Próba Inwazji – nowe wydanie z Solaris – NIEZŁE!

Aktualizacja 02 04 2013

Właśnie otrzymałem autorskie egzemplarze „Próby Inwazji ” z Solaris – książka jest wydana bardzo ładnie graficznie, na niezłym papierze. Jestem zadowolony, naprawdę niezła robota. Następny ma być „Zakaz wjazdu”.  Polecam na stronie internetowej Solaris, do kupienia tylko tam.

pi3 pi2

petecki_messier_13v5

Link do sklepu:
http://solarisnet.pl/fantastyka/143007-proba-inwazji.html

Fragmenty:

“…

NOTA WYDAWNICTWA „AYCASNES”

Valaco 605.3776 c.

Książka, którą oddajemy dziś w ręce naszych czytelników, jest jeszcze jedną próbą wyjaśnie­nia pewnych zagadek związanych z pamiętny­mi wydarzeniami roku 3016, które zainicjowały tzw. Trzecią Rewolucję. Rzecz jasna, jest w tym utworze bardzo wiele fikcji i jeszcze więcej spe­kulacji. Autor nie pokusił się tu o dokładne odtworzenie owych wypadków, nie starał się nam również ukazać skomplikowanej sytuacji ani prawdziwego w każdym szczególe obrazu tamtych, odległych przecież czasów. Historia, jaką przedstawia, dotyczy losów ludzi wpląta­nych mimowolnie w owe wydarzenia, jednostek posuwających się z ich nurtem niejako wbrew swej woli, a częściowo (do pewnego momentu) także i wbrew swoim przekonaniom. Dotychczas wydano wiele prac traktujących o Trzeciej Rewolucji i okolicznościach, jakie doprowadziły do jej wybuchu. Wśród tych bardziej lub mniej udanych pozycji były ścisłe, niemalże naukowe opracowania, ale trafiały się i całkowite fantazje, sprzeczne nawet z podstawowymi faktami znanymi nam z nielicznych zachowa­nych dokumentów czy filmów.

 Wielu wypadków do dziś nie wyświetlono, a jeszcze większa część zdarzeń — otoczonych w owym czasie ścisłą tajemnicą i tworzonymi celo­wo pogłoskami o sprzecznej nieraz treści — w ogóle nie jest znana. Tak więc wszystkie opraco­wania, jakie do tej pory powstały, opierały się głównie na wyobraźni ich twórców, skłonnych do różnych spekulacji i interpretacji.

Wydawnictwo, wychodząc z założenia, że przy takiej mnogości hipotez nic już nie jest w stanie zaciemnić obrazu minionych zdarzeń, postano­wiło dopuścić jeszcze jedną ich wersję w na­dziei, że być może właśnie ona zbliży nas wszy­stkich najbardziej do prawdy.

Geander Mora

recenzent Aycanes-Altal Teryt

Republiki Boyd

 ….

I ten wieczór zapowiadał się spokojnie, lecz bezbarwnie jak setki podobnych wieczorów. Re­dan wstał z ławki i już kierował się w stronę oszklonego pomieszczenia, gdy znów poczuł na­wrót tego dziwacznego, bezpodstawnego strachu ściskającego go za serce, paraliżującego ruchy. Nie miał pojęcia, co to może być, gdyż niczego podejrzanego nie zauważył, jednak czuł wyraźnie, że coś się w otoczeniu zmieniło. Niepokój wzrastał.

— Chyba się starzeję — zauważył na głos, drapiąc się po głowie.

Rozejrzał się uważnie. Na trawniku siedział tupang. Maskotka i ulubieniec wszystkich pra­cowników, dokarmiany przez nich na każdym kroku.

— Ty stary pieszczochu — rzekł do zwierzę­cia, nachylając się nad jego lśniącym, tłustym cielskiem. — Chodź tutaj. Pogłaszczę cię. Wiem, że to lubisz, jak nikt inny.

Podniósł tupanga z ziemi i posadził sobie na kolanach. Znów siedział na ławce, wpatrując się w krzaki. Mierzwił gładką sierść. Zwierzę wydawało ciche pomruki i westchnienia. Było zadowolone. Strach powoli ustępował.

