Polski łącznik – część 5 (na 11.11. 2013 roku: Święto Narodowe – 95 rocznica Wyzwolenia Polski)

 

Dla przypomnienia gdzie wciąż żyjemy, przed tą WIELKĄ 95. NARODOWĄ ROCZNICĄ Wyzwolenia Polski

Podobno 8 lub 9 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Być może. Ale przypominam że dla Polski zakończyła się ona w czerwcu 1989 roku a więc ta data nie jest dla nas powodem do świętowania -ani 8 maja ani 9 maja to nie powód by defilować i wywieszać flagi narodowe.

Są powody by przypuszczać, że ta wojna pod inną postacią wciąż trwa na terytorium naszego kraju.  Więc niech ten odcinek “Polskiego łącznika”  będzie dla wszystkich sarkastycznym  czyli – by nie było kontrowersji z tym słowem  – IRONICZNYM, komentarzem do obecnego, bez wątpienia “kolonialnego” lub co najwyżej “postkolonialnego”  położenia III RP

Kupując (TERAZ – TUTAJ!)  Budujesz Wolne Media Wolnych Ludzi!
slowianic nr 2 przod

Wydawnictwo Kraina Księżyca

Czesław Białczyński

Polski łącznik

Copyright © by Czesław Białczyński

Kraków 1991

Część 5

(poświęcam ten odcinek pamięci Macieja Szumowskiego i Doroty Terakowskiej-Szumowskiej)

*

Potężny cios w szczękę zwalił Rzeźnika z nóg. Nim się zorientował, już na jego prawym przegubie zatrzasnęły się kajdanki. Druga obrączka powędrowała do kaloryfera i szczęknęła na rurce doprowadzającej gorącą wodę. Rzeźnik szarpnął się i spróbował wstać. Złapał go za włosy a kolanem uderzył w podbrzusze.

—  Gdzie ona jest?! — ryknął jak zraniony odyniec.  — Gadaj skurwysynie, bo wyszarpię z ciebie flaki.

— Nie wiem… Nic nie wiem — jęknął Adamczyk skręcony w przedziwnym przyklęku. Wolną ręką trzymał się za brzuch. Z ust i nosa kapała mu na ubranie krew. Mieszkanie przypominało pobojowisko. Książki wysypane na podłogę, powyry­wane kartki, wybebeszona szuflada z biurka, pocięta wersal­ka. Słoiki z szafek w kuchni opróżnione na jedną kupę do zle­wu. Rozbite radio leżało w rogu. Nad wszystkim unosiło się pierze z poszatkowanej poduszki. W łazience Walk odkrył ślady krwi na umywalce i przestraszył się. Zostawił tu dziew­czynę samą. Gdzie ona była teraz?!

Po wyjściu od pułkownika spędził kilka chwil z podkomisarzem Sędzikowiczem ustalając sposób kontaktu i nakazując mu przesyłanie korespondencji pod adresem warszawskiego UOP, na Rakowiecką 2a. Potem pisał raport i porządkował papiery. Dopiero koło trzeciej przypomniał sobie o dziewczynie i za­dzwonił do domu, Oczywiście już jej tu nie było, nikt nie od­bierał — tak wtedy myślał. Wtedy zadzwonił na Świętego Jana i stara Okińczycowa zaniepokojona powiedziała mu, że Kasi nie ma w domu od wczoraj. Powiedział jej, że do ra­na byli razem. Stara Okińczycowa była zdziwiona, że Kasia jeszcze nie dała znaku życia. Zwykle uprzedzała o swoich wyskokach. Dokończył raport tłumacząc sobie, że być może przed chwilą dopiero wyszła z mieszkania przy alei Solidar­ności i jest właśnie w drodze. Ale kiedy po kolejnej godzinie dalej jej nie było, stracił pewność siebie. Tknięty złym prze­czuciem wrócił do domu. Drzwi mieszkania zostały wyważo­ne, a wewnątrz Walczyk zastał bobrującego w najlepsze Rzeź­nika!

Walczyk odsunął się o krok i wyszarpnął spod lewego ramie­nia pistolet nie przestając patrzeć w oczy policjanta. Zarepetował. Lufa wbiła się w podgardle Adamczyka,

—  Gadaj! Albo będziesz zbierał mózg po ścianach! — wy­cedził z pasją.

—  Pytasz o dziewczynę?! — Tony lęku były wyczuwalne wyraźnie w głosie tamtego. — Nic  o niej nie wiem. Jak Bo­ga kocham!

—  A o reszcie coś wiesz? Czego szukacie, gnoje?!

—   Było  otwarte. Przyszedłem porozmawiać! Opamiętaj się Walczyk! — krzyknął histerycznie Rzeźnik czując, jak lufa miażdży mu krtań.

—  Sprytnie wymyślone. Bezczelność to wasza specjalność, no nie? Zdemolować mieszkanie, przewrócić do góry nogami, pobić i porwać dziewczynę i jeszcze zaczekać z głupią bajecz­ką?! Myślisz, że ci uwierzę?!

— A mógłbym wymyślić coś głupszego?!

—  Wbij sobie w łeb, że jeżeli jej spadnie włos z głowy to ty o swojej możesz już zapomnieć! Pojąłeś?! — Tamten pró­bował się okręcić wokół uwięzionej ręki, żeby zmienić niewy­godną pozycję, ale pistolet jeszcze głębiej werżnął się w jego grdykę. Dłoń Walczyka drżała a w jego oczach było szaleństwo. — Pojąłeś?!!!

—  Thak! — wycharczał Rzeźnik pchnięty energicznie ku ścianie. Lufa cofnęła się wtedy o milimetr, co umysł polic­janta odnotował nie bez ulgi.

—  A teraz   —   powiedział Walczyk spokojniej    —   oświeć mnie, w co wdepnąłem?

— W wielkie gówno — wysapał Adamczyk i niespodziewa­nie roześmiał się. — W takie wielkie, że w nim utoniesz. Brzegów nie widać.

—  Nareszcie… — rzekł inspektor z westchnieniem, co za­skoczyło Rzeźnika. — To lubię — dodał i cofnął się. Schował pistolet do kabury. — Widzisz, jeżeli chodzi o notes to wpierw będziecie musieli mnie zabić. Noszę go zawsze o tu, na sercu. Wystawili cię Rzeźnik. Ty już nie żyjesz. Wiesz o tym?

— Może tak, a może nie. Tłumaczę ci, że nie mam nic wspól­nego z tym nalotem a tym bardziej porwaniem. W ogóle jest jakieś porwanie?

—  Co to za głupia gadka? Chcesz zrobić ze mnie durnia?! —  Walczyk mierzył go zimnym spojrzeniem bez drgnięcia powie­ki, jakby patrzył na owada, któremu za chwilę zacznie obry­wać nogi i skrzydła.

—  Po prostu porwanie mi nie pasuje. Masz się z nią za­miar żenić? Dałeś na zapowiedzi? Wiedziała akurat tyle, żeby ją dobrze postraszyć i wystarczy. Rozumiesz?

W tym momencie zadzwonił telefon. Walczyk podniósł słu­chawkę. To była Kaśka!

—  Gdzie jesteś do cholery?! — wrzasnął. — W kawiarni?! Spotkałaś po drodze dawnego znajomego?  Niech cię diabli!

Miałaś czekać w domu! Myślałem, że cię porwali!… Co?! Nie mam teraz czasu!… Słucham?… Jak uważasz! — Ostatnie zda­nie powiedział zimno i twardo. Odłożył słuchawkę ze złoś­cią.

—  Mała się znalazła? — na twarzy Rzeźnika odmalowała się niekłamana ulga.

—  Dobrze — powiedział Walczyk z zupełnym spokojem. — Chciałeś rozmawiać, to porozmawiajmy. Ja też chciałem, tyl­ko nie wiedziałem, od czego zacząć.

—  Kajdanki. — Tamten wyciągnął przytroczoną do kalo­ryfera rękę w stronę inspektora. Walczyk nie poruszył się.

—  To cię interesuje? — zapytał wyciągając z kieszeni na piersi notes.

— Powiedzmy. Tylko jedna strona.

— Nie zdążyłeś jej wyrwać.

—  Nie mogłem znaleźć tego gówienka — Rzeźnik parsknął z lekceważeniem i pokręcił głową nad pechem, jaki go wte­dy spotkał. Patrzył teraz prosto w oczy inspektora i Walk zrozumiał, że tamten mówi prawdę.

— Proponuję interes — powiedział wolno policjant. — Du­ży interes. Ta kartka jest dla pewnych ludzi dużo warta.

—  Kto cię przysyła?

—  Powiedzmy grupa biznesmenów, którzy nie chcą mieć nic wspólnego z żadnymi aferami, z KGB, z SB,  w ogóle z żadną polityką. To uczciwi ludzie o nieposzlakowanej opinii. Od dawna robili w tym kraju to, co jest dopiero ostatnio ta­kie modne, duże interesy.

—  Nieposzlakowani powiadasz. Jakim cudem znaleźli się w notesie Grabież, skoro ją interesowała tylko polityka?

—   Jakim? Na zasadzie przypadku. Wiesz, że kiedyś nic nie było za darmo.

— Bogaci kapusie. Dawniej kapusie, dziś high life. Wyższe sfery finansowe.

—  Jeżeli tak chcesz to nazywać… Zależy im, żeby ich na­zwiska nie były łączone ze sprawami, z którymi nie mają nic wspólnego. Po co ich niszczyć Walczyk, skoro jest, jak mówię. Wierz mi.

—  Jasne, jasne. Więc mówisz, że to nie oni wydali rozkaz pozbycia się Grabież?! Nie oni chcieli mnie zabić?! Nie oni zrobili mi nalot?

— Nie.

—  I mam uwierzyć na słowo starego gliny, który się wy­sługiwał „trójce”?

—  Kto inny chce ci przeciąć drogę. Grabież przypadkiem potrąciła grubszą strunę. Ta struna ją zabiła. Zabije i ciebie Walczyk… Zastanów się.

— Co o tym wiesz?

—  Nie wolałbyś dać sobie spokój. Mój klient sypnie gro­szem, zwiniesz żagle i będziesz żył długo i spokojnie.

— A tamci dadzą mi żyć?

— Jak przestaniesz wokół nich krążyć… Kto wie?

— Jestem wścibski.

—  Jak chcesz. Nie przyszedłem z pustymi rękami, ale pa­miętaj, że cię ostrzegałem. Fioletowy podkoszulek, coś ci to mówi?

— Gadaj.

—  Facet koło pięćdziesiątki. Znałem go kiedyś. Zawodowy zabójca. Nie przypuszczam żeby zmienił profesję… Dokład­nie nie wiem, o co chodzi, i wolę nie wiedzieć. Coś szykują. Nowy pasztecik dla młodej demokracji. Wiem, że tam był. Jak myślisz, czy przyszedł do niej z wizytą towarzyską?

— Tyle wiem i bez ciebie.

—  Pseudonim Karat. Brał udział w takich aferach, że się do nich nie dogrzebiecie przez najbliższe sto lat. Resztę po­wiem, jeżeli przyjmiesz moje warunki.

—  Nie mogę zwrócić notesu. Jest wpisany do akt. To po­ważny dowód.

—  Jak ci powiedziałem, mojego klienta nie obchodzą afe­ry SB. Mnie też. Już z tym skończyłem. Stary jestem. Teraz mnie interesuje wyłącznie przyzwoita zapłata za drobną przysługę. Wystarczy wyrwać strony 45 i 46 i zniszczyć je. Do­staniesz za to Karata, skoro ciebie forsa nie bierze. Bez Ka­rata nie ruszysz dalej… — zawiesił głos i czekał cierpliwie, podczas gdy Walczyk badał jego źrenice, aż się upewnił, że tam­ten nie kłamie.

— Mógłbym cię docisnąć… — zaryzykował Walczyk.

—  Możesz mnie zatłuc, jakem Rzeźnik… — wycedził szep­tem nie spuszczając wzroku z oczu Walczyka.

—  Znasz klucz?

—  Zgłupiałeś? Wtedy miałbyś rację, już bym nie żył.

Walk podszedł blisko i po krótkim wahaniu rozpiął kaj­danki. Adamczyk wstał. Półzgięty dotruchtał do krzesła krzy­wiąc się z bólu przy każdym kroku. Dopiero kiedy usiadł ostrożnie się rozprostował, a potem przeciągnął.

—  Cholerny dysk! — poskarżył się. — Za stary jestem na takie numery. To mój ostatni sezon.

— Więc co z tym Karatem?

—  Ma za sobą ze dwa tuziny trupów, jak ulał, może wię­cej, kto to wie? Niezły ogonek, co?  Wiem, że zawsze brał udział w grach z najwyższą stawką. Nigdy nie poznałem go osobiście, ani nie wiem, jak się nazywa. Pewnie on sam już zapomniał, jak myślisz, Walczyk?… — zapytał retorycznie. — Je­żeli maczał palce w sprawie Grabież, to ta sprawa musi być cholernie śmierdząca. A maczał je na pewno.

—  Jak na niego wpadłeś? Okińczycowa nie chciała z tobą rozmawiać.

—  Chciała — nie chciała, coś kręciła.

— Więc napad na jej wnuczkę to wy?

— Powiedzmy. Stała jej się krzywda? Nie.

—  Za to dwóch Szwedów ucierpiało.

— Mogli się nie wtrącać.

—  Skoro nie ona, to kto. Ten gnojek od techniki pamię­ciowej, co robił portret?

—  Za dużo wymagasz Walk.

— Wróćmy do Karata…

— Kartki — Rzeźnik wyciągnął rękę.

Walczyk przez chwilę ważył notes w dłoni, po czym otworzył go energicznie, odszukał właściwe kartki i bez słowa zdecy­dowanym ruchem wyrwał je. Podał Rzeźnikowi, ale nie pu­szczał, mimo że tamten już je trzymał w palcach. Rzeźnik uśmiechnął się ze zrozumieniem.

—  Karat wyjechał do Warszawy. Dostał tam nowe zlece­nie. Jest zatrudniony w jednej ze spółek jako prywatny de­tektyw. Nie wiem w jakiej, ale masz rysopis i spółek w koń­cu niedużo.

Walczyk puścił kartki. Rzeźnik sprawdził numerację, podarł je na małe kawałki i podpaliwszy wrzucił do popielniczki. Przez chwilę patrzyli, jak płoną. Wreszcie został z nich tylko popiół.

— Kopii nie ma?

— Nie ma.

— Lepiej, żeby nie było.

— I lepiej żebyś mówił prawdę. Jeżeli nie, i tak was dor­wę. Znajdę sposób. Chyba w to nie wątpisz Rzeźnik, co?

— Niestety nie.

Rzeźnik podniósł się ciężko i pokuśtykał w stronę drzwi.

—  Uważaj na siebie Walczyk. Niezły z ciebie glina, ale nie wróżę ci długiego życia.

Walczyk pokiwał głową bez słów. Co miał powiedzieć. Praw­dę mówiąc ten sukinsyn mu zaimponował. Twardziel. A kie­dy twardziel rzuca ci komplement to zawsze jest coś więcej, niż zwykłe uznanie twojej wartości.

Gdy tylko za Rzeźnikiem zamknęły się drzwi, Walczyk wziął notes, zapalił lampkę na biurku i zaczął przy pomocy miękkiego ołówka mozolnie odtwarzać litery i cyfry ze spalonych stron. Jego wysoki iloraz inteligencji wreszcie się na coś przy­dawał. Kiedy ktoś pisze na cienkich kartkach długopisem, za­wsze odciska się kształt na sąsiednich stronach, które są bez­pośrednio pod tą zapisywaną. Tu było nie inaczej. Zapiski ze stron 45 i 46 odcisnęły się, co prawda słabo, ale zawsze, na stronicach 44 i 47. Miał na koniec, po jakichś dwóch godzi­nach siedemnaście liter, z których nie potrafił zidentyfikować trzech, oraz dwadzieścia siedem cyfr, z których sześć budziło jego wątpliwości. Nie miał dowodu, ale jeżeli Rzeźnik kłamał, Walczyk stanie na głowie, żeby zdobyć przeciw mordercom in­ne.

*

Bohdan Hunza już pierwszego wieczora po swoim przyjeź­dzie do Warszawy wyswobodził się wcześniej z powitalnego bankietu urządzonego w „Victorii” przez Towarzystwo Przy­jaźni Polska-Ukraina, grupę Polaków pochodzenia ukraińskie­go spod Przemyśla przewodzonych przez posła Stanisława Ciepłego finansujących to podniosłe wydarzenie, przez region „Mazowsze” i wreszcie delegację senatorów reprezentu­jących parlament oraz wiceministra MSZ reprezentującego rząd RP. Złe samopoczucie związane z grypą posłużyło mu za pretekst, by jak najszybciej znaleźć się w przestronnym dwu­osobowym pokoju na dwudziestym piętrze hotelu „Forum”, który dzielić miał z profesorem Czupajem. Od razu wykręcił numer kierunkowy do Wrocławia, a potem 61-12-16. Miał wiele szczęścia, zastał Korcza w domu.

—  Jestem w Warszawie, w „Forum”. Jeżeli możesz, przy­jedź jak najszybciej — rzucił do słuchawki. Miał opory przed mówieniem zbyt otwarcie przez telefon. W ZSRR wszystkie rozmowy hotelowe były podsłuchiwane i nagrywane. Wie­dział, że w Polsce także wykryto ostatnio parę central pod­słuchowych zainstalowanych w hotelach. Sprawa stała się głośna, ale czy zaprzestano tego procederu?

