"Zakaz wjazdu" – nowe wydanie w Solaris!

petecki_messier_13v5Można już zakupić w księgarni internetowej Solaris nowe wydanie „Zakazu wjazdu”. Świetna okładka oddaje doskonale nastrój tej książki. W lipcu na Krakonie będę podpisywał moje trzy stare powieści s-f w nowych wydaniach Wydawnictwa Solaris. Dla zachęty poniżej fragment „Zakazu…”:

Pionier nadlatywał jednak. Pomyłka nie miała miejsca. Do lądowania pozostało niewiele ponad godzinę i kilka radiolatarni nadesłało już dane o odebranym sygnale Pioniera. Mimo że znajdował się tak blisko, jego załoga do tej pory nie próbowała nawiązać bezpośredniego kontaktu. Było to dziwne, zważywszy nawet na wyjątkowe okoliczności powrotu. Statek żeglował ku Trytonowi prowadzony automatycznym namiarem. Pandyk wraz z Palsem i Gastorem pozostawali w głównej hali kontroli lotów. Ulm miał przybyć lada chwila. Kiedy zadzwonili do niego, już nie spał. Spakował dopiero co rozpakowane rzeczy i pierwszym lotem strato udał się do portu promów. Na Lunie dostał specjalny stateczek z pilotem i właśnie w tym momencie przecinał strefę planetoid. Pionier zbliżał się, towarzyszyła temu normalna procedura. Z zewnątrz, widoczny już w dużych powiększeniach, nie wykazywał żadnych uszkodzeń. Był to statek średniej wielkości, służący do wypraw naukowo-badawczych, wyposażony w pełny zestaw laboratoriów i komfortowe pomieszczenia dla sześcioosobowej załogi. Pioniery latały w zasadzie jedynie na Irmę, nie miały więc uzbrojenia, poza bronią myśliwską, której używano do polowań na okazy irmańskiej fauny. Na pokładzie powinno znajdować się sześć osób, stanowiących normalną obsadę ekspedycji. Z zapartym tchem obserwowano z hali lotów smukły korpus mknący ze stale spadającą prędkością ku bazie. W równych odstępach czasu czerń kosmosu rozrywały tryskające z dziobowych dysz zielone błyskawice hamownic. Pionier wytracał prędkość przed podejściem do lądowania. Wkrótce przejęty przez automaty kosmoportu skierował się na satelitę Neptuna i zataczając pętle z grzmotem, który zakłócał odwieczną niegdyś ciszę planetki, sunął ku bojom lądowiska. Chwytacze zanurzyły się w ogień dziobowych dysz i po chwili z rzednącej zawiesiny dymu i pyłów wyłonił się błyszczący kadłub okrętu zastygły w bezruchu. Manewr został zakończony.

Tarian i Pandyk poderwali się od pulpitów i szybkim krokiem ruszyli ku hali remontowej. Z czeluści, zakrytych dotychczas płytami, wychynęły na powierzchnię lądowiska dźwigi. Otoczyły korpus rakiety rojem ażurowych konstrukcji. Uniesiono statek i bezgłośnie wtoczono podeń transportery. Metr za metrem, powoli, z najwyższą precyzją Pionier zanurzał się w rozjarzonym wnętrzu hali. Zatrzaśnięto wrota. Statek spoczywał całym ciężarem swego cielska w korytarzu doku.

— Trzeba zachować szczególne środki ostrożności — powiedział Gastor, przypatrując się przez szybę rybiej łusce statku i szczelinie wypełnionej obłym korpusem.

— Zarządzam procedurę nadzwyczajną! — rzucił w mikrofon Pals. Z wnętrza pojazdu do tej pory nie wydobył się żaden dźwięk, poza regularnie miauczącym sygnałem automatu pozycyjnego.

 

Trzech techników w grubych kombinezonach otworzyło drzwi luku. Pierwszy z nich niósł kamerę, która przekazywała obraz na monitor umieszczony w kopule obserwacyjnej, gdzie znajdowali się Pals i Ulm. Gastor i Pandyk zdecydowali się zostać na dole. Czuwali bezpośrednio nad przebiegiem akcji. Ostatni z techników zagłębił się w czeluście Pioniera. Nie doszli daleko. Znaleźli Tripa na korytarzu, jakieś sto metrów od wejścia. Leżał na podłodze zwinięty w kłębek. Strzęp człowieka. Szkielet odziany w kombinezon. Był jednak przytomny, tak się przynajmniej zdawało, ale nie udało się nawiązać z nim kontaktu. Natychmiast przeniesiono go na salę medyczną i po wstępnym zanalizowaniu danych na temat jego organizmu zaaplikowano mu pierwszą dawkę preparatu odżywczo-pobudzającego.

