„Hippiesi, kudłacze, chwasty.” – książka Instytutu Pamięci Narodowej o polskim ruchu hippisowskim lat 1967-1975.

 „Hippiesi, kudłacze, chwasty.” – książka Instytutu Pamięci Narodowej o polskim ruchu hippisowskim

hipisi_okladka_m

 

hip1 hip2

Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967–1975

Miniaturka

Bogusław Tracz, Hippiesi, kudłacze, chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967–1975, Oddział IPN w Katowicach & Wydawnictwo LIBRON, Katowice – Kraków 2014, 564 s.

Pojawili się na ulicach polskich miast w momencie, gdy ruch hipisowski w Ameryce i w Europie Zachodniej osiągnął swoje apogeum. Początkowo mówili o sobie „hippiesi”, lekko tylko spolszczając angielską nazwę. Od większości swoich rówieśników odmienni stylem bycia, a przede wszystkim wyglądem, zostali uznani za „zjawisko o potencjalnych warunkach kryminogennych” oraz zagrożenie dla wychowawczych i ideologicznych działań wobec młodzieży, nad którą wyłączne prawo do sprawowania rządu dusz rościły sobie władze partyjne i państwowe. Od początku byli przedmiotem zainteresowania instytucji represyjnych państwa komunistycznego, przede wszystkim Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa. Od połowy 1970 r. funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa inwigilowali hipisów nad Wisłą w ramach sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Kudłacze”. W licznych artykułach prasowych i reportażach pisano o hipisach najczęściej negatywnie lub z pobłażaniem. „Chwasty” – antyteza kwiatów, do których symboliki odwoływali się hipisi – to jedno z licznych pejoratywnych określeń, jakimi obdarzano ich na łamach prasy. Z łatwością wykorzystywano przy tym niechęć do długowłosej młodzieży, okazywaną przez znaczną część społeczeństwa: rodziców, wychowawców, osób starszych.

W książce przedstawiono genezę, narodziny i rozwój ruchu hipisowskiego w Polsce oraz przeciwdziałania ze strony instytucji państwa komunistycznego na tle przemian społeczno-kulturowych, obyczajowych i politycznych pod koniec lat sześćdziesiątych i pierwszej połowie lat siedemdziesiątych XX w. Fenomen polskich hipisów zaprezentowany został w kontekście szeroko rozumianej kultury młodzieżowej (oficjalnej i nieoficjalnej), stylu, mody, sposobów samorealizacji, istnienia grup towarzyskich i rówieśniczych, sposobów spędzania wolnego czasu oraz różnorodnych postaw społecznych wobec ruchu hipisowskiego.

 

IPN wydał książkę nt. hipisów w PRL

 

hippie
IPN wydał książkę nt. hipisów w PRL

Choć hipisowska rewolucja poniosła klęskę, pozostawiła trwałe ślady w kulturze masowej i obyczajowości; emancypacja kobiet, czy prawa mniejszości stały się trwałym elementem zachodniej cywilizacji – pisze Bogusław Tracz z IPN w książce poświęconej polskim hipisom.

W pracy pt. „Hippiesi. Kudłacze. Chwasty. Hipisi w Polsce w latach 1967-1975″ autor przedstawił genezę, narodziny i rozwój ruchu hipisowskiego, stosunek hipisów do polityki, katolicyzmu, rewolucji seksualnej i narkotyków oraz to, w jaki sposób zwalczał ich aparat PRL – za styl bycia, wygląd, a przede wszystkim poglądy, zwłaszcza odrzucenie jurysdykcji państwa i negatywny stosunek do służby wojskowej.

Tracz wyraził przekonanie, że subkultury młodzieżowe były forpocztą kulturowych i obyczajowych przemian zachodniej cywilizacji, które z opóźnieniem docierały także nad Wisłę. Hipisi pojawili się na ulicach polskich miast w czasie, gdy ruch hipisowski w Ameryce i w Europie Zachodniej osiągnął swoje apogeum.

W Stanach Zjednoczonych hipisi brali wówczas udział w demonstracjach sprzeciwu wobec wartości kultywowanych w tym kraju i wojnie w Wietnamie. Tracz ocenia, że rodzimi hipisi, którzy początkowo mówili o sobie „hippiesi”, nie pojawiliby się w PRL, gdyby nie przemiany, które nastąpiły podczas „odwilży” 1956 r. Chodzi o częściowe otwarcie granic, zwiększenie wymiany towarowej i rozwój ruchu turystycznego z Zachodem.

Autor przyjął, że ruch hipisowski w Polsce narodził się w 1967 r., w czym istotne znaczenie odegrały właśnie kontakty z ludźmi, przebywającymi na stałe lub czasowo za „żelazną kurtyną”. Tracz opisuje losy urodzonego w Stanach Zjednoczonych rodzeństwa Polaków, które – wypełniając wolę dziadka – przyjechało studiować na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Od razu zainteresowała się nimi Służba Bezpieczeństwa, nie tylko ze względu na kraj, z którego przyjechali przede wszystkim z powodu ekstrawaganckiego ubioru i liberalnego stylu bycia.

„Wynajmowane przez nich mieszkanie szybko stało się miejscem spotkań gliwickiej młodzieży. Słuchano tam głośnej muzyki i urządzono prywatki i bez opieki i kontroli dorosłych (…) Przechodnie widzieli, że gospodarze chodzą po mieszkaniu nago, a na ulicy noszą pomalowane ubrania oraz kożuchy (…) ozdobione dzwoneczkami” – pisze historyk z katowickiego IPN.

Ruch rozwinął się przede wszystkim w dużych miastach – np. w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu. Wśród pierwszych liderów ruchu hipisowskiego autor wymienia Józefa Pyrza, zwanego „Prorokiem” i Ryszarda Terleckiego ps. Pies.