—  Widziałem was w telewizji. Powitanie na lotnisku — zawołał wesoło Korcz z drugiej strony. — Czekałem, aż się odezwiesz. Nie wiem, czy mi się uda wyrwać. To gorący okres,   wybory na karku i mam tu parę spraw do załatwie­nia.

—  To ważne. Nie tylko dla ciebie. Małe światełko z czar­nej dziury — powiedział zawieszając głos. — Potrzebuję pil­nie twojej rady.

—  Będę w ciągu dwudziestu czterech godzin — odpowie­dział Korcz poważnym tonem. Doskonale zrozumiał, o co chodzi. Czarną Dziurą nazywali w rozmowach między sobą cały pod­skórny nurt zakonspirowanych działań wyznaczających kie­runki i prądy tego, co działo się na powierzchni politycznych konstelacji i oceanu życia publicznego. Wszystko z niej po­chodziło i w końcu wszystko ona pochłaniała okrywając nie­przeniknioną czernią.

— Przemyślałeś to?

— Tak — powiedział pewnie Hunza.

Umówili się w jednej z kawiarni na Ścianie Wschodniej, ja­ko, że Hunza w ogóle nie znał miasta. Nie chciał spotykać się z Korczem w hotelu ze względu na Czupaja, którego się zaczął bać jak ognia. Czupaj zauważył przemianę w Hunzie, ale jak na razie nie doszło między nimi do żadnej rozmowy na ten temat. Chyba nie rozumiał, czemu przypisać zachowa­nie Hunzy, ale zapewne tłumaczył je sobie różnicami zdań, do których coraz częściej między nimi dochodziło.

Następnego dnia między kolejną rundą półoficjalnych roz­mów Hunza miał dwie wolne godziny. Ten czas przeznaczyli na wspólne spotkanie.

Mimo nikłej ilości gotówki Hunza nie potrafił sobie odmó­wić przyjemności przejechania spod Sejmu na Wiejskiej do centrum taksówką. Zachłystywał się miastem, które wydawa­ło mu się bajecznie kolorowe, bogate, różnorodne. Kobiety eleganckie i piękne, mężczyźni z małymi czarnymi dyplomat­kami wyjątkowo dobrze ubrani. Jakże było inne niż Kijów tkwiący w kleszczach zamrożonego odwrotu od realnego so­cjalizmu. Szeregi lśniących samochodów zachodnich marek z trudem mieściły się na rondzie pod byłym gmachem KC trąbiąc klaksonami i zajeżdżając sobie drogę nawzajem. Nie­przerwany potok aut ciągnął się aż do następnych świateł. Mnóstwo prywatnych szyldów reklamujących spółki, warszta­ty, sklepy, zakłady, wielkie firmy i małe, łapało wzrok barwą i nowoczesnym liternictwem. Słyszał już, że w tutejszym „białym domu” lada chwila ruszy prawdziwa gieł­da. Złośliwy policzek dla komunistów. Prawdziwego szoku doznał jednak wysiadłszy przy Rutkowskiego, wędrując wzdłuż szeregu małych sklepików kipiących ruchem i towa­rem, a potem wszedłszy w śródmiejski pasaż na tyłach Ściany, gdzie szeregami rozłożyli się drobni handlarze oferu­jący dosłownie wszystko, co człowiek mógłby sobie wymyślić, i to co mu nawet do głowy nie przyjdzie. Handlowano w każdym miejscu, na metrze kwadratowym wolnego chodnika, na stoiskach, albo rozłożonej płachcie brezentu, czy na gazecie. Nie raziło go to, nie drażniło. Marzył, że doczeka dnia, w któ­rym Kijów będzie wyglądał podobnie, skończą się upokarza­jące kolejki po chleb, a będzie można grymasząc kupić takie luksusy jak winogrona, mandarynki, banany, mango, awokado, kiwi, dziesiątki gatunków kawy i herbaty czy choćby ma­karonów. Było tu zresztą wszystko.

Ciągnące się nieprzerwaną linią sklepy obuwnicze, odzieżowe, radiotechniczne, kosmetyczne, samochodowe, księgarskie, spożywcze — wszystko pod gołym niebem, kipiące towarem, przetykane muzyką z kaset, zachwa­laniem sprzedawców, brzmiące różnojęzycznym gwa­rem, rozedrgane namiętnym dobijaniem targu, po prostu tętniące autentycznym handlem będącym wszak najpierwszym, najpierwotniejszym, podstawowym objawem ży­cia i wolności.

Stał chwilę z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz do słońca, wsłuchany w rytm tego gigantycznego bazaru i czuł, jak wzbiera w nim pewność, że zrobi wszystko, dokładnie wszystko, co w jego mocy, żeby Kijów nie był już nigdy gor­szy od żadnego europejskiego miasta, a Ukraińcy nie musieli dłużej znosić upokorzenia płynącego z biedy i niewoli. Czuł, jak z każdą sekundą ładuje się jego wyczerpany zmaganiami ostatnich tygodni akumulator, jak mobilizuje się każdy nerw i komórka mózgu. „Tyle jeszcze do zrobienia!”, myślał prze­dzierając się przez gęstwę ciał na Marszałkowskiej pod Sawą. „Ale zmusimy ich, żeby zaczęli się wreszcie z nami liczyć!” Poczucie ogromu spraw, które trzeba zmienić, by zacząć żyć normalnie, nagle przestało go obezwładniać. „Powinienem tu częściej przyjeżdżać. Taki bodziec zrobiłby dobrze każdemu członkowi tej zakichanej Najwyższej Rady Republiki”.

Kiedy wszedł na salę, Marcin Korcz siedział już przy sto­liku w rogu. Sama kawiarnia nie była zbyt przytulna. Przy­witali się serdecznie i zamówili dwie kawy. Korcz miał nieco więcej zmarszczek i nieco mniej włosów, ale optymistyczny uśmiech nadal nie schodził mu z ust nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.

—  Jesteś zdecydowany na oficjalny kanał? — zapytał ci­cho, gdy Hunza mniej więcej już zreferował mu, z czym przybywa.

—  Tak. Potrzebne nam dobre stosunki w waszym rządem. Tobie jednemu tutaj ufam.

Korcz zastanowił się. Upił mały łyczek kawy i zapalił pa­pierosa.

—  Trzeba się trzymać z daleka od Sejmu i tej całej Ko­misji Nadzwyczajnej, robią dwuznaczne ruchy…  — Marcin umilkł zastanawiając się znowu. — Skontaktuję się w tej sprawie z dyrektorem Biura Analiz i Informacji UOP. Znam go dosyć dobrze. To pacyfista z ruchu „Wolność i Pokój”, człowiek bez powiązań, którego wzięli tam chyba tylko po to, żeby pozyskać społeczną akceptację dla nowego urzędu. Jest wystarczająco niezależny i ostrożny, żeby nie zaprzepaścić takiej karty. Był z nami blisko związany.

—  Wiedziałem, że postarasz się zrobić jakiś dodatkowy interes — zaśmiał się Hunza.

— Jeżeli już mówimy o interesach — Korcz utkwił badaw­cze spojrzenie w swym rozmówcy. — Na co liczycie w re­wanżu?

—  Na co? — Hunza westchnął. — Niestety nie na wasze czołgi czy rakiety ziemia-ziemia. Na poparcie w odpowiedniej chwili. Kiedy to będzie niezbędne. To taki gest dobrej wo­li.

— Lis z ciebie.

—  Inaczej dostarczyłbym to po prostu tobie, a nie prosił o pośrednictwo. Chodzi o precedens,   nową jakość w stosun­kach ukraińsko-polskich.

—  Będę z tobą szczery — rzekł poważnie Marcin Korcz. —  Zrobię wszystko, żeby wziąć udział w odbiorze tej przesył­ki. Tutaj albo po waszej stronie. Uważam, że dokąd, choć jeden esbek pracuje w Urzędzie, to ich kanały są niepewne.

—  Nie przesadzasz? — Hunzę często złościł bezkompromi­sowy radykalizm tamtego. — Jakichś pewnych ludzi chyba mają.

—  Naprawdę pewni, i to nie zawsze, są ludzie z CIA, SIS albo innego zachodniego wywiadu. Tamci zresztą też kierują się tylko własnym interesem. Mogliby to zatrzymać, przehandlować z Moskwą, w zamian za coś ważniejszego z ich punktu widzenia. Teraz nam mówią, że nie wolno do NATO, bo papa Gorbi dostałby śmiertelnej czkawki… — roześmieli się obaj.  —  Gdybyśmy naprawdę zawsze słuchali całego świata, to do dziś bylibyśmy cudzymi niewolnikami — dokończył Korcz.

Przez długą chwilę milczeli. Ruch w kawiarni był dosyć duży. Co chwilę jacyś nowi ludzie wpadali na moment, wy­pijali szybko i wychodzili, pewnie do swoich stoisk na ulicę. Korcz w zamyśleniu kiwał głową.

—  Popatrz, popatrz — powiedział Korcz — Nie miałem pojęcia, o co chodzi z tym popem, którego sprzątnęli pod Moskwą. Więc to tak. — Gwizdnął cicho. Dopiero teraz do­tarło do niego, że oto dostąpił udziału w tajemnicy, która nie była grą pozorów, ale krwistą rzeczywistością   o   wymiarze międzynarodowego konfliktu. — Depczą wam po piętach?

— Nie sądzę.

—  Jaka byłaby najbardziej nieprawdopodobna droga ta­kiego materiału?… Zastanawiałeś się nad tym?

— Chyba przez Nowy Jork — zażartował Hunza.

—  Ciekawa myśl — podchwycił   Korcz.   —   Powiedzmy z Kijowa do Wilna, z Wilna do Leningradu i stamtąd dyplo­mata wywozi to do Sztokholmu. Zaproponuję to temu face­towi z UOP. To Ślązak, nazywa się Robert Szklorz, Wiem, że zrobi wszystko co w jego mocy.

—  Dam ci list na wypadek, gdyby mieli wątpliwości… — Hunza wyjął kopertę z pieczęciami Ruchu i wręczył Korczowi. Korcz schował ją dyskretnie do kieszeni.

—  Najchętniej zorganizowałbym wam bezpośrednie spot­kanie, ale rozumiem, że nie ma na to czasu. Jeżeli chcesz mieć konkretną odpowiedź, to ustalmy miejsce przekazania mate­riału, hasło i tak dalej. Podam im to, jeżeli wyrażą zaintere­sowanie. Jeżeli nie, odbierze to ktoś od nas. Nie wybaczyłbym sobie do końca życia, gdybym zaprzepaścił taką okazję.

—  Zgoda. Więc słuchaj… — Hunza zniżył głos do cichego szeptu, który zupełnie utonął w szumie rozmów kawiarni.

Kiedy po dalszym kwadransie obaj rozmówcy wyszli, ma­ły krępy mężczyzna o krótkich blond włosach rozczesanych od środka na boki, który wszedł tu zaraz za nimi i przez cały czas siedział w drugim końcu salki popijając colę i pożerając kolejne porcje ciastek z kremem, wsunął dłoń do czarnej sa­szetki leżącej obok gazety i wyłączył magnetofon zaopatrzony w doskonały mikrofon kierunkowy najnowszej generacji. Nie zwracając niczyjej uwagi mężczyzna opuścił kawiarnię. Wy­szedł na oślepiająco jasną ulicę i natychmiast zgubił się w wielobarwnym tłumie. Kierował się prosto do pułkownika. Musiał przyznać, że pułkownik miał nie tylko nosa, ale zawsze był osobą najlepiej poinformowaną. Nic nie było go w stanie zaskoczyć.

*

Drygała był zaskoczony wizytą złożoną mu w Pruszkowie przez kurdyjskiego posłańca Wielkiego Loni. Właśnie po raz setny przeglądał tę samą ekscytującą kasetę z pornosem, na którym dwie apetyczne blondynki lizały się wzajemnie i wty­kały sobie między nogi różne bardzo dziwne rzeczy, kiedy za kratą pilnowanej przez dwumetrowego goryla furtki zjawił się Ismaił.

Ostry dźwięk interkomu przerwał mu kontemplację i wyrwał go ze stanu zadziwienia. Drygała kręcił głową z podziwu i niedowierzania, a interkom  hałasował. Podniósł go w końcu.

—  Szefie. Jest tu Ismaił i chce koniecznie z panem mówić —   usłyszał swojego goryla.   Natychmiast podszedł do okna i uchylił o milimetr żaluzje. Rzeczywiście był to Ismaił, uśmie­chający się głupio do ochroniarza.

—  Wpuść — rzucił krótko. — Niech poczeka w salonie na dole.

„Czego ten tu u diabła jeszcze chce”, pomyślał z niechęcią o  gościu. Wszystko dopięte na ostatni guzik, dogadane. Wczo­raj mieli ostatnie spotkanie przed akcją u Ryczyńskiego… — Drygała rzadko się denerwował, ale tym razem serce lekko przyspieszyło bicie.  Zgasił wideo i, nim zszedł na dół, wypił duży kieliszek koniaku, żeby przytłumić uczucie niepokoju, który nie przystoi bossowi tak dużego biznesu.

Kurd siedział przy małym szklanym stoliku w jednym z trzech skórzanych foteli wykazując zainteresowanie wyłą­cznie dla swych oliwkowych, starannie wypielęgnowanych dłoni. Kto by pomyślał, że te dłonie uśmierciły kilkanaście osób w Ankarze i drugie tyle w Istambule podkładając dwa wielkiej mocy ładunki wybuchowe w banku amerykańskim,

i  na lotnisku międzynarodowym. Na wprost niego leżała złota bransoleta z czterema niemałymi rubinami, pozostawiona w roztargnieniu na serwantce przez Zośkę. Na widok Drygały poderwał się natychmiast z szerokim, przyjaznym uśmiechem ugrzecznionego sprzedawcy z tureckiego bazaru i wyciągnął ku jego ręce obie dłonie. Uścisnął go jak samego sułtana. Po­chylony nisko, ujmujący, wyglądał na petenta niższej kate­gorii, a nie kogoś, kto może stawiać warunki. Drygała   nie miał jednak złudzeń. Stronie polskiej bardziej zależało na tym interesie. Wielu biznesmenów liczyło na uruchomienie dzia­łalności jubilerskiej przynoszącej przecież wszędzie na świe­cie horrendalne zyski. Źródłem surowca dla nich mógł być tylko Związek Sowiecki. Rzeczywiście to, co miał do powie­dzenia Ismaił, musiało tutaj wzbudzić opory i podejrzliwość. Oto pierwszy duży interes musiał ulec przesunięciu w cza­sie, a suma dostawy, i co za tym idzie zapłaty, nagłej zmia­nie. Wynik tych negocjacji nie był pewny. Wiele zależało od jego kuglarsko-cyrkowych zdolności, ale Turcy, Kurdowie, Arabowie w sztucz­kach handlowych zawsze wykazywali większą od innych na­cji biegłość. Ten dziś wygra, kto będzie lepiej udawał, że mu na drugim nie zależy. Bo czego Drygała nie wiedział, tym razem dla Wielkiego Loni nikt inny nie wchodził w rachubę jako kontrahent.

— Przybywam ze smutną nowiną… — zaczął Ismaił robiąc płaczliwą minę i zawieszając głos na parę sekund, żeby ewentualnie pozwolić przeciwnikowi włączyć się z pytaniem. Wyglądał komicznie — przystojna, męska twarz okolona czar­nymi kędziorami włosów, w skurczu niemowlęcej rozpaczy. Drygała pozostał jednak kamiennie niewzruszony. Milczał.

—   Wy mieliście wyznaczyć  —  kontynuował Kurd — miejsce i czas odbioru przesyłki. I tak się stało. Wilno to wasz pomysł. Zaszły okoliczności powodujące, że nasz człowiek z diamentami nie będzie mógł być w Wilnie wcześniej niż za czternaście dni.

— To niezgodne z naszym kontraktem — powiedział chło­dno Drygała. — Moi ludzie jutro rano wyjeżdżają do Wilna. Napije się pan czegoś?

—  Alkoholu Koran zabrania. Lemoniady z lodem,  jeśli można?

Goryl sięgnął do zamrażalnika barku i wyciągnął zeń li­trową butelkę napoju cytrynowego. Dopełnił go wodą sodo­wą z syfonu i wrzucił garść kostek lodu. Wciąż nie spuszcza­jąc oka z gościa podał mu wysoką szklankę.

—  Powinniśmy zerwać kontrakt — powiedział Drygała patrząc w przestrzeń pokoju. — Ujawnienie miejsca i czasu transakcji na dwa dni przed terminem było gwarancją bez­pieczeństwa dla nas. W końcu to się odbywa na waszym terenie, nawet jeśli to Litwa.

—  Proszę mi wierzyć panie Barabasz — Ismaił przyłożył rękę do serca, a jego oczy wyrażały bezgraniczną szczerość — że zwłoka była niezależna od Loni i nie jest to żadna pułapka. Wczoraj Lonia dowiedział się, że ładunek będzie większy o dwa kilogramy. Wiem, że macie prawo zerwać kontrakt, ale ponieśliście wydatki, więc… Słowem szefowie są skłonni opuścić nieco cenę tych dwóch kilogramów w stosunku do poprzedniej uzgodnionej partii. Możecie wyznaczyć nowe miejsce i nowy czas.

