Jakub Kołas/Konstanty Mickiewicz (1882 – 1956) – Strażnik Wiary Słowian (IV SSŚŚŚ Wilno)

Yakub_KolasJakub Kołas, biał. Якуб Колас, właśc. Канстанцін МіцкевічKonstanty Mickiewicz (ur. 3 listopada 1882 w Okińczycach, zm. 13 sierpnia 1956 w Mińsku) – klasyk literatury białoruskiej, poeta i pisarz, działacz narodowy, nauczyciel.

Dzieciństwo i młodość

Rodzice poety – Michał Kazimirawicz i Hanna (nazwisko panieńskie Losik) wywodzili się z chłopskiej ludności wsi Mikałajeuszczyzna (12 km od miasta Stołpce). Spośród ich trzynaściorga dzieci dziewięcioro dożyło dorosłości. Ojciec poety służył na posadzie leśniczego w dobrach Radziwiłłów, matka zajmowała się domem. Wkrótce po narodzeniu Kostusia (jak nazywano przyszłego poetę w domu) rodzina przeniosła się na teren uroczyska Łastok. W latach 1890–1904 rodzina Mickiewiczów mieszkała w leśniczówce Albuć, w pobliżu Mikałajeuszczyny. Wielki wpływ na chłopca miał wuj ze strony ojca Antoś, który obudził w nim zainteresowanie literaturą. Kostuś samodzielnie opanował pismo cyrylickie. Przez dwa lata wraz ze starszymi braćmi pobierał nauki w domu, u tak zwanego darektara (to jest absolwenta ówczesnej szkoły ludowej). W późniejszym czasie sam ukończył szkołę ludową w Mikałajeuszczynie (1892–1894). W latach 1895–1897 Kostuś mieszkał w leśniczówce Albuć, pomagając rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa a jednocześnie dużo czytał, przygotowując się do wstąpienia do seminarium nauczycielskiego. W wieku około 10 lat pod wpływem utworów Kryłowa, Kostuś ułożył bajkę Warona i lisica. W wieku 12 lat napisał swój pierwszy wiersz Wiasna, który spotkał się z pochwałą ze strony ojca. W tym też czasie młody Mickiewicz po raz pierwszy zetknął się z białoruską twórczością literacką (wiersz Janki Łuczyny Stary Liśnik), co wywarło na nim wielkie wrażenie.

W 1898 zaczął uczęszczać do seminarium nauczycielskiego w Nieświeżu, które ukończył w 1902. W okresie nauki zafascynowała go literatura piękna, czytał utwory Puszkina, Lermontowa, Szewczenki, Franki, Mickiewicza. Układał wtedy też pierwsze wiersze i bajki w języku rosyjskim, gromadził materiały z zakresu białoruskiej etnografii, zapisywał zasłyszaną ustną twórczość ludową. W niedługim czasie zaczął tworzyć wiersze i utwory prozatorskie w języku białoruskim. Utwory te dotyczyły przyrody, niełatwego bytu chłopa. Napisane zostały wówczas poematy Kalia kastra oraz Strach, teksty których się jednak nie zachowały oraz notatka Nasze siało, ludzi i szto robiąca u siale. Duży wpływ na młodego poetę wywarł wykładowca seminarium F. Kydryński, który dostrzegając wysoką wartość napisanych po białorusku tekstów zachęcał chłopca do dalszych prób literackich.

Na pierwsze dziesięciolecie XX wieku przypada początek pracy twórczej i pierwsze przejawy aktywności społecznej K. Mickiewicza. Poszerza się różnorodność gatunkowa pisanych przez niego utworów, które osiągają doskonalszą formę. Wtedy także pojawiają się pierwsze publikacje poety. Po ukończeniu seminarium nauczycielskiego młody nauczyciel pracował na Polesiu, we wsiach Lusina (obecnie rejon hancewicki) i Pinkawiczy (obecnie rejon piński). Sporządzał tam różne zapisy etnograficzne, utrwalając białoruski folklor. W tym też czasie zapoznał się z nielegalną literaturą rewolucyjną i zaczął przeprowadzać rozmowy agitacyjne z miejscowymi chłopami. W listopadzie 1905 ułożył tekst petycji mieszkańców Pinkawicz do zarządcy z żądaniem udostępnienia chłopom jezior i gruntów dla wypasu. W styczniu 1906 za niepożądaną działalność społeczną Mickiewicza ukarano przeniesieniem do wierchmieńskiej szkoły ludowej (obecnie rejon smolewicki). W dniach 9–10 lipca 1906 wziął udział w nielegalnym zjeździe nauczycielskim, który odbył się we wsi Mikałajeuszczyna. Zjazd rozpędzony został przez policję carską, a K. Mickiewicz podobnie jak inni jego uczestnicy pozbawiony został uprawnień nauczycielskich.

Pierwsze publikacje

Pierwszym wydrukowanym utworem poety był wiersz, który pojawił się w wileńskiej białoruskojęzycznej gazecie Nasza Dola 1 września 1906. Wkrótce zaczął on aktywną współpracę z wileńską białoruskojęzyczną gazetą Nasza Niwa. 15 września 1906 opublikował tam pod pseudonimem Dziadźka Kostuś opowiadanie Słaboda, dotyczące samowoli policji carskiej. Był to pierwszy wydrukowany utwór prozatorski artysty. Wtedy też po raz pierwszy użyty został przez twórcę pseudonim literacki Jakub Kołas. W tym okresie twórczości Kołasa pojawiały się nowe formy literackie. Wchodził on na wyższy poziom rozważań, rozpoczynał pisanie alegorycznych opowiadań Kazki żyćcia, gdzie w filozoficzny sposób interpretował rzeczywistość.

Okres uwięzienia

Na przełomie lat 1906/1907 Kołas mieszkał z rodziną w leśniczówce Smaliarnia, gdzie bez oficjalnego zezwolenia otwierał prywatną szkołę. Tworzył tam poradnik metodyczny Druhoje czytannie dla dziaciej biełarusau. W 1907 przyjeżdza do Wilna, gdzie przez kilka tygodni kieruje działem literackim Naszej Niwy, jednakże wkrótce policja nakazuje mu opuścić miasto. Na początku 1908 przez pewien czas nauczał we wsi Sani (obecnie rejon tołoczyński). 15 września 1908 J. Kołas skazany został na trzy lata więzienia za aktywne działanie mające na celu realizację programu Wszechrosyjskiego Związku Nauczycieli, który jak uznał sąd, miał na celu zniesienie istniejącego w Imperium ładu społecznego. Kołasa uznano równocześnie za winnego ułożenia odezwy do nauczycieli, mimo iż jej autorem był kto inny. Poeta nie zdradził jednak przed sądem tożsamości rzeczywistego twórcy odezwy.

Całość wyroku Kołas odbył w Mińsku, za kratami udawało mu się jednak pisać i wysyłać utwory na zewnątrz. Napisane w tym okresie wiersze i opowiadania drukowane były w Naszej Niwie. Rozpoczął on wtedy prace nad poematami Nowaja ziamla oraz Symon-muzyka. W 1909 w Petersburgu w wydawnictwie Zahlianie sonca i u nasza akonca ukazała się pierwsza jego książka – Druhoje czytannie dla dziaciej biełarusau. W 1910 w Wilnie wydrukowany został pierwszy tom wierszy Pieśni żalby (pisanych w latach 1906–1909). Wiadomo, iż owe wczesne utwory Jakuba Kołasa wysoko oceniał znany rosyjski pisarz Maksim Gorki.

Okres przed I wojną światową

Po wyjściu z więzienia od września 1911 do 1914 Kołas wykonywał pracę nauczyciela. Przez kilka miesięcy bez oficjalnego zezwolenia nauczał dzieci pracowników kolei w miasteczku Łuniniec, a w latach 1912–1914, po wystawieniu przez władze zaświadczenia o poprawie, pracował jako nauczyciel we wsi Kupiaciczy w pobliżu Pińska, a potem w Trzeciej Pińskiej Szkole Parafialnej. Okres ten jest bardzo znaczący dla jego życia osobistego. W sierpniu 1912 w chutorze Smolnia w pobliżu wsi Mikałajeuszczyna miało miejsce pierwsze spotkanie Kołasa z Janką Kupała, dające początek ich przyjaźni. W czerwcu 1913 J. Kołas poślubił nauczycielkę szkoły kolejowej w Pińsku Marię Dźmitryjeunę Kamieńską, z którą wspólnie przeżył 30 lat i doczekał się trzech synów.