Chyba się starzeję — myślał Redan. — Nie­długo trzeba będzie porzucić to zajęcie. A nuż zdarzy się coś złego… Co wtedy stanie się z małą Itą… Eee, skąd w ogóle przychodzą mi ta­kie myśli.

Tupang przebywał na terenie instytutu chyba od samego początku jego istnienia. Jeszcze w trakcie przeprowadzki przyplątał się skądś, mo­że znad rzeki, gdzie nie mógł znaleźć odpo­wiedniej ilości żarcia? Tutaj nie musiał się tym przejmować. Teraz nie jadał byle czego, najlep­sze kąski czasem mu nie smakowały. Zadomo­wił się w instytucie na dobre, a nawet zdążył zestarzeć. Fala niepokoju powróciła gwałtownie.

Przecież — przemknęło Redanowi przez myśl — pogoda jest zupełnie zwyczajna, a ciągle odzywa się to diabelne serce. Nigdy mi nic nie dolegało. Więc dlaczego dzisiaj…

Nie dokończył. Dojrzał go. Człowiek leżał oparty o mur. Przez kratę widać było tylko czarny kształt dłoni spoczywającej na chodni­ku. Strażnik zastanowił się chwilę. Odbezpie­czył kufę. Może mu się tylko wydaje? W tam­tym miejscu panował półmrok. Nie, nie pomy­lił się, tam na pewno leży człowiek. W dolnym rogu bramki widzi ludzką dłoń. Spuścił tupanga na ziemię. Trzeba to sprawdzić. Ruszył w tam­tą stronę.

Na chodniku leżał mężczyzna. Oczy na wierz­chu, twarz prawie sina. Łapał powietrze z charkotem. Strażnik nachylił się nad nim.

Nie — pomyślał. — Ten nie udaje. Znów kło­pot.

— Co jest? — zagadnął leżącego. — Słabo pa­nu?

Oczy tamtego spoczęły na twarzy strażnika. Redan cofnął się o krok, pod niesamowitym spojrzeniem człowieka. Nieznajomy przewiercił go nim w jednej chwili na wylot, jednocześnie coś zakłuło w sercu mocniej niż poprzednio, strażnik poczuł znów strach, lecz już nie taki jak przedtem. To był strach skondensowany. Nieustępliwy. Strach bliski szaleństwa. Leżący nie spuszczał oczu z pochylonego nad nim czło­wieka.

Za zakrętem rzeki stały trzy czarne drzewa. Tak olbrzymie, że ledwo można je było objąć wzrokiem. Łódź kołysała się nierówno. Wiosła z ledwo uchwytnym pluskiem zanurzały się w ciemnej toni. Po powierzchni pływały tłuste plamy jakichś smarów.

Płynęli w absolutnej ciszy. Na dziobie, pochy­lony nad wodą, prawie ciągnąc po niej nosem, przewodnik. Napięty. Czujnie wsłuchany w oto­czenie. Łowiący każdy szmer, inny od plusku wioseł, w swe niezawodne ucho. Hebanowa skó­ra lśni, grubo namaszczona olejkami hevoi.

Dwaj pozostali wioślarze to tubylcy. Purpurowoskórzy, z przepaskami na biodrach. Mocne mięśnie z wprawą obracają drągi, pchające łódź do przodu po szerokiej rzece. Tubylcy mają błyszczące oczy i lekki, drwiący uśmieszek na ustach. Chcą tym uśmieszkiem dodać sobie otu­chy. Ale to nie takie łatwe. Sytuacja nawet dla nich jest niecodzienna. Nie boją się. To nie strach wyziera z ich ruchów, to nie strach spo­gląda z zachmurzonych lic. Oni są zbyt pry­mitywni. Nie wiedzą, co to strach. Potrafią za to dobrze wiosłować. Wiosłują rzeczywiście do­brze. Najlepiej, jak potrafią. Tak jak przy pod­chodzeniu do rozwścieczonego durandoka, kie­dy gryzie ziemię i łamie potężnym, łuskowatym ogonem drzewa sur. Urodzeni łowcy.

