Wielcy Polacy – Marian Mazur (1909 – 1983) i jego „Człowiek Maszyna” oraz teoria informacji i dezinformacji.

Wielcy Polacy – Marian Mazur (1909 – 1983) i jego Człowiek Maszyna

Marian_Mazur_przelom_lat_7080Marian Mazur jest dla mnie postacią wybitną i wybitnie ważną ponieważ obaj zajmowalismy się tym samym zagadnieniem z różnych stron. Ja badałem teorię informacji od strony etymologiczno-literacko-propagandowej, a zaburzenia przekazu informacji stały się kluczowym elementem Manifestu Kodystów Polskich i kodyzmu, jako awangardowej sztuki ukazującej kłamstwo w przekazie informacji. Klasycznym przykładem takiego kłamliwego komunikatu jest już samo motto do pierwszej kodystycznej powieści na świecie „Śmierć buntownika”. Brzmiało ono tak:

https://bialczynski.pl/powiesci-poezja-sztuka-eksperymentalna/powiesci/smierc-buntownika-czesc-1/

(Śmierć Buntownika -początek)

[str 5]

Rzeczywistość jest jedna, powszechna i synchroniczna – to znaczy jednoczesna i różnorodna w swych formach. Wszechświat Człowieka jest tylko Jej wycinkiem; na tyle rozległym, na ile może go ogarnąć nasza świadomość. Człowiek istnieje tylko w tym jej fragmencie, który spostrzega, myśli i artykułuje. Pszczoły mają swój własny wszechświat spostrzegalny, pomyślalny i artykułowalny jedynie dla pszczół.

Z „Manifestu Kodystów” (1982)

Poświęcam tę książkę tym wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób

przyczynili się do jej powstania.

(str 6 wakat)

UWAGA!

Przedstawione OBIEKTY, INTENCJE, myśli i przeżycia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Wszelkie POSTACIE, ich losy, nazwiska i imiona w tej powieści zostały zmyślone. NAZWY ulic, numery domów, nazwy MIAST i miejscowości również fikcyjne. Taka podróż, jak również przygody, jakie spotkały bohaterów, nigdy nie miały miejsca. Podobieństwo czegokolwiek i kogokolwiek – w jakiejkolwiek postaci – do czegokolwiek i kogokolwiek istniejącego REALNiE, w jakiejkolwiek rzeczywistości, jest tylko i wyłącznie (co najwyżej) przypadkowe. AUTOR nigdy nie poznał żadnego Lea, nie przebywał w swym krótkim życiu na Wybrzeżu ani na Mazurach. NIE przebywał także w żadnej z wymienionych w tekście grup ludzkich. Podobieństwo wszelkich przedmiotów do jakichkolwiek innych przedmiotów wynika wyłącznie z podobieństwa rzeczy do siebie w ogóle. Przedstawiona więc rzeczywistość jest całkowicie fikcyjna, nierealna i WYMYŚLonA. Autor zaprzecza jakimkolwiek związkom z prezentowanym przez siebie w tej powieści światopoglądem. Nie miał również nic wspólnego z narratorem, który nigdy nie narodził się w RZECZYWISTOŚCI. Podobieństwo nazw obiektów historycznych i miejsc znanych skądinąd jest czysto umowne. Tak chyba będzie najwygodniej dla nas wszystkich.

C.B

Żeby zrozumieć jak niebezpieczna była dla PRL i jak jest niebezpieczna nadal dla III RP „Śmierć buntownika” Czesława Białczyńskiego, którą kończy identyczna scena zabójstwa na śmietniku przez milicyjnych siepaczy kolejnego pokolenia buntowników, w osobie Olejara, hippisa o pseudonimie Nikt, jak ta pamiętna scena zastrzelenia (zabójstwa) Maćka Chełmickiego z zafałszowanego historycznie „Popiołu i diamentu” Jerzego Andrzejewskiego  (1948, poprawiany po śmierci Stalina w 1954) i Andrzeja Wajdy (1958) poświęconego Pokoleniu AK (44) warto zapoznać się też z tym wstępem z roku 2006 i 2009. Tym razem przygotowania do wydania „Śmierci buntownika” w Slovianskim Slovie już trwają i być może jak dobrze pójdzie w 40 rocznicę jej napisania, Polacy będą mieli do tej książki pełny dostęp. Jeżeli pójdzie gorzej i w Slovianskim Slovie się nie da, to i tak ona zostanie kiedyś wydana i doceniona.

Konieczny wstęp od Autora, napisany w Krakowie w roku 2006

Książka, która trafia dzisiaj do Państwa rąk jest oparta na faktach, choć pozostaje fikcją literacką w zakresie koniecznym, by chronić tożsamość występujących w fabule osób.

Ta powieść  pokazująca wakacyjną wędrówkę grupki hippisów przez Polskę owego czasu, która z całą szczerością rysuje nie tylko fotograficzny obraz Polski, lecz także zapis mentalny i obraz emocjonalnych postaw społeczeństwa i młodzieży względem rzeczywistości a szczególnie wobec obcego reżimu, trzymającego je przemocą w ryzach nieludzkiego systemu totalitarnego, stała się jednym z najbardziej niewygodnych dla wszystkich – do 1989 i po 1989 roku – świadectw oraz zapisów socjologicznych, jak i artystycznych, epoki PRL.

Pokazuje ona Polskę bezkompromisowo, pokazuje ją oczami ledwie świadomego siebie dorastającego chłopaka, wychowanego w całkowitej nieświadomości prawdy historycznej, pod ciągłą presją indoktrynacji ideowej wpajanej od urodzenia, a mimo to wnikliwie krytycznego, skrywającego pod maską młodzieńczego cynizmu głębokie społeczne zaangażowanie i gotowość do najwyższej ofiary w imię patriotyzmu, który w jego umysł i duszę przesączył się wbrew woli indoktrynatorów, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakim sposobem.

Był rok 1971, dla młodzieży pierwsze wakacje po wymordowaniu na Wybrzeżu  robotników, którzy nie chcieli się zgodzić na podwyżki cen żywności. Budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, pilnowany przez czołgi, latem tego roku wciąż straszył osmalonymi czarnymi ścianami. Na ulicach znajdującego się w szoku, świeżo spacyfikowanego miasta i na dworcu kolejowym roiło się od  tajniaków, robotniczych bojówek partyjnych i ochotników ORMO oraz patroli milicji wyposażonych w karabiny maszynowe. To właśnie miasto i słynny Non Stop, dyskotekę przy plaży w Sopocie, wyznaczyli sobie polscy hippisi tego specyficznego lata na miejsce Zlotu.

W państwie, w którym każde przemieszczenie osoby z miasta do miasta, choćby na jedną noc, od 35 lat musiało być w księgach hoteli lub odpowiednich urzędów rejestrowane jako  zameldowanie tymczasowe pod groźbą kary, tysiące kolorowych, długowłosych oberwańców ignorując zasady Systemu, wyruszyło w podróż do jednego celu. Nie było nim tylko Wybrzeże i Gdańsk. Była to podróż do wolności osobistej i społecznego wyzwolenia od narzuconego przemocą schematu. Choć jej bohaterowie ponieśli w konsekwencji osobiste klęski to pokazywali przerażonym terrorem zwykłym ludziom, że nie poddali się, że nie lękają się aresztowań, bicia, inwigilacji. Byli bardzo młodzi i zapewne absolutnie w swej naiwnej wierze, że żyją w państwie rządzonym przez Polaków, pozbawieni wyobraźni możliwych konsekwencji swego czynu. Tylko zdeterminowana, nieświadoma śmiertelnego, realnego zagrożenia grupa młodych wilków mogła się rzucić z tak lekkomyślnym, krwiożerczym zapałem by obalić uzbrojony po zęby System, który wymordował już niemal wszystkich swoich wrogów. Ukazywani przez propagandę jako abnegaci, narkomani i złodzieje budzili instynktowny szacunek ludzi myślących, choć nie mających na razie odwagi ich naśladować. Dokonali mentalnego przełomu i mogli osiągnąć ten cel właśnie dzięki temu, że byli młodzi, zapalczywi i pozbawieni wyobraźni.

Kto zorganizował to wszystko?! Kto wymyślił ten piekielny Zlot w Gdańsku, kto tym wszystkim kieruje?! Policja polityczna tamtych czasów postawiła sobie za najważniejszy cel dowiedzieć się tego i organizatorów bezwzględnie zniszczyć.

Było to pierwsze po II wojnie światowej masowe starcie skrajnie zindywidualizowanej wolności  z molochem  stalinowskiego systemu, które odbywało się na oczach zuniformizowanego przez komunizm, zastraszonego polskiego społeczeństwa. Starcie pozornie słabego Dawida o swobodnej, kpiarskiej duszy dziecka-kwiatu z nieporównywalnie silniejszym demagogicznym tyranem, Goliatem o żelaznej pięści, za którego plecami stali zawodowi mordercy w mundurach polskiej armii, milicji i bezpieki, pozostającej na usługach Moskwy.

„Śmierć buntownika” jest też pierwszym i jednym z nielicznych literackich opisów tamtych czasów (sięgającym początków lat pięćdziesiątych XX wieku w opisach dzieciństwa narratora), nigdy nie poddanym nawet najmniejszej próbie cenzury wewnętrznej i zewnętrznej. Jest też próbą wskazania uniwersalnej drogi oporu jednostkom (osobom) których egzystencja zanurzona jest w zdezintegrowanym, pozbawionym zasad moralnych społeczeństwie sterowanym przy pomocy powszechnego terroru.

