Unia dba o kilku sędziów, ale dramaty tysięcy dzieci ma gdzieś
Opowieści o sposobie działania niemieckich Jugendamtów powodują, że nóż w kieszeni sam się otwiera. Komisja Europejska oświadczyła właśnie, że nie ma kompetencji by zająć się losem rodzin absurdalnie rozdzielanych przez urzędników. Za to od miesięcy wtyka swój nos do polskiego wymiaru sprawiedliwości pod pozorem obrony demokracji.
Jugendamt czyli Niemiecki Urząd ds. Dzieci i Młodzieży, w swych założeniach działa w interesie dzieci, bo jego zadaniem jest wszechstronna pomoc rodzinie (edukacja, opieka) oraz ochrona dziecka i dbanie o jego dobro. W sytuacjach awaryjnych, gdy dobro dziecka jest zagrożone – również przez jego rodziców – instytucja ta musi zareagować. W teorii brzmi to bardzo dobrze. W praktyce, z błahych powodów, dzieci często są odbierane rodzicom, bo zgodnie z przepisami urząd ten może nawet przejąć władzę rodzicielską.
Jugendamt praktycznie może wkroczyć w każdą sferę życia rodzinnego. Urzędnicy szczególną uwagę zwracają na dzieci z małżeństw mieszanych i cudzoziemskich. Wystarczy kłótnia w domu o której nieświadome prawdziwego zagrożenia dziecko opowie w przedszkolu czy szkole, by zostało odebrane rodzicom. Czy jest dom, w którym NIGDY nie doszło do choćby drobnej wymiany zdań między rodzicami? „Ten sam los spotkać może malca, który będzie szedł z rodzicem za rękę po godz. 22.00. Jeszcze gorzej, gdy rodzic będzie pod wpływem alkoholu. W historiach odebranych dzieci nie brakuje przypadków absurdalnych. Śmierć męża również okazała się powodem, dla którego Jugendamt odebrał dzieci żonie” – czytamy na expressbydgoski.pl „Jugendamt ma służyć dobru dziecka, a tymczasem jego schematy działania nie zmieniły się od czasów wcielania dzieci do Hitlerjugend – nie przebiera w słowach Marcin Gall, prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech. – Dziś Jugendamt chce germanizować, zatrzymać u siebie młodych obywateli. Ten urząd może zbyt wiele i wykorzystuje to bez wahania. Kontrola rodziców i czyhanie na ich błędy to absurd.”
Polsatnews.pl donosiła, o głośnych sprawach rozwiedzionych Polaków mieszkających w Niemczech, którzy skarżyli się, że niemieckie instytucje uniemożliwiały im posługiwanie się językiem polskim w czasie nadzorowanych spotkań z dziećmi. Podobne problemy zgłaszali też rodzice z Francji i Włoch.
Tvp.info w czerwcu tego roku wyemitowała materiał o Polce mieszkającej w Hamburgu, której cztery lata temu odebrano syna. „Alan miał niewiele ponad pół roku, gdy w nocy, ktoś zaczął nachalnie dzwonić do drzwi. Gdy otworzyłam, byłam bardzo wystraszona, widząc pchające się na siłę do mojego mieszkania dwie kobiety z Jugendamtu i dwóch policjantów. Gdy już wtargnęli do mieszkania, wchodzili, gdzie chcieli, sprawdzali pokoje moich dzieci, w łazience otwierali pralkę, w kuchni otwierali lodówkę, wszystkie szafki w kuchni otwierali, kuchenkę mikrofalową, balkony sprawdzali. […] Po obszukaniu wszystkiego oświadczyli, że zabierają mojego 7-miesięcznego synka, bez żadnego orzeczenia.” Wystarczył nie sprawdzony przez nikogo donos sąsiadki. Nazajutrz matka dowiedziała się, że syn pójdzie do adopcji lub rodziny zastępczej. Sąd pozbawił ją praw rodzicielskich, na rzadkich spotkaniach z synem mogła z nim rozmawiać tylko po niemiecku. Matka wciąż walczy o dziecko. Niedawno podczas kolejnej wizyty w Jugendamt „zobaczyła w papierach swojego dziecka niemiecki paszport. Urzędniczka mimo wcześniejszych oporów potwierdziła, że dziecko ma już niemieckie obywatelstwo. Spytana, jak to możliwe, skoro zarówno ona, jaki i ojciec dziecka mają polskie paszporty, odpowiedziała: „nie wiem”.”
Takich historii jest wiele. Skarżą się nie tylko Polacy.
więcej u źródła: http://rudaweb.pl/index.php/2018/12/03/unia-dba-o-kilku-sedziow-ale-dramaty-tysiecy-dzieci-ma-gdzies/