Technicy tymczasem szukali dalej. Przez kilka godzin przeczesywano pokłady Pioniera 26. Centymetr po centymetrze, każdy zakamarek. Zbierano pył do analizy dezaktywacyjnej, szukano jakichkolwiek śladów pozostałych pięciu członków załogi. Wytrząśnięto z komputera blok pamięci operacyjnej. Niestety nie zawierał danych z okresu pobytu na Irmie. Tymi danymi dysponował tylko mózg stacji badawczej, która była domem załogi w czasie jej pobytu na planecie. Technicy sprawdzali wszystkie układy, sterowniczy, zasilający, energetyczny, wentylacyjny. Nie wykryli najmniejszych odchyleń. Statek był w pełni sprawny. Tylko jego pasażer przybył wyczerpany do ostatecznych granic.

Już wtedy Ulm zadał sobie pytanie, które później wyleciało mu z pamięci: Jak to się stało, że Trip doprowadził się niemal do głodowej śmierci, dysponując wszystkimi zapasami okrętowej kuchni?

 

— Co z nim?

— Trudno powiedzieć.

Różowe trójkąciki rozjaśniały ciemność pokoju liliową poświatą. Twarz Ulma zapadała w czerń w rytmie ich drgań.

— Brak kontaktu?

— I tak, i nie — psycholog pochylił nisko głowę, jakby szukał czegoś na podłodze. Nagle wyprostował się i w kolejnym błysku ostro zarysowały się zmarszczki wokół jego ust. Drugi człowiek znajdował się w ogrodzonej parawanem wnęce. O jego obecności świadczył jedynie szelest folii i przelewanie się wywoływaczy. Na płaską kuwetę regularnie spadały krople.

— Chcesz mi dokładniej o tym opowiedzieć?

Ulm zdawał się wahać. Obrócił się z fotelem w kierunku niewidocznego rozmówcy. Potarł skronie końcami palców.

— Wiesz, że czasem udawało się nam wspólnie do czegoś dojść. Ale teraz…

— Myślisz, że czas coś zmienił?

— Nie. Nie to. Widzisz — starał się dokładniej dobierać słowa — problem Tripa nie nadaje się do akademickich rozważań, teoretyzowania. Nie ma czasu na sprawdzanie hipotez. Na mnie spoczywa ciężar podjęcia decyzji. Trzeba tam wysłać zwiadowcę. Kiedy? Kogo? Jak go uzbroić? Może posłać od razu całą ekspedycję? A może tutaj, w bazie spróbujemy rozstrzygnąć, co się wydarzyło na Irmie?

— Rozumiem. Ty masz ochotę na to ostatnie rozwiązanie.

— Tak.

— Więc spróbujmy. Jeśli chcesz, zawiadomię moich zwierzchników i popracujemy razem kilka dni.

— Ale twoja praca jest równie ważna!

— Znajdzie się w bazie kilku innych specjalistów, którzy nie są gorsi ode mnie.

Folia zaszeleściła głośniej i kapanie ustało.

— Włącz światło! — usłyszał Ulm. Bez słowa nacisnął kontakt. Zza parawanu wysunęła się wysoka, szczupła postać w grubym fartuchu ochronnym. To był Gastor. Dawny współpracownik Ulma. Razem odkryli punkty stykowe Alfa Centauri. Gastor sprawnie rozsupłał boczne szwy krępującego go stroju i zdjął rękawice.

— Skończyłem właśnie pierwszą partię hologramów wnętrza jego mózgu — powiedział.

— Jest coś?

— Na pierwszy rzut oka nic, ale oddam je do analizatorni. W każdym razie po tej partii nie spodziewajmy się rewelacji. Zdecydowałeś się? — Gastor zmienił nagle temat.

Na twarzy Ulma zagościł przelotny uśmiech. Może raczej grymas, który miał symbolizować uśmiech.