Jakże naiwny byłem sądząc, że w okresie groźnego napięcia, nie żądając w zamian podpisania bezwarunkowego cyrografu ktoś zechce dotrzymać podpisanej ze mną umowy i wydać tę książkę. Jakże naiwna była moja wiara, że w ogóle tę książkę można wydać w oficjalnym czy tzw. niezależnym obiegu  kultury.

Grudzień 1970

Od jesieni 1971 roku, kiedy to wpadła organizowana przeze mnie z grupą znajomych podziemna drukarnia „WOLNEJ” w Krakowie, ja sam byłem najpierw zatrzymany, a potem nieustannie inwigilowany przez SB. Nikomu jeszcze nawet przez myśl nie przeszedł wtedy KOR czy inne tego typu przedsięwzięcia. To w tym czasie politrucy z SB mieli okazję poznać pierwsze rozdziały i szkice „Śmierci buntownika”, jakie znaleźli w materiałach zabranych w czasie rewizji w moim domu. Cyniczny półagent KGB w oficjalnie polskim, ale przecież absolutnie podległym Kremlowi biurze bezpieki, zlokalizowanym z typowym dla komunistów poczuciem humoru przy Placu Wolności, oświadczył mi wtedy, że przesrałem właśnie swój talent i nigdy, przenidy nie wydam książki w Krakowie, ani nigdzie. Niewiele się pomylił jeśli idzie o Kraków – tu dyrektywy były ścisłe, a kontrola pełna i trwała jeszcze długo po 1995 roku. Pierwszą powieść w rodzinnym mieście wydaję dopiero teraz. Dziś wiem, że rzeczywiście nie wydałbym żadnej w Polsce, gdyby nie rozłamy i tarcia między betonem i reformatorami w PZPR. W tzw Drugim Obiegu nie było miejsca dla młodych pisarzy, ani dla ich powieści, przede wszystkim było tam miejsce dla Różowych.

Od 1977 roku Służba Bezpieczeństwa, a potem Wydział Kultury PZPR szczegółowo śledziły też losy „Śmierci buntownika”. Z początkiem 1980 roku książka znalazła się w Wydawnictwie Czytelnik. Po pozytywnych recenzjach co do jej literackich walorów, nie było żadnych wątpliwości, że nie ma podstaw do odmowy druku i podpisano ze mną umowę na wydanie oraz wypłacono mi zaliczkę na poczet umowy.

W roku 1981 niespodziewanie znalazłem się na fali sukcesów moich wysokonakładowych powieści political-sf (opisujących sposoby buntu i oporu przeciw totalitarnym reżimom galaktycznym w świecie niezidentyfikowanej przyszłości – „Próba inwazji”, „Zakaz wjazdu”) i po sukcesie pierwszej, awangardowej powieści współczesnej (fragmenty drukowała Literatura). Czasopismo Literatura okrzyknęło mnie jednym z największych powojennych talentów literackich w Kraju nad Wisłą, a polskie radio, telewizja i „przemysł” filmowy zgłaszały się po prawa do adaptacji jeszcze nie wydanych kolejnych powieści. W 1983 roku, poślizgiem, leżące od kilku lat w wydawnictwach moje książki, które zwolniono do wydania jeszcze w roku 1980 i 1981, wciąż ukazywały się na rynku („Czwarty na piąty, maj, osiemdziesiąt”, „Miliardy białych płatków”, „Ostatnia noc niewidzialnych”). Wreszcie w tymże 1983 roku wezwano mnie do Czytelnika w sprawie powieści „Śmierć buntownika” i … zaproponowano mi objęcie redakcji czasopisma Kultura. Wszystko co działo się wtedy w koło mojej osoby było najzwyklejszą grą  jaką reżim toczył od 1945 roku wobec elit intelektualnych, kupując je jako swych piewców i agentów, w zamian za dopuszczenie do publicznego bytu. Nie ulegając prośbie o objęcie stanowiska i nie zezwalając na druk „Śmierci buntownika” w czasopiśmie „nowa” (czytaj reżimowa) Kultura, podpisałem na siebie wyrok jako pisarz, jako twórca. Od tego momentu toczyły się wokół powieści „Śmierć buntownika” nieustanne gry i manewry. W wydawnictwie Czytelnik odlany już skład, gotowy do druku rozsypano ostatecznie, po wydrukowaniu próbnego egzemplarza (mam go do dzisiaj!) w dniu 13 czerwca 1989 roku, na mocy cichej decyzji kogoś z Wydziału Kultury KC PZPR. Czy jest to przypadkowa data?

Nie przypuszczałem jednak, że po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, wyrok wydany na mnie przez PRL zostanie podtrzymany na kolejnych dwadzieścia lat. Cóż, nowe opiniotwórcze elity, przesiąknięte totalitaryzmem i bolszewizmem, zakneblowały usta wszystkim, którzy głosili odmienne od nich poglądy, którzy nie uznawali metod Okrągłego Stołu (tajnych porozumień poza plecami społeczeństwa), czy nie godzili się z wizją kosmopolitycznego społeczeństwa (nowego „internacjonalizmu”). W wyniku zastosowania tych metod i układu zawartego potajemnie przy Okrągłym Stole, z łatwością elity te kompletnie przywłaszczyły sobie prywatyzowaną gospodarkę polską (dzieląc się z postkomunistami), a z nią także sektor informacyjny i sferę kultury (wydawnictwa, telewizję, prasę, przemysł filmowy i inne media). W roku 1997, po odmowie Znaku, który uznał książkę za sprzeczną ideowo ze swoim profilem wydawniczym (pewnie słusznie) ostatecznie straciłem nadzieję, że „Śmierć buntownika” kiedykolwiek ukaże się w Polsce.

„Śmierć buntownika” to jedna z tych książek, które zostały napisane, lecz do dzisiaj nie zostały w Polsce wydane. Skutecznie zatrzymały ją najpierw represyjne instytucje i nieformalne polecenia służb kulturalnych i służb tajnych komunistycznego reżimu PRL, a potem dziwny brak zainteresowania wydawców III RP.

Kimże są ci wydawcy „polscy”, że współczesna historia ujęta w powieściach ich nie zainteresowała? Kim są, że nie interesuje ich jakość literacka i wartość artystyczna?! Kim są, że kreują na autorytety wyłącznie piewców własnych wartości i głoszą prawdę wyznawaną wyłącznie przez siebie. Kim są, skoro te autorytety okazują się w efekcie elitami dawnej SB, PZPR i jeszcze gorzej – wprost sowieckiej i postsowieckiej agentury.

Żeby opisać losy tej książki i wyjaśnić dlaczego polski czytelnik musiał czekać na wydanie aż do dziś, kiedy mija 30 lat od czasu jej powstania, należałoby napisać zupełnie inną książkę. Byłaby to bardzo gorzka opowieść o III RP i jej polityce zamykania ust niewygodnym oraz wykluczania z życia publicznego, z procesu kształtowania postaw oraz formowania współczesnego modelu kultury wszystkich, którzy propagują patriotyzm (etykietowany bez namysłu jako nacjonalizm), tradycję (zaściankowość), sprawiedliwość społeczną (populizm), polskość lub słowiańskość (faszyzm), zasady honoru w życiu codziennym (szlachecka buta, anachronizm), potrzebę suwerenności i podmiotowości państwa (kompleksy, mocarstwowość).

Nie będę chyba szczególnie odkrywczy jeśli stwierdzę, że nie ma w tym niczego zaskakującego. Wszak obalić Czerwonych (bolszewików) mogli tylko ich pobratymcy‑odszczepieńcy Różowi (trockiści) i to nie dlatego, żeby ci pierwsi poddali się bez walki, a wyłącznie z powodu upadku gospodarki państwa i rozkładu moralnego aparatu władzy. Czerwoni dali się zwieść hasłu Różowych o reformie socjalistycznego państwa. Gdyby wiedzieli, że szykuje się obalenie… nie byłoby jednej wolnej latarni w tym kraju.

Dziś oddaję tę książkę w ręce młodego pokolenia Polaków po to by mogło zyskać nie cenzurowany dostęp do prawdy o tamtych czasach. Nic nie zastąpi literatury i filmu, które dzięki towarzyszącym ich odbiorowi emocjom kodują w odbiorcy najgłębszą i najpełniejszą wiedzę.

To jedna z pierwszych książek Biblioteki IV Rzeczpospolitej. Takich nie wydanych, zepchniętych, nie chcianych, sekowanych murem przez wydawców poprzedniej RP książek jest więcej. Zapraszamy odrzucanych dotychczas autorów do współpracy. Ta książka stanowi początek nigdy nie wydanej trylogii. Drugi tom tej trylogii to „Diament i popiół”. Wkrótce będziecie mieli Państwo okazję ją przeczytać. Tak samo jak „Stworzenie pustyni”, „Proste związki”, „Polskiego łącznika”, „Z pamiętnika szaleńca” i wiele wiele innych, nie tylko mojego autorstwa, książek.

Czesław Białczyński

Kraków, 13 czerwca 2006


Książka nadal nie znalazła wydawcy, jako że Fundacja Turleja została rozbita w kwietniu 2008 roku przez nową policję polityczną, która nazywa się ABW, a to właśnie Fundacja miała zamiar ją wydać – zresztą dokładnie tak samo jak Księgę Ruty, drugi tom Czwórksięgu Wielkiego Wiary Przyrody.