W tym czasie w gazecie Nasza Niwa regularnie drukowane były wiersze Kołasa poświęcone na ogół rozmaitym aspektom życia białoruskiej wsi. W 1912 w Wilnie ukazał się zbiór „Apawiadanni”. W 1913 w Petersburgu uykazują się w postaci osobnych wydań opowiadania: Niomanau dar, Toustaje paliena, a także zbiór wierszowanych opowiadań Prapau czaławiek. Głównym tematem tych utworów było życie białoruskiego chłopstwa. W 1914 w Wilnie wydany został zbiór opowiadań o różnorodnej tematyce Rodnyja zjawy. Utwory prozatorskie Kołasa tego okresu zbliżają się do jego utworów poetyckich zarówno pod względem poruszanej tematyki, jak i kierunku ideowego oraz struktury wyobrażeniowej. W 1916 w Petersburgu w wydawnictwie Zahlianie sonca i u nasza akonca opublikowany zostaje również utwór dramatyczny pisarza- niewielka sztuka Czarka usio na świecie robić, mająca podtytuł Tragedia z niedawnych lat (z życia wiejskiego).

Okres I wojny światowej

Podczas I wojny światowej w 1915 w związku ze zbliżaniem się frontu J. Kołas ewakuował się wraz z rodziną na teren guberni moskiewskiej, gdzie został zmobilizowany do wojska. Po ukończeniu w 1916 moskiewskiej Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej służył w pułku rezerwowym w Permie. Latem 1917 już jako podporucznik skierowany został na front rumuński, ale wkrótce w związku z pogorszeniem stanu zdrowia uzyskał przepustkę i udał się do miasta Obojań (obecnie obwód kurski), gdzie przebywała jego żona wraz z synami. Jako nauczyciel zwolniony został z obowiązku odbywania służby wojskowej i podjął pracę w charakterze wykładowcy oraz korepetytora w mieście Obojań i jego okolicach.

W utworach tego okresu pojawiają się motywy antywojenne, trwoga poety o los Białorusi w nowych warunkach historycznych, stworzonych przez działania wojenne i rewolucję październikową, a jednocześnie wezwania do pracy organicznej na rzecz ojczystego kraju (tom wierszy Wodhullie, wydany w Mińsku w 1922). Kołas kontynuuje równocześnie prace nad tekstami poematów Nowaja ziamla oraz Symon-muzyka, próbuje swych sił także w dramaturgii. Jednym z utworów tego rodzaju literackiego jest sztuka Antoś Łata (1917, prapremiera w Mińsku 1918). Przełomowy moment historyczny między rewolucją lutową a październikową powiązany z niepewnością co do dalszych losów Białorusi znalazł odzwierciedlenie w sztuce Na darozie żyćcia (1917, prapremiera w Mińsku w 1921).

Lata 20. i 30.

Pierwsza połowa lat 20. była znaczącym okresem zarówno w życiu osobistym twórcy, jak i jego działalności służbowej i literackiej. W 1921 na wezwanie rządu radzieckiej Białorusi Jakub Kołas stawił się w Mińsku. Był współpracownikiem Komisji Naukowo-Terminologicznej Ludowego Komisariatu Oświaty, komisji do spraw gromadzenia ustnej twórczości ludowej w Instytucie Kultury Białoruskiej, wykładał w Białoruskim Technikum Pedagogicznym, prowadził również zajęcia z gramatyki i metodyki nauczania języka białoruskiego na kursach pedagogicznych w Słucku, zajęcia z języka białoruskiego prowadził także w Białoruskim Uniwersytecie Państwowym.

W 1921 w Kownie ukazał się zbiór opowiadań Kazki żyćcia (większość z zawartych w nim bajek powstała przed 1917, chociaż niektóre pochodzą też z kolejnych lat). W utworach tych Kołas w alegorycznej formie ukazuje poglądy na historię i filozofię życiową Białorusinów jako narodu oraz ich miejsce wśród narodów sąsiedzkich, sygnalizuje ważne problemy społeczno-polityczne oraz etyczne, ukazuje dążenie człowieka do poznania tajemnic przyrody oraz egzystencji.

W I połowie lat 20. J. Kołas finalizuje dziesięcioletnie prace nad wielkimi utworami, w jakich ukazał szeroki obraz życia Białorusinów końca XIX i początku XX wieku oraz ujawnił swoje wyobrażenie co do dróg rozwoju narodu. W 1923 ukazał się w Mińsku poemat Nowaja ziamla. Utwór ten jest swoistą artystyczną encyklopedią życia białoruskiego chłopstwa na przełomie wieków. Na język polski został on przetłumaczony przez Czesława Seniucha w 120 rocznicę urodzin poety. W 1925 w czasopiśmie Połymia opublikowana został trzecia redakcja poematu Symon-muzyka. Utwór ten ukazuje rolę artysty i samej sztuki w życiu narodu. W dziele tym najpełniej wyrażone zostały poglądy Kołasa na estetykę.

W tym czasie rozszerza się też tematyka jego utworów. Kołas zaczyna opisywać drogi życiowe i duchowe poszukiwania białoruskiej inteligencji początku XX wieku. Pisarz tworzy tak zwane opowieści poleskie: dwa wielkie utwory prozaiczne: U palieskaj hłuszy (Wilno, 1923) oraz U hłybi Paliessia (Mińsk, 1927). Weszły one później jako 1. i 2. część w skład trylogii Na rostaniach, będącej największym utworem prozatorskim Kołasa i jedną z pierwszych wielkich białoruskich powieści w ogóle. W 1925 opublikowany został dramat Zabastouszczyki, opowiadający historię włączenia się białoruskiego nauczycielstwa w walkę polityczną. Kanwą sztuki stał się pierwszy nielegalny zjazd nauczycieli w Mikałajeuszczynie. Utwór ten nie doczekał się jak dotąd wystawienia na scenie teatru. Oprócz tego, w 1925 napisane zostało opowiadanie Na prastorach żyćcia, poświęcone młodzieży lat 20., zagadnieniom związanym z jej kondycją duchową, edukacją, kulturą, dążeniem do przemiany swego życia.

I połowa lat 20. i lata 30. to czas aktywnej działalności społecznej J. Kołasa, uznania jego zasług, a przy tym bardzo skomplikowany okres życia, związany z wydarzeniami, które odbiły się na stanie psychicznym artysty i negatywnie wpłynęły na całą dalszą jego twórczość. 18 października 1926 J. Kołas otrzymał tytuł Ludowego Poety Białorusi. Od 1928 roku był członkiem Akademii Nauk Białorusi, od 1929 – jako członek jej prezydium w randze wiceprezesa. Był kandydatem do członkostwa w Centralnym Komitecie Wykonawczym BSRR w latach 1927–1929, członkiem tej instytucji w latach 1929–1931 oraz 1935–1938. Brał udział w pracach I Ogólnobiałoruskiego Zjazdu Pisarzy Radzieckich oraz I Wszechzwiązkowego Zjazdu Pisarzy Radzieckich w Moskwie (1934), gdzie wybrano go do kierowniczych organów literackich związków twórczych. W 1935 wystąpił z przemową na Światowym Kongresie Obrony Kultury w Paryżu.

Już w połowie lat 20. Kołas zaczął być rozpracowywany przez radzieckie organy represji. W 1925 roku przeprowadzono u niego przeszukanie, a następnie poddano przesłuchaniu w związku z tak zwaną „sprawą listopadową”, związaną z „organizacją kontrrewolucyjną” na ziemi słuckiej. W latach 30. nacisk na Kołasa wzmocnił się jeszcze bardziej. Został on wprost oskarżony o propagandę idei bezklasowości narodu białoruskiego, w jego utworach doszukiwano się ideologizacji kułactwa oraz indywidualnego gospodarowania, przecenianie roli inteligencji. W 1930 Kołas został zmuszony do złożenia publicznej samokrytyki z powodu politycznych „pomyłek”. W tym czasie aresztowano i represjonowano bliskich poety – wujka ze strony matki językoznawcę i działacza społeczno- politycznego Jazepa Losika, a także Aliaksandra Kamieńskiego, brata żony Kołasa. 6 lutego 1938 w domu pisarza przeprowadzono poszukiwanie broni, a samego artystę zmuszono do stania w czasie przeszukania twarzą do ściany z rękoma w górze. Kołasowi groził wówczas areszt, jednakże odpowiedni nakaz ze strony radzieckiego kierownictwa nie został ostatecznie wydany, prawdopodobnie ze względu na powszechną rozpoznawalność i uznanie, jakim cieszył się poeta.