Ze względu na styl bycia i wygląd przez władze PRL hipisi zostali uznani za „zjawisko o potencjalnych warunkach kryminogennych” oraz zagrożenie dla wychowawczych i ideologicznych działań wobec młodzieży. Od połowy 1970 r. funkcjonariusze SB inwigilowali hipisów nad Wisłą w ramach sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Kudłacze„. W licznych artykułach prasowych o hipisach najczęściej negatywnie lub z pobłażaniem, czasem nazywano ich „chwastami”.

SB prowadziła działania przeciwko hipisom przez sześć lat, z różnym natężeniem. Były to inwigilacje liderów, budowa sieci tajnych współpracowników, zatrzymania, przeszukania, uniemożliwianie wyjazdów na zloty. Autor ocenia, że SB nie zlekceważyła ruchu hipisowskiego, wyolbrzymiała jego możliwości i znaczenie.

Tracz podkreśla, że w Polsce hipisi nie stworzyli ruchu masowego, nie byli też w stanie dostosować pochodzącej z USA ideologii do ówczesnej sytuacji w PRL, ograniczając się najczęściej do zewnętrznych atrybutów. „Za nieprawdziwe należy uznać twierdzenia pojawiające się w prasie z lat 1967-75 i powtarzane w późniejszych publikacjach, że polscy hipisi byli tzw. bananową młodzieżą bądź znudzonymi dziećmi z dobrych domów” – wskazał autor.

W opinii Tracza, wbrew dzisiejszym twierdzeniom niektórych dawnych członków hipisowskiej subkultury, polscy hipisi nie byli ani ruchem politycznym, ani opozycją antysystemową w takim znaczeniu, jakie przypisuje się legalnej lub nielegalnej opozycji politycznej. Choć uczestniczyli w protestach studenckich w 1968 r., a interwencja w Czechosłowacji była ważnym punktem odniesienia, to już kampania antysemicka, grudzień 1970 r. i późniejsza zmiana na szczytach władzy nie miały
zasadniczego wpływu na sytuację w ruchu. Nigdy też polscy hipisi nie zbudowali trwalszych struktur – przekonuje Tracz.

Historyk pisze, że hipisi nie spowodowali w PRL gwałtownych zmian w sferze seksualności, natomiast byli katalizatorem różnych eksperymentów ze środkami odurzającymi. To właśnie narkotyki stanowiły początkowo najważniejszą przyczynę zwalczania ich przez państwo.

Hipisi przestali już być widoczni w drugiej połowie lat 70. Długie włosy nie raziły już tak jak wcześniej, wiele zwyczajów, uważanych wcześniej za ekscentryczne upowszechniło się, a sam ruch stracił na popularności.

„Hipisowska rewolucja poniosła klęskę, a projekt stworzenia społeczeństwa +pokoju i miłości+ okazał się kolejną utopią. Większość dzieci kwiatów z czasem obcięła włosy i brody, a kolorowe stroje zamieniła na miej wyzywające ubrania” – napisał w zakończeniu autor.

Mimo to – zaznaczył Tracz – ruch hipisowski pozostawił trwałe ślady w kulturze masowej i obyczajowości. „Kwestie emancypacji kobiet, praw mniejszości, przemian w sferze seksualności, ekologii itp. stały się trwałym elementem zachodniej cywilizacji i wciąż są podnoszone przez kolejne pokolenia radykałów” – przypomniał.

Dodał, że kontrkultura lat 60. pozostawiła też po sobie sceptycyzm wobec autorytetów – szkoły, rodziny i religii. „Jej dziedzictwem pozostaje też bezsprzecznie problem narkotyków i narkomanii” – wskazał Tracz.

Dawni członkowie ruchu poszli różnymi drogami. Niektórzy wyjechali z Polski, inni podjęli przerwaną naukę lub zawarli związki małżeńskie.. „Prorok” wyjechał z kraju jeszcze w latach 70., do Francji, gdzie przez lata specjalizował się w rzeźbie sakralnej w drewnie. Do dziś identyfikuje się z ruchem hipisowskim.

Terlecki ukończył studia historyczne, w czasach PRL działał w opozycji demokratycznej, a w wolnej Polsce kontynuował karierę naukową i polityczną. Dziś jest wykładowcą akademickim i posłem PiS. W latach 2006-2007 był szefem krakowskiego IPN. Nie wypiera się udziału w ruchu hipisowskim, ale też nie uważa się już za hipisa, traktując ten rozdział życia za zamknięty.

Książka została wydana przez katowicki IPN i Wydawnictwo Libron.

PAP/run

Nie wiem dlaczego uznano rok 1975 za koniec ruchu hippisowskiego. On nigdy się nie skończył.
 CB