Śmierć buntownika drukowano we fragmentach w „Literaturze” , „Na Głos” i opublikowano w 1986 roku w III programie Polskiego Radia gdzie czytano 30 odcinków, kończąc dokładnie w dniu rocznicy ogłoszenia Porozumień Sierpniowych. Całe nagranie w Polskim Radio Warszawa, a potem rocznicowa emisja tej powieści były fantastycznymi aktami oporu społecznego środowiska sztuki, kultury i nauki polskiej. Niestety nie byłem wtedy na tyle zapobiegliwy żeby nagrywać odcinki, albo poprosić o nagranie – tak jak to zrobiłem z Księgą Tura.

To było naprawdę fantastyczne przeżycie, za które dziękuję wszystkim którzy się przyczynili w tamtym czasie do publikacji książki w formie radiowej.

Czesław Białczyński

20 grudnia 2009 w Krakowie

Mamy rok 2014 więc trwa odmierzanie czasu do 40 rocznicy na którą zaplanowaliśmy wydanie drukiem tej książki w Slovianskim Slovie.

 

Marian Mazur poświęcił się dokładnie temu samym zagadnieniu od strony nauki, cybernetyki, i natrafił na ten sam mur, którego dokładnie tak samo jak Białczyński pozornie nie zdołał obalić. Jednak Wielka Zmiana to nieubłagana machina, która nie zatrzymuje się nigdy, a przeciwnicy Zmiany muszą po prostu jej ulec. Chociaż opóźnili Zmianę w Polsce przy pomocy Nocnej Zmiany w 1992 roku , którą to Nocną Zmianę próbowali powtórzyć 18 grudnia 2014 roku potajemnym zamachem na Lasy Państwowe i zmianę Konstytucji, to są oni nieuchronnie skazani na zagładę i sprawiedliwą dziejową ocenę.

 

Zaraz oddam już głos ostatecznie profesorowi (holizmu, bo tytułu profesora zwyczajnego od świata polskiej „nauki” oczywiście nigdy nie otrzymał) Marianowi Mazurowi i jego teorii informacji/dezinformacji. Jeszcze tylko jedno zdanie o tym jego holizmie z pracy Piotra Siemkiewicza

Cytuję:

M. Mazur miał szczególny stosunek do filozofów, o których pisał: „Filozofowie to przemili ludzie poruszający interesujące tematy i błyskotliwie formułujący swoje poglądy, ale – z rzadkimi wyjątkami – nie są oni dobrymi partnerami do dyskusji naukowej, ponieważ mają kilka przywar: – swoje poglądy wywodzą z przyjętych przez siebie założeń, w które domagają się uwierzenia, natomiast nauka nie przyjmuje niczego na wiarę, swoje poglądy uważają za słuszne, a poglądy przeciwników za błędne – natomiast w nauce uważa się, że wszelkie poglądy są błędne, tylko różnią się stopniem błędności, i wobec tego nie dzieli się naukowców na „zwolenników” i „przeciwników”, lecz sprawdza się dowody wygłaszanych twierdzeń. Dodajmy do tego, że filozofowie bardzo lubią innych pouczać, ale, niestety, sami nie lubią się douczać„.

Można zapewne przypuszczać, że takie stanowisko Profesora przyniosło mu popularność wśród ludzi młodych, którzy, jak wiadomo, odczuwają niechęć do mentorskich rad, filozoficznych przypowiastek opartych na odległych w czasie doświadczeniach ich autorów itp. Zresztą, chyba nie o filozofię tutaj chodzi, sam Marian Mazur dziś uważany jest także za filozofa, lecz o pewien doktrynerski styl myślenia o rzeczywistości, który cechuje ludzi znających odpowiedź na każde pytanie, i to odpowiedź „jedynie słuszną”.

Już z tych pierwszych zdań wyłania się jakiś szkic postaci Profesora. Stanie się on zapewne bogatszy, gdy uzupełnimy go o jeszcze jeden fragment pośmiertnych wspomnień autorstwa T. Pszczołkowskiego: „M. Mazur reprezentował w praktyce ideę jedności nauki. Nauki techniczne, cybernetyka, nauki o człowieku i społeczeństwie stanowiły dla Niego jeden system, dlatego też nie miał oporów czy poczucia niższości, gdy od problemów obróbki elektrotermicznej przechodził do kształtowania tworzywa ludzkiego, od elektroniki do charakterologii, od teorii informacji do funkcji dowcipu, żartu, anegdoty – w wypowiedzi mówionej i pisanej”. Czyż nie jest to postawa prawdziwego filozofa, albo po prostu prawdziwego cybernetyka?

więcej: Piotr Sienkiewicz „Poszukiwanie Golema”

CB

 

marian_mazur

Fragment wywiadu J. Mikke z 1972 i 1982 roku i fragment artykułu Mariana Mazura

 

M.: A z jakim przyjęciem spotykają się Pana idee w zakresie teorii informacji?

Mazur: Z wiadomości, jakie dotarły do mnie na ten temat, mógłbym wymienić na przykład recenzję w „Mathematical Reviews”, gdzie określono tę pracę jako „nową i oryginalną teorię”. W radzieckim czasopiśmie „Nauczno-Techniczeskaja Informacja” ukazał się artykuł, w którym moja teoria została wykorzystana do analizy błędów logicznych w procesach informacyjnych. A ostatnio – bo w sierpniu 1972 roku na Międzynarodowym Kongresie Cybernetyki w Oxfordzie, gdzie wygłosiłem referat „Fizyczna natura inteligencji” – kilkunastu specjalistów z różnych krajów zwróciło się do mnie o udostępnienie im tekstu referatu przed jego opublikowaniem w księdze kongresowej, jak również o egzemplarz tej książki.

M.: W jakich okolicznościach narodziła się Historia naturalna polskiego naukowca, która stała się prawdziwym bestsellerem publicystyki polskiej i została nagrodzona przez redakcję „Kultury”?

Mazur: Sądzę, że stało się to możliwe dzięki doświadczeniu, jakiego nabywałem jako badacz, wykładowca i działacz – jako przewodniczący Komisji Instytutów Resortowych w Związku Nauczycielstwa Polskiego, później zaś jako prezes Oddziału Związku Nauczycielstwa Polskiego przy Polskiej Akademii Nauk – a także pod wpływem zapotrzebowania społecznego w zakresie usprawniania organizacji naszej nauki.

Sprawą podstawową dla wyrażonych tam przeze mnie poglądów jest pojmowanie zawodu naukowca. Ogólnie biorąc, do pracy skłaniają ludzi wielorakie motywy, jak na przykład chęć użyteczności, potrzeba aktywności, pragnienie uznania, poczucie obowiązku, chęć zarobku.

W zależności od indywidualnego natężenia poszczególnych motywów można więc pobudzać ludzi do pracy na przykład ukazując im doniosłość celów, stwarzając szersze pole do działania, rozdając awanse i odznaczenia, odwołując się do poczucia obowiązku czy też zwiększając wynagrodzenie.

Jednakże odwoływanie się do motywów tego rodzaju traci wiele na znaczeniu w zawodach wymagających wyraźnego talentu. U ludzi utalentowanych naczelnym motywem staje się bowiem zamiłowanie, czyli pragnienie rozwijania posiadanego talentu. To, co robią z zamiłowania, robią najchętniej, nie ma więc potrzeby nakłaniać ich do tego.

Nie ulega wątpliwości, że talentu wymaga również zawód naukowca. Ogólnie można powiedzieć, że charakteryzuje się on takimi cechami, jak wnikliwość w rozróżnieniu rzeczy na pozór jednakowych, zdolność kojarzenia rzeczy na pozór ze sobą nie związanych oraz krytycyzm w rozpoznawaniu prawd i fałszów, mających pozory prawd. Zamiłowanie towarzyszące takiemu talentowi przejawia się jako pasja badawcza, na którą składają się: niepokój wobec niewiadomego oraz pragnienie uzyskania najtrafniejszych odpowiedzi i najracjonalniejszych rozwiązań.

W razie zgodności innych motywów z pasją badawczą odwoływanie się do nich jest zbędne, a w razie niezgodności – nieskuteczne. Dlatego też właściwą polityką w stosunku do naukowców jest nie pouczanie ich, czym się powinni kierować, lecz wyszukiwanie i kształcenie do tego zawodu odpowiednio uzdolnionej młodzieży oraz stworzenie odpowiednich warunków do pracy zawodowej.

Było i jest dla mnie oczywiste, że do charakteru pracy naukowej powinna być dostosowana struktura organizacyjna placówek naukowych.

Jest prawdziwym nieszczęściem, że struktura instytutów naukowo-badawczych została oparta na strukturze instytucji administracyjnych.

Jest to struktura „piramidy” zarządzania – wywodzi się ona z napoleońskiej struktury wojskowej, mającej zapewnić centralizację rozkazodawstwa.

Koncepcja podobnej piramidy została zastosowana do administracji państwowej i przetrwała do dzisiaj we wszystkich chyba krajach: kilka referatów – to wydział, kilka wydziałów – to departament, kilka departamentów podlega jednemu wiceministrowi, a na czele stoi minister.

Dokładną kopią tego jest u nas struktura instytutów resortowych: kilku pracowników naukowych – to pracownia, kilka pracowni – to zakład, kilka zakładów – to instytut z dyrektorem na czele.

Dlaczego taka struktura instytutów miałaby być zła?

Dlatego, że o co innego chodzi w administracji, a o co innego w nauce.

W administracji chodzi o podejmowanie decyzji, w związku z czym musi być wyraźnie określone, kto komu ma prawo rozkazywać i kto czyje rozkazy jest obowiązany wykonywać.