—  Do jakiego stopnia chcą nam zbonifikować kłopoty? — Powiedzmy do pięciu procent…

—  A jeżeli odmówimy? Albo będziemy się upierać przy początkowej umowie?

—  Musielibyśmy poszukać innego kontrahenta. Podwójna wysyłka to zbyt duże ryzyko.   Trzeba odczekać jakiś czas… taka zwłoka nie odpowiadałaby Loni. W Moskwie oczekują szybkiego obrotu gotówką, a nie zamrażania jej na długie terminy.

Drygała zamyślił się. Nie podobała mu się cała ta historia. Do czego naprawdę tamtym potrzebne są dwa tygodnie?

Gra nie toczyła się teraz o cenę dodatkowych kilogramów, ale o to, kto wyznacza warunki odbioru.

—  Dwanaście procent — powiedział Drygała.

„Pojutrze miał nastąpić odbiór diamentów. Wiadomo, że kapitał po naszej stronie jest już ulokowany i zamrożony”, myślał szybko Drygała. „Dwa tygodnie zwłoki to strata, któ­ra zmusza do jak najszybszego przejęcia ładunku zaraz po wyznaczonej przez tamtych dacie. W istocie oznacza to zmia­nę w jednym z warunków kontraktu. To Rosjanie wyznacza­ją datę odbioru, a przecież Polacy mieli zagwarantowane wyznaczenie miejsca i daty”.

—  Siedem — powiedział Kurd z miną, jakby przełknął plaster cytryny bez cukru.

—  Jedenaście — zabrzmiało to twardo i ostatecznie.

Kurd  zaprzeczył  delikatnym  ruchem głowy. Drygała wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie wzruszając przy tym ramionami jak człowiek niepocieszony po stracie bliskiego. Ismaił zerwał się z fotela zaskoczony. Ten chwyt wytrącił go z równowagi. Podał rękę Drygale raczej machinalnie.

—  Przykro mi — powiedział Drygała. — Poszukajcie ko­go innego.

Odwrócił się plecami do gościa i najwyraźniej zamierzał opuścić pokój, jakby rozmowy były zakończone.

—  Chwila — krzyknął Ismaił-Kabr, gdy Drygała trzymał już rękę na klamce. — Niech będzie osiem! — wyrzucił przez zaciśnięte wargi, jakby nieznośny ból wątroby nie pozwalał mu mówić.

—  Jedenaście — powtórzył Drygała. — Tracimy kontrolę nad terminem. Dobrze o tym wiecie. Zbyt duże ryzyko.

—  Niech będzie…  jedenaście… — zgodził się niespodzie­wanie kurdyjski wysłannik i opadł na fotel. Miał wrażenie, że przepłynął cieśninę Bosfor. Drygała zawrócił uśmiechnię­ty i uścisnęli sobie ręce.

—  W porządku — powiedział. — Miejsce i dokładny ter­min podamy na czterdzieści osiem godzin przed odbiorem.

W gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że zmiana miejsca nie wchodzi w grę. To znaczy punkt w Wilnie tak, ale samo Wilno na pewno nie. Po pierwsze mieszkało tam paru Pola­ków, na których można było liczyć, po drugie, odkąd Sajudis dyktował na Litwie warunki, trudno by było znaleźć bar­dziej neutralny teren. Nawet KGB nie mógł tam dziś dzia­łać tak otwarcie, jak jeszcze parę miesięcy temu. Drygała miał świadomość, że żaden gang z Moskwy nie działa na swój całkiem prywatny użytek, i że każdy z nich jest jakoś powiązany z milicją, albo jakimiś ważnymi figurami będącymi aktualnie na świeczniku, które tworzą parasol ochronny.

— Odbiór musi nastąpić nie dalej niż w czterdzieści osiem godzin po wyznaczonym terminie zwłoki — powiedział wol­no i dobitnie Kurd. Teraz miało się zdecydować dosłownie wszystko. Arab w napięciu obserwował stężałą twarz swoje­go rozmówcy. Ale Drygała się nie wahał. O co w końcu chodziło? Jeżeli szykują podwójny skok, to będą niemile za­skoczeni, bo oprócz dwóch łączników, którzy przyjadą z for­są, będzie tam jeszcze trzech ludzi gotowych na wszystko i do­brze uzbrojonych. Zaskoczenie to dziewięćdziesiąt procent sukcesu.

—  Zgoda — potwierdził Drygała po pewnej zwłoce, żeby tamtemu się nie wydawało, że poszło za łatwo.

Kurd wstał i pożegnał się serdecznie znowuż traktując Drygałę jak kalifa Bagdadu. Kiedy tylko goryl z Kurdem zniknęli za drzwiami, boss warszawskiego gangu wystukał odpowiedni numer na płaskiej czerwonej słuchawce. Ktoś błyskawicznie podniósł po drugiej stronie.

—  Pałka? Natychmiast odwołaj wszystko, ale bez paniki. Poproś ich na Próżną. Niech będą za dwie godziny. Muszę się zastanowić.

—  Nie cierpię takich niespodzianek! — Roman kręcił się niecierpliwie na krześle w znanym sobie pokoju z podobizną Elvisa Presleya. Ryczyński spływał potem. Tylko Karat mil­czał nieruchomy jak głaz.

—  Miałem być w ogóle poza tym! — powiedział Ryczyń­ski z pretensją w głosie. Nie podoba mi się to. Szykują pu­łapkę.

— Uspokój się Edziu. Jesteśmy przygotowani i na to. O co chodzi? Ładunek rośnie to i prowizja większa. Dla wszyst­kich, nie?

—  Ale dwa tygodnie i następne spotkanie… — zaczął Ry­czyński.

—  …Jutro — przerwał mu Drygała — dostarczysz resztę forsy. Ta zostaje już u mnie. — Drygała wskazał na walizkę, szary bolid stał w kącie.

—  Potrzebna będzie większa walizka — stwierdził    Roman — I nowa skrytka w pociągu. Nowe bilety. Zastana­wiam się, czy nie zmienić paszportów.

— Załatw wszystko, jak uważasz, Lewatywa. Koszty bio­rę na siebie. Musicie być absolutnie bezpieczni. Jest czas. Ca­łe dwa tygodnie.

Karat    bez słowa wyciągnął z kieszeni paszport i bilet, i położył na szklanym stole przed Lewatywą. Jego spokój podobał się Romanowi. Ochroniarz wyciągnął paczkę cameli i podsunął mu przed nos. Zajarasz?

—  Chętnie. — Roman wziął papierosa i zapalił. — A je­dnak cię polubiłem Karat. — Stawro wstał. — Na mnie już czas. Spotkamy się w środę na wyścigach, na Służewcu. Okey?

— Okey — rzekł Karat

Roman pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł. Mimo wszystko w tym człowieku było coś niepokojącego. Roman rzadko czuł strach, ale Karat wzbudzał w nim dreszcze.

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy na ulicy Próżnej toczyła się narada gangu, Marcin Korcz składał wizytę na Rakowieckiej pod numerem 2a w Biurze Analiz i Informacji, do którego dostał się z trudem po różnych korowodach z prze­pustkami. Dopiero interwencja dyrektora Roberta Szklorza przerwała krąg niemożności i wartownik przepuścił Korcza za bramę. Jeszcze rok, dwa temu taka wizyta byłaby zupeł­nie nie do pomyślenia. W głowie najbardziej ugodowego opo­zycjonisty nie śmiała wtedy powstać myśl, że w jakiejkol­wiek sprawie dopuszczalna jest współpraca z urzędem bez­pieczeństwa. Potraktowano by to jako zdradę. Ale teraz po przeciwnej stronie skromnego biurka siedział człowiek, który zaliczył w swoim trzydziestoparoletnim życiu więcej cel wię­ziennych niż miał włosów na głowie. Jako mało znany przed­stawiciel słabego ugrupowania opozycyjnego nie mógł liczyć przy tym na tak luksusowe traktowanie w więzieniu jak KOR-owcy znani całemu światu i był narażony na najgorsze szykany. Doskonale poznał tę instytucję w jej poprzednim kształcie i to od jak najgorszej strony. Dziś zajmował jeden z ważniejszych gabinetów w tym gmachu, a jako członek ru­chu pacyfistycznego był szczególnie przydatny szefując sekcji wyłapującej wszelkie wiadomości o formujących się ruchach lewackich, neofaszystowskich i grupach terrorystycznych.

Szklorz nie był profesjonalistą, ale miał ambicję szybko się nim stać. Departament stanowił mieszaninę rutyniarzy i nowicjuszy. Ci drudzy po przeszkoleniach szybko uczyli się od tajniaków nowego fachu, a mając rodowód podobny do swego dyrektora nadrabiali skutecznie braki zaangażowaniem tak obcym poprzedniej generacji aparatczyków nawykłych do ręcznego sterowania z góry.

Po wymianie zwykłych   grzeczności   Korcz przeszedł do sedna rzeczy. Szklorz słuchał go uważnie od czasu do czasu przerywając dodatkowym pytaniem. Otwarł list od Hunzy i studiował go długą chwilę.

W godzinę później dyrektor Biura nie siedział już, lecz przemieszczał się po pokoju sinym od papierosowego dymu, na krótkiej przestrzeni między drzwiami a oknem niemal z prędkością światła. Skubał brodę i odpalał papierosa od pa­pierosa myśląc intensywnie nad tym, co usłyszał. Korcz stwierdził w myślach, że Szklorz wykazuje typowy więzien­ny syndrom — cztery kroki w prawo, cztery w lewo, i zno­wu cztery w prawo jak w celi.

Robert Szklorz zatrzymał się raptownie, spojrzał na Kor­cza i zapytał:

—  A jeżeli to prowokacja? Jesteś pewien tego Ukraiń­ca?

—  Jeszcze potrafię poznać, kiedy ktoś mówi prawdę, a kiedy kombinuje. To jest instynkt, dzięki któremu tu dzi­siaj siedzę. Inaczej dawno bym ziemię gryzł.

—  W porządku — powiedział Szklorz zapalając kolejne­go papierosa. — Porozmawiam z szefem.   Sprawę   przejmie wywiad. Dyrektor będzie na pewno chciał zawiadomić Mini­stra, a on skonsultuje sprawę z Premierem. Bez zgody Pre­miera nic nie da się zrobić. To potrwa.

—  Chyba nie zrozumiałeś? — zdenerwował się Korcz. — Trzeba się spieszyć, nawet jeżeli KGB nie depcze mi po pię­tach. Wyznaczyli bardzo krótki termin odbioru przesyłki. Gdyby to była z ich strony prowokacja, Hunza nie dałby te­go listu. Tu są podpisy ich wszystkich:    Kołowin, Panfił  —  w imieniu Ruchu. Wykazał chyba najwyższe zaufanie i mak­simum dobrej woli. Nie wolno tego zaprzepaścić. Jestem go­tów wysłać swojego człowieka albo nawet pojechać sam, je­żeli macie zamiar bawić się w biurokratyczne hierarchie i przepychanki.

—  Dobrze. Niech ci będzie. Zastosujemy tryb przyspieszo­ny. Pamiętaj, że to nie jest robota dla amatorów. Jeżeli Pre­mier i Minister zdecydują, że wchodzimy, to zajmiemy się wszystkim bez twojej pomocy. Mamy niezłych fachowców, na pewno nie gorszych niż MI 6 czy SAS.

—  Tylko, że oni w przeciwieństwie do was mogą być pe­wni, dla kogo ich ludzie pracują.

—  Tu też się paru pewnych znajdzie. Bez paniki. Znam nawet jednego, który mógłby się podjąć tej operacji za gra­nicą. Pracował w „czwórce” i wyleciał stamtąd za odmowę wykonania rozkazu tuż przed zabójstwem Popiełuszki. Współ­pracował z KPN-em, aż do zeszłego roku handlował autami na giełdzie. Przywrócono mu stopień pułkownika i zatrud­niono go w pionie wywiadu. Nazywa się Czarny. Jemu to powierzymy.

— Jeżeli w ogóle powierzycie.

—  Jeżeli nie, to będziesz miał wolną rękę. Ale nie przy­puszczam.

—  W każdym razie macie czas na decyzję do jutra,   do trzynastej — powiedział Korcz wstając. — Czekam na twój telefon w hotelu. — Nie spapraj tego, bo ci przyszłe pokole­nia nie wybaczą! — zaśmiał się grożąc Szklorzowi palcem.

—  Pamiętaj Marcin, że amatorzy w tej robocie mają wię­cej szans coś spaprać niż zawodowcy,

—   Czujesz się zawodowcem?  —   zapytał  sceptycznie Korcz.

— Nie. Ale mam kilku pod sobą.

Robert Szklorz z niecierpliwością oczekiwał we wnętrzu szarej lancii pojawienia się Ministra i Premiera. Zaraz po wyjściu Korcza udał się do szefa Urzędu, a ten bez wahania połączył się z gabinetem Ministra Spraw Wewnętrznych. Po godzinie Minister przyjął ich u siebie, a po dalszej udało się złapać Premiera, który, jak się okazało, opuścił już pałac Ra­dy Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu i pojechał do domu. Szef miał parę spotkań nie do odwołania, w tym jed­no w ambasadzie USA i tym sposobem młody dyrektor Biu­ra Analiz musiał przejąć na siebie ciężar całej sprawy. Za­brali Premiera z domu i w asyście drugiego samochodu z BOR udali się na krótką przejażdżkę do Wilanowa. O tej porze ogrody pałacowe były zamknięte dla publiczności, a bryła pałacu Branickich odcinała się niewyraźną szarością od czerni nieba. Teraz Szklorz dopalał ósmego papierosa, pod­czas gdy dwaj dystyngowani panowie przechadzali się alej­kami dyskutując nieustannie od czterdziestu minut. Robert spojrzał na zegarek. Ochroniarze z drugiej limuzyny nie wy­kazywali najmniejszych oznak zniecierpliwienia przyzwycza­jeni do sytuacji, że ich podopieczni ucinają sobie czasami sa­motne, wielogodzinne spacerki w najdziwniejszych miejscach i o najdzikszych porach.

Nareszcie ujrzał ich. Szli bardzo powoli. Premier także palił. Czerwony owal żaru rozświetlił jego charakterystyczny profil. Premier żywo gestykulując odrzucił niedopałek i ener­gicznie zgniótł go butem. Teraz obaj dygnitarze przyspieszyli kroku i już po chwili usłużny borowiec otwierał przed nimi drzwi samochodu. Kierowca włączył silnik, podczas gdy Premier i Minister sadowili się na miejscach z tyłu. Szklorz po­czuł dotknięcie na ramieniu.

—  Panie dyrektorze — powiedział Premier z charaktery­styczną  zadyszką — tym razem będzie  wygodniej skorzy­stać z usług pańskiego przyjaciela Korcza. Musimy utworzyć specjalną grupę antykryzysową złożoną z wyjątkowo zaufa­nych pracowników Urzędu. Ta sprawa ma szersze i bardzo skomplikowane tło. KOK to już w tej chwili atrapa. Będzie pan koordynatorem tej grupy. Jutro rano Minister zapozna pana ze szczegółami sytuacji. Może pan zawiadomić Korcza, że macie zielone światło, nie chcemy jednak, by łącznikiem był pracownik wywiadu. Niech uruchomi swojego człowieka, a my zapewnimy mu ochronę.

—  Mam swobodę w doborze ludzi? — zapytał zaskoczony Szklorz.

—  Niech pan przez noc przygotuje listę i zweryfikujemy ją jutro razem — włączył się Minister. — Czekam na pana o dziewiątej u siebie.

—  Tak jest — powiedział młody dyrektor Biura Analiz UOP nie do końca pojmując, dlaczego to on ma koordynować działania  grupy  antykryzysowej  powołanej przez Premiera na szczeblu rządowym.

*

Część oficjalna pożegnania już się zakończyła i przedsta­wiciele Ruchu zmierzali do przeszklonych drzwi prowadzą­cych na płytę lotniska. Hunza, który przez cały czas odczu­wał niepokój i niepewność, czy postąpił słusznie wręczając Korczowi list do Premiera i dyrekcji UOP, teraz nabrał pew­ności, że tak. Miał nadzieję, że treść tego pisma nie wymknie się poza krąg najbardziej wtajemniczonych. Mogłoby to za­szkodzić Ruchowi w stosunkach z KPZR na Ukrainie i z Kre­mlem. Był to z jego strony doprawdy najwyższy dowód za­ufania i deklaracja intencji w stosunku do rządu polskiego. Teraz z niecierpliwością wypatrywał znajomej sylwetki Mar­cina Korcza na tarasie widokowym dla żegnających.

Lotowski mikrobus podwiózł ich do samolotu. Przepuścił Czupaja przodem i przed samym wejściem stojąc już na schodkach zatrzymał się osłaniając oczy ręką ułożoną w da­szek. Zauważył Korcza od razu. Tamten machał gazetą zło­żoną w rulon. Hunza pomachał mu również dając tym samym do zrozumienia, że zauważył znak. Zniknął we wnętrzu samo­lotu prowadzony przez śliczną stewardesę w granatowym uni­formie na swoje miejsce. Usiadł i zapiął pas.

— Jednak się zdecydowali — pomyślał i kamień spadł mu z serca. — Gorący towar ruszy w dalszą drogę ku celowi i za dwanaście dni będzie już po tej stronie granicy. Odpo­wiedzialność to jednak potworny ciężar, dużo większy niż ry­zyko wynikające z prowadzenia wywiadowczej gry.