Przewodnik to zbieg. Jego skóra świadczy o tym najlepiej. Niebieskawoczarny, leży teraz wyprężony jak struna, z uchem nad wodą… Ży­cie nauczyło go sztuki nasłuchiwania. Tylko dzięki niej jeszcze żyje i płynie z nimi w łodzi. Brzeg jest porośnięty gęsto i dziko. Można by powiedzieć bujnie. Ale to jakaś dziwna bujność. Ani jednej barwy, do jakiej wzrok przyzwycza­ja się w dżungli. Nic żółtego, pomarańczowego czy czerwonego, ani jednego zielonego kielicha. Nie ma również ta puszcza nic z kniej północ­nych regionów Vollu. Ni jednego zielonego liś­cia czy grama błękitu. Ciągle tylko czerń. Czerń i szarość. Trochę popielatego, zwłaszcza w tra­wach, trochę przyprószanego brunatu.

A jednak w tej czerni, pozorującej śmierć, tai się życie. Nawet nie tai. Ono faktycznie kipi bujnie, lecz jakoś niezauważalnie dla niewpraw­nego w tym pejzażu oka. Łódź przezornie trzy­ma się blisko brzegu. Niemal ocierają głowami o skrzypiące, spopielałe witki arbelozu. Nieba z łodzi prawie nie widać. Przez gęste, zbite ko­rony poprzerastane epifitami przeziera tu i ów­dzie jasnoszary przestwór. Niebo tutaj jest zaw­sze takie. Wioślarze z wprawą utrzymują drew­nianą skorupkę przy brzegu. Wkoło absolutna cisza. Nie słychać w tej dżungli normalnego gwaru, gwizdów aktacamów, pomruków ous, zawodzeń kinteifów, nerwowego tupania aguczamów czy posapywania przedzierającego się z łopotem przez zbitek czerwieni drzew sur bassol bassa. Tutaj panuje cisza. Bezludna, nie­przyjazna. Dzisiaj nawet nie wieje wiatr. To oczywiste. Przewodnik wie, co robi. Nie wypły­nąłby w wiatr. Jeszcze mu głowa miła. Nie po to uciekał z Hy, żeby wpadać na patrol z byle powodu. Każdy głupi wie: „Nie wypływaj w wiatr, choćby w żagle”. Przysłowia nie kła­mią. Tworzyły je pokolenia.

— Czy tutaj kiedykolwiek świeci słońce? — zapytał Off.

Przewodnik zbył go milczeniem. Wioślarze wyszczerzyli zęby w bezrozumnym uśmiechu. Muskuły grały im pod skórą. Wiosła tonęły w ciemnej otchłani z ledwo słyszalnym szmerem. Zbliżali się do kolejnego zakola. Off wiercił się niespokojnie na sękatej ławce. Uwierały go sprzączki szarogranatowego kombinezonu, uwierał skórzany beret. Przebranie piekielnie niewygodne, ale konieczne. Pomyślano nawet o oryginalnej bieliźnie.

— Na wszelki wypadek — powiedział Dager. Teraz Off wiercił się jak na szpilkach. Gryzły go lolronowe kalesony, całe ciało swę­działo. Pilnował się, żeby nie drapać podrażnio­nej skóry.

Gdzieś na brzegu trzasnęła gałązka. Off ro­zejrzał się niespokojnie. Przewodnik nie zare­agował. Łódź płynęła dalej. Równo, miarowym rytmem, rytmem oddechów purpurowoskórych. Trzaski powtórzyły się, tym razem bliżej. Off nerwowo przygryzł wargę. Nie chciał myśleć o wpadce. Taka wizja mogła przyprawić o dreszcze. To zresztą niemożliwe. Ma najlepsze­go przewodnika i najlepszych wioślarzy. Trzeba trzymać na wodzy rozdygotane nerwy.

Czy jeszcze daleko? Jak długo można wytrzy­mać takie napięcie? Skoro przewodnik nie re­aguje, widać nic się nie dzieje. Tym razem trzaski powtórzyły się tuż-tuż. Off czuł, jak oblewa go pot i drętwieją koniuszki palców, kurczowo zaciśniętych na długiej kufie. Wpat­rzył się w zarośla, lecz przez sieć szarych wi­tek nic nie dojrzał…”

Podziel się!