W nauce natomiast chodzi o rozwiązywanie zagadnień, czyli o poszukiwanie odpowiedzi na pytania, na które dotychczas nie odpowiedziano. O trafności znalezionej odpowiedzi nie przesądza przecież prawo decydowania, lecz przeprowadzenie dowodu. Minęły już na szczęście czasy inkwizycji, która dyktowała Galileuszowi, jakie twierdzenia są słuszne.

Poza tym w obecnej piramidzie zarządzania w instytutach występuje zasadnicza sprzeczność polegająca na tym, że w kierunku od dołu ku górze zakres władzy wzrasta, a znajomość rzeczy maleje.

W obecnej strukturze instytutów naukowcy w pracowniach naukowych są w zasadzie jedynymi pracownikami uprawiającymi zawód naukowca, oni mają największą wiedzę w zakresie rozwiązywanych przez siebie zagadnień, tylko ich praca nadaje instytutom sens istnienia – i ci właśnie ludzie są najniżej wynagradzani. W sprawie zmian w instytucie nikt nie zasięga ich zdania, o zapadłych postanowieniach, i nie o wszystkich, dowiadują się ostatni, są zawsze obiektem cudzych decyzji, sami nie decydują o niczym. W „schemacie organizacyjnym” instytutu pracownie naukowe figurują na szarym końcu lub wcale, a kierownik pracowni nawet listu urzędowego nie ma prawa wysłać z własnym podpisem.

Czy jest do pomyślenia większy absurd?

Wiele też uwagi poświęciłem stosunkom administracja – nauka oraz administracyjnym obciążeniom naukowców, ukazując, że:

„(…) administracja pożera ponad połowę czasu wszystkich pracowników zatrudnionych w instytutach naukowych. Nic dziwnego, że działalność naukowa stała się w nich sprawą marginesową. To naukowcy są tam przy administracji, zamiast na odwrót. Czy w tym stanie można od nich oczekiwać »wielkiego zrywu«, strumienia nowych idei i pomysłów, walki o postęp? To tak, jak gdyby żądać rekordów szybkości od biegaczy w ołowianych butach.

Wyrękę i usługi personelu urzędniczego oraz wygodniejsze, nawet komfortowe warunki pracy zapewnia awans, ale awans administracyjny, nigdy naukowy.

Można nie być nawet magistrem, ale będąc kierownikiem zakładu ma się gabinet z dywanami, fotelami, kwiatami, sekretariatem, można zażądać samochodu na wyjazd na konferencję, a jeżeli się jest dyrektorem instytutu, to nawet na codzienne przejazdy z domu do instytutu i z powrotem. A można być docentem lub profesorem w pracowni naukowej i cieszyć się, że dostało się do pracy pokoik na dwie osoby, a nie na cztery, oraz szafę na książki, cieszyć się, moknąc lub marznąć na przystanku, że po dwudziestominutowym oczekiwaniu widzi się nadjeżdżający tramwaj”.

Istnieje problem zrozumienia roli naukowców, o czym wypowiedziałem się na jednej z narad gospodarczych.

„Nie trzeba zapominać, że dla rewolucji naukowo-technicznej liczą się nie naukowcy w ogóle, lecz naukowcy-badacze. Trzeba więc badaczy wyeksponować, uczynić ich partnerami decydentów, właśnie ich – badaczy, a nie administratorów tych badaczy, trzeba dać im pomocników, aby ich uwolnić od zajęć jałowych, nienaukowych, no i wreszcie trzeba ich wynagradzać tak, żeby mogli całkowicie poświęcić się pracy badawczej. Do zrozumienia tych postulatów jest ciągle u nas daleko, a bez ich spełnienia społeczeństwo będzie nadal ponosić ogromne straty, wielokrotnie większe od wszelkich kosztów poprawy warunków pracy i życia badaczy.

Nie wydobyta tona węgla to strata, ale na pocieszenie można by dodać, że ta tona nie przepadła, jest ona w ziemi, będzie mogła być wydobyta później. Tymczasem nie wypracowany pomysł, nie znalezione rozwiązanie problemu, nie wysunięta nowa idea, bo energia i czas badacza zostały w znacznej części zużyte na jałowe prace urzędnicze i na zabieganie o dodatkowe niezbędne środki utrzymania – to strata absolutna. Dotyczy bowiem dobra, które przepada bezpowrotnie wraz z upływającym czasem życia badacza”.

M.: Poglądy te spotkały się chyba z powszechną aprobatą?

Mazur: Niezupełnie. Oprócz gorącego przyjęcia, a nawet entuzjazmu, głównie w kręgach naukowych, nie brakło też i przejawów wyraźnej niechęci ze strony środowiska administracyjnego. Łagodnie mówiąc, uważam je za nieporozumienie. Moim żywiołem jest dyskusja, przy czym jestem zdania, że dyskutować należy na zasadach sportowych, to znaczy nie uważać, że krytyka poglądów oponenta to przejaw wrogości wobec niego. Przecież w nauce linia frontu przebiega nie między jednym dyskutantem a drugim, lecz między dyskutantami a zaatakowanym problemem. Niestety, zrozumienie tego bywa częściej wyjątkiem niż regułą. Niemożliwa jest też dyskusja, gdy jeden z dyskutantów jest uzbrojony w szablę, której wydobycie uważa za rozstrzygający argument. A już za patologiczną postawę uważam unikanie dyskusji i „strzelanie w plecy”, zwłaszcza, gdy pociskami są nie tylko słowa…

M.: Słyszałem, że tematem Pana obecnych badań są zagadnienia optymalizacji. Na czym polega nowatorstwo i doniosłość tej problematyki?

Mazur: Ma ona już obszerną literaturę, mnie jednak interesuje optymalizacja zupełna, to jest nie tylko optymalne rozwiązywanie problemów decyzyjnych, lecz także optymalne ich stawianie. Chodzi o to, że poszukiwanie decyzji optymalnej będzie bezwartościowe, jeżeli postawienie problemu nie zostało zoptymalizowane. Jest zrozumiałe, że straty spowodowane błędami tego rodzaju będą tym większe, im większy system podlega optymalizacji. Przykładowo: na nic się nie zda opracowanie metod nauczania, jeśli zadania szkoły są błędnie określone. Podobnie mało przydatny okaże się program rozbudowy miast, jeśli będzie oparty na fałszywych założeniach wywodzących się z tradycyjnego typu miasta. Tym ostatnim sprawom poświęciłem bardzo wiele uwagi, ponieważ straty spowodowane brakiem optymalizacji w naszej urbanistyce, zresztą nie tylko w naszej, sięgają miliardów złotych.

Optymalizacja należy również do nauki interdyscyplinarnej, ponieważ dotyczy każdej dziedziny. I chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że losy cywilizacji będą zależały głównie od rozwoju optymalizacji.

M.: Jak wynika z Pana poglądów na świat, jest Pan Profesorem nie tylko optymalistą w teorii naukowej, lecz i w życiu społecznym. Przy takiej postawie musi Pan chyba często przeżywać rozczarowania?

Mazur: Jeżeli wyłączyć jakieś nieudane próby rozwiązań, zmuszające do dalszych poszukiwań – co przecież należy do urody pracy naukowej – to mógłbym wymienić tylko jedno rozczarowanie, ale za to dotkliwe. Przez lata całe sądziłem naiwnie, że gdy jest źle, to wystarczy wskazać dlaczego jest źle i co trzeba robić, żeby było dobrze. Przeceniałem skuteczność oddziaływania nauki. Co mnie jeszcze bardziej utwierdza w przeświadczeniu o konieczności jej uprawiania.

 

 

 

O MARIANIE MAZURZE mówią:

 

 

Inż. mgr ZENON URBANSKI – b. sekretarz Polskiego Towarzystwa Cybernetycznego

 

Droga naukowa profesora Mazura nie była ani prosta, ani typowa. Jak wiadomo, do drugiej połowy lat pięćdziesiątych cybernetyka była u nas wiedzą tajemną, a w tych właśnie czasach dojrzewały jego teorie naukowe. Związany był wówczas z instytutami resortowymi, gdzie pracował wprawdzie jako wybitny specjalista w zakresie elektrotechniki, natomiast żmudne i długotrwałe dociekania cybernetyczne prowadził w całkowitym osamotnieniu. Była to jakby druga, intymna strona jego życia naukowego w oderwaniu od zajęć dydaktycznych.

Swoim poglądom naukowym najpełniej dał wyraz w książce Cybernetyczna teoria układów samodzielnych. Ukazuje tam w sposób śmiały wielorakie związki istniejące między człowiekiem a maszyną, wywołując niekiedy dość wyraźne sprzeciwy zarówno w kręgach techników jak i humanistów.

Z jeszcze większym rezonansem spotkały się artykuły Profesora drukowane w „Kulturze”, a następnie wydane w książce Historia naturalna polskiego naukowca. Był to prawdziwy bestseller roku 1970, spełniający rolę przysłowiowego „kija w mrowisku”. Nawet najwięksi antagoniści Mariana Mazura nie mogli jego argumentom odmówić słuszności, ponieważ praca ta była napisana z gruntowną znajomością rzeczy i z prawdziwym poczuciem odpowiedzialności.