*

Pożegnalny wieczór Walczyka i Kasi wypadł blado, Z tru­dem udało mu się namówić ją na spotkanie w kawiarni „U Zalipianek” przy ulicy Szewskiej, którą inspektor upodo­bał sobie w czasie pobytu w Krakowie. Regionalny beskidz­ki wystrój stanowił dla niego przyjemną, egzotyczną odmia­nę po kawiarnianej przeciętności, do jakiej przyzwyczaiła go stolica. Poza tym lokal posiadał obszerny taras wychodzący na Planty co podczas upałów obejmujących miasto niczym rozżarzone kleszcze miało swoje znaczenie. Lato było w tym roku straszne, i choć teoretycznie zbliżało się ku końcowi, wciąż jeszcze miało się wrażenie, że końca upałom nie będzie.

Spóźniła się pół godziny i stanęła przy jego stoliku w chwili, kiedy zbierał do kieszeni papierosy i zapalniczkę, oraz wyczytany z nudy na dziesiątą stronę egzemplarz „Dzien­nika Konserwatywnego”. Napięcie w kraju wyczuwalnie ros­ło i choć do wyborów prezydenckich pozostawały ponad dwa miesiące, już spekulowano na temat szans i kandydatur, po­jawiały się pierwsze personalne propozycje, toczono polemiki na temat progu stu tysięcy podpisów koniecznych do rejes­tracji kandydata, dużo miejsca poświęcano też rozłamowi w obozie Solidarności.

— Napijesz się czegoś? — zapytał.

W krótkiej niebieskiej sukience, z małymi perełkami w uszach i dyskretnym makijażem wyglądała wyjątkowo pięknie.

—  Chętnie — odpowiedziała. W jej głosie wyczuwało się napięcie. Mimowolnie udzieliło się ono i Walczykowi.

—  Wyjeżdżam — powiedział bez wstępów. — Jak wiesz, odwołano mnie. Nie mam pojęcia na jak długo.

— Kiedy?

— Jutro rano.

Podeszła kelnerka i zamówili kawę. Po jej odejściu zapa­dło niezgrabne milczenie. Nie starał się go przerywać i stop­niowo stawało się coraz cięższe. Westchnęła, jakby głaz ucis­kał jej piersi.

—  Masz ochotę spędzić ze mną ten wieczór? — zapytał, kiedy filiżanki parujące aromatycznym napojem stanęły już przed nimi. — Od razu pani zapłacę — zwrócił się do młodej

kelnerki. Z uroczym uśmiechem zainkasowała dziesięć tysię­cy i oddaliła się pełnym powabu krokiem kobiety, której za­leży, by wywrzeć wrażenie na mężczyźnie. Kasia odprowa­dziła ją niechętnym spojrzeniem.

— Chciałabym, ale… — zaczęła.

—  …Rozumiem — przerwał jej zdecydowanym tonem. — Kiedy słyszę „ale” wiem, że będą komplikacje nie do rozwi­kłania.

—  Posłuchaj — zaczęła ponownie szukając instynktownie jego umykających w bok oczu. — To wszystko jest dla mnie zbyt nagłe… trudne…

Otworzyła usta, ale nim coś powiedział, zamilkł w pół sy­laby. Czekała na jego słowa. Nie odzywał się.

—  Mama przyjechała i powinnam dziś z nimi trochę po­być…

—  Wiesz dobrze, że nie o to chodzi… Przez parę dni za­trzymam się w Polonii. Nowi szefowie skąpią na lepszy ho­tel. Wydaje mi się, że jesteś bezpieczna. Zadzwoń kiedyś. Bę­dę ciekaw, co u ciebie słychać.

—  Nie zadzwonię — powiedziała cicho, lecz stanowczo.

—  Widać się pomyliłem. W porządku… — Westchnął, wło­żył gazetę do kieszeni i wstał. — W takim razie trzymaj się malutka. Grzbietem dłoni pieszczotliwie przeciągnął po jej policzku i szyi. Zrobiło się jej ciepło i miło. Odszedł.

Miała ściśniętą krtań i ręce jej drżały. Ileż wysiłku mu­siała włożyć w to „nie”, po jednej wspólnie spędzonej nocy! Co byłoby później? Miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze z żalu, albo pobiegnie za nim i wsiądzie do tego ekspresu, wsiądzie w każdy pociąg, który on wybierze, choćby na naj­dalszą stację w galaktyce… Zauważyła, że zapomniał papie­rosów i zapalniczki. Poderwała się chcąc go zawołać. Nada­remnie szukała wzrokiem smukłej sylwetki. „Kurczę!”, skar­ciła się w duchu, próbując opanować rozdygotanie. „Nie za­chowuj się jak świeżo zdeflorowana dziewica. Poszedł i na­wet się za siebie nie obejrzał. Nie będziesz niczyją niewolnicą, żadne uczucie nie jest tego warte!”. Bezmyślnie obracała w ręku czerwoną, matową zapalniczkę, jedyną rzecz, jaka jej po nim została.

W pociągu Walczyk studiował notatnik dziennikarki uzupeł­niony kopiami stron 45 i 46. Zupełnie nie dało się tego ugryźć bez klucza. Wiedział teraz, że ma przed sobą zaszyfrowane informacje na temat paru osób trudniących się donosicielstwem w zamian za koncesje na prowadzenie prywatnej działalności w dawnych latach, kiedy byle kto nie mógł zostać handlowcem, fabrykantem czy choćby właścicielem najnędzniejszego kiosku z plastikowymi koszmarkami. I tak nic z te­go nie wynikało. Przyjął, że na pierwszej stronie znajdują się inicjały tych osób, ale czy było to kilkanaście nazwisk czy też imiona i nazwiska kilku ludzi nie dało się ustalić. Druga stro­na zawierała szereg cyfr i tutaj stawał już kompletnie bez­radny. Żeby móc z czystym sumieniem przyjąć grę Rzeźnika, Walczyk musiał sprawdzić te kartki, poznać ich treść. Tak zwa­ni biznesmeni mogli się okazać kimś innym. Rzeźnik nie kła­mał, ale czy zleceniodawcy dostarczyli mu kompletu infor­macji? Niewykluczone, że prowadził jeszcze inną, głębiej zakamuflowaną grę. Walczyk schował notes i odwrócił się do okna. Pejzaż śmigał za oknami ekspresu, jakby to on dokądś pę­dził, a nie pociąg. Istotnie tak było — cała Ziemia pędziła na oślep w przestrzeń, w czarną otchłań bez dna, kosmiczną pustkę. Myśli inspektora kręciły się wokół czegoś małego, nieistotnego, podczas gdy Ziemia kręciła się jak szalona wo­kół swej osi, i wokół Słońca, a ze Słońcem w spiralnym ra­mieniu Galaktyki cały układ wirował swego walczyka skompo­nowanego przez kosmicznego Straussa, Galaktyka także bra­ła udział wraz z milionami innych galaktyk w zbiorowym hiperobłędzie wirowania. „Cóż znaczą te moje wszystkie uczu­cia”, myślał „i cała ta zakichana sprawa, która zaczęła się i skończy w tej samej sekundzie Wszechświata równoważnej stuleciu ludzkiej egzystencji. Cały ten dramat rozgrywał się na obszarze przestrzeni, której patrząc z punktu widzenia ca­łości nie dałoby się zidentyfikować nawet najczulszym ska­nerem elektronowym. Z punktu widzenia tej całości Ziemia była bowiem tylko atomem, a krążące po niej w liczbie sze­ściu miliardów istoty co najwyżej cząstkami elementarnymi, a może nawet czymś jeszcze mniej zauważalnym. Kocham nad życie, nienawidzę śmiertelnie, zabijam siebie, zabijam innych”, ciągnął swój filozoficzny wywód. „Ścieramy się, tłu­czemy, mordujemy w wojnach; cząstki elementarne przycią­gane lub odpychane przez inne cząstki. Czy to nie śmieszne — miłość dwóch milionów, albo, jeden elektron morduje dru­gi!” „Cha, cha, cha!” — Walk zaśmiał się półgłosem, co spo­wodowało, że pasażer z przeciwnego fotela przyjrzał mu się z uważną dezaprobatą.

— Tysiąc lat to tylko dziesięć sekund — powiedział do niego inspektor. Mężczyzna o obwisłych policzkach i równie obwisłej dolnej wardze przyozdobionej włochatą brodawką wyglądał na właściciela baru albo fabryki plastikowych kras­noludków.

— Sześć tysięcy to minuta — odpowiedział mu niespo­dziewanie „obwisły” współpasażer i Walczyk jeszcze raz się przekonał, jak bardzo łatwo skrzywdzić człowieka na podsta­wie jego wyglądu.

Do szefa UOP udał się dopiero następnego dnia w połud­nie. Nie zastał go. Sekretarka powiedziała, że ma się zgło­sić u dyrektora Szklorza z BAI. Był trochę zaskoczony. Cóż on, pracownik Wydziału Śledczego, ma robić pod zwierzchnic­twem BAI?! Działo się coś dziwnego. Dyrektor już na niego czekał. Poinformował Walka o sformowaniu Grupy Antykryzysowej na specjalnych prawach, z najwyższym priorytetem ważności, w związku z szykującą się akcją KGB na terenie Polski, czemu oficjalny rezydent i cała ambasada ZSRR w Warszawie oczywiście energicznie przeczyła. Od tej pory Walk miał pełnić ważną rolę łącznika z ambasadą USA, a po­za tym miał brać udział we wspólnych działaniach podejmo­wanych w ramach Grupy i naradach, oraz spotkaniach robo­czych, co było niezbędne, by mieć stały ogólny przegląd sy­tuacji.

Na razie był wolny. Miał czas na zakwaterowanie, zapoz­nanie się ze współpracownikami i zorganizowanie biura. Za 48 godzin miała się odbyć pierwsza ogólna narada całej Gru­py, na której zostaną rozdzielone zadania. Było zastanawia­jące, że kontrolę nad Grupą miał sprawować Minister Spraw Wewnętrznych i jeden z zaufanych wiceministrów z MON, a raporty miały być przedkładane także bezpośrednio Premie­rowi. Oznaczało to, że sytuacja jest bardzo poważna i napię­ta, i może dotyczyć wewnętrznych struktur UOP czy ogólniej MSW i MON. Jak stwierdził Szklorz, szykowała się „zady­ma”. Miejsca w hotelu miał na razie nie zmieniać, pokój mógł być przydatny do innych celów. Przydzielono mu samodziel­ne biuro, numer telefoniczny, asystenta, wydano przepustkę, kartki do kantyny na obiady i wyposażono go w czerwonego poloneza WAR 3375, do którego kluczyki pokwitował u in­tendenta.

Nie zamierzał tracić dwóch dni bezczynnie. Jak zwy­kle okazywało się, że zanim wszystko ruszy, jest jeszcze czas i mógł spokojnie powęszyć choćby dzień dłużej w Krako­wie. Postanowił spożytkować ten podarowany czas na wytro­pienie Karata.

Zdobycie wstępnych informacji nie zajęło mu wiele cza­su. Już następnego ranka po stwierdzeniu, że w czternastu spółkach detektywistycznych (na około sto zarejestrowanych w Warszawie) w ciągu dwóch ostatnich miesięcy zatrudniono trzydziestu nowych ludzi, zwalniając jednocześnie czternas­tu z siedmiu spółek, zażądał teczek personalnych wszystkich nowo przyjętych i zwolnionych. Po dwudziestu minutach miał je na biurku. Teraz należało tylko dopasować rysopis. Zna­lazł takich czterech, a po zastanowieniu rozszerzył krąg po­szukiwań obejmując nim ostatnie sześć miesięcy, bo jeśli spół­ka zatrudniająca Karata stanowiła przyczółek nieformalnej struktury utworzonej przez byłych esbeków, to mogli mu wy­stawić wsteczną datę zatrudnienia. O dziwo do grupy czte­rech doszlusowało tylko dodatkowych sześciu. Widać dopiero ostatnio zaczął się większy przepływ kadrowy. Ludzie ci by­li zatrudnieni w czterech biurach detektywistycznych o dość dużej fluktuacji: „Sezamie”, „Gigancie”, Spółce „Ares” raczej tylko strzegącej mienia i „A & A”. Walczyk postanowił zacząć od „Sezamu”, jako że tam miał aż czterech podejrzanych, Waligórski, Horak, Rusinek i Łabza. Biura „Sezamu” mieściły się na 29 piętrze Intraco I. Należało ich dyskretnie poobserwo­wać. Kiedy asystent przyniósł mu spis prywatnych adresów owych dziesięciu delikwentów, inspektor ruszył do miasta. Musiał się sam tym zająć. Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś nieostrożny spłoszy przeciwnika.

*

Generał Ozierow spotkał się z Michaiłem Gorbaczowem w jego mieszkaniu na Wzgórzach Leninowskich dopiero w dziesięć dni po zabójstwie popa. Wcześniej jakoś prezydent nie mógł dla niego znaleźć minuty wolnego czasu. Raisa wy­jechała na krótki wypoczynek do ich posiadłości pod Moskwą, więc tym razem byli zupełnie sami — jeśli nie liczyć, rzecz jasna, nieodstępnego służącego, kucharza i goryla Gorbaczowa; cała trójka z kremlowskiej straży. Sprawa zabójstwa ojca Aleksandra Szretyńskiego z cerkwi prawosławnej nie dawa­ła mu spokoju. Grynia Kopysznikow znalazł w Kijowie, ale nikt się z nim nie kontaktował. Obserwowali go bardzo dyskretnie. Niby nic się nie działo, lecz Ozierow wiedział, że to cisza przed burzą, bo mikrofilm jest już na pewno we wła­ściwych rękach i lada chwila ruszy dalej. Ktoś tutaj w Moskwie dobierał się do planu „W” i czynił to w taki sposób, że mógł zniweczyć całą pracę Jedenastki pod jego osobistym kierownictwem. Ozierow nie miał stuprocentowej pewności kto to jest, ale miał stuprocentowe podejrzenia. W jego fa­chu trudno było o pewność. Oczywiście jego podejrzenia kon­centrowały się na Kriuczkowie i Jakowlewie. Kiedy dotarły do niego materiały z sekcji zwłok popa, wiedział, że dorwali go profesjonaliści, i do tego byli na tyle bezczelni, żeby wręcz zostawić swoją wizytówkę. Popa bito usiłując wyciągnąć z niego informacje, a kiedy to nie pomogło zaaplikowano mu zastrzyk, miał świeży ślad nakłucia na grzbiecie dłoni. Śmierć nastąpiła na skutek niewydolności serca. Nie wątpił, że po­dano duchownemu dużą dawkę pentotalu, serum prawdy, i to zabiło jego słabe serce. Główny ślad stanowiło jednak obcię­te ucho. Głowę popa zmasakrowano już po śmierci i odrąba­no mu ucho. Tak, odrąbano! Saperką. A więc: Specnaz! Jak­by zostawili przy trupie podpis. Po co? Działali z odkrytą przyłbicą, co świadczyło, że rychło wypowiedzą wojnę wszyst­kim demokratycznym siłom, tym skupionym wokół genseka też. Gorbaczow przyjął go w living roomie z wielką powściąg­liwością. Entuzjazm prezydenta, który Ozierow obserwował zaledwie miesiąc temu, teraz zdecydowanie przygasł.

—  Towarzyszu prezydencie — powiedział Ozierow, gdy Gorbaczow po wysłuchaniu jego relacji milcząco sączył drin­ka. — Zmierzają do podważenia waszej pozycji. To zamach na Radę Prezydencką i was osobiście!

—  Czasami nie mam pewności czy postępuję słusznie — powiedział Gorbaczow patrząc w ciemność za  oknem.   — Weźmy na przykład dzisiaj. Jelcyn oświadcza, że Rosja wy­stąpi z ZSRR! Czy ktoś słyszał większy absurd? A on to mó­wi poważnie. Zastanawiam się, czy już niedługo nie nadej­dzie taki dzień, że armia będzie dla nas jedynym ratunkiem. Szewardnadze namawia mnie na sojusz z USA w sprawie Iraku. To przecież zdrada wobec naszej polityki w Zatoce, ustępstwo uderzające najbardziej w nas samych. Można się cofać. Należy się cofać, jeśli się nie ma siły zaatakować. Ale pytanie o granice tych ustępstw. Jeszcze krok i nasz okręt się rozpadnie. Czy do tego zmierzają Jelcyn, Szewardnadze, Bakatin, Ryżkow? — zamilkł i znów powoli sączył alkohol. Jak­by przestał zauważać Ozierowa, pogrążony w jakichś rozleg­łych, perspektywicznych spekulacjach. Trwało to dobrą chwi­lę, w czasie której generał nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Czy Gorbaczow wyrośnie na nowego Stalina? — zastanawiał się patrząc na prezydenta. — Czy tak, jak ja teraz, czuli się generałowie tamtego jedynowładcy w jego obecności?

Nagle Gorbaczow ocknął się, wrócił do teraźniejszości i spojrzał na Ozierowa odkrywając na nowo jego obecność.

—  Czy to znaczy, że plan „W” nie ma już priorytetu ze­ro? — zapytał ostrożnie Ozierow.

—  To znaczy tylko, że mam związane ręce. Mogę im wy­dać rozkazy, a oni ich nie wykonają, mogę wydać polecenie, a oni nie usłuchają. To oni mają przewagę w tej chwili. Nawet nie mogę ich zdjąć. Tak samo oni nie mogą ruszyć mnie. Należałoby pójść odważniej do przodu, ale to zbyt niebezpie­czne dla kraju. Nie mogę go pchnąć na krawędź wojny do­mowej.