— Zgoda! — spojrzał prosto w oczy Gastora.

 

Szli teraz pustym korytarzem o niebieskich, łukowato sklepionych sufitach. Gastor myślał nad czymś intensywnie, wachlując się trzymanym w ręku plikiem dokumentów.

— Jaki jest jego ogólny stan? — zapytał nagle.

— Organizm na skraju wyczerpania, teraz już oczywiście czuje się lepiej, ale muszę ci powiedzieć, że jest w tym jakaś zagadka. Leki, jakie zastosowaliśmy w celu przywrócenia mu równowagi, skutkują z dziwnymi oporami.

— Jak mam to rozumieć?

— No, nie można powiedzieć, żeby nie działały. Owszem. Stan jego zdrowia stale się poprawia, jednak po tych dawkach leków, jakie zastosowano, należałoby się spodziewać lepszych efektów. Dostał przecież całą serię środków psychotropowych, a mimo to szok nie został przełamany.

— Jak długo trwała podróż? Czy myślisz, że nabawił się tego wszystkiego w czasie jej trwania?

— Leciał trzy dni, a więc normalnie. Wydaje mi się niemożliwe, żeby już w stanie szoku udało mu się wprowadzić statek w styk. Wiesz przecież…

— Tak. To nie jest takie łatwe. Wyjść, to co innego. Wyjść statek może samodzielnie.

— No właśnie. To przecież nasuwa sugestię, że tragedia rozegrała się już po starcie i osiągnięciu punktu stykowego w Wolarzu.

Korytarz kończył się jednymi tylko, białymi drzwiami. Gastor nacisnął klamkę. Zalał ich rubinowy blask reflektorów płonących wewnątrz pomieszczenia. Przekroczyli próg i Gastor skierował się w stronę owalnego pulpitu, nad którym, tyłem do drzwi, siedział zakapturzony mężczyzna. Bez słowa położył przed tamtym plik hologramów. Zakapturzony uprzejmie skinął głową, nie odrywając się od pracy. Wyszli ponownie na korytarz.

— Czy nie sądzisz, że Trip jest chory? — odezwał się po kilku krokach Gastor.

— Możliwe — odpowiedział Ulm z wahaniem. — Z drugiej strony nie pierwszy rok latamy na Irmę. Nigdy dotąd nikt nie nabawił się żadnej choroby.

— Tak. To byłoby dziwne. Przetrząsnęliśmy przecież tę planetę dokładnie. Co prawda ekspedycje nie przebywały zbyt długo w poszczególnych strefach, ale to nie ma znaczenia. Istnieje raczej małe prawdopodobieństwo zagadkowej zarazy. Chociaż…

— Chociaż co? — Ulm zatrzymał się.

— Nie podoba mi się to dziwne zachowanie jego organizmu.

— Zrobiliśmy oczywiście wszystkie analizy. Hologramy to właściwie już część śledztwa, a nie programu medycznego. Faza medyczna została zakończona. To może być jedynie choroba niewykrywalna naszymi metodami. A wiesz przecież, że posiadamy najlepszy sprzęt, jaki tylko istnieje. Jeśli tym sprzętem nie potrafiliśmy wykryć choroby, to tym bardziej jej nie wyleczymy.

Zatrzymali się przed windą. Białe lampki z numerami kondygnacji wędrowały rozbłyskującą ścieżką ku symbolowi ich piętra.

— Gdzie on leży? — Gastor wszedł do windy pierwszy, nim jeszcze drzwi rozsunęły się do końca.

— Chcesz go zobaczyć?

— Tak.

— Teraz?

— Może być teraz — Gastor uśmiechnął się, wkładając ręce do kieszeni spodni. Ulm nacisnął odpowiedni guzik.

— Zaraz tam będziemy — powiedział, wpatrując się w lampę przyklejoną do sufitu windy trzema nieregularnymi przyssawkami.

 

Stali w izolatce Tripa. Pilot spoczywał nieruchomo na łóżku. Właściwie wydawało się, że zawisł poziomo, uwięziony kablami. Ciało wspierało się na niewidzialnej siatce pól siłowych, oplatały je zwoje przewodów połączone z aparatami kontroli. Miarowe tykanie centralnego kontrolera świadczyło, że wszystko jest w porządku. Organizm pilota nie wykazywał niepokojących odchyleń od przewidzianych programem leczenia norm. Gastor przyglądał się dokładnie ciału tego człowieka. Jego twarzy. Obaj z Ulmem znali kiedyś Tripa.