Jak podkreślają biografowie Kołasa literaturoznawcy M. Maciuch oraz M. Muszyński, począwszy od końca lat 20. po początek lat 30. pisarz znalazł się w sytuacji bez wyjścia, będąc uzależniony od aktualnego ideologicznego stanowiska partii komunistycznej oraz społecznych i państwowych struktur systemu totalitarnego. Nieszczęścia przymusowej kolektywizacji, zburzenie tradycyjnej struktury wsi, całkowita kontrola nad wszelkimi środkami życia społeczno-politycznego oraz duchowego, likwidacja wolności słowa i myśli, masowe represje przeciwko narodowo ukierunkowanej inteligencji- wszystko to negatywnie wpłynęło na Kołasa jako na twórcę. Stał się on zakładnikiem systemu, mimowolnym propagatorem socjalistycznego realizmu, uznawanego za kategorię estetyczną, choć będącego w istocie wyrazem określonych potrzeb politycznych.

W 1926 roku Kołas rozpoczął prace nad poematem Na szliachach woli, dotyczącym ciężkich warunków życia w okresie I wojny światowej, ich wpływu na formowanie nastrojów sprzeciwu wśród mas ludowych i w efekcie jednoznacznej postawy wobec bolszewików w okresie rewolucji roku 1917. Nad utworem tym poeta przeprowadził masę rozważań, wkładając w niego wiele pracy tak w latach 30., jak i 50., nie udało mu się jednak go ukończyć. W twórczości Kołasa lat 30. obecne jest również zagadnienie kolektywizacji. Główny bohater jego dość schematycznej powieści Adszczapieniec (1930–1931, wydana w 1932) po długich wątpliwościach dochodzi jednak do wniosku o przewadze gospodarki kolektywnej nad indywidualną. Dodatkowo w okresie tym J. Kołas zwrócił się ku dramatycznym wydarzeniom I wojny światowej- w sztuce Wajna wajnie (1927–1931, ostatnia redakcja w 1938), powieści Drywa (1933) oraz stworzonej na jej podstawie sztuce U puszczach Palessia (1937). W 1940 rozpoczął prace nad poematem Rybakowa chata, opowiadającego o życiu białoruskiej ludności, która znalazła się w granicach Polski i jej walce o swe prawa. W tym okresie Kołas oddaje się również sztuce przekładu z języka rosyjskiego, ukraińskiego oraz polskiego. Wśród dokonanych przez niego ówcześnie przekładów znajduje się Połtawa Puszkina, utwory Lermontowa, Mickiewicza, Szewczenki, Tyczyny i innych.

Okres II wojny światowej

Po napaści Niemiec na Związek Radziecki poeta mieszkał w Klaźmie pod Moskwą, Taszkencie, samej Moskwie. W wierszach tego okresu (tomiki Adpomścim 1942, Gołas ziamli 1943), poematach Sud u liesie (1942), Adpłata (1943–1944 oraz powstałych wówczas artykułach publicystycznych Kołas wychwalał patriotyzm, heroizm radzieckiego ludu, obnażał skierowaną na nienawiść do człowieka istotę faszyzmu. W 1944 artysta otrzymał tytuł Zasłużonego Działacza Nauki Białorusi. W końcu 1944 roku powrócił do Mińska.

Okres po II wojnie światowej

Po II wojnie światowej, od połowy lat 40. aż do końca życia, J. Kołas pracował w Akademii Nauk Białorusi, był znanym działaczem społecznym, deputatem Rady Najwyższej ZSRR oraz Rady Najwyższej BSSR, członkiem KC KPB oraz ogólnozwiązkowego Komitetu do spraw Nagród Państwowych w Dziedzinie Literatury i Sztuki, przewodniczącym Białoruskiego Komitetu Obrony Pokoju i członkiem odpowiedniego Radzieckiego Komitetu. Posad swych Kołas nigdy nie traktował jak formalne synekury, ale głęboko przejmował się zawsze problemami zwykłych obywateli, pragnął reprezentować interesy zarówno ich, jak i całego narodu białoruskiego. W 1956 sporządził list skierowany do najwyższych instancji partyjnych, w którym wyraził zaniepokojenie z powodu położenia języka białoruskiego w życiu społecznym, proponując jednocześnie środki jego obrony.

W latach 50. Kołas w charakterze redaktora naukowego uczestniczył w przygotowaniu pierwszego wydania Słownika rosyjsko-białoruskiego (1953). W 1954 zakończył prace nad powieścią Na rostaniach, w której opisał wydarzenia lat 1906–1911. Stała się ona ostatnią częścią trylogii o tym samym tytule (po utworach U palieskaj puszczy oraz U hłybi Palessia).

Został Odznaczony m.in. pięciokrotnie Orderem Lenina, Orderem Czerwonego Sztandaru oraz Orderem Czerwonego Sztandaru Pracy.

13 sierpnia 1956 J. Kołas zmarł w trakcie pracy za swym biurkiem. Pochowany został na Cmentarzu Wojskowym w Mińsku.

Pseudonimy

Jakub Kołas pisał również pod innymi pseudonimami, wśród nich znajdowały się: Aharak, K. Adzinoki, K. Aleucki, Andrej <<sacyjalist>>, K. Biełorus, Tamasz Budawa, Hanna Hrud, Taras Huszcza, Dziemianou Huz, Piotruś Dziahiel, Dziadźka Karuś, Dubowy List, Hanna Krum, Kudiesnik, Karuś Łapać, Liewy, Liesawik, Marcin z-za reczki, Mikałajewiec, M. Mickiewicz, Nadniomaniec, Narodnyj uczitiel, Swój czaławiek, Stary szut, Iwan Torba, a także kryptonimami: Т.Г.; К.; Я.К-с; К.М.; К.П-ій i innymi.

Pamięć o poecie

W latach 1959–1965 przyznawana była Nagroda Literacka imienia J. Kołasa. Od 1972 przyznawana jest Państwowa Nagroda imienia J. Kołasa za najlepsze prace prozatorskie i literaturoznawcze. Jego imię nosi Miński Kombinat Poligraficzny, Instytut Językoznawstwa Narodowej Akademii Nauk Republiki Białoruś, Witebski Teatr Dramatyczny, Centralna Biblioteka Naukowa Narodowe Akademii Nauk Republiki Białoruś i szereg innych bibliotek. Imię Kołasa nosi wiele szkół, placów i ulic na Białorusi. Ulica Jakuba Kołasa znajduje się również w polskim mieście Hajnówka.

Pomniki poety znajdują się w Mińsku (na nazwanym na jego cześć placu), we wsi Mikałajeuszczyna, w Nowogródku, w miejscowości Płoskaje w rejonie tołoczyńskim. Popiersie poety obejrzeć można w Nieświeżu. W Mińsku funkcjonuje Państwowe Literacko-Pamiątkowe Muzeum J. Kołasa, którego filie znajdują się w Okińczycach, Smolnie, Mikałajeuszczynie i miejscowości Olbuć.

Linki zewnętrzne
  • Strona poświęcona twórczości Jakuba Kołasa (w języku białoruskim)
  • Postać poety w obrazach, rzeźbach oraz ilustracjach
  • Pieśni XXVI i XXVIII z poematu Nowaja Ziamla w tłumaczeniu Czesława Seniucha

y-kolas

JAKUB KOŁAS
NOWA ZIEMIA
(Новая зямля)
PIEŚNI XXVI, XXVIII
przełożył Czesław Seniuch
XXVI

SZUKANIE ZIEMI

W Pareczczu żyli lat niemało.
Lecz przestał cieszyć już Michała
Ten kąt, choć swojski był i miły,
Choć swą urodą go nęciły
Te lasy, łęgi, pola, jary,
Brzeg rzeki, nad nią dęby stare…
Lecz co po pięknie, gdy jest cudze,
Gdy złudy tylko w nas rozbudza
Jak błędny ognik w mroku nocki,
Niby przyjazny, lecz czartowski.
Bo cała ziemia ta bogata
Przynależała do magnata,
Do księcia pana Radziwiłła.
A ty, dopóki w tobie siła
I sprawność jest, masz służyć panu
Na łaskę i niełaskę zdany,
Pokornie pochylony nisko
Dla kromki chleba, dla ogryzka!
Czy to możliwe, by do skonu
Człowiek był w kierat zaprzężony
I jak to bydlę traktowany,
Z miejsca na miejsce przeganiany?
Bo nie ma w panu krzty współczucia:
Zechce – przegoni i wyrzuci
Z tej tu zagrody, z tej chaciny,
Nie zważy dzieci ni rodziny.
I choć ci wolno żyć na świecie,
To jesteś jak ta ryba w sieci:
Nie masz swobody ni rozpędu
I twoje dzieci tak żyć będą,
I świat przed nimi jest zamknięty,
Boś goły, jak turecki święty.