—  A oni, towarzyszu prezydencie… Oni mogą? — zapytał Ozierow.

—  Nie odważą się. Na razie. To pat… Realizujcie, generale, swój plan „W”, macie wolną rękę i brońcie go jak lew. To ostatnia szansa dla was, dla Jedenastki, być może dla nas wszystkich.

— Gorbaczow popatrzył wprost w oczy Ozierowa i generał dostrzegł na dnie tego spojrzenia istne morze gory­czy, gniewu i ognia. — Ten plan wydawał się epizodyczny, uboczny choć ważny — powiedział gensek z taką zawziętoś­cią, że aż przeszły go ciarki.   — Polski łącznik jest dla nas ważny nie tylko w sensie   terytorialnym, to także łącznik z przyszłością, z czasem, który nadejdzie. Od opanowania te­go środkowo położonego terytorium może zależeć, kto się ju­tro znajdzie w ofensywie, a kto na długo zostanie zepchnię­ty do obrony. Nie przypuszczałem jednak, że ten plan okaże się „być albo nie być” pierestrojki. Kriuczkow i grupa woj­skowych obrali go sobie za pierwszy, najważniejszy cel. Czy nie widzicie tego generale?  — Gorbaczow odwrócił znów wzrok do okna. — Tak — westchnął. — Od tego chcą zacząć, a kto wygra pierwszą bitwę, tym razem może wygrać wszyst­ko.

—  Zaatakują na wielu frontach — powiedział Ozierow. Prezydent w zamyśleniu pokiwał twierdząco głową.

—  Być może konieczna będzie z nimi ugoda. Tylko na ja­kich warunkach? — Nagle Gorbaczow wstał. Ozierowa także poderwało  z miejsca. Posłuchanie było  najwyraźniej  skończone.

—  Uczyńcie wszystko co w waszej mocy towarzyszu Ozie­row — powiedział ściskając mu na pożegnanie rękę.

Kiedy Ozierow wsiadał do swego samochodu i potem, kie­dy szybko przemierzał pustawe ulice wydzielonym dla dyg­nitarskich limuzyn pasem, nie mógł się pozbyć wrażenia, że Gorbaczow czegoś nie dopowiedział. Czy naprawdę przywód­ca był z nim do końca szczery? Czy plan „W” nie jest już przypadkiem skazany na zagładę, a on sam na zesłanie do prowincjonalnych koszar w Kazachstanie? Wszak Jakowlew był gościem Gorbaczowa wtedy na Kremlu, i to przed Ozierowem. Dlaczego teraz gensek umywał ręce spychając wszelkie decyzje na garstkę ludzi oddanych Ozierowowi, kiedy wie­dział dobrze, że przeciw niemu jest trzy czwarte KGB i ca­ła GRU. Czy naprawdę nie mógł, czy też nie chciał się przeciwstawić grupie wojskowych? I z jakich pobudek to czynił: dlatego, że bał się obalenia tej pierwociny demokracji, jaką tu zaszczepił, czy też dlatego, że zrezygnował z demokracji i przygotowywał się do objęcia dyktatury? Zresztą dla Ozie­rowa pobudki genseka były mniej ważne od faktu, że zosta­wiał swoich dotychczasowych sojuszników na pastwę orto­doksyjnych bojówkarzy z armii i politbiura, i że wśród tych porzuconych znajdował się on, generał pułkownik, dyrektor Pierwszej Dyrekcji Generalnej, tajny doradca do spraw bez­pieczeństwa, Iwan Władimirowicz Ozierow.

Postanowił z całą mocą, że nie pozwoli się pożreć, choć go już na pożarcie, być może, skazano.

*

Agent CIA był pracownikiem pionu radcy handlowego ambasady USA w Warszawie. Przedstawił się jako John Halley. Sam znalazł Walczyka we foyer Sali Kongresowej podczas przerwy koncertu Toshiro Akimoto, młodego japońskiego pia­nisty, jednego ze zwycięzców tegorocznego konkursu Fryde­ryka Chopina. Walczyk był śmiertelnie znużony. Pierwsza część koncertu składała się z utworu na chór Brahmsa, który w wy­konaniu warszawskich filharmoników, zdaniem inspektora, nadawał się bardziej pod kotlet i sznapsa niż na uroczystość pośród karmazynowych pluszów. Wrażenie powiększał pewien rozgardiasz panujący na sali. Wciąż ktoś się jeszcze przemykał i dosiadał, chrząkał, rozglądał się, szeptał. Na szczęście trwa­ło to krótko i już pojawił się drobniutki Akimoto, nie wyż­szy od fortepianu — jak stwierdził Walczyk — ale potrafiący doskonale wyczarować z instrumentu perełki chopinowskiego brzmienia w koncercie f-moll opus 21. Inspektor rzadko by­wał w filharmonii, nie był znawcą, ani nie był szczególnie osłuchany. Same partie fortepianowe i wszelkie skompliko­wane ewolucje muzyczne związane z Chopinem wsączyły mu się jednak głęboko w duszę przez lata ciągłego wałkowania mistrza przez polskie radio i telewizję, i choć brzmiały swoj­sko to nie budziły w nim szczególnych wzruszeń. Japończyk był doskonały, lecz nie porwał go. Gra młodego pianisty spro­wadzała się do biegłości technicznej i schematycznego akade­mizmu. Jak dotychczas tylko jeden raz Walczyk autentycznie przeżywał dzieła mistrza, kiedy nietypowo interpretował je Ivo Pogorelić, wielki przegrany konkursu sprzed paru lat. Tu Walczyk był wzruszony zaledwie przez parę minut słuchając wspaniale delikatnych fraz skrzypiec i żałował, że jest ich tak mało, a fortepian je zagłusza, bądź brutalnie przerywa.

Publiczność Warszawy popisała się prowincjonalizmem — Akimoto bisował siedem razy i tylko dlatego tak mało, że nie miał siły na więcej — odmówił ósmego bisu mimo nie milknących oklasków oraz skandowań. Widać słuchaczom się wydawało, że mają do czynienia z gwiazdą najwyższego świa­towego formatu, a nie początkującym wirtuozem, który wy­grał pierwszy w życiu poważniejszy konkurs organizowany dla pianistycznego narybku.

Walczyk doszedł do wniosku, że albo się nie znają na muzy­ce, albo cena biletu jest za wysoka i czują niedosyt. Dostali za mało za te pieniądze. Walczyk miał nadzieję, że Amerykanin zjawi się właśnie teraz, a nie na koniec całości, bo nie miał ochoty wysłuchiwać symfonii d-moll Francka z równie nie­zliczonymi bisami. I rzeczywiście zjawił się. Miał młodą chło­pięcą twarz, sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego, poru­szał się niezgrabnie i ciężko, choć na oko nie miał nadwagi. Jakby go z trudem odlano lub ociosano z jakiegoś ciężkiego minerału, pozostawiając zbyt wypukłe wargi, olbrzymie kości policzkowe i przerysowane łuki brwi wystające poza linię nieforemnie sklepionego czoła. Czarne kędziory przydługich włosów, krzywe nogi i kiepskie ubranie wyróżniały go raczej z tłumu, niż weń wtapiały. John Halley doskonale mówił po polsku, bez śladu akcentu. Poprosił o ogień i podał hasło. Walczyk zamiast ognia poczęstował go papierosem, to była cała odpowiedź.

—  Dobry koncert — zauważył Amerykanin z szerokim uśmiechem.

—  Tak, fantastyczny — stwierdził Walczyk z nutą ironii. — Ciekawe, czy jak ten Akimoto zostanie prawdziwą gwiazdą, to będzie musiał bisować siedemdziesiąt siedem razy?

—  Też pan liczył bisy? — Halley zaśmiał się, złapał dow­cip. — Tu ma pan wszystko, co jest interesujące na temat je­go występu — powiedział wręczając Walczykowi program. Walczyk wziął program i uśmiechnął się słabo.

—  Dziękuję w imieniu wszystkich miłośników muzyki po­ważnej z naszej firmy.

—   Są tam też informacje o następnych koncertach… — Halley zamilkł, bo zbliżył się do nich dystyngowany staru­szek i zgasił niedopałek w popielniczce.

—   …Mamy doniesienia, że interesujące nas działania — kontynuował, gdy tamten się oddalił — wkroczyły w decydu­jącą fazę. Lada dzień nastąpi przełom. I jeszcze coś… — Amerykanin zatrzymał Walczyka widząc, że zamierza odejść i zni­żył głos. — Szykuje się duży przerzut złota albo diamentów do waszego kraju. Tym razem to nie tranzyt. Stacja docelowa Warszawa. Nadawca Moskwa. Przesiadka w Wilnie, Mówi się, że to fundusze operacyjne pewnej utajnionej struktury dzia­łającej na styku Kolegium i Sztabu Armii.

—  To fantastyczne! — Walk był autentycznie zaskoczony precyzją i skalą wiadomości posiadanych przez amerykański wywiad.

—  Ja też tak sądzę. Nie przypuszczałem, że w Warszawie działa tak operatywny gang. Oczywiście partyjny gang, wspomagany po partyjnej linii z Moskwy. A pan?

Inspektor pokręcił przecząco głową.

Zadzwonił dzwonek i Halley poszedł na salę, zaś Walczyk skierował się do szatni.

Inspektor był niezadowolony ze swojego poloneza. Za bar­dzo rzucał się w oczy. Jechał za Rusinkiem od samego Intraco. Mężczyzna w fioletowym podkoszulku pod szarą mary­narką (co za fatalne przyzwyczajenie!) wsiadł do granatowego volvo i kierował się chyba poza miasto. Walk miał go na ce­lowniku od tygodnia. W tłoku śródmiejskim łatwo się było jakoś ukryć, ale gdyby wyjechali na szosę, śledzenie Rusinka stałoby się skomplikowane, nawet przy jego zawodowej klasie, niemożliwe.

Równolegle do „prywatnego” śledztwa postępowały dzia­łania związane z informacją Halleya. Dyrektor BAI powie­rzył tę sprawę Walczykowi, delegując drugiego inspektora wy­działu śledczego Klempicza do obserwacji poczynań zwolnio­nych z pracy w SB oficerów zarówno wyższych, jak i niższych rangą, a związanych z wywiadem, kontrwywiadem, „trójką” i „czwórką”. Walk od razu polecił dostarczyć sobie wykaz ewentualnych podejrzanych, którzy mogliby być w Warsza­wie odbiorcami dużych ilości złota lub diamentów. Nie dziwi­ło go, że taki gang się uformował, jak na razie wolny rynek w Polsce był bowiem rynkiem pośredników a pośrednictwo jubilerskie to najbardziej zyskowny rodzaj operacji handlo­wych. Pytanie na co miały iść pieniądze z tego obrotu złotem i diamentami. Było tam blisko kilku do niedawna towarzyszy partyjnych z PZPR i kilku ludzi z WSI, i paru Esbeków. Czy to tajny fundusz nowej Socjaldemokracji, czy może kapitał zakładowy kilku nowych spółek młodego żarłocznego, mieszanego polsko-ruskiego kapitalizmu po czerwonej linii. Z dostarczonego przez Halleya programu „koncertu” Walczyk wyczytał, że wysoko zakonspirowany agent amerykań­ski o kryptonimie Zachary przekazał z Moskwy wiadomość o ostrej konfrontacji wewnętrznej w KGB i armii, podziałach w politbiurze, planowanej kontrofensywie przeciw Gorbaczowowi i uruchomieniu podwójnej operacji mającej na celu wpłynąć na kształt wyborów prezydenckich, a w drugiej fa­zie parlamentarnych, w Polsce. Poinformował też o pogłos­kach, że stanowisko Moskwy w sprawie wycofania wojsk so­wieckich znad Wisły ulegnie usztywnieniu i proces zostanie zamrożony. Pojawiają się też publicznie głosy, że ZSRR nie stać na zasilanie w ropę i gaz byłych satelitów w sytuacji, kiedy na wewnętrznym rynku brakuje paliw i energii. Chyba, że po nowych kapitalistycznych cenach, dziesięć razy drożej. We­dług ustaleń agenta poglądy tego typu są rozpowszechniane ze źródeł zbliżonych do kół wojskowych.

Trzeba było przyznać, że CIA doskonale wywiązywała się jak na razie z nieformalnej umowy o wzajemnym dostarcza­niu danych, a ich Zachary był rzeczywistym skarbem. UOP przydałby się ktoś taki w Moskwie, ale Kreml zrobił się ostrożny. Od piętnastego sierpnia nawet ci pracownicy amba­sady polskiej, którzy do wczoraj byli zagorzałymi popleczni­kami Moskwy i najbardziej służalczymi wasalami, tak że w końcu placówka na wschodzie stała się dla nich praktycznie rodzajem politycznego azylu, od tej daty nie byli dopuszcza­ni do żadnych ważniejszych źródeł informacji. Urząd wnios­kował pośrednio, między innymi i z tej przesłanki, że szyku­je się coś dziwnego, być może wrogiego wobec Polski, ale poza tym wywiad był bezradny.

Volvo Rusinka zasygnalizowało nagle skręt w prawo i zje­chało na chodnik. Walczyk przejechał obok i zaparkował o kilka wozów dalej. Obejrzał się do tyłu. Potężny zabijaka wszedł właśnie do gabinetu kosmetycznego ORNO. „Masaż czy mani­cure?”, zastanawiał się inspektor. „Czy może skrzynka kon­taktowa”. Pozostawało czekać cierpliwie.

Kolejne trzecie zebranie Grupy Antykryzysowej, powoła­nej przez dyrektora Biura Analiz i Informacji na polecenie ministra spraw wewnętrznych odbyło się wczoraj w nocy, w prywatnej willi pod Warszawą, niedaleko rządowego ośrod­ka w Jadwisinie. Grupa miała wciąż niepełny skład. Do dwóch pracowników kontrwywiadu pułkowników Kotlara i Łepkowskiego zasłużonych w ujawnionej, choć nie dokończo­nej pełnym sukcesem, sprawie „Bankiera”, oraz dwóch logistów z Biura Analiz dołączył major Paliszewski z wywiadu, major Głownia — szef sekcji specjalnej, inspektor Klempicz z Wydziału Śledczego i oczywiście z tego samego wydziału Walczyk. Każdemu z wymienionych miały podlegać ponadto od­powiednie sekcje pionów „W” i „T”. Brakowało jednego z oficerów wywiadu, który miał podobno uporządkować swo­je sprawy i niebawem dołączyć do pozostałych. Walczyk podej­rzewał, że wynikły jakieś kontrowersje wokół kandydatury drugiego oficera z „jedynki” i stąd zwłoka.

Dopiero wczoraj przedstawiono im pełny raport o sytuacji oraz poinformowano o szczegółach akcji, w której biorą udział. W skromnym pokoju bawialnym willi po wykładzie Roberta Szklorza zapadło pełne napięcia milczenie. Walczyk, podobnie jak inni, był przygotowany na podobny rozwój wy­padków, jednakże spodziewał się kontrataku komunistów później, na wiosnę 1991 roku. Sądził również, że KGB nie zdo­ła się zmobilizować wcześniej niż upora się z wewnętrznymi kłopotami w ZSRR, których przecież mieli teraz w nadmia­rze. Widać tamci uznali Polskę za ważne ogniwo, mające wielki wpływ na rozwój wypadków międzynarodowych i we­wnętrznych w ZSRR. „Cóż, trzeba będzie stawić im czoła!”, pomyślał. „Nie jest dobrze w Urzędzie, skoro jestem tu ja ściągnięty z Krakowa, Kotlar z Gdańska, Paliszewski ściąg­nięty pospiesznie z Wrocławia, logista Bender wyrwany z urlo­pu na Majorce, a całą grupą kieruje Robert Szklorz. Wrażenie inspektora pogłębiło się, kiedy Szklorz poinformował ich o propozycji wykorzystania półamatorów z PW do akcji bez­pośredniej, przejęcia dokumentów od Ukraińców.

Łącznikiem miał być człowiek wyznaczony przez Marcina Korcza, co prawda były policjant, spadochroniarz, a potem ochroniarz samego Przewodniczącego (dopóki się nie poprztykał z szefem ochrony najważniejszej wtedy osoby prywatnej w całym obozie socjalistycznym), ale jednak nie mający do­świadczenia wywiadowczego, po prostu żaden agent.

Oznaczono go kryptonimem B. B. Miał do spełnienia ogra­niczone zadanie: odbiór dokumentów w Wilnie i przekaza­nie ich w Leningradzie dyplomacie podróżującemu ze Sztokholmu i Helsinek do Moskwy. Zdaniem Walczyka pomysł, by mikrofilm wrócił do Moskwy i stamtąd wyleciał do Warsza­wy z normalną pocztą dyplomatyczną, był sprytny. Szmuglowanie go przez przejścia samochodowe czy kolejowe było niepotrzebnym ryzykiem. Tylko poczta dyplomatyczna z Mos­kwy miała zagwarantowaną stuprocentową nietykalność.

Walczyk od początku wiedział, że przydzielono go do zadań na miejscu, toteż nie poświęcał temu wątkowi większej uwa­gi. Dotarło do niego jedynie, że wystawiając B. B. jako akty­wistę Partii Walki Marcina Korcza rząd będzie miał pole manewru i w razie czego oficjalnie zaprzeczy jakimkolwiek swoim powiązaniom ze sprawą.