 

Red. MARIA DANECKA – publicysta działu naukowego tygodnika „Kultura”

 

Erudycja Profesora sprawia, że nie tyle interesuje go opis zjawisk, ile odkrywanie ich mechanizmów, które w sprawach nieraz bardzo odległych okazują się wspólne. Tak w każdym razie pojmuje profesor Mazur cybernetykę, teorię systemów, teorię informacji. Jest on człowiekiem, który posiadł w ciągu swoich samotnych medytacji niezwykle rozległą wiedzę, począwszy od inżynieryjnej, poprzez historyczną, literacką, kończąc na psychologicznej, i wiąże ją w szerokie syntezy. W ujęciu Profesora te syntezy wyglądają jasno, logicznie, prosto, może zbyt prosto. I dlatego specjaliści od tych czy innych dyscyplin nie zawsze godzą się z jego teoriami. Ale nie da się zaprzeczyć, że w środowisku naukowym każdy, kto jest niekonwencjonalny w sposobie myślenia, budzi protest. Tym bardziej, jeśli jest tak bezceremonialny, tak agresywny w formułowaniu swoich myśli, obdarzony takim temperamentem pisarskim, jak właśnie profesor Mazur.

 

 

Rozmowa po dziesięciu latach

 

 

 

Mikke: Znaczna część naszej poprzedniej rozmowy dotyczyła roli nauki w organizacji życia publicznego. Ostatnie lata nie wpłynęły zapewne na zmianę Pańskich poglądów?

Mazur: O nie, przeciwnie. Może rozpocznę od kilku doświadczeń osobistych. W kwietniu 1971 roku zostałem powołany do grupy ekspertów, mającej obradować co miesiąc nad usprawnieniem organizacji nauki. W maju odbyła się dyskusja, w której, po wypowiedzeniu się wszystkich, zabrałem głos jako ostatni: „Wysłuchałem tej dyskusji z największą uwagą i, szczerze mówiąc, jestem jej przebiegiem zdeprymowany, ponieważ wszystkie wypowiedzi były słuszne, to zaś oznacza, że wypowiadano prawdy banalne”. W tym miejscu odezwał się przewodniczący: „Bo my je mówimy od lat, ale robimy to ciągle we własnym gronie”. „Właśnie – odparłem – czym więc od takiego grona różni się ta grupa ekspertów? Dlaczego nie ma tu ministra do słuchania krytyki i udzielania wyjaśnień?” Następne zebranie, w czerwcu, nie odbyło się. Ani nigdy więcej.

M: Po cóż więc tworzono grupy ekspertów?

Mazur: Powtarza Pan moje pytanie. Dla wzbogacenia obrazu dodam jeszcze jeden incydent. Na końcowym zebraniu licznej grupy ekspertów, która opracowywała obszerny memoriał w sprawie „udoskonalenia zarządzania państwem”, zabrał głos ówczesny Numer Jeden, wyrażając ekspertom podziękowanie za włożony trud. Zakończył je słowami: „Dokument ten przestudiujemy, a co uznamy za słuszne – zastosujemy”. Rozległy się brawa, ale ja nie klaskałem, ponieważ była to wypowiedź świadcząca, że ekspertów nie uważa się za partnerów, których racje mogą być niepodważalne i wobec tego – obowiązujące.

M: Bywają jednak sytuacje, kiedy również eksperci mogą nie mieć racji. Czasem zdrowy instynkt wystarcza, aby to stwierdzić.

Mazur: To prawda. Ale właśnie dlatego polityk, który chce skorzystać z ekspertyzy, musi wiedzieć, jak się to robi. Czytając ekspertyzę, powinien rozróżnić: z czym się zgadza, z czym nie wie, czy się zgodzić, a z czym się nie zgadza. Pierwsza grupa spraw jest bezdyskusyjna. Co do drugiej grupy, trzeba się zwrócić do ekspertów o uzupełniające wyjaśnienia, po których grupa ta przestanie istnieć, gdyż częściowo zostanie zaliczona do grupy pierwszej, a częściowo do trzeciej. Trzecia grupa wymaga dyskusji z ekspertami, w której po wymianie argumentów i kontrargumentów okaże się, co przejdzie do grupy pierwszej, a co pozostanie w trzeciej, tym razem za obopólną zgodą. To chyba jasne. Którzy politycy tak u nas postępowali?

M: Może w ogóle nie mieli zamiaru korzystać z pomocy ekspertów, a powoływali ich tylko w poszukiwaniu wsparcia dla podjętych z góry decyzji?

Mazur: Ja również doszedłem do takiego wniosku. Na szczęście, nie byłem już więcej powoływany na eksperta.

M: I od tego czasu przestał Pan zajmować się zagadnieniami organizacji nauki?

Mazur: O nie, bynajmniej. Ale były to już prace czysto naukowe. Nawet w mojej następnej książce Cybernetyka i charakter, wydanej w 1976 roku, poświęciłem sporo miejsca problematyce uprawiania nauki. Może zacytuję fragment tej książki dotyczący różnic między naukowcami a doktrynerami:

„Naukowców interesuje rzeczywistość, jaka jest. Doktrynerów interesuje rzeczywistość, jaka powinna być.

Naukowcy chcą, żeby ich poglądy pasowały do rzeczywistości. Doktrynerzy chcą, żeby rzeczywistość pasowała do ich poglądów.

Stwierdziwszy niezgodność między poglądami a dowodami naukowiec odrzuca poglądy. Stwierdziwszy niezgodność między poglądami a dowodami, doktryner odrzuca dowody.3)

Naukowiec uważa naukę za zawód, do którego czuję on zamiłowanie. Doktryner uważa doktrynę za misję, do której czuje on posłannictwo.

Naukowiec szuka »prawdy« i martwi się trudnościami w jej znajdowaniu. Doktryner zna »prawdę« od początku i cieszy się jej zupełnością.

Naukowiec ma mnóstwo wątpliwości, czy jest »prawdą« to, co mówi nauka. Doktryner nie ma najmniejszych wątpliwości, że jest »prawdą« to, co mówi doktryna.

Naukowiec uważa to, co mówi nauka, za bardzo nietrwałe. Doktryner uważa to, co mówi doktryna, za wieczne.

Naukowcy dążą do uwydatniania różnic między nauką a doktryną. Doktrynerzy dążą do zacierania różnic między nauką a doktryną.

Naukowiec nie chce, żeby mu przypisywano doktrynerstwo. Doktryner chce, żeby mu przypisywano naukowość.

Naukowiec unika nawet pozorów doktrynerstwa. Doktryner zabiega choćby o pozory naukowości.

Naukowiec stara się obalać poglądy istniejące w nauce. Doktryner stara się przeciwdziałać obalaniu poglądów istniejących w doktrynie.

Naukowiec popiera krytykujących naukę. Doktryner zwalcza krytykujących doktrynę.

Naukowiec uważa twórcę odmiennych idei za nowatora. Doktryner uważa twórcę nowych idei za wroga.

Naukowiec uważa za postęp, gdy ktoś oderwie się od poglądów obowiązujących w nauce. Doktryner uważa za zdradę, gdy ktoś oderwie się od poglądów obowiązujących w doktrynie.

Naukowiec uważa, że jeżeli coś nie jest nowe, to nie jest wartościowe dla nauki, a wobec tego nie zasługuje na zainteresowanie. Doktryner uważa, że jeżeli coś jest nowe, to jest szkodliwe dla doktryny, a wobec tego zasługuje na potępienie.

Naukowcy są dumni z tego, że w nauce w ciągu tak krótkiego czasu tak wiele się zmieniło. Doktrynerzy są dumni z tego, że w doktrynie w ciągu tak długiego czasu nic się nie zmieniło”.

M: Aż dziwne się wydaje, że książka ta znalazła się na półkach księgarskich w tamtych latach. Czy zajmuje się Pan w niej również stosunkiem rządzących do rządzonych?

Mazur: Poświęciłem wiele miejsca problemom decyzyjnym, a jako reprezentatywne dla tej problematyki mogę przytoczyć zdanie z tej książki: „Dziś jeszcze ogromna większość decydentów pojmuje decydowanie arbitralne, jako przywilej i nagrodę za zasługi, a nie jako jeden z rodzajów pracy polegający rozwiązywaniu problemów decyzyjnych (z podaniem dowodu trafności), nie gorszy, ale i nie lepszy od innych rodzajów pracy, a na pewno wymagający odpowiednich kwalifikacji”.

Co zaś się tyczy stosunków między rządzącymi a rządzonymi, to ograniczę się tu do zacytowania mojej następującej wypowiedzi:

„Są trzy sposoby postępowania jeźdźca z koniem: z góry, z boku, z dołu.

Sposób z góry: jesteś koniem i nic tego nie odmieni, zawsze będę siedział ci na grzbiecie, bądź więc koniem posłusznym, bo w przeciwnym razie dostaniesz batem.

Sposób z boku: nie ma między nami różnicy, obaj dążymy w tym samym kierunku, i tylko aby lepiej pilnować naszej wspólnej drogi, siedzę ci na grzbiecie.

Sposób z dołu: świat należy do koni, jam tylko twoim sługą, którego wybrałeś do siedzenia ci na grzbiecie, nieprawdaż? Wprawdzie tego nie potwierdzasz, ale wystarcza, że ja to oświadczam w twoim imieniu”.

M: Po Historii naturalnej polskiego naukowca jest to już drugi bestseller Pana Profesora?

Mazur: Usłyszałem wiele pochwał, ale i głosy krytyki…

M: Czy niechęć starszych psychologów do Pana teorii – o czym wspominał Pan przed dziesięciu laty – ustała?

Mazur: Nie, i nigdy to nie nastąpi, tyle że dziś już rozumiem, dlaczego. Czy wie Pan, że Max Planck, sam wielki Planck, którego teoria kwantów stanowi filar nowoczesnej fizyki, napisał pod koniec życia w swojej autobiografii, że jego teoria została odrzucona przez wszystkich ówczesnych fizyków i że nigdy nie zmienili oni swego zdania, a została przyjęta dopiero przez następne pokolenia?