Gdzie znaleźć wyjście, wybawienie
Z tej nędzy, z tego zniewolenia?
Jedno jest wyjście: własna rola
I własny chleb z własnego pola.
Oto osnowa, podwalina
Pod własny los, pod dom rodzinny.
Ziemia nie zwiedzie cię, nie zdradzi,
Ziemia pomoże i doradzi.
Ziemia ci wolę da i siły,
Wierna ci będzie do mogiły,
Ziemia twych dzieci los odmieni
I w ojcowiźnie zakorzeni.

Michał w codziennym wędrowaniu,
W długich godzinach samotności
Podczas obchodu pańskich włości
Nad jednym biedził się pytaniem:
Jak zdobyć ziemi łan na własność?
Ziemia mu była gwiazdą jasną,
Ona wabiła go, nęciła
Z przemożną nieodpartą siłą:
Osiąść w zagrodzie własnej, swojej,
Matecznik własny mieć, ostoję!

Michał uparcie, rok po roku
Szedł za tą gwiazdą swą wysoką.
Coraz się skąpszym robił sknerą:
Lepiej poskąpić sobie teraz,
Chleba ze smalcem zjeść kawałek,
Żeby kopiejka pozostała,
Żeby uskładać rubel nowy
I do sakiewki skrzętnie schować.
Oszczędzał stale i na wszystkim
I oszczędzania uczył bliskich.
Z zabiegliwością liczykrupy
Wydatki sprawdzał i zakupy.
I grosz do grosza tak pomału
Zebrali trochę kapitału
Na ten węgielny pierwszy kamień
Nad swej zagrody granicami,
Na miedzy pierwszej swego pola,
Na której skończy się niewola
Pod łaską pańską na pstrym koniu,
Co chłopa wciąż w chomąto goni…
A na pohybel jegomości!
W wyniku długich przewąchiwań,
Rodzinnych sprzeczek, jak to bywa,
Wokół nadziei rozbudzonych:
By nie znać służby ani pana –
Ziemia już była wyszukana.
Michał opisał ją sto razy,
Malował piękne jej obrazy,
Jakby już żył w tym swoim zwidzie,
Choć nigdy ziemi tej nie widział;
Lecz przecież, mówiąc między nami,
Kto kiedy stanął w raju bramie?
A tak go pięknie malujemy,
Że aż rozkoszy doznajemy…
Wybaczcie mi tę moją szczerość,
Lecz myśląc o tym wszystkim nieraz
Pytanie sobie wręcz zadaję:
Czy to nie bujda jest z tym rajem?

Ale już czas! Już pora w drogę,
Pora własnego szukać progu,
Dopóki świeże jeszcze siły
I zdrowie człeka nie zdradziło.
Popatrzeć czas na działkę ziemną
I przestać kalkulować w ciemno
Całego sens postanowienia.
Niech się pokaże sama ziemia,
Niech powie swoje własne słowo,
Własną urodą swą i twarzą.
To więcej znaczy, więcej waży
Niż opowieści i rozmowy.

Pod samą jesień, przed siewami,
Zasobni groszem i radami
Michał z Antosiem wóz zebrali,
Zaprzęgli konia, odczekali
Chwil parę zgodnie z obyczajem
I oto w drogę wyruszają.
A droga, dal i las nieznany
Białym zasnuły się tumanem.
Ech życie, życie ty człowiecze!
Wśród pokręconych brzegów cieczesz,
Co rusz to wciągasz w wir burzliwy.
Zaginie w tobie, kto strachliwy!
– No, będziem jechać! – Jedziem, bracie! –
I cicho się zrobiło w chacie,
Do której obaj choć na chwilę
Weszli i głowy swe odkryli,
Kłaniając się przed ikonami.
– Bywajcie zdrowi i Bóg z wami!
– Wracajcie zdrowo! Jedźcie z Bogiem –
Matka im życzy już za progiem.
Na wóz mężczyźni powsiadali,
Ruszyli koniem, pojechali
Na lewo, wprost na dąb sędziwy.
Siwek potrząsnął jasną grzywą
I parsknął raźno raz i drugi,
Widać, daleki szlak i długi
Przeczuwał w swojej końskiej duszy,
Bo równym truchtem naprzód ruszył
Murawą miękką poszczypaną.
Aleś z Kostusiem znad parkanu
Patrzyli za nim w ślad w milczeniu
I dziwne jakieś zasmucenie
Na twarzach im się malowało
I serca smutkiem omraczało;
Zdawało im się, że nad nimi
Troskami nawisają swymi
Ten stary dąb, sędziwa chata
I wierzba w łące rosochata,
I ciemny las, i samo niebo.
Czego tym ludziom jeszcze trzeba?
Wciąż się za ziemią uganiają,
Na końcu świata jej szukają.
Czy tu im ciasno, ziemi mało,
Czy już obsiali rolę całą?
Roboty nie ma sierp i kosa?
Czy tu nie pięknie w rannych rosach
Zagony się ozimin jarzą
Jak najcudniejszych obraz marzeń,
Jak nieśmiertelny symbol krasy?
Czyż nie dorodne tutaj lasy,
W których i grzyby, i maliny,
I ptactwa pełno, i zwierzyny?

O święta naiwności dzieci!
Cóż wy o ludzkich losach wiecie?

Zresztą mężczyznom na podwodzie
Musiała też po głowach chodzić
Niepewność jakaś i zwątpienie,
Bo długo tkwili w zamyśleniu,
Jak gdyby każdy z nich z osobna
Rozmawiać wolał z samym sobą.
A że nie słychać przy tym słowa,
Nie zgadniesz o czym ta rozmowa.

Pomińmy teraz krajobrazy,
Które mijają w czasie jazdy,
Gdy wokół wszystko wciąż się zmienia,
Jak ich nastroje i wrażenia;
Do tego wszystko, co się mija,
Swym własnym innym rytmem żyje.
Co jednak też zaznaczyć muszę:
Mężczyznom pojaśniało w duszach,
Bo droga oczy radowała!
Słucczyzna wokół nich leżała,
Kraina żyzna i bogata,
I ludzie żyli tu zamożnie,
Co łatwo widzieć było można
Po tych wiatrakach, co z wiatrami
Gawędzą żwawo ramionami,
Po tych obejściach i po chatach
Ukrytych w sadach i ogrodach,
W których i tytuń rósł i dynie,
Po gumnach wielkich jak świątynie,
Po staroświeckich „aziarodach” –
Krzyżakowatych urządzeniach
Do bujnych traw i zbóż suszenia.
No i te lipy, te topole!
Oko ich objąć nie wydoli:
Potężne, rozłożyste, stare,
Gawędzą z niebem! Nie do wiary!
Z daleka hen je już widzieli,
A teraz z bliska – oniemieli:
– Olbrzymy jakieś! Co za siła
W niebo te wieże wywyższyła?
– To ziemia, bracie, tak je goni!
A równa jaka – jak na dłoni!
Na takiej ziemi siać i zbierać!
Na takiej żyć i nie umierać! –
Tu nawet chłopi spotykani
W siermiędze lnianej czy sukmanie
Wszędzie przyjaźnie ich witali
I dobrym okiem spoglądali,
Co tym mężczyznom było miłe
I szczerą radość w nich budziło.
To tu, to tam chutory małe
Jak by się do nich uśmiechały!
Tam się wiatraki obracają,
Tu krzyże za wsią na rozstajach –
Wszystko sprawiło, że wędrowcy
Czuli się tu jak nie wśród obcych,
Lecz jak wśród krewnych dobrze znanych.