Dużo bardziej zajmowała go sprawa diamentów i jej związek z kampanią wyborczą oraz ewentualną akcją KGB na terenie Polski, w ogóle kwestia nielegalnego finansowania partii z zagranicy wschodniej, a także ewentualny związek z tymi dwo­ma sprawami zabójstwa Zuzanny Grabież w Krakowie, która być może natrafiła na jakieś aktualne ślady w tej właśnie materii.

Narada trwała prawie do rana i każdy z nich wyjechał z Jadwisina z gotowym planem operacyjnym. Zabezpiecze­niem operacji wileńskiej miał się zająć pułkownik, którego się dokooptuje i to był jedyny nie do końca załatwiony punkt programu.

Walczyk dowlókł się do hotelu wyczerpany, zdrzemnął się na dwie godziny, o siódmej rano wziął prysznic, wypił podwój­ną kawę i zaraz wydał polecenie, które miał od dawna na myśli. Pod „Sezamem” ustawił dwóch wywiadowców, którzy mieli fotografować wszystko i wszystkich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kiedy tylko pojawi się Rusinek, zaraz zawiadomić o tym Walczyka.

Była środa i od rana inspektor rzucił się w wir pracy rozsyłając ludzi, by węszyli po mieście, rozpytywali się wśród swoich informatorów, zachowując najdalej posuniętą ostroż­ność, o ewentualnych odbiorców złota lub diamentów. Sam zastanawiał się nad problemem, kto z dostarczonej mu przez ich człowieka w komendzie policji listy, mógłby najbardziej pasować na bossa tak kolosalnego przedsięwzięcia. Niewyklu­czone, że go na liście nie było. O dziewiątej przyszli mu do głowy fałszerze dokumentów i ten trop również polecił spraw­dzić swojemu asystentowi. Ktoś pewnie wyrabiał ostatnio fał­szywe papiery na Wschód. Sprawdził też czy nie ma jakiejś wiadomości od podkomisarza Sędzikowicza z Krakowa, ale nie było. Wyciągnął więc kartoteki osób umieszczonych na liś­cie i zapoznał się z nimi wszystkimi szczegółowo. Z akt pa­trzyły na niego dziesiątki kaprawych gąb dawnych waluciarzy, nielegalnych handlarzy, przemytników, paserów, oszus­tów, sutenerów i złodziei, którzy w ostatnich czasach wyro­śli na osoby podejrzane o prowadzenie zorganizowanej dzia­łalności przestępczej na większą skalę.

O jedenastej zawiadomiono go, że podejrzany Rusinek wszedł do biura „Sezam”. Walczyk natychmiast tam pojechał. I oto teraz śledzony przez niego morderca wychodził wreszcie z gabinetu odnowy ORNO i wsiadał do swojego samo­chodu.

Jechali ulicą Puławską. Walczyk sprytnie lawirował po trzypasmowej jezdni, nie wypuszczając spod kontroli szybko ja­dącego volvo. Nie dysponował tyloma ludźmi, by móc przydzielić Rusinkowi osobistego anioła stróża — ta część jego działań wykraczała w zasadzie poza zakres prac GA i już po­stawienie pod Sezamem dwóch ludzi mogło zostać uznane za nadużycie prerogatyw. Dyrektor UOP i szef GA Szklorz zostali poinformowani, czym Walczyk się zajmował w Krako­wie, i że główny trop wiedzie do Warszawy, ale Walczyk nie zagłębiał się w szczegóły, bowiem w raporcie, choć nie po­minął nalotu na swoje mieszkanie, musiał. zataić przebieg spotkania z Rzeźnikiem.

Walk uruchomił radio i połączył się z biurem.

—  Sprawdźcie, czym się obecnie zajmuje spółka detek­tywistyczna „Sezam”. Jakie mają otwarte zlecenia?

— Rutynowo?

— Tak, ale dyskretnie. Najlepiej niech tam idzie Jowgiłło. Jest tam gdzieś?

—  Jestem panie inspektorze — odezwał się jego asystent.

—  Ozłocę cię, jeżeli ustalisz, kto jest przydzielony do ja­kiego zadania.

—  Postaram się, ale od złota wolę butelkę dobrego ko­niaku.

—  Masz ją — stwierdził z zadowoleniem Walczyk. — Tylko ich nie spłosz.

—  Zrozumiałem. Koniec. — Radio miauknęło i wyłączył się.

Tymczasem mijali właśnie pokraczną konstrukcję zanied­banej skoczni narciarskiej na igelicie wyrosłej na tej nizinie w czasach, gdy nieomylnym przywódcom narodu wydawało się, że wszystko im się uda przenieść do stolicy łącznie z Wa­welem i Tatrami. Zbliżali się do skrzyżowania z Wilanowską i aleją Niepodległości. Walczyk zastanawiał się czy volvo skręci teraz, czy też pojedzie prosto. Na wszelki wypadek przyspieszył, żeby nie zostać za bardzo z tyłu. Każde świat­ła mogły być groźne. Z jednej strony przytrzymywały szyb­ki wóz Rusinka, z drugiej uwidaczniały ciągnącego się za nim stale o jakieś dwa, trzy samochody czerwonego polone­za. Tamten wybrał kierunek dotychczasowy, ale już kawa­łek za skrzyżowaniem niespodziewanie skręcił w prawo. „Wyścigi?” pomyślał Walczyk i uświadomił sobie od razu, że środa to dzień gonitw. Podczas gdy Rusinek podjechał pra­wie pod główną bramę, Walczyk zaparkował na samym skraju rozległego terenu i dalej poszedł piechotą.

Dobra pogoda ściągnęła sporą widownię na dzisiejsze wy­ścigi. Walczyk kupił bilet i z programem w ręku skierował się do kas, gdzie spostrzegł cierpliwie studiującego pierwszą go­nitwę byłego ubeka. Z daleka obserwował spokojne, flegmatyczne ruchy tamtego, zdecydowany chód, wyprostowaną sylwetkę. Bez trudu rozpoznawał w nim zawodowca, ale nie bardzo docierał do niego fakt, że ten człowiek ma na swym koncie tyle fachowych zabójstw. Karat. Dlaczego Karat? Do­brze opanował tę dziedzinę sztuki walki? Inspektor postano­wił (zaraz jak tylko będzie mógł) przesłać do Krakowa ryso­pis Rusinka i poprosić Sędzikowicza, żeby sprawdził wszystkie krakowskie szkoły sztuki walk Wschodu. Dobre miejsce kon­taktowe dla kogoś takiego. Mógł się tam zahaczyć jako in­struktor, a wtedy któryś z jego „uczniów” mógłby być tym drugim, małym, sprawnym o dłoniach poruszających się tak szybko jak śmigła helikoptera i nie mniej twardych niż stal.

Rusinek oderwał się od pulpitu i podszedł do kasy, wyjmując z kieszeni szarych spodni z nienagannym kantem gruby portfel wypchany pięćdziesiątkami i setkami. „Nie musi oszczędzać”, pomyślał Walk. — „Grywa regularnie czy ma takie wysokie honoraria?! Raczej to drugie”. Walk rzu­cił okiem na program, na chybił trafił wybrał dwa konie i stanął w kolejce za zabójcą. Trochę sobie wyrzucał ten szus, powinien się był trzymać bardziej z daleka. Karat kupił trzydzieści razy kolejność 5—7. Dziwne było stać za pleca­mi mordercy, mieć go na wyciągnięcie dłoni, a do tego kaj­danki w kieszeni, mieć duży stopień pewności, że to on bru­talnie skopał po brzuchu tamtą młodą kobietę, a następnie zacisnął pętlę na jej szyi, stać tuż za tym olbrzymem, wpa­trywać się w jego pulsujące pod szarą marynarką mięśnie, w gruby czerwony kark i nie móc go tknąć palcem, obcho­dzić jak zgniłe jajo, czaić się, kamuflować, podczas gdy miałoby się ochotę natychmiast własnoręcznie wymierzyć spra­wiedliwość. Ale wiedzieć, a udowodnić coś, to wielka różnica.

—  Słucham pana? — powtórzyła po raz drugi kasjerka. Koniecznie  powinien    powściągnąć nerwy.  Niecierpliwość i porywczość to dwaj najwięksi przeciwnicy każdego śled­czego. — Słucham pana?!!!

—  Pięć razy to samo co ten gość przede mną   —   rzucił w końcu.

Karat pakujący plik zakładów do kieszeni obejrzał się i obrzucił go leniwym, taksującym spojrzeniem, a potem po­częstował ironicznym uśmieszkiem znawcy, co odkrył nowi­cjusza. Odwrócił się na pięcie i pożeglował lekko kołyszącym się krokiem na trybuny. Rozległ się dzwonek. Za chwilę zamkną kasy. Walczyk złapał swoje kupony i z wolna ruszył za mordercą.

Stawro nie lubił spotkań w eksponowanych miejscach. Właśnie zaczęła się gonitwa na 2400 metrów dla trzylatków angielskiej krwi. Przyszedł tu z Danką. W końcu były to ich ostatnie trzy dni, a wszystko co miał do załatwienia to wrę­czyć Karatowi kopertę z nowymi dokumentami i biletem. Danka wyglądała prześlicznie i przez cały czas siłą się po­wstrzymywał, żeby jej nie obejmować. Rozbudzała w nim niezmiennie mrocznego samca skuczącego z pożądania. Lubił to uczucie — wzburzona krew — podobnie jak w tych krót­kich chwilach, kiedy z bakiem pełnym beznedryny albo płótnem w podwójnym dnie walizki przekraczał barierkę na cle. Nie potrafił żyć słabo. Jego natura domagała się zawsze silnych bodźców, a z biegiem czasu musiały się one stawać coraz mocniejsze, by wywołać ten sam efekt. Zupełnie jak z heroiną albo innym narkotykiem.

Bomba już poszła w górę, kiedy poczuł, że obok siada ktoś zwalisty, rzucający potężny cień. Gonitwa miała zaska­kujący przebieg. Numer trzy, Amor, piękny kasztan o łabę­dziej szyi, prowadził aż do ostatniej prostej. Wygrał w tym roku wszystkie swoje starty i był pewniakiem. Na sto me­trów przed metą wciąż był jeszcze o dwie głowy przed ści­gającą go parą czarnych jak smoła derbistów ze stadniny w Golejewku, Cezarem i Piłatem oznaczonych numerami „7″ i „5″. Mały jak pchełka dżokej Bujdens w kraciastej koszuli dwoił się i troił, ale na celowniku piątka wzięła go o łeb, a po chwili niepewności fotokomórka ustaliła, że drugi był Cezar, numer siedem. Lewatywa dał Dance drugą setkę, żeby postawi­ła na kolejną gonitwę.

Walczyk obserwował z zainteresowaniem Rusinka, który mimo że wygrał kupę forsy, wcale nie zrywał się i nie biegał do kasy tylko siedział nadal nieruchomo. Piękna dziewczyna w białej plisowanej spódniczce będąca tu najwyraźniej z sąsiadem tam­tego dostała pieniądze i ruszyła do kasy. Walczyk natężył uwagę, by nie uronić teraz najmniejszego szczegółu. Młody człowiek o jasnych włosach siedzący obok Karata dyskretnie podał mu kopertę. Rusinek schował ją do kieszeni. Nic więcej, nie wy­mienili nawet jednego zdawkowego zdania. Dopiero teraz właściciel fioletowego podkoszulka podniósł się i niespiesznie skiero­wał do wnętrza budynku. Tamten został na swoim miejscu. Ża­łował, że jest sam, że nie ma przy sobie aparatu fotograficzne­go a radio zostało w samochodzie.

— Co tu jest grane? — zastanawiał się wstając. — Czy to wszystko jakoś się w końcu splecie czy też rozstrzeli w wielu niespójnych kierunkach?

Była szansa, aby zaopiekować się obydwoma pod warunkiem, że natychmiast nie prysną. Tamten na pewno posiedzi jeszcze jedną gonitwę, a za Rusinkiem może posłać jednego z chłopców czatujących w Intraco. Zdecydował się i szybkim krokiem ru­szył do swojego samochodu. Musiał wiedzieć kim jest ten drugi.

*

Tego samego dnia w Moskwie generał Ozierow otrzymał teleks od porucznika Rudina z Kijowa, że nastąpił kontakt Grynia z Hunzą. Nakazał nie spuszczać komandosa z oka ani przez chwilę. Pudełko miało być zatrzaśnięte na amen i dokładnie niewidzialne. Gra znowu nabierała tempa i zbliżał się ostatni akord. Ozierow czuł, że przez najbliższe noce będzie niewiele spał.

Seria z lewej strony przecięła drzwi ciężarówki. Kierowca dostał! Osunął się bezwładnie na kółko z opuszczoną ku podło­dze ręką, po której w ułamkach sekund spłynęła struga krwi.  Auto zatańczyło ze świstem opon skręcając ku poboczu. Jechało z szybkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy Borys skulił się, uchylił drzwiczki i osłaniając zgiętym przedra­mieniem głowę rzucił się w ciemność. W locie usłyszał drugą serię bębniącą po blachach i brzęk tłuczonego szkła. Przetoczył się kilkanaście razy i odwrócił na wznak. Na szczęście nie trafił na żaden kamień, bo jego kości by tego nie wytrzymały. Przez uderzenie na moment stracił dech i zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przestraszył się, że nie zdoła złapać powietrza, którego zaczynało mu panicznie brakować. Wpadł w łan żyta ciągnący się wzdłuż szosy na Homel już od jakichś pięciu kilometrów. Rzadka kołchozowa uprawa tutaj dość dobrze obrodziła, zboże było na tyle gęste i puszyste, że wystarczająco zamortyzowało upadek. Uniósł się na klęczki i dopiero wtedy nastąpił rozkurcz. Oddychał. Ciężarówka toczyła się jak pijana coraz bardziej zba­czając z trasy, podskakiwała na wybojach przechylając się w bok jak ranne zwierzę. Rozklekotana, siała reflektorami w bezkres­ne łany wciąż pędząc na oślep — podrygująca, wymarła łajba na oceanie z żółtoszarych fal. W tym momencie usłyszał, że z lewej ktoś błyskawicznie przedziera się przez niskie przydrożne krzewy porastające z rzadka przeciwległy brzeg szosy. Zaraz potem zobaczył czarny przysadzisty cień w furażerce wydoby­wający się z niebytu na asfaltową powierzchnię, monstrualnie złowieszczy na tle rozgwieżdżonego nieba. Mężczyzna zrobił kilka kroków jakby zamierzał dopędzić umykającą ciężarówkę, która otarła się o betonowy słup na poboczu i jak kula bilardo­wa pchnięta tym słabym impulsem w kierunku środka jezdni toczyła się dalej z martwym kierowcą w kabinie. Bieg napastni­ka był ciężki, jako że dźwigał krótką rurę o kilkunastocenty­metrowej średnicy, którą Gryń rozpoznał od razu. Mężczyzna przyklęknął, wycelował i pociągnął za spust. Pocisk rakietowy runął za uciekinierką z nieprzyjemnym świstem.

Huk detonacji i błysk musiały być zauważalne w promieniu wielu kilometrów. Z ciężarówki buchnęły płomienie — pod postacią chmury czarnego dymu z płonących olejów i gumy uleciała z niej resztka życia — stała się tylko kupą nierucho­mego, bezwartościowego złomu.

Z daleka, widoczny jako dwa białe punkciki nadjeżdżał ja­kiś samochód. Mężczyzna zauważył go i skręcił z szosy ponownie w krzaki. Zapadła wiercąca w uszach cisza przerywana tyl­ko skwierczeniem dopalającego się wraka.

Po chwili blisko płonącej ciężarówki zatrzymała się czarna wołga i wyskoczyło z niej dwóch mężczyzn. Osłaniając się od ognia marynarkami i kapeluszami próbowali zajrzeć do kabiny.

—  Zabili go? — krzyknął jeden.

—  Cholera wie! Tam chyba jest ciało?!

—  Coś tam jest. Ciało? Ciało. Chyba dwa.

—  Jesteś pewien Rudin?!

—  Nie wiem. Tak.

Mężczyźni cofnęli się i zamarli jakby ich zahipnotyzowało to wielkie ognisko a skonstatowany przed chwilą fakt pozbawił sił. To był dobry moment. Borys Gryń, albo jak wolał Dżiryt, zrozumiał, że jeśli ma jakąkolwiek szansę uciec, to właśnie te­raz. Człowiek, który strzelał, jest odgrodzony od niego przez tych, którzy stoją na szosie. Ci, którzy stoją, nie mają zamiaru go zabijać, są zmartwieni. Widział ich ostre profile pogłębione kontrastem ognia i nocy. Ten, który z opuszczonymi ramionami niedowierzająco kręcił głową był chyba bliski płaczu — jakby mu umarła ukochana, a nie spaliła się jakaś obca, bezosobowa ciężarówka. Miał charakterystycznie cofnięty podbródek, czar­ne, krótkie włosy i ormiański nos z garbkiem.