M: Taka widocznie jest uroda naukowego pionierstwa.

Mazur: Przestała mnie już więc dziwić postawa starszych psychologów wobec mojej teorii, która tymczasem stała się już narzędziem badawczym w wielu pracach doktorskich, a nawet magisterskich, oraz tematem referatów żywo dyskutowanym na międzynarodowych zjazdach naukowych.

 

 

Marian Mazur

 

 

SPOŁECZNE ZNACZENIE CYBERNETYKI*

 

Homeostaza społeczna

 

Z decydowaniem w skali społecznej wiąże się ściśle homeostaza społeczna, zjawisko cybernetyczne o naczelnej doniosłości. Homeostaza polega na współdziałaniu wielu obwodów regulujących, czego wynikiem jest niezwykle silne utrzymywanie się równowagi funkcjonalnej systemu, w którym obwody takie występują.

Jako przykłady homeostazy organizmu można wskazać przeciwdziałanie przegrzaniu, np. grożącemu wskutek silnego promieniowania słonecznego. Występuje tam współdziałanie takich procesów regulacyjnych, jak np. wzmożone działanie gruczołów potowych (parowanie wody wydobywającej się na powierzchnię skóry przyczynia się do odprowadzania nadmiaru ciepła z organizmu), pojawienie się pigmentu w skórze (opalenizna utrudnia wnikanie promieniowania słonecznego), wzmożone pragnienie (spożywanie napojów wyrównuje ubytek wody w organizmie i umożliwia dalsze pocenie się), zanikanie apetytu (przeciwdziałanie spożywaniu produktów wysokokalorycznych). W rezultacie temperatura ludzkiego ciała utrzymuje się na niezmiennej wysokości.

(…) przykładem skutków homeostazy społecznej jest znane w ekonomii zjawisko samorzutnego wyrównywania się cen takich samych towarów. Jest ono wynikiem nastawienia nabywców do kupowania możliwie najtaniej. Wielką wagę dla polityki ma zrozumienie, że homeostaza społeczna zapewnia stabilizację o wiele dokładniej niż ustawy i zarządzenia, a przy tym robi to „za darmo”.

(…) Rozważając problematykę wykorzystania homeostazy w naszych warunkach ustrojowych, zwróćmy uwagę na to, że homeostaza społeczeństwa i homeostaza grupy mogą być ze sobą zgodne albo nie. Jedna i druga może być też zgodna z prawem albo nie. Stosując metodę systemową analizy, otrzymuje się pięć następujących możliwości:

  1. Homeostaza społeczeństwa i homeostaza grupy są zgodne z sobą i z prawem. Znaczy to, że interes każdego członka grupy jest taki sam jak interes każdego obywatela i pozostaje w granicach prawa. Jest to stan określany jako praworządność.
  2. Homeostaza społeczeństwa i homeostaza grupy są zgodne z sobą, ale niezgodne z prawem. Znaczy to, że prawo nie odpowiada niczyim interesom (np. jest przestarzałe). Jest ono określane jako nieżyciowe.
  3. Homeostaza społeczeństwa jest zgodna z prawem, ale niezgodna z homeostazą grupy. Znaczy to, że grupa przestępcza dąży do własnych korzyści ze szkodą dla społeczeństwa.
  4. Homeostaza grupy jest zgodna z prawem, ale niezgodna z homeostazą społeczeństwa. Znaczy to, że grupa podporządkowała sobie prawo dla własnych korzyści. Jest ona określana jako klika rządząca.
  5. Homeostaza społeczeństwa i homeostaza grupy są niezgodne z sobą, a ponadto każda z nich jest niezgodna z prawem. Znaczy to, że interesy grup są niezgodne z interesem społeczeństwa, a prawo nie znajduje poparcia u nikogo. Jest to określane jako anarchia.

Rzecz jasna, w żadnym społeczeństwie nie występuje wyłącznie jedna z tych sytuacji, znajomość tych sytuacji ułatwia jednak rozeznanie ich jako składników życia społecznego oraz dążenie do zmian w pożądanym kierunku.

 

Człowiek jako system autonomiczny

 

Jeżeli spośród wszelkich systemów wyodrębnić systemy autonomiczne, czyli mające zdolność do sterowania się, a ponadto zdolność do przeciwstawiania się utracie zdolności do sterowania się, to można dowieść, że człowiek jest jednym z systemów autonomicznych. Na podstawie analizy właściwości sterowniczych systemu autonomicznego można więc wnosić o właściwościach sterowniczych człowieka, czyli o przyczynach ludzkiego zachowania.

Wśród nich można rozróżnić właściwości elastyczne, na które można w znacznym stopniu wpływać, oraz właściwości sztywne, nie poddające się żadnym wpływom (perswazjom, represjom). Zespół sztywnych właściwości sterowniczych człowieka stanowi jego charakter.

Wynika stąd, że doprowadzenie do zgodności między elastycznymi właściwościami jakiegokolwiek człowieka a jego sytuacją życiową jest możliwe na dwóch drogach: przez dostosowanie człowieka do sytuacji albo przez dostosowanie sytuacji do człowieka. Natomiast w odniesieniu do sztywnych właściwości człowieka istnieje tylko jedna możliwość: dostosowanie sytuacji do człowieka.

Wyjaśnia to błędność dość powszechnego mniemania, jakoby możliwe było ukształtowanie psychiki człowieka w pożądany sposób za pomocą odpowiedniego wychowania. Jest to możliwe tylko w odniesieniu do właściwości elastycznych (np. przez udostępnienie określonego wykształcenia), natomiast nie jest możliwe w odniesieniu do właściwości sztywnych, czyli do charakteru człowieka. Do zamętu w tych sprawach niemało przyczynia się wadliwa terminologia widoczna w wyrażeniu „kształtowanie charakteru”, w którym pojęcie „charakter” jest pomieszane z pojęciem „osobowość”, obejmującym wszystkie właściwości psychiczne człowieka: zarówno sztywne, jak i elastyczne.

Jest oczywiste, że dla każdego człowieka podstawowe znaczenie ma rozeznanie własnego charakteru, może go to bowiem uwolnić od jałowych rozterek i daremnych wysiłków w „poprawianiu” sobie charakteru. Zamiast tego powinien skoncentrować się na wykorzystywaniu swoich właściwości elastycznych.

Ponadto użyteczne jest rozeznanie charakteru innych osób, aby wiedzieć, jak z nimi postępować, a w każdym razie powstrzymać się od skazanych z góry na niepowodzenie prób „przerabiania” im charakteru.

Z cybernetycznego punktu widzenia można wyróżnić sześć podstawowych właściwości charakteru, w tym trzy informacyjne, oraz trzy energetyczne.

Do informacyjnych (intelektualnych) właściwości charakteru należą:

– pojemność informacyjna (określająca inteligencję);

– rejestracyjność (określająca pojętność);

– preferencja (określająca talent).

Do energetycznych właściwości charakteru należą:

– dynamizm (określający postawy);

– tolerancja (określająca swobodną akceptację bodźców);

– podatność (określająca wymuszoną akceptację bodźców).

Ramy niniejszego artykułu nie pozwalają na choćby pobieżne omówienie roli tych właściwości charakteru w ludzkich dążeniach, stosunkach międzyludzkich, wyborze i uprawianiu zawodu itp. (szerzej piszę o tych sprawach w książce: Cybernetyka i charakter, Warszawa 1976 r.).

Tutaj ograniczymy się do zaznaczenia, że człowiek – jak każdy system autonomiczny – jest wyposażony w tor przepływu informacji i tor przepływu energii, a ponieważ każdy z tych torów ma wejście i wyjście, więc wynikają stąd cztery rodzaje potrzeb ludzkich:

– możność pobierania informacji;

– możność wydawania informacji;

– możność pobierania energii;

– możność wydawania energii.

Nic dziwnego, że już od zamierzchłej przeszłości jako środki ujarzmiania ludzi były stosowane:

– ograniczanie wiadomości;

– ograniczanie wypowiedzi i decyzji;

– ograniczanie konsumpcji;

– ograniczanie działalności;

bądź też:

– wmuszanie niechcianych wiadomości;

– wymuszanie niechcianych wypowiedzi i decyzji;

– wmuszanie niechcianej konsumpcji;

– wymuszanie niechcianej działalności.

Pierwsze cztery z tych środków ludzie odczuwają jako naruszanie ich wolności, drugie zaś jako naruszenie ich godności.

 

3) Zdanie zrekonstruowane na podstawie pierwszego wydania książki. W oryginalnym artykule z powodu błędu redakcyjnego w jednej linii tekstu dwa ostatnie zdania brzmią: „Stwierdziwszy niezgodność między poglądami a do- to opiera się między innymi na fizycznej interpretacji niezgodność między poglądami a dowodami, doktryner odrzuca dowody”. – uwaga M. R.

* Fragment artykułu opublikowanego w miesięczniku „Nowe Drogi” nr 5, 1980 r.