Wreszcie trzeciego dnia na rano,
Bo jednak trochę pobłądzili
I ze dwie mile nałożyli,
Do mety się dotelepali,
By ujrzeć to, czego szukali.
Michał zlazł z wozu, rzucił okiem
I do obejścia miernym krokiem
Ruszył na chatę się kierując
I jej niemłody wiek zgadując.
Podwórze niezbyt było ładne,
Zabudowania też nieskładne,
Budynki jakby między sobą
Żywiły jakąś niechęć wrogą,
Bo każdy swego miejsca broni
I od sąsiada swego stroni,
To odganiając go uparcie,
To klejąc się do niego zwarcie;
Dokoła chaty pełno brudu,
Ją samą też podziwiać trudno:
Skraj strzechy obskubany, krzywy,
Opada prawie że w pokrzywy,
Szczyt pleszowaty, stok omszały,
Komin nad strzechą w szczerbach cały,
Słowem nie chata a rudera.
Zresztą nie w chacie był interes,
Bo chatę można dziesięć razy
Przerabiać jak się komu marzy
I rychło zrobi się wesoła
Nawet waląca się stodoła.
Michał ją znów ogarnął okiem:
– E, głupstwo chata, las pod bokiem,
A w lesie żerdzie i grubizna.
Co najważniejsze – ziemia żyzna
Żeby się tutaj nam trafiła!
Oto w czym przyszłość, w czym jest siła! –
To pomyślawszy, swym biczyskiem
Zastukał Michał w okno niskie.
Wnet w odpowiedzi na stukanie
W chacie skrzypnęło wpierw posłanie,
Coś się podniosło nad barłogiem
A potem zaszurały nogi.
Na hałas nieoczekiwany
Gospodarz zwlókł się rozespany,
Podobny z chodu do indyka.
– Czy mieszka tu Fiedos Chadyka? –
Zapytał Michał. W odpowiedzi
Fiedos się jakby strasznie biedził,
Zanim wydusił z ociąganiem:
– Mieszka. A skądeście, waspanie
I kto będziecie, jegomościu? –
Gospodarz teraz pyta gościa,
Próbując go rozczytać z twarzy.
– Z daleka, panie gospodarzu,
Ze cztery mile za Nieświeżem
(Jak gdyby Nieśwież był Paryżem,
Szeroko znanym w świecie całym!),
Kawał się drogi przejechało!
U nas u ludzi na językach,
Że na swą ziemię pan Chadyka
Po okolicy kupca szuka.
Czy prawda to? – Ach taka sztuka!
To poczekajcie, kiedy łaska! –
I jakby Michał go pogłaskał,
Chadyka całkiem rozbudzony
Jął miotać się na wszystkie strony
I jak był przedtem skrępowany
Widokiem ludzi nieczekanych,
Tak po tym teraz ani cienia.
Wdział na ramiona kożuch w sieni:
– Zachodźcie no, panowie braty,
Zachodźcie, prosza was, do chaty…
Ach, wy z konikiem?.. Zajeżdżajcie
I pod stodołą go stawiajcie,
Tam z boku, koło starej słomy! –
I jak znajomy ze znajomym
Gawędzą, sobie wzajem radzi,
I tamta obcość już nie wadzi.
Ni śladu fałszu ni chytrości
Ni u Chadyki, ni u gości.
Opadły nieufności pęta
I w sercach radość jak we święta.
– Podjeżdżaj koniem bliżej, bliżej,
Starczy mu miejsca tu i spyży
Za owsianymi, za snopami,
Jadły je muchy z komarami!
Tam poplon świeży jest i wyka.
Coś niecoś jeszcze wart Chadyka! –

Wyprzęgli konia, wóz schowali
I się na dobre rozgadali,
Nie mogąc skończyć tej rozmowy,
Bo wciąż tematy były nowe:
Poruszą jeden – już go zmienia
Inny, też warty rozważenia,
Jak jest, a jak powinno być,
By człowiek jakoś mógł z tym żyć.
Z każdej rozmowy zawsze można
Czegoś wywiedzieć się z ostrożna,
Coś, co półsłówko jakieś wyda,
Coś, co się może w życiu przydać,
Na co człek spojrzy innym okiem,
Albo obróci drugim bokiem.
Na przykład jasne się zrobiło,
To, co Chadykę przymusiło
Sprzedać zagrodę swą i ziemię,
Jakie go ciężkie zmogło brzemię.
– Bóg nie obdarzył mnie synami,
Jadły ich muchy z komarami!
Bez synów – z nikąd dopomogi,
A sam ja słaby już na nogi,
Siły w nich całkiem nie ma, bratku,
Nie ma, minęły tamte latka,
Gdy z pługiem zmagał się Chadyka
Lepiej od wołu czy od byka.
A ziemia, bracie, tu jak złoto,
Chlebem odpłaca za robotę.
Tylko wiadomo, bracie miły,
Że potrzebuje w rękach siły,
A nie mam jej, widzicie sami,
Jadły ją muchy z komarami!
A zresztą powiem szczerze wam:
Skłonność do handlu większą mam,
Niż do tej ziemi mam miłości.
Dlatego właśnie, moi goście,
Zagrodę sprzedać umyśliłem. –
W słowach Chadyki tyle było
Szczerości, prawdy, przekonania,
Ża nasi kupcy bez szemrania
Głowami mu przytakiwali,
Choć po swojemu miarkowali:
„Czy ty nam prawdę tu przedstawiasz,
Czy gruszki nam na wierzbie wmawiasz?”
– Idziem do chaty, goście mili!
Nie grzech by było się posilić
Choć wereszczaką i blinami,
Jadły je muchy z komarami!
Może by lepiej, gospodarzu,
Jak się okazja taka darzy,
Rzucić nam okiem na twe pole? –
Rzekł Michał. – Jeśli taka wola,
Idziem popatrzeć. Toć tu blisko,
Ziemia jak matka nad kołyską
Do dziecka śpieszy z ramionami,
Jadły ją muchy z komarami!
Tu miedza jest, początek włoki,
Aż tam, pod las, jak sięgnąć okiem.
Tam łąka. Siano z niej jak piwo,
Zapachów, smaków w nim na dziwo,
Choć swatów częstuj nim czy popa!
A żyto! Nie podźwigniesz snopa!
O tutaj rżysko: jak po trzcinie,
Nie jak po waszej tam zbożynie
Na mińskich piachach zamorzonej.
Znam ja te wasze piaski płone,
Zdeptałem swymi je nogami,
Jadły je muchy z komarami!
Tu ziemia żyzna, skiba rodna,
Tu, bracie, groch jak bób dorodny,
A gryka jaka! Jak ta łoza!
Jęczmień się sypie bez nawozu!..
Mieć tylko siły, ręce, zdrowie
I gospodarski rozum w głowie
I ziemia człeka tu ozłoci,
Tyle wdzięczności w niej, dobroci!
Tu szybko, bracie, będziesz panem
Z groszem w kalecie uskładanym.
Tu wszyscy chłopi – bogaczami,
Jadły ich muchy z komarami!
Gdy na niej parę lat posiedzą,
Nawet z półwłoki sękacz jedzą! –
Szedł tak przed nimi pan Chadyka
Nie skąpiąc gardła ni języka,
Chwaląc swe włości łan po łanie,
Jak swat dziewuchę na wydaniu.
Antoni mało co go słuchał.
On więcej patrzył, więcej niuchał,
Badał, czy ziemia ta pod sochą
Matką im będzie, czy macochą,
Czy nie pakują się w kabałę.
I jego szare oczki małe
Spod ciemnych brwi czytały z ziemi,
Z podglebia głębi, spod korzeni,
Co w sobie kryje, co jest warta.
Bo ziemia jest jak księgi karta:
Głupi zobaczy papier brudny,
Mądry z niej czerpie jak ze studni.
Tak i Antoni czytał znaki
Znaczące żyzność jej i braki.
Tu butem kopnie gleby skibkę
Lub skruszy w ręku grudkę sypką,
Rozetrze w dłoni swej palcami,
Powącha, omal tknie wargami
I wie już, że to żyzna gleba,
Tylko pochodzić przy niej trzeba,
Trudu tu trzeba i nie mało,
By jak należy plonowała.
– Pola w odłogu u waspana,
Chwastem od lat poprzerastane.
Patrz pan, jak perz się w ziemię wgryza,
On bardzo żyzność jej obniża.
A tu już wdał się oset dziki –
Antoś tak mówi do Chadyki.
– A gdzie się perz jak tutaj pleni,
Niełatwo go się wykorzeni,
Nieprędko grosz poczujesz w dłoni.
– Pluń na to, bracie mój Antoni!
Rok-dwa orania, bronowania
I perzu śladu nie zostanie!
Już wam mówiłem, bracie miły,
Że mnie po prostu zbrakło siły.
A ziemia przecież potrzebuje
Chodzenia, pracy doglądania
I co tu gadać: pokochania!
Wtedy cię szperką potraktuje
I świeżeniną z kiełbasami,
Jadły je muchy z komarami!
– Co tak, to tak – Michał się zgodził. –
Jeszcze się taki chłop nie zrodził,
Co w dzień powszedni, niczym w święto,
Pieczone jadałby kurczęta.
Lecz tam, gdzie pole zadarnione,
To tam i święto przeposzczone.
Długo trza orać te odłogi,
Nim człowiek stanie tu na nogi! –
Tak bracia już od pierwszej chwili
Jak mogli i jak potrafili
Zbić cenę gruntu się starali,
Choć jeszcze nawet jej nie znali.
A ziemi była cała włoka.
Michał mniej więcej tak na oko
Do tej transakcji się przymierzał.
Chwilami w nią nie bardzo wierzył,
Lecz widzieć chciał oczyma duszy,
Jak na swe własne pole ruszy
Jesienią zasiać oziminę
Na własny chleb dla swej rodziny…
Miał tuż przed sobą przyszłe łany:
Na wzgórku gaik stał mieszany,
Zapraszający już jak gdyby
Na te wrześniowe swoje grzyby.
Wzdłuż rzeczki wiła się dolinka.
Rzeczka srebrzyła się w olszynkach,
A za nią chaty z chutorami,
To pojedyncze, to rzędami
Porozsiadały się na polach,
Albo w nadrzecznych tkwią zakolach.
Widać, że chłopstwo tu bogate,
Że można zdobyć tu dostatek.