Borys poderwał się znienacka i ruszył kłusem w pole. Po­suwając się szerokimi zakosami szybko oddalił się od szosy. Wiedział, że go zauważyli, że wpatrują się teraz w ciemność nasłuchując, że jego umykająca sylwetka jest zapewne widzial­na dzięki blaskowi bijącemu od wraka. Jednak za chwilę i tak spostrzegliby swój błąd i zaczęli szukać drugiego ciała, a wtedy byłoby za późno. Rozległ się znowu grzechot karabinu maszy­nowego i niemal równocześnie kule zaświstały obok Dżiryta znacząc ciemność świetlistymi smugami żaru; jakby ktoś z pręd­kością dźwięku wyrzucał niedopałki papierosów w żyto, jeden po drugim. Obejrzał się w chwili kiedy tamci dwaj z szosy sku­leni padali w rów. Pomyślał, że nie żyją, ale nie do nich strze­lano tylko do niego. Był widać ważniejszy. Zaraz zresztą rozle­gły się pojedyncze wystrzały pistoletowe. Gryń pędził jak osza­lały, byle dalej od tego miejsca. Na szosie tymczasem rozgorzała regularna bitwa. Kanonada niosła się po pustych, ciemnych po­lach kołchozu. W promieniu piętnastu kilometrów nie było żad­nej zagrody. Jeszcze dalej na południowy wschód ciągnęła się zaś zupełnie nie zamieszkana, całkiem martwa strefa: zona Czarnobyla — Kanał Ukrainy i Białorusi wypalony udarem atomo­wym przez lekkomyślnych władców tej ziemi, bezdusznych biu­rokratów z Kijowa i Kremla, co nie kiwnęli palcem by zapobiec budowie tej bomby jądrowej zwanej atomową elektrownią, i potem nie kiwnęli palcem by uchronić ludzi przed skutkami wybuchu. Ich oportunizm i służalstwo kosztowały dziesiątki za­bitych i setki prawie zabitych choć wciąż jeszcze żywych. Zie­mia leżała martwa, tylko oni ciągle nie byli martwi. Gdzieś tam, daleko, w Moskwie, w Nowosybirsku czy Semipałatyńsku, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze, cieszyli się dobrym zdrowiem i try­skali jeszcze lepszym samopoczuciem niż dawniej. I szykowali nowe plagi tej martwej ziemi!

Borys Gryń ściskając w kieszeni mikrofilm pędził, aż cał­kiem stracił siły. Nie wiedział ile kilometrów biegł. Aż całkiem nie ucichły odgłosy kanonady. Chcieli go zabić. To nie ulegało wątpliwości. Nie udało się.

— Szcze nie wmierła Ukraina… — wyszeptał i padł twarzą w zboże. Nie umarł, żył dalej i zbierał siły do dalszego biegu.

*

Niedziela zaobfitowała niesłychaną kondensacją wydarzeń. Dla Walczyka miał to być jeszcze jeden zwykły dzień pracy. Grupa antykryzysowa nie miała niedziel. W laboratorium wywoływa­no kolejne filmy z obserwacji „Sezamu” i inspektor już od siódmej rano, jak codziennie, szturmował ich telefonami. Rusinek pracował oficjalnie dla spółki kantorowo-handlowej „Denar” w charakterze eskorty. Człowiek, który dał mu ko­pertę, został sfotografowany jeszcze tego samego wieczora, we środę, gdy żegnał się ze swoją flamą na Marszałkowskiej. Sam udał się wtedy na Belgijską, gdzie najwyraźniej mieszkał. Walczyk obserwował mieszkanie do północy, aż wreszcie zgasło świa­tło. W spisie lokatorów znalazł nazwisko Niedzielski. Na noc zostawił pod domem wywiadowcę. W kartotekach nie było żadnego Niedzielskiego zameldowanego na Belgijskiej. Walk kazał się budzić w każdej chwili, gdyby obserwowany wykonał jakiś podejrzany ruch. Rusinek obstawiony już teraz przez trójkę wywiadowców udał się na Mariensztat, pod numer czwarty, do swego mieszkania i nie opuszczał go więcej tego dnia. Granatowe volvo stało przed domem.

Noc przebiegała spokojnie, podobnie jak czwartek i piątek a także sobota, które nie przyniosły nic nowego, niestety także w głównej, diamentowej części śledztwa o wiele ważniejszej z punktu widzenia GA.

Kiedy Walczyk brał prysznic, zadzwonił telefon. Oficer dyżur­ny przekazał mu wiadomość od Jowgiłły, że Niedzielski jest in­żynierem budowlanym przebywającym od trzech lat na kontrakcie w Algierii. W jego mieszkaniu nikt nie został zameldo­wany. Walczyk pomyślał, że mieszkanie zostało wynajęte obecne­mu lokatorowi z pominięciem oficjalnej drogi przez spółdzielnię dla uniknięcia korowodów i podatków, co było nagminną prak­tyką w całym kraju. Spisali umowę, forsa z rączki do rączki i po wszystkim. Walczyk był pewien, że mężczyzna z Belgijskiej jest ważnym ogniwem w sprawie. Coś kombinował z Rusinkiem. Co robił? Gdzie pracował? Co znajdowało się w kopercie? Jeżeli był zawodowcem jak tamten, to brak zameldowania byłby dla niego nie wygodny. Kim był? Na pewno nie aktualnym pracow­nikiem jakiegokolwiek pionu UOP ani policji. Mógł jednak być wywiadowcą SB, którego akta zniknęły. To było prawdopodob­ne. Spotkanie na Służewcu miało typowy dla utajnionych kon­taktów przebieg. Żaden z nich nie musiał nic mówić. Wpierw dyskretne oddalenie dziewczyny, potem koperta i wszystko by­ło jasne… Dziewczyna? Coś sobie uświadomił, drobne przeocze­nie, jej mieszkanie na Marszałkowskiej.

—  Sprawdźcie do kogo należy lokal jego dziewczyny. Masz dokładny adres?

—  Tak jest. – Walczyk odłożył słuchawkę i intensywnie rozwa­żając różne warianty wrócił pod prysznic.

W godzinę później, po skromnym śniadaniu w restauracji „Metropolu” — hotelu przylepionego do „Polonii” trochę no­wszą fasadą wychodzącą nie na Jerozolimskie, ale na Marszał­kowską i połączonego z jego hotelem wewnętrznymi przejścia­mi, Walk wsiadł w samochód i pojechał na Rakowiecką.

Na pliku zdjęć z trzech poprzednich dni wręczonych mu przez analityka zakreślono jedną twarz.

Wspólny analityk wydziału kryminalnego Komen­dy Głównej Policji i UOP pracował tutaj od po­nad trzydziestu lat. Ten siwiuteńki staruszek był ży­wą encyklopedią przestępców. Wystarczyło dać nawet nie­wyraźne zdjęcie zrobione z ukrytej kamery nocą i często już na tej podstawie identyfikował bandytę. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy wyrzucać go stąd w ramach nowych porząd­ków i pracował dalej choć miał prawo już dawno odejść na eme­ryturę. Otrzymał zdjęcie od fotografa czterdzieści minut wcze­śniej a teraz trzymał już w ręku kartotekę. Osobą odwiedzają­cą „Sezam” wczoraj o godzinie 9.35 był niejaki Mikołaj Pałka.

—  Kierowca Barabasza z Pruszkowa — powiedział.

—  Barabasza?

—  Piotr Drygała, numer cztery na pańskiej liście. Po znik­nięciu Jeziornego wyrasta na istnego rekina.

—  Jeziornego?

—  Gdzie pan żyje?! — staruszek  pokiwał z politowaniem głową. — Tego od kantorów co wyparował z kilkoma milionami dolarów w RFN. Rok temu podejrzewano, że jest zamieszany w przemyt brylantów z Rosji. Miał je niby przerzucać na Zachód, takie pośrednictwo, żadnych dowodów. W śledztwo wmieszał się kontrwywiad i wtedy delikwent zniknął. Chyba zwiał. Sprawę prowadził pułkownik Kotlar.

—  Kotlar? — zdziwił się Walk. — Dziękuję panu.

Chyba szukał czegoś innego a znalazł co innego! Czyżby trybiki zaczęły się zazębiać? Co miał wspólnego „Sezam” z Dryga­łą, Drygała z Jeziornym, brylanty z diamentami, Rusinek z nieznajomym z Belgijskiej, a krakowska dziennikarka z tym wszystkim? W takie zbiegi okoliczności Walczyk nie wierzył od dzieciństwa. Popędził do biura, gdzie czekał już na niego przy­dzielony mu aspirant Jowgiłło, kompletny żółtodziób wprost ze szkółki, energiczny chłopak z Sejn, po ojcu pół-Litwin o rudych jak płomień włosach, pasujących bardziej do Irlandczyka. Nie był doświadczony, ale energiczny i chętny, wystarczająco inteli­gentny, żeby się nim czasami wyręczyć. Zdążył już przeprowa­dzić wywiad środowiskowy na Marszałkowskiej, to znaczy pogadać z dozorcą wieżowca. Co prawda nikt się tu nikim nie in­teresował, a dozorca nie interesował się nawet kawałkiem chodnika jaki miał do posprzątania, ale właściciela mieszkania numer 265 pamiętał akurat doskonale. Rysopis się zgadzał. Fa­cet miał bielusieńką jak śnieg corollę, dbał o nią i pozwalał do­zorcy regularnie myć za parę groszy, w sam raz na butelkę najtańszej wódki, bez której cieć nie umiał żyć. Trwało to dokład­nie od czasu kiedy „pan Roman” kupił tu sobie mieszkanie.

—  Więc jak się w końcu ten facet nazywa?! — nie wytrzymał Walczyk.

—  Roman Stawro. Nie notowany — zakończył przydługą re­lację Jowgiłło.

—  Wywiadowca ze starego portfela?

— Raczej nie. Jeżeli, to do tego stopnia tajny, że wszystko po nim zaginęło, nawet pamięć ludzka.

—  Sprawdzałeś? Dokładnie?… Z kim mówiłeś?!

Ojej, panie inspektorze — zniecierpliwił się aspirant. — Z Mrówczykiem.

—  No tak. Jak on nie słyszał to nikt nie wie. Masz jego da­ne? Obrażony Jowgiłło podał mu kartkę, wyciąg z ksiąg mel­dunkowych. Ostatnio wielu ludzi miało Walczyka dość.

—  Dwa mieszkania — myślał Walczyk. — W jednym miesz­ka z dziewczyną. Drugie wynajął, żeby być sam, gdy to ko­nieczne. Od trzech dni tam właśnie sypiał. Przygotowanie do akcji?… Lat 32, rozwiedziony, jednego  dziecko, chłopiec lat sześć, Maciej…

Inspektor nie tracił czasu na zbędne rozważania. Zajął się raportami innych wywiadowców. Niestety, cała reszta pionu jakby dreptała w miejscu przed niewidzialnym murem. Żadnych wiadomości na temat paszportów, zaproszeń, wiz, szmuglu złota, kamieni szlachetnych czy broni. Kompletnie nic. Porozumiał się z inspektorem Klempiczem. Stamtąd także nie napłynęły żadne nowe fakty mogące ujawnić powiązania byłych ofi­cerów z jego częścią śledztwa. Obserwacja prowadzona przez ekipę Klempicza może potrwać miesiąc i więcej i przyniesie coś albo nic. Przedwczoraj odbił notatki Grabież na ksero i dał specjalistom od szyfrów, żeby spróbowali zmontować jakiś program i złamać tekst.

Tych też poganiał, ślęczeli prawie nie wychodząc do domu i mieli inspektora powyżej uszu. Ludzie usuwali mu się z drogi. Nerwy miał napięte jak postronki i łatwo wybuchał. Dosłownie warczał, kiedy ktoś z czymś nie zdążył na czas, albo wchodził mu w paradę. Dzisiejsza informacja analityka o kierowcy Dry­gały i o samym Drygale-Barabaszu była najcenniejszą zdobyczą całego zespołu. Chyba dlatego Walczyk uczepił się jej jak rzep. Wpił się wszystkimi pazurami w ten strzępek podejrzeń, jak po­rzucony kochanek wpija się w strzęp ciśniętego na odczepne współczucia. Ślad, którego być może nie ma. Jowgiłło wyszedł. Walk pomyślał, że to dziwne — Rusinek zatrudniony jako eskorta niczego jakoś ostatnio nie eskortował.

Przez cały czas Walczyk intensywnie spodziewał się także ko­lejnego zamachu na swoją osobę. Ciągle zwlekał z przeniesie­niem się z hotelu, choć proponowano mu przeprowadzkę do jed­nego z mieszkań operacyjnych. Tamci na pewno orientowali się, gdzie go szukać. A jednak ucichli. Dlaczego?! — pytał sam sie­bie i nie znajdował zadowalającej odpowiedzi. Przez chwilę, gdy myślał o Krakowie mignęła mu szczupła, dziewczęca sylwetka, łabędzia szyja i diabełkowate spojrzenie, ale zaraz to wszystko zgasło jak płomień zdmuchniętej świecy.

Drzwi się otwarły i Jowgiłło wetknął w szparę wyciągniętą rękę z szarą kopertą dużego formatu i zaraz potem głowę zwieńczoną płomienistą czupryną.

— Poczta dla pana! — rzucił. Walk wstał niechętnie. Ode­brał plik. Jowgiłło znowu zniknął, zostawiając go samego. Prze­syłka z UOP w Krakowie. Rozdarł papier. W środku inna, mniejsza koperta z żółtego kartonu, z licznymi znaczkami. Ze Stanów Zjednoczonych? Tak! Wziął z biurka nóż do papieru i rozciął ją ostrożnie. Na blat wypadł list i kilka kartek spiętych grubszym spinaczem. List był od Krzysztofa Lacha. Walczyk uważ­nie przeczytał list po czym w podnieceniu zaczął przeglądać do­łączone kartki. Były zapisane gęsto, drobnym dobrze mu znanym charakterem kobiecego pisma. To było pismo Zuzanny Grabież! Wczytał się w drobny maczek zachłannie, jakby chciał go pożreć… A więc przyszedł ten list zza grobu. Zemsta dziennikarki!

Po dwóch godzinach Jowgiłło zastał go dokładnie w tej sa­mej pozycji, pochylonego nad kluczem do notatnika. Widząc gorączkowo wertującego stronice Walczyka asystent zatrzymał się niezdecydowany w progu.

—  Panie inspektorze? — zapytał nieśmiało.  — Coś nie w porządku? – Walczyk uniósł głowę i popatrzył na niego nieprzytom­nym wzrokiem.

—  Od dziesięciu minut usiłują się z panem połączyć. Nie od­biera pan telefonów?

—  Co? — Walczyk ocknął się i dopiero teraz dostrzegł pulsu­jące czerwone światełko w aparacie.

Na linii były obie ekipy obserwacyjne. Rusinek  opuścił mieszkanie przy Mariensztacie. Stawro w tym samym czasie wsiadł w corollę i kręcił się po mieście. Zachowywał się dziw­nie, jakby sprawdzał czy kogoś za sobą nie ciągnie. „Zorientowali się?!” — przestraszył się Walczyk.

—  Kieruje się teraz na most Poniatowskiego. Odbiór!   — zaskrzeczał wywiadowca w interkomie.

—  Odebrałem. Jadę za wami! — rzucił inspektor. — Bądź w stałym kontakcie! Nie zgub go! — Popędził do samochodu skacząc po dwa stopnie.

—  Zjeżdża ślimakiem na Wioślarską. — Usłyszał w osobi­stym radiotelefonie, kiedy sięgał już do klamki poloneza. Wsiadł, przekręcił kluczyk w stacyjce i przełączył na wewnętrzne radio.

—  Tu 017 — odezwał się drugi wywiadowca. — Obiekt za­trzymał się pod halą Mirowską. Wysiada. Jesteśmy na parkin­gu. Szeląg pójdzie za nim.

—  Ostrożnie. To spec wysokiej klasy. Sprawdza nas. Za mało ludzi! — zaklął w duchu. — We trzech nie zrobią porząd­nego pudła. Zauważy ich, albo im zniknie. To nie był przypa­dek, że po trzech dniach „usypiania” jak na komendę, o jednej godzinie tamci ruszyli z kopyta.

Na placu Unii Lubelskiej skręcił w aleję Pierwszej Armii Wojska Polskiego. Taki kierunek dawał mu spore pole manewru. Jeżeli Stawro pojedzie na południe, inspektor skręci w Tra­sę Łazienkowską i przetnie mu drogę Agrykolą, albo złapie ja­dąc Alejami Ujazdowskimi i potem w Gagarina. Jeżeli ucieka­jący ruszy na północ, albo do Śródmieścia, wtedy Walczyk będzie miał szansę szybko znaleźć się na Jerozolimskich pod Domem Partii, albo dalej dopadnie go na Świętokrzyskiej.

—  Skurczybyk! — odezwał się głos z radia. — Zawraca. Ściął trawnik. Musimy zrobić   koło do najbliższej przełączki albo się ujawnić.

— Rób koło! — rzucił Walczyk poirytowany. „Co im przychodzi do tych zakutych łbów: Ujawnić się!

—  Wraca w stronę mostu. Może Wybrzeże Kościuszkow­skie?

Mimo niedzieli i dosyć wczesnej godziny ruch panował na ulicach duży. Była fantastyczna pogoda i wydawało się, że każ­dy mieszkaniec stolicy przyjął sobie za punkt honoru ten pier­wszy październikowy weekend spędzić na przejażdżce, choćby do Łazienek. Walczyk od razu zrozumiał, że pościg nie da rezulta­tu, jeśli nie zastosuje specjalnych metod. Wystawił koguta na dach. Migocąc na niebiesko i pracując zawzięcie klaksonem przebił się przez plac Na Rozdrożu nie zważając na światła na skrzyżowaniu. Rzucał się co prawda w oczy, ale do Stawry by­ło jeszcze daleko, jak się zbliży zlikwiduje koguta, a póki co to jedyna szansa szybszego poruszania się przez ten galimatias. Manewrował między czerwonymi autobusami komunikacji miejskiej i prywatnymi samochodami z wprawą rajdowca. Nie schodził poniżej osiemdziesiątki.