Uzupełnienie 1

 
Skończyłem poprzedni odcinek nieoczekiwanym pojawieniem się milicji na klasztornym wzgórzu. Nie pamiętam, czy było to 15 sierpnia, wiem jedynie, że był to ostatni dzień zlotu. Kładliśmy się spać, było już ciemno, kiedy dotarł do naszych uszu złowieszczy okrzyk: – milicja!!! W kilkanaście minut złożyliśmy namiot i spakowaliśmy się, dołączyliśmy do tworzącej się kolumny. Okazało się bowiem, że musimy natychmiast opuścić teren zlotu. Dlaczego? Na takie pytanie zazwyczaj w tamtych latach nie znano odpowiedzi. Nawet jeżeli ktoś odważył się je postawić. Na przedzie i po bokach kolumny ustawili się ojcowie Paulini, oddzielając nas od oddziałów milicji i niejako powagą samego autorytetu i charyzmą białych habitów chronili nas przed interweniującymi milicjantami. Nie wiem, czy ktoś dziś potrafi odpowiedzieć na pytanie: ilu z nas znalazło schronienie na terenie klasztoru? Pamiętam, że w zwartej kolumnie wkroczyliśmy tam i ulokowani zostaliśmy w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Ilu z uczestników zlotu znalazło nocleg u ojców Paulinów? – myślę, że kilkuset. Ilu zaś zostało na zewnątrz murów klasztornych, przed którymi zamknięto bramę – tego nie wiem. Podnoszenie przez niektórych uczestników tamtych wydarzeń zarzutu, że nie wszystkich na teren klasztoru wpuszczono – jest co najmniej nieodpowiedzialne. Trzeba pamiętać o ówczesnych realiach. Żyliśmy w państwie komunistycznym, państwie, gdzie milicja mogła wszystko – dlatego miast pretensji – należy ojcom Paulinom podziękować – za ten akt odwagi. Bo niewątpliwie aktem odwagi było udzielenie azylu części zgromadzonych hipisów. Dlaczego nie pozwolono wszystkim ewakuować się na teren Jasnogórskiego klasztoru? Nie wiem dlaczego. Może dlatego by nie przeciągać struny, być może na skutek nacisku na przeora, nagłego telefonu, etc…  Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Jeden fakt pozostaje bezsporny: dużej części uczestników zlotu udzielono realnej pomocy i o tym nie należy zapominać. Tak, jak nie należy zapominać o tym, że akcja milicji na tyle skutecznie spacyfikowała uczestników zlotu, że nazajutrz, po nocy spędzonej przed obliczem Jasnogórskiej Pani, chyłkiem opuszczaliśmy Częstochowę. Podobnie zresztą, jak i ci, którym nie pozwolono wejść do klasztoru. Jakiejś części, w miarę swoich możliwości pomocy udzielił Andrzej – „Belfegor”. Opuszczaliśmy Częstochowę wystraszeni brutalną akcją milicji, ale po niedługim czasie, w wielu z nas zaczęło narastać przeświadczenie, że, to co robimy jest słuszne. Skoro ta władza jawiąca się wszystkim, jako uosobienie zła wszelkiego, zła którego egzemplifikacją było rozstrzelanie w grudniu 1970 r. kilkudziesięciu mieszkańców Wybrzeża: bez powodu, bez sądu, bez zadania racji, skoro ta władza, fałszująca historię, spychająca na cywilizacyjny margines większość Polaków, skoro ta władza stara się nas hipisów zniszczyć – znaczy to, ze nasza postawa, nasz wybór jest dobry i słuszny. Nie chcę, broń Boże twierdzić, że miało to związek z jakąś formą świadomości postawy politycznej. Przynajmniej w klasycznym rozumieniu polityki, jako „rozumnej troski o dobro wspólne”. Nie, tego nie twierdzę, uważam jednak, że wrogie nastawienie władzy w pewien sposób, niechcący nobilitowało nasz ruch, przydawało mu aury kontestacji i nonkonformizmu. Za długie włosy i dziwaczny w tamtych czasach, kolorowy strój, u dobrego milicjanta mogłeś spodziewać się sarkazmu i drwiny, u złego zaś, przymusowego strzyżenia, nękania wielokrotnym „czterdziestuośmiogodzinami”, preparowania kryminalnych zarzutów. A bywało, że i niezawiśli sędziowie wlepiali kilkuletnie wyroki więzienia.
Wielki francuski filozof Henryk Zbytkower, bardziej znany , jako Henri Bergson (niewielu pewnie wie, iż „Szmulowizna” w Warszawie, to dawny majątek dziadka Bergsona – Szmula Zbytkowera pisał, że mózg nasz jest odciśnięciem się ducha w materii.
Parafrazując: duch tamtych czasów, duch zarówno Haight Ashbury, jak i duch siermiężnej Polski przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku odcisnęły swój ślad w mózgach i świadomości części młodzieży.
Nasz własny hipisowski i polski „Titanic” wyruszył był właśnie w swój dziewiczy, jedyny i niepowrotny rejs…

Uzupełnienie 2

 Wspomnienia Hipisa cz. V

2013-02-16

Podczas nocnego listopadowego spotkania Andrzej „Belfegor” zwrócił uwagę, że opowieść moja mija się z prawdą. Chodziło o moją relację z  interwencji milicji podczas częstochowskiego zlotu 1971 r.
Głównym zarzutem było, iż nadmiernie pozytywnie odnoszę się do roli o.o. Paulinów. Nie miałem przed oczami swojego tekstu – nie mogłem więc odnieść się do pewnych detali, które jakoby przeoczyłem, czy może pominąłem. Zdaję sobie sprawę, że historia o której piszę, z autopsji znana jest kilku może osobom. Niewielu z uczestników tamtych wydarzeń dożyło, niewielu czyta podobne wynurzenia – możliwość więc weryfikacji pewnych zdarzeń praktycznie nie istnieje. Gwoli jednak zdania relacji z tego, czego uczestnikiem byłem, po raz ostatni wrócę do tamtego wydarzenia.
Na początek małe dopowiedzenie do mojego poprzedniego wpisu:
Sam klasztor Jasnogórski, jak i jego bezpośrednie sąsiedztwo wyglądały mocno inaczej. W roku 1971 – jak słusznie zwrócił mi uwagę Andrzej, do klasztoru prowadziło jedno tylko wejście. To od strony miasta. Drugie z wejść usytuowane w dzisiejszych okolicach Domu Pielgrzyma – w tamtych latach było jedynie wejściem gospodarczym, poprzez które pielgrzymi nie mieli możliwości wchodzenia na teren klasztoru.
Teraz fakty nie budzące wątpliwości: W sierpniu 1971 r. odbył się zlot hipisów. Ostatniego dnia tego zlotu milicja brutalnie rozpędziła jego uczestników. Pewna ich część znalazła schronienie na terenie klasztoru. Pewnej zaś części tego schronienia odmówiono. Ja jako ten, który skorzystałem z azylu udzielonego przez o.o. Paulinów jestem im za to wdzięczny.
Cóż więc w mojej poprzedniej relacji wywołało wątpliwości w Andrzeju „Belfegorze”. Ano to, że napisałem był, iż kolumny wkraczających do klasztoru hipisów ochraniali niejako powagą swych białych habitów o.o. Paulini. Po głębokim namyśle postanowiłem z tego stwierdzenia się wycofać. Mam co do tego zdarzenia wątpliwości i nie jestem już pewien, czy zakonnicy wprowadzali nas do klasztoru, czy może była to moja projekcja z późniejszych nieco wydarzeń, kiedy to ojcowie rozmieszczali nas w przedsionku Matki Bożej Częstochowskiej.
Teza „Belfegora”  zda się wyglądac następująco: to, że część hipisów znalazła schronienie w Klasztorze wynikała z czystego przypadku, a może nawet wbrew woli władz klasztoru. Niestety, a może raczej stety fakty mówią co innego, musieliśmy zostać wpuszczeni na teren klasztoru za wiedzą i zgodą Paulinów, bowiem weszliśmy na jego teren nie poprzez bramę główną, dostępną dla wszystkich, ale przez bramę gospodarczą, zawsze zamkniętą, a otwieraną tylko w wyjątkowych okolicznościach. Nie sposób pojąć, że to jakiś ogrodnik klasztorny uchylił nam furty, albo, że ktoś zapomniał jej zamknąć.
Zwracam się bezpośrednio do Belfegora – Andrzeju, czy potrafisz do siebie dopuścić myśl, że Paulini, – nie będący jak można by sądzić Twoimi ulubionymi bohaterami – świadomie podjęli taką decyzję, która zaowocowała konkretnym dobrem?
Koniec, koniec z tym tematem, który miast łączyć zdaje się niektórych z nas dzielić. A poza tym łapię się czasami na refleksji, że wspomnienia moje mogą być tak zajmujące, jak powiedzmy przed 40-stu laty były zajmujące dla mnie rugi chłopskie w Prusach zachodnich.
Zatem wróćmy do opowieści:

Z podwiniętymi ogonami opuszczaliśmy Częstochowę i w nastroju psiaka, który wypadł z sań. Nie trwało to jednak długo, gdyż nazajutrz byliśmy już w Sopocie, korzystając z uprzejmości Polskich Kolei Państwowych. Istniała niepisana umowa, na mocy, której rewizor

kolejowy na widok podobnych nam obywateli, rezygnował z absurdalnego pytania o ważny bilet, a zwyczajnie, często z uśmiechem na ustach wyciągał, przepasany niedostępną gumką bloczek mandatowy i chemicznym ołówkiem wypisywał dane swej ofiary. Nie ma się czym chwalić ale ja tych mandatów uzbierałem kilkanaście.
Podjęliśmy z Hermesem wyprawę do Sopotu w zupełnie konkretnym celu. „Monitor”, czy może „Geminus” twierdzili, że w Sopocie „ferma” jest dostępna bez recepty, a Morfina też bez większych problemów sprzedawana jest w  aptekach. Jakkolwiek jeszcze, żaden z nas nie był jeszcze uzależniony, to jednak doświadczenie nasze ze środkami, trwające od ponad roku, czyniły, że w kategorii potrzeb stawały się owe środki dobrem coraz bardziej pożądanym.
W tamtych czasach istniały dwa sposoby zdobywania narkotyków:
Albo kupowałeś je na czarnym rynku, co było raczej trudne, bowiem rynek taki praktycznie nie istniał, sporadycznie tylko do transakcji takich dochodziło (pierwszy mój zakup to 10 ampułek morfiny za 0,02 g. za 200 zł.) albo sposób drugi polegający na fałszowaniu recept. Samego zaś fałszowania istniało kilka sposobów. Od najprostszych polegających na wywabieniu oryginalnego wpisu i w jego miejsce umieszczeniu własnego, po profesjonalne techniki, kiedy to posiadając trzy pieczątki: odpłatność 30%, imienną pieczęć lekarza konkretnej przychodni oraz bloczek recept – produkowało dla własnych potrzeb żądany środek. Użyłem zwrotu „produkowałem” świadomie, bowiem w latach 1970-1972 posiadanie jako tako podrobionej recepty równało się faktycznie wejściu w posiadanie morfiny. Brałeś receptę, przygotowywałeś 3 zł. 75 gr. drobnymi i wchodziłeś do pierwszej lepszej z brzegu apteki i po chwili bez żadnych problemów wychodziłeś z 10 ampułkami środków. Potrzebna była tylko chęć, recepta i parę groszy w kieszeni. Skoro w takich realiach żyliśmy, jasne jest, że chcąc nie chcąc weszliśmy na naszą drogę do nikąd, kiedy to „chodząc za marnością, marnością się staliśmy”. Ale to dopiero się stanie; na razie jest słonecznie i błękitnie; wokół rozkwita tysiące kwiatów a my wierzymy, że życie to radość i wieczna beztroska. W procederze opisanego wyżej sposobu zdobywania „środków” istniał jeden słaby punkt, o który potknie się w końcu każdy prawie, kto próbował wcielać go w życie. Otóż wchodząc do apteki z receptą i drobnymi musiałeś mieć jeszcze dowód osobisty, z którego pani magister farmacji zanim skierowała cię do osobnego okienka z napisem „kasa” – spisywała komu narkotyk jest sprzedawany. Początkowo posługiwaliśmy się własnym, później w miarę zdobywania doświadczenia i nadchodzących refleksji – „gubiło” się własny dowód osobisty, „gubiło” oczywiście na potrzeby Milicji Obywatelskiej, wyrabiało nowy dowód, a na ten rzekomo zgubiony dalej realizowało się recepty. Dotąd, dokąd nie trafiło się na dociekliwego farmaceutę. Trudno ocenić dlaczego ale przez blisko dwa lata tych dociekliwych jakby nie było, jakby nikomu do głowy nie przychodziło, że można recepty fałszować.
Oprócz opisanego przeze mnie sposobu falsyfikacji dokumentów publicznego zaufania jakimi recepty były, istniał jeszcze sposób, nazwę go bez przesady – artystycznym. Otóż sposób ten polegał na tym, że oryginalne pieczęci umieszczone na jakimś dokumencie, kopiowało się na blankiet recepty w ten sposób, że posługując się specjalną lupą, twardym rysikiem i kalką ołówkową odwzorowywało się pieczęcie na umieszczoną pod spodem receptę. Sposób ten jednak dostępny był tylko dla osób uzdolnionych plastycznie, jednym z takich był „Hermes”, którego w tajniki rzemiosła wprowadził, przyszły jego szwagier – Jarek „Rasputin”. Hermes okazał się uczniem na tyle zdolnym, że produkowane przez nas recepty nie wzbudzały jakichkolwiek podejrzeń, czy wątpliwości. Nikomu z nas nie przychodziła do głowy wówczas myśl, że z faktu, iż wykupujemy zwyczajowo receptę opiewającą na 10 amp. Morphini hydrochlorici 0,02 g, za kwotę 3 zł 75 gr, co stanowiło 30% z 12,50 zł – Ktoś, kiedyś wymierzy dla nas art. 199 K.K. Artykuł groźny, mówiący o przestępstwie gospodarczym przeciwko własności publicznej (czyt. komunistycznej). Przewidujący karę do 10 lat pozbawienia wolności. Ale to dopiero się stanie, za czas jakiś.