Przeszli się bracia granicami,
Przyjrzeli się ze szczegółami
Stanowi roli i dobytku
I ile mieliby pożytku,
Gdyby to kupić i tu osiąść.
Zwrócił się Michał do Antosia:
– Powiedz no, co ty myślisz, bracie,
O gospodarstwie tym, o chacie? –
Michał się niby pyta, ale
Sam do tej ziemi aż się pali
I ma już prawie przed oczami
Jak na niej tutaj są panami.
– Tu ziemia, bracie, jak ta sadza!
Można się w ciemno na nią zgadzać.
Czarnoziem tłusty jak cholewa!
Lecz nie wiesz, co on nam zaśpiewa,
Czy grosza nam wystarczy na to,
Bo w sakwie przecie niebogato… –
Długo się jeszcze naradzali
I ku zagrodzie się zbliżali.
– Prosim do chaty, kiedy łaska,
Bo już gotowa i popaska –
Chadyka wyszedł na spotkanie
I woła gości na śniadanie.
Antoni koło wozu stanął
I wyjął torbę zeń wypchaną.
Z dworu do chaty wszedłszy goście
W gęstej znaleźli się ciemności,
Schylając głowy pod powałą,
Z której pajęcza sieć zwisała.
Wzdłuż ściany – ławy z dech sklecone,
A wszystko szare, zakurzone,
Klepisko krzywe, w dziurach, w jamach,
Futryny i okienne ramy
Wyżartym wzorem czerw poznaczył…
Wprost obraz nędzy i rozpaczy!
– Prosza do stołu, prosza siadać!
Zdrożeni pewnie, czas pośniadać. –
Sama Aksinia Fiedosicha,
Kobietka drobna, skromna, cicha,
Obrusem białym stół nakryła
I poczęstunek postawiła:
Wniosła ogromne patelnisko,
Na którym skwierczy, dymi, pryska
Skwarkami jajecznica świeża.
Bąbelki białka nabrzmiewają,
Podchodzą parą, rozpękają
I pyszny zapach w nos uderza…
Dla przypieczętowania sprawy
Chadyka sięgnął w głąb pod ławę,
Wziął flaszkę, stawia ją na stole
Na pożegnanie ze swym polem.
Gdy czarka przeszła parę razy
Z rąk gości w ręce gospodarza,
Kompania wnet się rozgwarzyła,
Bo już dla wszystkich jasne było,
Że gospodarze jak i goście
To ludzie szczerzy są i prości,
Jednako kłamstwa nie uznają,
We wzgardzie wszelką chytrość mają
I od początku do tej chwili
Jakby się z sobą spokrewnili.
Na zmianę pili, rachowali,
Ściskali się i całowali.
– Kocham was, bracia! – rzekł Chadyka. –
Ja sam spod Mińska. Gdy spotykam
Mińczuków, chcę przyjaźni z wami,
Jadły was muchy z komarami!
I tylko jednym wam przyrzekam,
Żebym tak nocy nie doczekał,
Sprzedać swą ziemię, chatę z dworem,
A sam ja się za handel biorę,
Świniną będę ja handlował.
Ot com ja, chłopy, skombinował!
– Fiedosie, bracie! – mówi Michał, –
Czas przybić targ. Nie kuśmy licha.
Podaj mi rękę, masz tu moją! –
Fiedos mu podał rękę swoją
I jęli targu już dobijać.
Już obejmują się za szyje,
Już przyjaźń obiecują wzajem
I miłość wieczną przysięgają.
– Dam trzy tysiące. Bierz, Fiedosie. –
Fiedos podrapał się po nosie
I ważył długo w swojej głowie
Jaką Mińczukom dać odpowiedź.
Zapadła ciężka cisza w chacie.
– A niech już będzie, panie bracie! –
Wystękał Fiedos jak na męce.
Na znak ugody – spletli ręce,
Antoni przeciął. Koniec sprawy.
– Niech Bóg nam będzie tu łaskawy!
– Ta ziemia zrobi was panami,
Jadły was muchy z komarami!

XXVIII

STRYJEK W WILNIE

Jeszcze się wagon nie zatrzymał,
A już się wszczęła krzątanina:
Lud miota się, pakunki liczy,
Tam pomykają gapowicze,
Tu państwo swe walizki składa
I łuby, w których tkwią pokłady
Kapelusików, garderoby
Hożym panienkom dla ozdoby
I dla przemyślnej korektury
Drobnych pomyłek ich natury.
Pośród mrowiących się podróżnych
Z panów i z ludu, w strojach różnych,
Jest i stryjowa chłopska szatka
I kaszkiet wielki jak oładka.

Parowóz stanął. Tłum tunelem
Pod dworcem taszczy swe manele,
A stryj w wezbranym tym potoku
Z torbą na kijku płynie z boku
I dziwi się wśród gwaru, szumu,
Że pierwsze widzi takie tłumy
Panów dostojnych i bogatych
I czynowników tak brzuchatych,
Że człek by wrąbał bułkę z mlekiem,
Zanim by obszedł taką bekę;
„Idą odęci jak ropuchy
I nóg nie widzą za tym brzuchem,
Karki im drżą jak studzienina,
Ziemia pod nimi się ugina.
Ileż tu panów! Boże miły!
Policzyć ich nie starczy siły!
A wąsy jakie, jakie brody!
Wstawić takiego do ogrodu
I żadna kawka, żadna wrona
Nie śmie łasować na zagonach!
Gęby im błyszczą, jak pod lakiem,
Znać, że im żyje się ze smakiem” –
Rozważa w duchu stryj Antoni: –
„A jakie panny! Jak piwonie!
Idą, jak gdyby skrzydła miały
I ledwo ziemi dotykały.
Cóż, w tym ich cała życia sztuka:
Motyle miejskie, córy bruku,
Rosną jak kwiaty w szczęsnej doli,
Nie muszą chodzić z sierpem w pole,
Gdzie skwar urodę zżera wszystką,
A stopy rani ostre rżysko.”

