, zbite ko­rony poprzerastane epifitami przeziera tu i ów­dzie jasnoszary przestwór. Niebo tutaj jest zaw­sze takie. Wioślarze z wprawą utrzymują drew­nianą skorupkę przy brzegu. Wkoło absolutna cisza. Nie słychać w tej dżungli normalnego gwaru, gwizdów aktacamów, pomruków ous, zawodzeń kinteifów, nerwowego tupania aguczamów czy posapywania przedzierającego się z łopotem przez zbitek czerwieni drzew sur bassol bassa. Tutaj panuje cisza. Bezludna, nie­przyjazna. Dzisiaj nawet nie wieje wiatr. To oczywiste. Przewodnik wie, co robi. Nie wypły­nąłby w wiatr. Jeszcze mu głowa miła. Nie po to uciekał z Hy, żeby wpadać na patrol z byle powodu. Każdy głupi wie: „Nie wypływaj w wiatr, choćby w żagle”. Przysłowia nie kła­mią. Tworzyły je pokolenia.

— Czy tutaj kiedykolwiek świeci słońce? — zapytał Off.

Przewodnik zbył go milczeniem. Wioślarze wyszczerzyli zęby w bezrozumnym uśmiechu. Muskuły grały im pod skórą. Wiosła tonęły w ciemnej otchłani z ledwo słyszalnym szmerem. Zbliżali się do kolejnego zakola. Off wiercił się niespokojnie na sękatej ławce. Uwierały go sprzączki szarogranatowego kombinezonu, uwierał skórzany beret. Przebranie piekielnie niewygodne, ale konieczne. Pomyślano nawet o oryginalnej bieliźnie.

— Na wszelki wypadek — powiedział Dager. Teraz Off wiercił się jak na szpilkach. Gryzły go lolronowe kalesony, całe ciało swę­działo. Pilnował się, żeby nie drapać podrażnio­nej skóry.

Gdzieś na brzegu trzasnęła gałązka. Off ro­zejrzał się niespokojnie. Przewodnik nie zare­agował. Łódź płynęła dalej. Równo, miarowym rytmem, rytmem oddechów purpurowoskórych. Trzaski powtórzyły się, tym razem bliżej. Off nerwowo przygryzł wargę. Nie chciał myśleć o wpadce. Taka wizja mogła przyprawić o dreszcze. To zresztą niemożliwe. Ma najlepsze­go przewodnika i najlepszych wioślarzy. Trzeba trzymać na wodzy rozdygotane nerwy.

Czy jeszcze daleko? Jak długo można wytrzy­mać takie napięcie? Skoro przewodnik nie re­aguje, widać nic się nie dzieje. Tym razem trzaski powtórzyły się tuż-tuż. Off czuł, jak oblewa go pot i drętwieją koniuszki palców, kurczowo zaciśniętych na długiej kufie. Wpat­rzył się w zarośla, lecz przez sieć szarych wi­tek nic nie dojrzał…”

Podziel się!