Na razie jest sierpień roku 1971, jest Sopot Kamienny Potok, Sopot Wyścigi, Sopot Monte Casino i my z głowami w chmurach z radością budzący się do przeżycia kolejnego dnia, naszej niedomyślanej młodości. Budzący się zwyczajowo na taniutkim campingu (dzisiaj na jego miejscu postawiono Aqua Park) w Kamiennym Potoku, który posiadał kilka nieocenionych zalet. Po pierwsze był tani, po drugie obsługa nie była nazbyt dociekliwa, co pozwalało unikać zbyt częstego sięgania do zazwyczaj pustawych kieszeni, po trzecie camping  sąsiadował z istniejącym do dzisiaj campingiem wyższej klasy zaopatrzonym w normalne ubikacje i ciepłą wodę (nie muszę chyba pisać, co z tego wynikało) i po czwarte wreszcie nasze ukochane pole namiotowe bezpośrednio sąsiadowało z gwałtownym obniżeniem prowadzącym wprost do morza. Podczas zdarzających się nocnych nalotów milicji łatwo było wymknąć się w niedostępną dla nich strefę nadmorskiej stromizny, jarów, wykrotów i zbyr. Choć każdy dzień wyglądał inaczej to były elementy stałe: rano wędrówka po jakieś bułki, jakiś nieśmiertelny paprykarz szczeciński czy innego wędzonego dorsza (jedzta dorsze bo g…… gorsze – mawiano), później plaża, morze, po południu zaś gwóźdź każdego dnia czyli wędrówka na „Monciak” – główną promenadę Sopotu.

 

Monciak czyli Aleja Monte Cassino – lata 70-te

Idąc mroczną, zacienioną ogromnymi bukami aleją Sępią przysiadaliśmy na stojących wzdłuż niej ławeczkach i następowało to, co stanowiły preludium każdego popołudnia – Andrzej „Hermes”  z przepastnej torby z wyhaftowaną żółtą pacyfką wyciągał szklaną strzykawkę i dwie ampułki morfiny, ja – wyciągałem wbitą w kieszeń przedwojennego munduru igłę i wzajemnie dokonywaliśmy na sobie iniekcji. Już wtedy dożylnie, już z pełnym kopem. Nie mówię o trwającym wówczas kilkanaście godzin błogostanie i euforycznych myśli łagodnym przepływie, ale o zewnętrznych znamionach, po których podobnych sobie rozpoznawaliśmy i rozpoznawani byliśmy. Po jakimś czasie po przeżyciu „kopa” biegło się nieomal do stojących co i rusz saturatorów.

Gdyby zabrano mnie kiedyś do wehikułu czasu i kazano na podstawie pojawiających się przedmiotów przez ludzi użytkowanych wskazać epokę – bary mleczne i saturatory właśnie, nieomylnie wskazywały na epokę PRL-u.
Biegliśmy tedy do owych saturatorów, mobilnych punktów dystrybucji wody sodowej i raczyliśmy się po 30 gr. szklanka, napojem, którego organizm owładnięty płynącą żyłami morfiną pozornie potrzebował. Pozornie, gdyż po jakimś, niedługim zazwyczaj czasie następowały torsje i gwałtowne wydalanie płynu. Potem znów saturator, czasem nawet woda z czerwonym za złotówkę, czy żółtym za złote dwadzieścia sokiem i na powrót torsje. Nie było to wszak czymś nieprzyjemnym, wręcz przeciwnie papierosy i woda sodowa na tym etapie narkotycznej  wędrówki, wzajem się uzupełniały i stanowiły dla nas nierozdzielną całość.