A stryjo nasz przez tłum niesiony
Bardziej pod nogi niż na strony
Spoglądał, nagłym strachem zdjęty,
By nie oskrobać komuś pięty.
A stukał swymi buciorami,
Jak koń podkuty kopytami.
Zdawało się, że sam ten stuk
Niechybnie kogoś zwali z nóg.
Tunelem sunąc aż na dworzec,
Dziwił się wielce stryj niebożę
Całej przemyślnej tej budowie,
Robocie dobrej, porządkowi,
Tym przejściom, tej posadzce, ścianom,
Poręczom politurowanym…
A nad tym wszystkim, nad głowami
Stacja huczała pociągami.
Ot jaki rozum ludzie mają!

Tymczasem tunel się rozdwajał
I lud siermiężny zwartą ławą
Pociągnął korytarzem w prawo,
A państwo w lewo ważnie idą,
Gdzie się nie muszą stykać z bidą,
Cuchnącą dziegciem, łojem w dzbanach,
Niemytą, w świtkach połatanych.
A gdy już wyszedł stryj na miasto,
To jakby sądny dzień dlań nastał:
Piekło dokoła, tłok, jak licho,
Duchota, nie ma czym oddychać;
Tłum kipi przy tramwaju konnym,
Na bruku stukot podków dzwonny,
Turkot powozów, fiakrów wkoło,
Krzyki woźniców-bałagołów –
Przeróżne te odgłosy głośne
Rwetes czyniły wprost nieznośny,
Że mało uszu nie rozsadzał,
Na chłopskie serce cisk sprowadzał.
A gawiedź gna, jak do pożaru,
Aż gną się pod nią trotuary.

Ech, ludu Boży! Jaka siła
Ciebie w galopy te wprawiła?
Czego tu szukasz, za czym pędzisz?
Jaki niepokój ciebie gnębi
I dokąd wiodą twoje drogi?
Skąd ta niepewność, ten cień trwogi
Na twarzy twojej odciśnięty
I patrzysz, jakby z krzyża zdjęty?
Nie widać w tobie życzliwości
I radość w oku nie zagości…
Wali ten lud, przed siebie wali,
Jak woda z gór, jak morskie fale,
Młodzi i starzy, panny, chłopcy,
Choć obok siebie – sobie obcy,
Każdy za swoją złudą goni.
I w tym natłoku stryj Antoni
Też poczuł się osamotniony
Jak ziarko w ziarnach zagubione.
Nieraz stryj bywał w puszczach, w borach,
Na leśnych znał się rozhoworach
A i z dębami sędziwymi
Gawędził często jak z krewnymi;
A tutaj obcy, tu nieznani
I on nieznany, obcy dla nich,
I obca wokół okolica,
Na kamienicy kamienica,
Że na przechodnia napierają
I całe niebo zasłaniają.
Idzie tak stryjo i na bruku
Sam za dziesięciu robi huku.
A gdzież ten bank? Jak tu go znaleźć?
W pobliżu gdzie, czy może dalej?
Pewnie nie znajdzie go i czuje,
Że cały Boży dzień zmarnuje.
A strach zaczepić byle kogo
I raptem pytać się o drogę,
Sami panowie tu nadęci
I żaden swojak się nie kręci,
Nigdzie ni świtki, ni siermięgi.
Końca nie widać tej mitręgi.
Zapytał stryj jednego typa,
Który na niego okiem łypał,
To ten mu takie bluznął słowa,
Że stryj nie wiedział, gdzie się schować.
Tym bardziej więc pośpieszał kroku,
Zwłaszcza, że właśnie wpadł mu w oko
Panek z laseczką, pod krawatem,
Z bączkiem na czapce, zuchowaty;
Dogonił Antoś go skwapliwie
I w oczy mu zagląda chciwie.
Lecz panek jakby nie dostrzega,
Że chłopek drogę mu zabiega
I czegoś odeń oczekuje.
Idzie, laseczką postukuje.
Stryjo się przygiął, prawie klęka
I tknął nieśmiało pana w rękaw:
– Panoczku, powiedz, jak daleko
Ten ziemski bank? – Nie długo czekał
Stryj na odpowiedź franta tego:
– Wal, chłopie, z tym do stójkowego! –
Rzekł i pośpieszył w swoją stronę,
Jakby się poczuł zniesławiony
Rozmową z chłopem w oczach panów
Kapeluszastych, glancowanych.
„Ależ rozpuścił swoje chody!
Jak diabeł od święconej wody!”
Uśmiechnął się nareszcie Antoś,
Obrzucił wzrokiem panów-frantów,
Jakby im mówił: „I wśród śmieci
Znajdzie się zawsze coś, co świeci.”
Patrzył już wkoło ze spokojem.
„E tam! Nikogo się nie boję!”–
Nie wiedzieć skąd się wzięła śmiałość
I w sercu mu poweselało,
Rozluźnił plecy, wyprostował
I szyldy już sylabizował,
Bo przecie stryj do szkoły chodził,
Palcem po bukwach się nawodził!
Właśnie odczytał z szyldu: „Skup”,
Gdy raptem coś go w głowę łup!
Oberwał w ciemię! Jakaś siła
Z chodnika go na bruk zwaliła!
Omal se gęby nie rozkwasił…
Gdy wreszcie po niejakim czasie
Do kupy trochę się pozbierał,
Zrozumiał, co to za cholera:
Spojrzawszy w górę na ten „Skup”,
Ciemieniem swoim wyrżnął w słup!
I z tego bólu i przestrachu
Zamiotał się jak szczupak w saku.
– A niech ich wszystkich grom zapali!
Tyle tych słupów nastawiali! –
Na miejskich rajców stryj pomstuje
I brud ze świtki otrzepuje.
Wreszcie, gdy całą złość wyprychał,
Ruszył przed siebie. Co za licho?
I z tej, i z tej i z tamtej strony –
Zewsząd jest murem otoczony!
Oszołomiony widać był,
Pomylił mu się przód i tył,
Musiał się w ślepy wbić zaułek:
Tramwaje konne, bałaguły,
Przechodnie, gwar, ulica cała
Gdzieś się zgubiła, zapodziała!
Tłucze się stryj jak sum wąsaty,
Wpędzony między brzeg i tratwy,
Bo ujść nie zdążył do kołbani
W swą głąb bezpieczną pod karczami.
„Jak to tak wyszło i dlaczego?
Choć gwałtu krzycz do stójkowego!
Toż to nieczysta jakaś siła!”
Strach Antosiowi się zrobiło
I w położeniu bezwyjściowym
Już się rozglądał za stójkowym,
Klnąc miasto z jego pułapkami
I wszystko wkoło w żywy kamień.
I złość go taka ogarniała,
Że krwią mu oczy przesłaniała,
Że gdyby miał, to wziąłby słomy
I puścił z dymem mury, domy,
Co zewsząd mu na drodze stają
I świat szeroki zamykają.

Minęło minut ze dwadzieścia,
Zanim z zaułka znalazł przejście
I z matni tej się wykaraskał
W wielojęzyczny rwetes miasta.
Tylko że szyldów już nie czyta,
Wygląda jeno w masie zbitej
Ulicznych tłumów – stójkowego.
O, właśnie jest! Już go dostrzega:
Stoi barczysty, strojny, młody,
Lustruje tłum, jak pastuch trzodę,
Porządku patrzy po ulicach,
Bo to guberni jest stolica!
Schodzi ku niemu stryj z chodnika,
Pośród pojazdów się przemyka,
Oładkę-czapkę w ręku ściska,
– Dzień dobry, panie! – woła z bliska.
– Niechaj pan powie mi łaskawie,
Jak bank ten znaleźć w ziemskiej sprawie?
– Stąd idź, człowieku, dalej prosto
Na tamten kościół z wieżą ostrą.
Za nim się trzymaj prawej strony.
Tam też stójkowy postawiony.
On ci pokaże. Tam bank blisko. –
Stryj się pokłonił panu nisko,
Wdzięczny za jego dobroć taką.
Do serca przypadł mu służaka,
Którego myślał przy szczęśliwym
Obrocie sprawy podjąć piwem
I sałem wiejskim go obdzielić.
Na samą myśl tę poweselał.