Marian Mazur u Bladego Mamuta – Zachowanie

https://bladymamut.wordpress.com/2014/12/22/zachowanie-marian-mazur/

 

Zachowanie – Marian Mazur

Dzięki p. Maciejowi Węgrzynowi udostępniamy dotychczas niepublikowany fragment pracy prof. Mariana Mazura (1909-1983) wybitnego polskiego naukowca o międzynarodowej sławie (elektrotermia, cybernetyka), pioniera – mimo reżimowej anatemy, a potem licznych przeszkód – szeroko zakrojonych interdyscyplinarnych badań nad cybernetyką; autora wielu niezwykle inspirujących, oryginalnych i odkrywczych prac z zakresu psychocybernetyki, cybernetyki teoretycznej, informacjologii, zarządzania, terminologii, metodyki, historii nauki czy naukoznawstwa; Mistrza dla wielu pokoleń przedstawicieli niezliczonych dyscyplin naukowych na czele z humanistyką; współtwórcy polskiej szkoły cybernetyki; promotora jego wybitnego kontynuatora doc. Józefa Kosseckiego. Na podstawie kopii maszynopisu od str. 336.

Informacja dla osób niezaznajomionych z twórczością Mariana Mazura: w zrozumieniu terminologii zawartej w tekście pomocna będzie praca M. Mazura „Cybernetyka i charakter” dostępna na stronie http://www.autonom.edu.pl albo J. Kosseckiego „Tajniki sterowania ludźmi” (html)

VI. Zachowanie

34. Tendencje

Gdybyśmy stojąc u źródła rzeki rzucili na powierzchnię wody kawałek korka, a następnie obserwowali, co się z nim stanie, to stwierdzilibyśmy, że popłynąłby on unoszony nurtem rzecznym. Na podstawie obserwacji moglibyśmy z dużą dokładnością określić drogę przebytą przez korek. Gdybyśmy, następnie rzucali inne jeszcze kawałki korka i obserwowali przebytą przez nie drogę, to stwierdzilibyśmy, że każdy z nich przebyłby inną drogą, przy czym różnice mogłyby być nawet dość znaczne — jeden kawałek korka popłynąłby głównym nurtem, inny dostałby się po drodze w wiry rzeczne, jeszcze inny obijałby się o kamienie wystające ponad powierzchnię wody itp.

Pomimo tych różnic stwierdzilibyśmy jednak że drogi wszystkich kawałków korka miałyby ze sobą coś wspólnego, a mianowicie dążenie do poruszania się w kierunku od źródła rzeki, do morza. Nie znaczy to wcale, że każdy z nich rzeczywiście dopłynąłby do morza: niektóre z nich, być może utknęłyby na mieliźnie lub w jakimś załamku brzegu rzeki. Nie mniej dążenie płynięcia od źródła do morza ma rzeka jako całość. Oparcie się na tym dążeniu pozwala nam nawet wyodrębniać rzekę właśnie jako pewną całość, chociaż żadna kropla wody nie popłynie w rzece po raz drugi, jak mówi hinduskie przysłowie, nie można wykąpać się dwa razy w tej samej wodzie Gangesu. Pomimo że nie wiemy, co się stanie z każdą kroplą wody z osobna, możemy w oparciu o znajomość dążenia przewidywać, co się będzie działo w ogólności z wodą w rzece.

Podobnie przedstawia się sprawa współdziałania homeostatu z korelatorem, a więc ogólnie mówiąc, zachowania się organizmu. Wiemy już, że każda zmiana rozkładu przewodności środowiska korelacyjnego wywołuje emocje a następnie refleksje, która spowoduje jakąś zmianę w środowisku korelacyjnym, co z kolei wywoła inną emocję i refleksję, przy czym wśród tych przebiegów powstaną ewentualnie jakieś decyzje itd. Przebiegi te będą jednak miały coś ze sobą wspólnego, a mianowicie dążenie pozwalające odróżnić zachowanie się organizmu w pewnej sytuacji od jego zachowania się w innej sytuacji lub od zachowania się innego organizmu w podobnej sytuacji, a nawet wyróżnia pewne typowe rodzaje zachowania się organizmów w pewnych typowych sytuacjach. Tak pojmowane zespoły przebiegów w zachowaniu się organizmu będziemy nazywać tendencjami.

W stosunku do języka potocznego termin „tendencja” określa ogólnie takie pojęcia jak „wola”, „rozum”, „uczucie”. Według potocznego traktowania tych pojęć można by je definiować w taki sposób, że rozum jest tendencją do poznania, uczucie jest tendencją do oceniania, wola zaś jest tendencją do osiągnięcia. Wielu z ludzi ma skłonność do przeciwstawiania woli jako przejawu „ducha” uczuciom jako przejawom potrzeb „ciała”, przy czym aktem woli jest dokonywanie wyboru („wolna wola”) wbrew tym potrzebom, przy czym może się to odbywać z mniejszym czy większym natężeniem („słaba wola”, „silna wola”). Przy cybernetycznym traktowaniu człowieka jako struktury samodzielnej rozróżnienia tego rodzaju są bezprzedmiotowe, sprowadzają się one bowiem do tego, że za przejaw woli uważa się rozstrzygnięcie rozterki na rzecz atrakcji późniejszej, a za przejaw uczucia rozstrzygnięcie rozterki na rzecz atrakcji wcześniejszej (odwrotnie jest z repulsjami, co w istocie na to samo wychodzi). Na przykład rezygnacja z palenia papierosów czy picia wódki, uchodząca za przejaw „siły woli”, jest w istocie daniem pierwszeństwa przyjemności z posiadania lepszego zdrowia, której się będzie doznawać dopiero po pewnym czasie, przed przyjemnością doznawania wspomnianych narkotyków już teraz. Podobnie przedstawia się sprawa z uczniem, który zabiera się do uczenia wzorów matematycznych, z których będzie mógł odnosić korzyści dopiero w odległej przyszłości, zamiast teraz grać w piłkę. Pacjent, który naraża się na ból, składając wizytę lekarzowi czyni to aby uniknąć większych przykrości w przyszłości, itp. Dawanie pierwszeństwa emocjom późniejszym przed wcześniejszymi, lub na odwrót jest zawsze wynikiem rozstrzygania rozterek bez względu na to jak rozstrzygnięcie wypadnie, jest to zawsze proces zdeterminowany — na żadną „wolną wolę”, ani „silną wolę” nie ma w nim miejsca, niemniej skoro w języku potocznym doszło do rozróżnienia „woli” i „uczucia” osobnymi nazwami, musiało się to z jakichś powodów, chociażby nie uświadomionych, okazać potrzebne.

Powody te możemy łatwo wymienić. Dawanie pierwszeństwa atrakcjom późniejszym jest równoznaczne z dążeniem do zapewnienia sobie pewnych korzyści (mocy socjologicznej) na przyszłość, ale jak już wiemy, dążenie do zwiększenia mocy socjologicznej, i to dalekowzroczne, jest oznaką endodynamizmu, w przeciwieństwie do egzodynamizmu cechującego się dążeniem, żeby już zaraz używać życia. A zatem różnica między przejawami „woli” i „uczuć” sprowadza się do położenia osi charakteru na wykresie dynamizmu. Łatwo stwierdzić, że z dwóch dążeń za przejaw „woli” jest uważane to dążenie, któremu odpowiada oś charakteru położona bardziej na prawo (od strony endodynamizmu) a za przejaw „uczucia” to dążenie, któremu odpowiada oś charakteru położona bardziej na lewo (od strony egzodynamizmu). Jeżeli jeden przedsiębiorca z całym zaparciem i konsekwencją dąży do zdobycia wielkiego majątku, a drugi zadowala się spokojnym funkcjonowaniem swojego małego przedsiębiorstwa, to jest to różnica między endodynamizmem a endostatyzmem. Jeżeli jeden pracownik z uporem dąży do zajęcia stanowiska dyrektorskiego, drugi zaś cieszy się, że wszelkie kłopoty spadają na jego zwierzchników, to jest to różnica między endostytyzmem a statyzmem. Jeżeli ktoś ślęczy nad sporządzaniem bilansów jako księgowy zamiast być trampem pogwizdującym sobie na włóczeniu się od miasta do miasta, to jest to różnica między statyzmem a egzodynamizmem. Gdy się wybitnych organizatorów, wodzów i finansistów nazywa potocznie „tytanami silnej woli”, a o poetach i kurtyzanach mówi, że „żyją uczuciami”, to w istocie jest to tylko rozróżnieniem endodynamików i egzodynamików. Nic też dziwnego, że w postępowaniu dzieci widzi się przewagę uczuć, a w postępowaniu starców przewagę woli skoro z biegiem życia charakter zmienia się w kierunku od egzodynamizmu do endodynamizmu. Tylko dynamizm stanowi kryterium, które sprawia, że przy porównywaniu postępowania endodynamika i statyka przypisuje się „silną wolę” endodynamikowi, a przy porównywaniu postępowania statyka i egzodynamika przypisuje się „silną wolę” statykowi. I dlatego właśnie uważamy rozróżnianie „woli” i „uczucia” za nieistotne, a jedno i drugie będziemy określać jako tendencje, każda z nich może być silna lub słaba i każda jest zdeterminowana.

Tych potocznych nazw będziemy używać jedynie w odniesieniu do przykładów różnych tendencji, nawiązując do językowych przyzwyczajeń czytelników. Nie należy też mieszać uczuć z emocjami, gdyż, jak widzieliśmy, uczucia są pewnym rodzajem tendencji, natomiast emocje są elementem wszelkich tendencji.

W potocznym traktowaniu pojęcia „rozum” można się spotkać z pomieszaniem dwóch różnych zjawisk. Jeśli traktuje się rozum jako podstawę rozważań, namysłu itp., to jest to utożsamianie rozumu, z obiegami refleksyjnymi. Natomiast jeżeli traktuje się rozum jako prawidłowość wnioskowania, to jest to utożsamianie rozumu z tendencjami statycznymi, a więc z dążeniem do zgodności z przyjętymi zasadami.