Tak jak i rozmowy o wszystkim i o niczym, które toczyliśmy przysiadając na kamiennych płytach alei Monte Cassino obok ustawionego buta, który po pewnym czasie – zapełniał się jakimiś, najczęściej brzęczącymi datkami. To była ostateczność, która najczęściej pod koniec lata bywało, wkraczała w nasze życie. Tak zresztą, jak i posiłki na sępa. Ten kto bywał w tych latach w Sopocie, pamięta zapewne bar szybkiej obsługi, który usytuowany był około stu metrów od wejścia na teren molo. Zwał się ów bar „Meduza” i poza piwem serwowanym na zewnątrz, oferował całkiem przyzwoite jedzenie. Bywały różne sposoby sępienia: od najprostszych, kiedy to siadałeś na wprost, ucinającego dymiącą botwinkę i zerkającego na stojącą obok kaszę gryczaną z cynaderkami obywatela, robiłeś smutną minę skrzywdzonego przez życie, a przy tym głodnego oberwańca – czekałeś na rozwój wydarzeń. Zazwyczaj przynosiło to zamierzony efekt i cynaderki stawały się twoją własnością. Bywało  jednak, że los postawił na twojej drodze – przy jednym stoliku nieczułego gbura. Wtedy Andrzej, bo on to właśnie, jako człowiek wszechstronnie uzdolniony demonstrował swoje talenty aktorskie. Bez mrugnięcia oka, z kamienną twarzą rzucał serię spojrzeń od talerza do oczu nieczułego gbura i na powrót. I tak przez przeciąg talerza gorącej botwinki. Mało, kto wytrzymywał. Jeżeli los wyjątkowo ci nie sprzyjał i twoje vis a vis było wyjątkowo bezczelnym i na domiar niezłym gburem istniało w repertuarze Hermesa rozwiązanie ostateczne. Rozpoczynał palcami spacer po stole – od siebie ku upragnionej kaszy z cynaderkami. Zrazu na sposób koci: delikatnie i skradającego, trzy-cztery razy w te i we wte, przy tym spojrzenia, okraszone znaczącymi chrząknięciami. Nie było na to silnych ale oczywiście jak to w życiu, los mógł z ciebie zakpić i danego dnia postawić przed tobą mało, że wyjątkowo bezczelnego, to jeszcze gbura, który ubzdurał sobie, że to on zjadał będzie kaszankę z grzankami. Nic z tych rzeczy i nie z Hermesem. Następowała faza ostateczna. Kocie skradanie kończyło się pośrodku talerza z pożądanym daniem, uchwyceniem kęsa posiłku, przeniesieniem do ust własnych i po chwili delektowania się, wyrażenie opinii: znowu nie dosolili…
Wierzcie lub nie wierzcie, ale nie było na Hermesa silnych. Nikt, kogo sobie upatrzył nie dotrzymywał mu pola. Trudno dziś dociec na ile pomocne w tym były jego talenty aktorskie, a na ile słuszna postawa i gdzieś tak lewitujące wokół jego postaci wrażenia, że jakby co, to i w mordę przyłożyć potrafi…
Nie jeden i nie jedna przyzwoity posiłek w sopockiej „Meduzie” Hermesowi zawdzięczali.
Ale dość z przyziemnością. Nadchodził wieczór i w kilkadziesiąt zazwyczaj osób przenosiliśmy się do Wyścigów, gdzie tuż obok torów kolejki, pod zadaszeniem z wielkiej plandeki królował Non-Stop. Kultowe miejsce gdzie przy dźwiękach żywej muzyki tańczyło się do północy. Gdzie poznawało się nowych ludzi, najchętniej płci przeciwnej, toczyło rozmowy, najczęściej o muzyce i które to muzyczne dysputy kończyły się nierzadko czułymi objęciami na ławeczkach sopockiego „monciaka”.

Wszystko jednak co dotyczy naszej doczesności ma swój koniec. Nawet to co najpiękniejsze ustąpić musi miejsca – nowemu. Tak też i piękne wakacje roku 1971 dobiegały z wolna do swego końca. Zrealizowawszy kilkanaście recept, bogatsi w parę nowych znajomości i wrażeń jakie zazwyczaj temu towarzyszą a również w środki, w tym deficytową już wówczas w Łodzi „fermę” opuszczaliśmy przyjazny nam Sopot. Kolejką miejską do Gdańska Głównego, później tramwajem na dawną E-16 – to była coroczna marszruta zwiastująca koniec letnich wojaży. Stawaliśmy na dzisiejszym trakcie św. Wojciecha i mając za plecami płynącą Radunie z ufnością unosiliśmy swe autostopowe książeczki w kierunku przejeżdżających samochodów. Łódź, szara ale przecież kochana stawała się naszym najbliższym celem.

31.01.2013r.

Uzupełnienie 3 Kamil Sipowicz

 http://savagesaints.blogspot.com/2008/11/hipisi-w-prl-u.html

cover

My tu gadu gadu o muzyce, a w międzyczasie ukazują się inne, nie mniej ciekawe publikację np. z dziedziny literatury. Ukazała się bowiem wspaniała książka Kamila Sipowicza „Hipisi w PRL-u”. Kto czuje się emocjonalnie związany z czasami głębokiej komuny, kto dojrzewał w tym klimacie powinien absolutnie zapoznać się z tą pozycją. Zanim ją zakupiłem przeczytałem w sieci wiele zgryźliwych uwag pod jej adresem i pod adresem autora. Zastanawiam się jakże wielka ignoracja zagnieździła się w naszym społeczeństwie, które nie umie wykorzystać potencjału swojej niby-wolności i demokracji. Nikt nie ma prawa wypowiadać się na temat czasów, których nie przeżył. Kamil wykonał tytaniczną pracę gromadząc materiały do swojej książki sprawiając, iż jest ona pomnikiem i hołdem dla ludzi wśród, których kaształtowała się jego – ale nie tylko jego – wrażliwość i światopogląd. Tak więc nie ma co psioczyć tylko lecieć do księgarni i wysupłać między 70 a 80 złotymi na prawie 440 stron podróży w inny świat.

 

Łukasz Medeksza
(artykuł znaleziony na portalu pardon.pl)

Wstrząsające wyznania dawnych kontestatorów.- [Morfinę] przyniósł mi facet. Nawet nie on przyniósł do mnie, tylko zaprosił do siebie do domu – wspomina Józef „Prorok” Pyrz, pod koniec lat 60. uważany za przywódcę polskich hipisów. – Elegancki. Zaprosił mnie i wstrzyknął morfinę. I następnego dnia pojawił się u mnie na Filtrowej. Dla mnie to nie był facet normalny. Dzisiaj wiem… Wtedy on mówił, że nie może być hipisem, ale podziwia hipisów. Dla mnie, dzisiaj, gdy patrzę na tego faceta z perspektywy, to zwykły ubek, który chciał mnie wciągnąć w aferę narkotykową albo mnie uzależnić.„Prorok” ma prawo nie cierpieć ubecji. Inwigilowany, nękany, został przez nią niemal zaszczuty. W latach 70. wyemigrował. Mieszka we Francji. Jest cenionym twórcą rzeźb sakralnych.