Przeszedłszy stryj skrzyżowań parę
I popytawszy młodych, starych,
Wreszcie przed ziemskim stanął bankiem,
Gdzie schody, lśniące niby szklanki,
Krok zamaszysty powstrzymały
I nogi stąpnąć tam nie śmiały.
Stryj skrępowany przed stopniami
Rozważał, jak tu wstąpić na nie.
Bał się, że jego chłopskie boty
Cuchnące dziegciem, sadłem, potem,
Poplamią je, nasadzą śladów,
A „oni” mogą dla przykładu
Wlepić mu sztraf lub wciągnąć w swarkę
I nawymyślać, dać po karku…
Bo wszystko mogą groźni „oni” –
Tak sobie myślał stryj Antoni:
„Oni” – to zła i ciemna siła,
Co pewność swego w nim mąciła;
„Oni” są jak ten dopust Boży,
Co człeka całkiem zgnębić może…
W końcu się zdobył na odwagę:
Zdjął czapkę, wchodzi jak na sztagę,
Stąpając ciężko i mozolnie
I wciąż nie mogąc się uwolnić
Od tego lęku przed panami,
Co w chłopa wgryzał się wiekami.

W przestronnej, widnej, czystej sali
W krąg się panowie przechadzali,
Cygara paląc strasznie długie,
Gawędząc głośno jeden z drugim,
A gdzie się tylko pan pojawi,
Wnet się i sługa przy nim stawi
I ogień poda, i odzienie,
I każde spełni pańskie chcenie;
W kieszeni pan drobnymi brzęknął,
„Dziesiątkę” słudze wtyka w rękę.
A ten się płaszczy aż, jak zwierzę
Za nędzne grosze… Litość bierze!
Ale i sami też panowie
Nie wszyscy tutaj jednakowi:
Jedni – grubasy z kaczym chodem
Wielkie brzuszyska niosą przodem.
Inni jak tyki te chmielowe,
Pozadzierali nosy, głowy,
A inni czegoś wzrok spuszczają.
Są i wieśniacy. W kątach stają,
Jak wszelki lud niższego stanu,
Co w banku drepcze już od rana
I cicho o czymś pogaduje.
Tam właśnie stryj nasz się kieruje.
Podszedł, obecnych zmierzył wzrokiem
I oparł się o ścianę bokiem.
– Siądźcie, sąsiedzie, siądźcie, proszę.
Za „postój” tu nie dają grosza –
Rzekł jakiś łyczek dobrodusznie.
Stryjo na ławce siadł posłusznie,
Dziękując szczerze sąsiadowi,
Siwiejącemu już dziadkowi.
Już też pytają siebie wzajem,
Kto z jakiej wioski, może krajan,
Z jakiej guberni i powiatu.
– Ja tu przybyłem z końca świata,
Spod Stołpców samych. Może znacie?
– Nie, nie słyszałem jakoś, bracie.
– A skądeś sam? – A ja spod Lidy,
Aż z Wielkich, bracie, ja Dziemidów,
A zwą mnie we wsi Hryszka Wieras.
Od wczoraj ja już tu. A teraz
W tym ziemskim banku głupiej sprawy
Nie idzie z miejsca ruszyć nawet.
Ze dwa już lata ja z okładem
Z urzędnikami dojść do ładu
Nie mogę. Tak to jest z panami:
Dla nich ten dobry, kto z dzieńgami.
Jak posmarujesz, to pojedziesz.
Ot, jak tu robi się, sąsiedzie.

Znał dobrze czynownicze sieci
Ten chłop, co natłukł się po świecie,
Bo ziemi szukał z krewniakami
I znał się dobrze z pisarzami.
– Potrzebne pozwolenie z banku.
Bierz, bracie, pióro, pisz podanko.
Albo jak chcesz, naraję tobie
Pisarza, co to lepiej zrobi
I za okrągły jeden złoty
Zdejmie z twej głowy te kłopoty.
– Ach mój ty dobry panie Wieras!
Dziękuję już i będę nie raz
Dziękować jeszcze za przysługę
I póki życia, będę w długu.
– To idziem. – Wstają i ruszają,
Panów z niechęcią omijają
I suną prosto do pisarza,
Co przy stoliku z kałamarzem
„Proszenia” ludziom wypisywał,
Ale z przerwami, widać, bywał,
Bo go na miejscu nie zastali.
– Czym mogę służyć? – z głębi sali
Ktoś do nich woła głosem starczym.
Spojrzeli: był to ten pisarczyk,
Człek niepozorny, chudy, mały,
Kosmaty, wcześnie postarzały.
– A my do pana przyszli właśnie –
Stryj sprawę swoją jął objaśniać
I pilną prośbę mu wykładać.
– Jedną chwileczkę. Niech pan siada. –
Wyjmuje z głębi swej szufladki
Papieru arkusz i obsadki,
Na końcu zaś kuglarskim ruchem
Dobywa pióro spoza ucha
I już nim wodzi nad papierem,
Mruczy pod nosem, skroń pociera –
To czary-mary dla okrasy,
Nim pierwsze legną wykrętasy.
Stryj na te cudy patrzy z bliska
A w garści już złotówkę ściska.
– No i skończone. I gotowe,
Podanko – fertig, jednym słowem.
Czy pan czasami nie piśmienny?
– A jakże! Sami podpiszemy! –
I stryj rozgina swe paluchy,
Próbując ująć pióro kruche,
Wreszcie je trzyma umaczane,
Lecz palce sztywne, jak drewniane,
Wiodą nim bokiem i koślawo,
Nie to, co kosą na popławach
Proste jak strzelił kłaść pokosy!
Lecz pot ten sam jak krople rosy
Wystąpił bujnie mu na czoło,
Nim ten swój podpis złożyć zdołał.
– No, teraz pójdź pan w tamte dźwierze
Przyłożyć stempel na papierze –
Głową kierunek pisarz wskazał
I stryjo za tym drogowskazem,
Podania rulon dzierżąc w ręku,
Podreptał w stronę drzwi zamkniętych.
Otwiera, patrzy: a przy stołach
Pisarczykowie dookoła
Kupkami tkwią, jak gnój na polu,
Wodzą piórami, coś gryzmolą
I niesie się poskrzypywanie,
Jak od korników w starej ścianie.
Do pisarczyka z brodą ryżą,
Co siedział od tych drzwi najbliżej,
Antoś podchodzi dosyć śmiało,
Ale z szacunkiem, jak przystało,
Z pokornie pochyloną głową
Staje przed brodą urzędową.
Burknął czynownik rozeźlony,
Jak nad korytem wieprz spasiony,
Gdy w ryj go kijem raptem dźgnąć.
Lecz papier jednak raczył wziąć.
Brwi ściągnął, podparł się, przeczytał.
– Nieś na ten trzeci stół na lewo! –
Oddał stryjowi papier z gniewem,
Ledwo zębami nie zazgrzytał
I mruknął jeszcze wściekłym głosem:
– Skąd was tu tyle diabli niosą?.. –
Trzy stoły dalej stryj Antoni
Przed innym pankiem głowę kłoni.
A ten, łypnąwszy tylko okiem,
Odwrócił się od razu bokiem
I dalej esy swe wykręca
(Taki to fawor jest siermiędze!).
Ale stryj stoi, nie odchodzi.
„Cóż, wodzi piórem – niechaj wodzi.
Na łeb nie pada, bryś nie szczeka,
Nie pan ja, zwykły chłop, poczekam.”
Łypnął czynownik nań oczyma
Jak na teściową czy ojczyma
I znów w papiery wsadził nos.
Lecz stryj nie ruszył się na włos.
Nareszcie skryba, frant uczony,
Uporem stryja rozeźlony,
Nie zdzierżył chłopskiej nachalności.
– Czego ci trzeba? – pyta w złości.
– Na konto ziemi tu z podaniem
Przychodzę ja, wielmożny panie! –
Wyjaśnia Antoś mu słodziutko.
Lecz skryba wściekły zbywa krótko
Niedomyślnego tego człeka:
– Nieważna sprawa. Niech poczeka.
Przyjdź jeszcze raz za trzy godziny! –
Oniemiał stryj od tej nowiny:
„Ot i załatwił, ot nadzielił!
A żeby ciebie piorun strzelił!
A niechaj wodzą cię ślepego,
Jak wodzisz ty za nos innego!
A niech opadną was wrzodzianki,
Pijawki chciwe wy, półpanki!”
Lecz jak tam Antoś nie złorzeczył,
Musiał mu rubla dać za pieczęć…

Kupując (TERAZ – TUTAJ!)  Budujesz Wolne Media Wolnych Ludzi!
slowianic nr 2 przod
Podziel się!