—  Wybrzeże Kościuszkowskie — zameldował 027. — Zbli­żamy się do mostu. A więc tamten nie skręcił na lewy brzeg Wisły. Minął Piękną, dojeżdża do placu Trzech Krzyży. Już wiedział co robić. Byle tylko nie przegapić tamtego w potoku innych samochodów. Przy „białym domu” zdjął koguta i niczym nie wyróżniając się spośród innych   samochodów   wjechał na rondo. Potem skręcił w Nowy Świat.

—  Tu 017. Obserwowany opuścił  halę Mirowską i idzie piechotą wzdłuż Marchlewskiego. Ma ze sobą dużą torbę po­dróżną.

—  Skąd ją wziął?

—  Na chwilę się zgubił przy stoiskach na górze. Potem już ją miał. Nie mogłem podchodzić za blisko. Prawdopodobnie wziął ze stoiska z częściami samochodowymi. Musi tam mieć kontakt.

Zamknięcie ruchu w Nowym Świecie spowodowało, że jeździły tu tylko autobusy komunikacji miejskiej i taksówki oraz nieliczne samochody osobowe czy dostawcze. Walczyk docisnął ga­zu. Oczywiście napatoczył się zaraz palant z drogówki przy­czajony za furgonetką z ciastkami przy Bliklem. Inspektor nie zamierzał się zatrzymać. Docisnął pedał jeszcze mocniej, nie tracąc czasu na zbędne gadki. Na wszelki wypadek zawiadomił centralę, żeby drogówka dała sobie spokój i nie urządzała przy­padkiem pościgu z dzikim wyciem i strzelaniną.

—  Jedzie Tamką w górę — meldował 027 — Teraz zwolnił. Walczyk pomyślał, że już im się nie wymknie. Zwolnił, bo się uspokoił. Wydarzenia przybrały jednak zaskakujący obrót.

Walczyk skręcił w Świętokrzyską i zaparkował z boku wypatrując corolli. Zamiast tego doczekał się tylko poloneza 027. Corolla wyparowała. Walczyk wściekły wyskoczył z samochodu.

—  Gdzie go macie?!

—  Tu go nie było?

—  Cholera! Jak mógł wsiąknąć? Przywarował. Sprawdzę wszystkie przecznice na lewo, do Foksal, a wy jedźcie do wylotu Oboźnej na Krakowskie Przedmieście. Musi tu być!

Ordynacka, Gałczyńskiego, Okólnik to kilka małych uliczek o niskiej zabudowie zwartej, trzy-, czteropiętrowe kamienice. Nie zajęło mu wiele czasu sprawdzenie ich. Drugi wóz posuwał się w dół Oboźną. W sumie mieli do przeczesania niewielki fragment terenu i zdawało się niemożliwe, żeby corolla wy­mknęła się nie zauważona. A jednak tak właśnie się stało. Ślad się urwał. Corolla zniknęła. Po krótkim wahaniu kazał ekipie z 027 przetrząsać podwórka, a sam ruszył za drugim podejrza­nym. Rusinek stał się ostatnią nitką i głupio byłoby wypuścić go z rąk. Połączył się z 017.

—  Co u ciebie 017?

—  Zbliżamy się do Dworca  Centralnego.  Mamy go cały czas w zasięgu. Nie spieszy się.

—  Zaraz dołączę do was — rzucił Walczyk i ponownie ruszył swoim „polonezem” na Aleje Jerozolimskie. Po chwili minął brą­zową sylwetkę hotelu „Forum”. W oddali zamajaczył białoseledynowy wieżowiec Lotu i przysadzista bryła dworca.

*

W tym samym czasie JG 235, który zrezygnował z lotu Szeremietiewo—Chicago via Waszyngton, znalazł się na Okę­ciu zakończywszy zupełnie inny lot. W zatłoczonym hallu międzynarodowych przylotów czekała na niego grupka osób, któ­rych osobiście jeszcze nie poznał, ale o których wiedział, że stanowią trzon komitetu organizacyjnego przyszłego sztabu kandydata Jana Kowalskiego. Był zadowolony z siebie i na jego chłopięcej twarzy malował się szeroki uśmiech, kiedy ści­skał ręce tych kilku ubranych elegancko mężczyzn, z którymi wkrótce przyjdzie mu dłużej współpracować. Jego chicagow­ska firma Star Elektronics podpisała właśnie w Moskwie wspa­niały kontrakt na dostarczenie dużej ilości mikroprocesorów i podzespołów do automatycznych central telefonicznych, co było jej specjalizacją na rynku amerykańskim. Kontrakt opie­wał na milion dolarów. Milion dodatkowych dolarów, którymi Kowalski mógł teraz dowolnie operować. Nie dysponował wol­ną sumą tej wielkości, jako że jego firma borykała się ostat­nio z kłopotami. Postanowił wykorzystać uzyskaną kwotę nie gdzie indziej tylko w Polsce. Nie zamierzał jednak inwestować w żadne interesy, fabryki czy spółki, chciał zainwestować w sie­bie, we własną kampanię wyborczą. Czas robił się niezwykle gorący, choć lato już zelżało i temperatura powietrza spadła bezpowrotnie. W Warszawie zanosiło się na deszcz i jak zwykle wiało, podczas gdy napięcie rosło z godziny na godzinę, z każ­dym zgłoszonym oficjalnie kandydatem, których już było kilku.

Niewielu z nich miało szansę zdobyć w przyszłości wyma­gane minimum podpisów, by zostać zarejestrowanym przez Pań­stwową Komisję Wyborczą. Premier przebywał właśnie z wizytą w USA, gdzie toczył rozmowy z prezydentem Bushem i Jamesem Bakerem. W Czecho-Słowacji, poseł Śladek puścił farbę na temat kulis Aksamitnej Rewolucji i powiązań mię­dzy Kartą 77 a KPCz i KGB. Sołżenicyn ogłosił swój memoriał „O przyszłości Rosji”. Na Ukrainie odbyły się strajki ostrze­gawcze dla poparcia dążeń niepodległościowych i zażądano ustą­pienia ze stanowiska przewodniczącego Rady Najwyższej Repu­bliki, komunisty Leonida Krawczuka. Z Ministerstwa Obrony Narodowej pozbywano się dopiero teraz wiceministrów będą­cych członkami WRON-u, wywiad wojskowy (WSI) pozostawał wciąż nietknięty. Krakowscy policjanci wyjechali w ramach pierw­szego porozumienia na przeszkolenie na Florydę. W Moskwie generał KGB Kaługin podał do sądu przewodniczącego Kole­gium Kriuczkowa za niesłuszne, jego zdaniem, odebranie mu emerytury, a gazety drukowały rewelacje rezydenta wywiadu w Anglii o pracy szpiega i wynurzenia jednego z pułkowni­ków, który twierdził, że KGB jest jedyną realną siłą reforma­torską w ZSRR i jedynym oparciem dla prezydenta Gorbaczowa. Litewski Sąjudis oświadczył, że z największą pomocą w cza­sie sowieckiej blokady gospodarczej pospieszyła Ukraina i Bia­łoruś w związku z czym, kto wie, czy idea Wielkiego Księstwa jest już pogrzebana całkowicie i czy jeszcze nie powróci.

W Polsce trudno było prorokować, któremu z kandydatów się powiedzie. Niektóre krzykliwe, choć małe partyjki, zdawa­ły się być pewne swojego sukcesu. Niektóre wielkie i poważne partie o bardzo starym opozycyjnym rodowodzie miały wątpli­wości. Swych kandydatów wystawiły SdRP, spadkobierczyni PZPR, i jej najzagorzalszy wróg od lat piętnastu KPN, Unia Polityki Realnej prowadzona przez żwawego ultraliberała, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy, zatomizo­wana Partia Zielonych, na wpół legalna Solidarność Walczą­ca, a nawet związek zawodowy rolników i Liga Kobiet Pol­skich. Lada chwila mieli się sypnąć jak z korca inni kandy­daci, niektórzy bardzo niezależni, a wśród nich Jan Kowalski z Ekwadoru, biznesmen międzynarodowego pokroju — jak go reklamowano, właściciel posiadłości w Meksyku, domów w Quito i na Hawajach, wynajmujący apartament w jednym z naj­droższych wieżowców mieszkalnych Chicago, by z bliska kie­rować swą renomowaną firmą Star Elektronics zaopatrującą całe Stany Z jednoczone i ćwierć świata cywilizowanego w au­tomatyczne centrale telefoniczne. Jego nazwisko nie zagościło nawet na stronicach dużych dzienników, przepłynęło przez trzecie stronice co poniektórych mniej ważnych pism i ślad po nim zaginął. Dziennikarze nie zwrócili uwagi na kogoś tak mało znaczącego, kto wydawał się nie mieć żadnych szans w konfrontacji z dwoma głównymi potentatami: Premierem i Przewodniczącym. Ci dwaj występowali zaś wobec siebie już otwarcie wrogo. Ostateczne spotkanie gigantów w jednym z podwarszawskich klasztorów ojców Bernardynów zakończyło się fiaskiem. Argumenty Premiera o konieczności zapobieżenia podziałowi sił, by nie utracić poparcia społecznego, nie skutko­wały. Tak samo zresztą jak argumenty Przewodniczącego o ko­nieczności przyspieszenia podziału, po to, by nie utracić popar­cia społecznego. W tej sytuacji trudno było sobie wyobrazić jakiekolwiek zbliżenie stanowisk i obaj politycy rozstali się rozczarowani, a nawet zagniewani uporem drugiej strony.

Jan Kowalski nie orientował się w tym wszystkim. W czar­nej walizce, dosyć obszernej dyplomatce z szyfrowym zamkiem, z którą się nie rozstawał, dźwigał maszynopis swojej dysertacji społeczno-politycznej „Lwy pustyni”. W książce wykładał nie tylko swoje poglądy ekonomiczne, ale całą mistyczno-magiczną wizję rzeczywistości. Dziś miał rozmawiać z wydawcą, nowo powstałą spółką R & R wsławioną półmilionowym nakładem wywiadu-rzeki z jednym z czołowych reżyserów niefortunne­go Wielkiego Skoku polskiej gospodarki sprzed dwudziestu lat, który przy okazji tegoż skoku zwichnął sobie nie tylko nogę w kostce, ale i ideowy kręgosłup. Jutro miał się z autorem Wiel­kiego Skoku spotkać osobiście (jak także z jego nieodłącznym pierwszym asystentem z tamtych lat), w trakcie przyjęcia zorganizowanego specjalnie na cześć Jana Kowalskiego w war­szawskim hotelu „Holiday Inn”. W ogóle w ciągu nadchodzą­cych trzech dni miał się spotkać z setką różnych osób, w któ­rych personaliach i rodowodach gubił się i plątał, a którzy przygotowywali pracowicie grunt i organizowali właśnie jego sukces. Wielu z nich wywodziło się wprost z rozwiązanej dopiero co „przewodniej siły narodu”, a kilkunastu z jej „karzą­cego ramienia”, czyli milicji ludowej i służby bezpieczeństwa. Była tam też grupa wojskowych w mundurach i grupa wojskowych o których nikt nie wiedział nawet, że są wojskowymi. To nie przeszkadzało Kowalskiemu. Jak powiedział pułkownik Gordijewski podczas rozmowy w podmoskiewskiej daczy z ge­nerałem Ozierowem: „Obcokrajowiec nie musi wiedzieć, skąd kto się wywodzi i kim kiedyś był”. Ważne, kim jest teraz i że chce pomóc ratować kraj. A wszak nikt lepiej Polski nie ura­tuje jak Jan Kowalski, który posiada spójną ideę opartą na własnej podstawie filozoficznej i wizję przyszłości tak prostą, logiczną oraz odważną, że aż wprost niewiarygodną. Wielu ekonomistów będzie się musiało klepnąć w pustą, łysą kala­repę i zakrzyknąć: Że też ja na to nie wpadłem, to takie oczywiste!

JG 235 wcale nie był pewny, że jego koncepcje ekonomicz­ne przyniosą jakikolwiek efekt, zwłaszcza iż zarówno książkę „Lwy pustyni” jak i koncepcje odebrał dopiero co w Moskwie, ale miał pewność, że na początek musi przekonać do nich masy obiecując jak najwięcej się da. Tak się zawsze robiło. A potem? Potem najwyżej się zweryfikuje to i tamto. Nikt, nigdy i nigdzie nie realizował wszystkich swoich wyborczych obietnic. Zresztą gdyby doszło do sytuacji, że stanąłby przed takim problemem, będzie dyspo­nował sztabem fachowców. Było ich tu pełno wokół niego, bę­dzie ich więcej jutro w „Holiday Inn”, a pojutrze, kto wie, mo­że nawet łaskawie zezwoli na udział w przedsięwzięciu obec­nemu ministrowi finansów oferując mu doradztwo. Zresztą doradców na całym świecie nie brakuje. Każdy chciałby błysnąć. Na przykład taki Sachs — dużo gada, a do czego doprowadził ten biedny kraj po półtora roku wcielania w życie swoich mrzo­nek. I jeszcze biją mu brawo! Omamił ludzi, Fundusz Waluto­wy i całe to, pożal się Boże, EWG.

—  Prosimy,  prosimy.  Samochody już czekają!  —  Jedni przez drugich wyciągali do niego ręce, a on uśmiechał się i kłaniał. Jak nieśmiały chłopiec, o ujmującej powierzchowno­ści, lecz jednocześnie żelaznym nieruchomym spojrzeniu nie pozwalającym wątpić w jego siłę. Owo spojrzenie kobry było dla niego samego czymś zaskakująco nowym. Przedtem nie był taki. Byle słowo Iris — jego żony, potrafiło tak go zaboleć i po­niżyć, że miał ochotę ją udusić. Odkąd zrozumiał, że jest nazna­czony, odkąd się poczuł natchniony, przestał zwracać uwagę na takie drobiazgi jak czyjeś złośliwości czy poniżające gesty. Podniósł dłoń do góry i zaległa cisza.

—  Chcę powiedzieć — rzekł z niemałą trudnością w daw­no nie używanym ojczystym języku — że jestem bardzo szczę­śliwy móc się przydać mojemu staremu krajowi.

To krótkie oświadczenie zostało przyjęte przy wtórze dy­skretnych oklasków, po czym Jan Kowalski i jego świta zapa­kowali się do pięciu mercedesów czekających u progu dworca lotniczego i wyruszyli do Różanu, w którego okolicy dwa miesiące temu Kowalski kupił jeszcze jeden dom, chcąc wyglądać na naprawdę solidnego obywatela o ugruntowanych rodzimych korzeniach. Tam, pod Różanem mieściła się teraz centrala ca­łej akcji wyborczej, jak głosiła reklamówka: „Jedynego naprawdę niezależnego kandydata na prezydenta Rzeczypospoli­tej”, przeniesiona z Tucholskich Borów. Zespół trzech byłych wysokich oficerów i czterej programiści tego przedsięwzięcia zwanego przez niektórych „Preludium” przebywał jednak gdzie indziej. Dalej na północ, w zapadłej wiosce Mikaszówka zagrzebanej nad małym jeziorem na Pojezierzu Suwalskim w jedynym skrawku odwiecznej, dziewiczej puszczy litewskiej (tak kiedyś opiewanej przez Mickiewicza), jaki pozostał przy Rzeczpospolitej po Drugiej Wojnie Światowej. Linia Curzona jednym pociągnięciem pióra trzymanego w obcych rękach wy­znaczyła los Polaków po tamtej stronie granicy skazując ich na banicję z własnej ojczyzny raz na zawsze.

Cóż, jeśli nie jesteś wilkiem, to musisz przyjąć rolę owcy. Ról neutralnych w Naturze nie ma. Inaczej sądzą tylko ideali­ści, ale idealizm paradoksalnie zawsze doprowadzał do paskudniejszych rzezi i nietolerancji niż trzeźwy, nawet prostacki re­alizm. Czyż Hitler nie wymarzył sobie idealnie czystej rasy, a Stalin idealnego ustroju powszechnej równości? Czyż dzisiaj w imię najwyższych, religijnych ideałów nie toczono świętej wojny przeciw innowiercom i nie mordowano tylko dlatego, że ktoś się nie urodził szyitą, albo nie uznawał Koranu za Je­dyne Źródło Światła? Czy dzisiaj krytyka papieża w Polsce nie skończyłaby się dla pisarza tym czym Szatańskie wersety dla Salmana Rushdiego? A może wystarczyłoby zaatakować prymasa albo spróbować odebrać zagrabioną przez stalinowców cerkiew przerobioną na katolicki kościół, by zostać ukamieno­wanym?! Idealizm. To wszystko brało się zawsze ze wzniosłe­go, fanatycznego idealizmu. Nie jesteś wilkiem, stajesz się owcą.

Jan Kowalski na pewno nie zamierzał być owcą w tej kam­panii, choć politycy polscy i cała prasa z góry przeznaczyli mu taką rolę. Nie jesteś owcą — musisz być wilkiem.

*

cdn

Podziel się!