– Gdy trzeci raz przyszedł i mi zaproponował, żebym odbył podróż po morfinie, powiedziałem: nie! – ciągnie swoją opowieść „Prorok”. – Zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. Bo naprawdę to było zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. I zrezygnowałem, a on się odczepił. Dlatego też historia Tri [substancja chemiczna zażywana przez niektórych polskich hipisów – red.] jest dla mnie historią zmontowaną przez KGB.

Opowieść „Proroka” pochodzi ze znakomitej, świeżo wydanej, obszernej książki Kamila Sipowicza „Hipisi w PRL-u”. Jej autor – również stary hipis, a prywatnie życiowy partner Kory z Maanamu – tak komentuje rewelacje „Proroka”:

„… twierdził, że za rozpowszechnianie śmiesznie wówczas taniej morfiny odpowiedzialna była milicja, która w ten sposób pragnęła spacyfikować niebezpieczny dla socjalistycznego państwa ruch. Rzeczywiście na początku lat siedemdziesiątych pojawiła się grupa podejrzanych osobników rozprowadzających wśród hipisów ampułki chemicznie czystej morfiny i innego środka uśmierzającego ból – dolarganu. Podobne teorie na temat CIA, która pacyfikowała narkotykami amerykańskich pacyfistów, głosił w swoich książkach pisarz Thomas Pynchon”.

 

Grupa hipisów (Warszawa 1969)

 

Jak potraktować te domysły? Wszak stereotyp głosi, że hipisi ćpali na potęgę. A skoro tak, to niepotrzebna była żadna ubecja, by sprowadzić ich na złą drogę. Tyle że – jeśli wierzyć starym hipisom, których odpytuje w swojej książce Sipowicz – narkotyki były raczej marginesem tego ruchu. Zaś „gębę” narkomanów przyprawiła hipisom PRL-owska propaganda.Kolejne wspomnienie „Proroka”: – W pewnym momencie, ja wtedy mieszkałem na Broniewskiego, pojawił się u mnie człowiek, który przyniósł butelkę kleju, to było Tri, i kazał mi to wąchać. Więc ja to wąchałem, miałem jakieś dzwonienie w głowie i napawało mnie to takim obrzydzeniem, że powiedziałem, że mnie to nie interesuje, i nigdy nikomu tego nie proponowałem. (…)… po kilku miesiącach zatrzymano mnie na Mostowskich [siedziba MO – red.] i powiedziano, że ten człowiek (…) umarł. Skąd ja wiem dzisiaj, czy on w ogóle umarł, czy on nie był jakimś policjantem, który przyniósł Tri.

Fantazje nawiedzonego hipisa? Czy może dobra intuicja? Sipowicz zapytał o to Ryszarda „Psa” Terleckiego – 40 lat temu czołowego hipisa w Krakowie, obecnie polityka PiS (do 2007 r. był szefem krakowskiego oddziału IPN, dziś jest posłem). Oto fragment ich rozmowy:

Sipowicz: – Prorok uważa, że to SB dawała narkotyki, sprzedawała tanio morfinę po 2 złote, że SB specjalnie zdegenerowała ten ruch. Oczywiście nie bardzo się musieli wysilać. W Stanach Thomas Pynchon napisał książkę, że FBI też rozprowadzała narkotyki, żeby ruch spacyfikować, zamienić szybko w narkomanów, żeby go politycznie zniszczyć. Są takie koncepcje. To by było naprawdę diaboliczne.

 

Kamil Sipowicz z synem

Terlecki odpowiada ostrożnie: – To mało prawdopodobne, ale warto sprawdzić.

Inna rzecz, że i bez narkotyków, hipisi mieli przechlapane u ubeków. „Prorok” szczegółowo opisuje, jak był nękany. Wpierw trafił do aresztu za brak meldunku. Potem było już tylko gorzej: – Podstawili mi dziewczynę, która oskarżyła mnie o gwałt. A ja już miałem żonę, z którą jestem do dziś. Zostałem aresztowany. Skazano mnie na dwa i pół roku więzienia.

Z kolei Terlecki wspomina hipisa „Antka”, który spotykał się z ubekiem Piekarskim: – Całkiem możliwe, że ten Piekarski zarejestrował Antka jako tajnego współpracownika – opowiada. – Całe nasze środowisko wiedziało, że Antek się z nim spotyka. Analizując pytania, jakie zadawał Piekarski w czasie tych spotkań, staraliśmy się przewidzieć, co nam grozi.

W innym miejscu Sipowicz pyta Terleckiego o hipisa o ksywie „Koń”: – … jego podejrzewaliście, że był współpracownikiem SB?

Terlecki prostuje: – To nie on, to jego przyjaciel Jakub (Marek) był konfidentem. Gdy zacząłem pracować w IPN-ie, przeczytałem materiały z 68 roku i wtedy się okazało, kto był donosicielem. Donosił także dawny przyjaciel Kory, jeszcze z harcerstwa, Krzysztof. Bezpieka kazała mu podtrzymywać znajomość z Korą, którą poznałem w kwietniu ’68, żeby przez nią zbierać informacje o mnie. Nic im z tego nie wyszło, a Krzysztof, który został dziennikarzem TV, niedawno przyznał się do swojej roli.

 

Kamil Sipowicz podczas promocji książki

 

Tu warto dodać, że po latach okazało się, iż tajnym współpracownikiem SB był również ojciec Ryszarda Terleckiego – znany pisarz Olgierd Terlecki.W książce Sipowicza są kopie esbeckich dokumentów na temat hipisów. Jednak najbardziej wstrząsające są przedruki artykułów o tym ruchu, jakie ukazywały się w prasie reżimowej. To popis wyjątkowego plugastwa medialnego. Głównym propagandzistą działającym na tym odcinku był niejaki Jerzy Andrzej Salecki, dziennikarz (?) magazynu „itd”.„… Salecki za głównego bohatera artykułów i zarazem wroga obrał sobie Proroka, czyli Józefa Pyrza” – pisze Sipowicz. – „Już w 1968 w artykule „Prorok z Gałówka” (…) Salecki przy pomocy kłamstw i inwektyw wprost zachęca organa ścigania do zajęcia się Prorokiem. Co też za jakiś czas się stało”.