Wiązanie rozumu z obiegami refleksyjnymi przejawia się w przekonaniu, że rozumem są obdarzeni ludzie, nie mają zaś rozumu zwierzęta, rośliny i maszyny. Jak już omawialiśmy w rozdz. 15 „Obiegi korelacyjne i obiegi refleksyjne” jeśli przy którymś z nich nie nastąpi decyzja i jeśli nie pojawią się nowe bodźce prowadzą do przeświadczenia tj. do powtarzania się tych samych obiegów refleksyjnych. Tylko wtedy gdy zmiana potencjału refleksyjnego wywołuje zmianę wyobrażenia, następny obieg refleksyjny różni się od poprzedniego. Różnych obiegów refleksyjnych może więc być tym więcej, im więcej różnych wyobrażeń może powstawać w korelatorze, a więc im więcej jest w nim rejestratorów, czyli im wyższy jest poziom struktury samodzielnej. Przy niskim poziomie ilość możliwych wyobrażeń jest ograniczona z powodu małej ilości rejestratorów, toteż przy dużej ilości obiegów refleksyjnych muszą się one z konieczności zacząć powtarzać, a więc dość wcześnie powstaje przeświadczenie. Przy bardzo niskim poziomie ilość rejestratorów jest tak mała, że do wystąpienia przeświadczenia dochodzi bardzo szybko, nie zauważa się więc objawów obiegów refleksyjnych. To właśnie jest źródłem poglądu, że rośliny i niższe zwierzęta nie mają „rozumu”. Trudności z przyjęciem takiego poglądu w stosunku do zwierząt wyższych, których zachowanie wskazuje na występowanie większej ilości obiegów refleksyjnych starano się ominąć za pomocą sformułowania, że to zachowanie nie jest przejawem „rozumu” lecz „instynktu”. Zwracaliśmy już na to uwagę w rozdz. 21 „Organizmy jako struktury samodzielne”.

Z powyższych rozważań wynika, że im wyższy jest poziom, tym więcej odbywa się obiegów refleksyjnych, tym dłużej więc one trwają i tym trudniej dochodzi do decyzji ponieważ zanim potencjał estymacyjny zdąży przekroczyć potencjał decyzyjny, powstaje następny obieg refleksyjny, który zmienia rozpływ mocy korelacyjnej i decyzja się odwleka.

A zatem charaktery o bardzo wysokim poziomie cechuje nadmiar refleksji, wahanie się, niezdecydowanie, ograniczona zdolność do czynu. Klasycznym tego przykładem literackim jest Hamlet.

Głupiec jest zbyt pochopny w działaniu, mędrzec zaś zbyt powolny. Dlatego to Archimedes został zamordowany przez żołdaka a nie na odwrót. Jak powiedział umierający Hamlet: „wiele mógłbym wam rzeczy powiedzieć, gdybym miał czas”.

więcej: https://bladymamut.wordpress.com/2014/12/22/zachowanie-marian-mazur/

 ♦

I wreszcie sylwetka biograficzna Mariana Mazura

 

Marian Mazur (ur. 7 grudnia 1909 w Radomiu, zm. 21 stycznia 1983 w Warszawie) – naukowiec zajmujący się elektrotermią i cybernetyką, twórca polskiej szkoły cybernetycznej.

 

Jego ojciec, Mikołaj Mazur, pracował jako blacharz w warsztatach PKP w Radomiu. Matka Maria Mazur była właścicielką gabinetu kosmetycznego w Radomiu. Według innego źródła sprzedawała obwarzanki. Maturę zdał jako prymus w Gimnazjum im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. W 1934 roku ukończył studia inżynierskie na Wydziale Elektrycznym Politechniki Warszawskiej. Po studiach odbył roczną służbę wojskową w jednostce saperów w Modlinie. Po jej zakończeniu pracował w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym w Warszawie (1935-1939), założonym i kierowanym przez prof. Janusza Groszkowskiego. Początkowo był kierownikiem i jedynym pracownikiem tworzonego laboratorium pomiarów elektrycznych. W tym laboratorium oprócz zastosowania klasycznych urządzeń i stanowisk pomiarowych, opracował i zbudował stanowisko do pomiaru indukcyjności dławików magnetycznie nasycanych prądem stałym. Po powstaniu laboratorium przeszedł do działu automatyki, gdzie od 1937 roku pracował nad stworzeniem podstaw teoretycznych i modelu laboratoryjnego automatycznego połączenia telefonicznego z perspektywą realizacji na linii Warszawa – Katowice. Było to wówczas rozwiązanie pionierskie w skali światowej. W ramach tych prac opracował m.in. niezawodny datownik pełnoautomatyczny, dużo lepszy od dostępnych wówczas datowników półautomatycznych. Elektryczny datownik pełnoautomatyczny jego autorstwa składał się jedynie z 4 elementów, a w swojej pracy uwzględniał również rok przestępny. Przed II wojną światową opublikował 6 artykułów naukowych z zakresu elektrotechniki. Doświadczenia z pracy w Państwowym Instytucie Telekomunikacyjnym, a zwłaszcza panująca tam duża swoboda wyboru tematyki badań naukowych, wywarły duży wpływ na dalszą działalność naukową M. Mazura.

II wojna światowa

W czasie wojny M. Mazur ukrywał się w Warszawie i wiejskim dworku w jej okolicy. Wolny czas wykorzystywał na pracę naukową. W 1942 roku zainteresował się ideą zastosowania pojęć zaczerpniętych z automatyki do opisu procesów psychicznych, szczególnie charakteru. Stworzył wtedy pierwszą wersję teorii systemów autonomicznych, wówczas nazywanej teorią układów samodzielnych, której 200-stronicowy rękopis został zniszczony w powstaniu warszawskim. Jego matka, Maria Mazur, zginęła w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.

Okres powojenny

Po wojnie Marian Mazur próbował wznowić pracę nad teorią systemów autonomicznych, ale było to trudne ze względu na stosunek władz do tej tematyki oraz konieczność odbudowy kraju. W latach 1946-1947 pracował jako inspektor w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Następnie rozpoczął pracę w Zakładzie Elektrotermii resortowego Instytutu Elektrotechniki w Międzylesiu (1948-1967), wykładał jednocześnie na Politechnice Warszawskiej. Zajmował się zagadnieniami elektrotermii, dziedziny wiedzy, w której występowało wiele interesujących go problemów sterowniczych. Najpierw stworzył laboratorium pomiarowe na potrzeby elektrotermii, potem zajmował się analizami teoretycznymi i badaniami eksperymentalnymi z zakresu nagrzewania promiennikowego (podczerwienią). W roku 1951 obronił na Politechnice Warszawskiej pracę doktorską nt. „Promieniowanie zwrotne oporowych skrętek grzejnych”. Wprowadził do literatury m.in. wzór wyrażający współczynnik promieniowania zwrotnego oporowych skrętek grzejnych. W 1954 roku uzyskał nominację na profesora nadzwyczajnego. W następnych latach dużą uwagę poświęcił na uporządkowanie terminologii technicznej z zakresu słownictwa elektrycznego. Opublikował z tego zakresu kilkadziesiąt artykułów i książkę „Terminologia techniczna” (1961), w której zamieścił i zilustrował 14 zasad terminologicznych. Po przemianach politycznych 1956 roku otworzyła się w Polsce możliwość oficjalnego zapoznania się z dorobkiem nowej dziedziny wiedzy, jaką była cybernetyka. Po wszechstronnym przeglądzie dorobku cybernetyki stwierdził, że jego koncepcja jest wciąż pionierska w skali światowej, dlatego podjął decyzję o wznowieniu pracy nad teorią systemów autonomicznych. W trakcie prac nad tą teorią musiał rozwiązać wiele problemów cząstkowych dotyczących np. teorii informacji, myślenia.

System autonomiczny, Autonom – w cybernetyce to system mający zdolność sterowania się oraz zdolność przeciwdziałania utracie zdolności sterowania się. Aby spełnić te dwa warunki musi on zawierać, jako podsystemy, odpowiednio powiązane następujące organy: receptory, efektory, korelator, alimentator, akumulator i homeostat.

Termin „system autonomiczny” (autonom), wprowadził Marian Mazur. W swoich wcześniejszych publikacjach używał w takim samym znaczeniu terminu „układ samodzielny”. Pojęcie „systemu autonomicznego” stało się podstawą naukową rozwoju polskiej szkoły cybernetyki społecznej.

Marian Mazur, mimo dużego dorobku naukowego, nigdy nie otrzymał tytułu profesora zwyczajnego. W roku 1988 Grzegorz Królikiewicz nakręcił film dokumentalny pt. Prekursor, poświęcony jego życiu i działalności naukowej.

W 2007 roku powstała Fundacja Rozwoju Człowieka „GALILEO” im. prof. Mariana Mazura z siedzibą w Ratajach Słupskich w gminie Pacanów.

Żoną Mariana Mazura była Hanna Mazur, piosenkarka występująca głównie w lokalach gastronomicznych. Mieli razem dwóch synów, którzy obecnie mieszkają za granicą, w Belgii i Kanadzie.

Psychocybernetyka rozwijana przez Mariana Mazura nie ma nic wspólnego z ideami i ćwiczeniami zawartymi w książkach chirurga plastycznego Maxwella Maltza pt. „Psychocybernetyka” (1960), „Nowa psychocybernetyka” oraz Bobbe’a Sommersa i Marka Falsteina pt. „Psychocybernetyka 2000”.

Spoczywa na Cmentarzu Komunalnym Północnym na Wólce Węglowej (kwatera W-VII-11).

Podziel się!