Gazetowe donosy Saleckiego można podziwiać w książce Sipowicza – są tam ich pełne reprinty.

Sipowicz komentuje: „[Salecki] prawdopodobnie korzystał z materiałów operacyjnych milicji. Wzajemna inspiracja milicji i dziennikarza w czasach PRL-u była na porządku dziennym”.

Salecki popełnił w „itd” cały cykl artykułów o hipisach. W ostatnim z nich – pisze Sipowicz – „utożsamia hipisów z narkomanami i namawia wprost do ich aresztowania”. O uczestnikach ruchu ów niesławnej pamięci propagandzista pisał jako o „bękartach z importu”, a całe zjawisko nazwał „Kwiatami Zła”.

Warto przywołać – za Sipowiczem – nazwiska innych autorów paszkwili na hipisów. To m.in. Helena Kowalik z „Życia Warszawy”, czy choćby wspomniany już Olgierd Terlecki, ojciec „Psa”. Zaatakował hipisów – czyli bądź, co bądź przyjaciół własnego syna – na łamach „Życia Literackiego”. A przecież – jak dodaje Sipowicz – był to „prywatnie bardzo miły człowiek, co potwierdza większość hipisów, którzy mieszkanie Terleckich odwiedzali”.

Paszkwilu na swój temat doczekał się czołowy łódzki hipis „Dziki”. Tak o tym opowiada Sipowiczowi: – Był na przykład taki dziennikarz w Łodzi, kolega Brychta [Andrzej Brycht, w latach 60. czołowy PRL-owski reportażysta – red.], Andrzej Makowiecki, który napisał najpierw w łódzkiej prasie (chyba „Odgłosach”) artykuł o hipisach łódzkich, o mnie między innymi. Artykuł głupi, nieprawdziwy i nieetyczny, bo ten Makowiecki nawet cytował mnie, a nigdy się ze mną nie spotkał, choć mieszkał w tym samym mieście. Korzystał więc z jakichś ubeckich protokołów i napisał obrzydliwy artykuł, a później ten artykuł kupiła „Polityka”. To był ostry donos społeczny. (…). W każdym razie w Warszawie był taki facet w Pałacu Mostowskich.

 

 

Sipowicz uściśla: – Było dwóch: Fijałkowski, Piekarski.”Dziki”: – Mnie przesłuchiwano m.in. na zlocie w Opolu. Była nas cała olbrzymia grupa. Mnie pierwszego wygarnęli na przesłuchanie (właśnie ten ubek z Warszawy), mieli to wszystko doskonale przygotowane. Jak zasadzka. Bardzo się bali, że nasz ruch odciąga młodzież, że rozmiękcza ideologicznie, że to jest rodzaj dywersji ideologicznej Zachodu. (…) A ten artykuł, o którym mówiłem, wszedł jeszcze później do książki Makowieckiego: „Enklawa z ulicy Wschodniej”. Maksymalne więc wykorzystanie komunistyczno-sensacyjnej bzdury.Czy polscy hipisi – jako element wywrotowy w świecie komunizmu – byli atrakcyjni dla zachodnich służb specjalnych? Taką śmiałą tezę stawia „Prorok” (najwyraźniej lubi snuć sensacyjne domysły). W rozmowie z Sipowiczem wspomina komunę hipisowską w Ożarowie. I w pewnym momencie mówi: – Przyjeżdżali tam do nas Amerykanie. Mieliśmy wtedy bardzo dobre kontakty z Amerykanami. Oni nam przywozili różne pisma i prawdopodobnie – choć być może nie mam prawa tak mówić – prawdopodobnie byli specjalnie jako studenci wysyłani do Polski, ale prawdziwym ich celem było pomóc opozycji. Bo nie można zapomnieć, że ruch hipisów był pierwszą zorganizowaną opozycją w Polsce. (…) Ale wracając do Amerykanów, według mnie, ich zadaniem było wejść w środowiska opozycji.

W innym miejscu „Prorok” opowiada o manifestach, jakie pisał. Pierwszy z nich powstał w 1967 r. – Były trzy kopie – mówi „Prorok”. – Jedną kopię dałem Toniemu. Toni to był taki facet, niby student amerykański, ale patrząc dzisiaj na to z pewnego dystansu, podejrzewam, że to był jeden z ludzi FBI, który przyjechał tutaj jako student, żeby wspomagać opozycję w Polsce. I jeszcze kilku było takich ludzi, miałem z nimi wszystkimi dobre stosunki, oni mnie otaczali opieką.

Co to za opieka? „Prorok” przyznaje, że czasem brał od tych ludzi jakieś niewielkie pieniądze. I tu następuje dość zaskakujący wtręt: – Jeden z nich – … również [Adam] Michnik może przypomnieć, jak on się nazywał – posiadał wszystkie moje teksty. Mieszkał w Holandii, ale był Amerykaninem. Dlaczego Michnik? Dlatego, że był taki moment, gdy spotkaliśmy się właśnie tam na Powiślu. Na Rozbrat. (…) [W jakimś mieszkaniu] … nie wiem, czy Kuronia, czy Lipińskiego. Nie wiem. Zaproszono mnie, siedzieliśmy w nocy. Tam był chyba Michnik, Kuroń i kilka dziewczyn.

Z jednej strony – morfina i Tri. Z drugiej – poważna działalność polityczna. Czy to możliwe, że hipisi byli narzędziem walki wywiadów w czasach Zimnej Wojny?

Podziel się!