Twarz, którą mieli teraz przed oczyma, nie przypominała tamtej. Biała papierowa maska. Martwo utkwione w suficie oczy. Nieprzerwanie. Bez jednego mrugnięcia powiek. W przyciemnionej izolatce panował przykry nastrój. Ilekroć Ulm tutaj wchodził, zawsze odczuwał przygnębienie. Nie potrafił pomóc temu człowiekowi. Gdyby nie spokojny, regularny rytm kontrolera, można by pomyśleć, że na łóżku leży trup.

— Wyjdźmy stąd — szepnął do Gastora.

Tamten tylko skinął głową. Wyszli na korytarz. Przed drzwiami siedział strażnik, który na ich widok podniósł się z fotela.

— Wszystko w porządku? — zapytał Ulm raczej z obowiązku.

— Tak jest — odparł strażnik. — Przed chwilą otrzymał nową dawkę leków.

Oddalili się od izolatki, nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia.

— Zajdźmy do mojego gabinetu — zaproponował Ulm.

 

— Co z resztą załogi? — Gastor bawił się niebieską szklaneczką, którą dopiero co opróżnił.

— Na statku nie ma żadnych śladów, które świadczyłyby o jej obecności w drodze powrotnej.

— Czyli zostali, a Trip wystartował bez ich wiedzy…

— Lub za ich wiedzą, tylko że w drodze zdarzyło się coś, co doprowadziło go do takiego stanu.

— Po co go więc wysłali?

— Coś musiało się zdarzyć. Coś niedobrego.

— I w jednym, i w drugim wypadku dochodzimy do tego samego wniosku. Trip był jednym z odporniejszych pilotów. Pamiętam wyniki jego testów na pustkę, na ciemność i tak dalej. Był naprawdę twardy. Byle co go nie zmogło.

— Teoria o epidemii pasowałaby, gdyby nie to, że nie potwierdzają jej lekarze.

— Myślisz, że wszyscy zachorowali, a on jeden wydostał się, jako najodporniejszy?

— To możliwe.

— Nie rozwiążemy tutaj tego problemu. Konieczna będzie następna ekspedycja.

— Nie. Najpierw wyślemy zwiadowcę.

 

Ze snu wytrącił Ulma dzwonek holofonu. Na wpół śpiąc, nie wyrwany jeszcze z koszmaru, który toczył się w jego wyobraźni na odległej Irmie, włączył fonię.

— Mówi Ulm.

— Tu Gastor. Przyjdź natychmiast do izolatki. Trip zaczął mówić!

— Już idę! — krzyknął niemalże.

Ta wiadomość rozbudziła go zupełnie. Trip mówi! Czyżby minął szok? To zmieniłoby całkowicie przebieg wydarzeń. Może dowiedzą się nareszcie czegoś konkretnego. Odruchowo spojrzał na zegarek. Pierwsza w nocy.

Szybkim krokiem przemierzał korytarze swego poziomu. Echo powielało jego stąpnięcia wibrującym stukotem. Przymglona, bladobłękitna poświata zlewała kontury przedmiotów, wygładzała chropowate struktury ścian i sufitów. Przed izolatką jak zwykle czuwał ten sam strażnik. Ulm wszedł do środka. Zniknęła szarość, do jakiej się przyzwyczaił w tym ponurym pokoiku. Trip siedział na łóżku. Prócz Gastora znajdowali się tutaj również Pals, Pandyk i Tarian — szef Astropolu na Trytonie. Na widok Ulma Gastor uniósł się z fotela.

— Czekaliśmy tylko na ciebie. Rejestrujemy wszystko — wskazał na zamontowaną w kącie kamerę i mikrofony.

— Dlaczego przyleciałeś wcześniej? — pytał Tarian.

— Musiałem.

Trip nie wrócił jeszcze całkiem do równowagi. Kiedy Ulm przypatrzył mu się uważniej, znacznie zmalał jego optymizm. Ruchy pilota w dużym stopniu pozostały automatyczne. Wyprężona postawa, regularny ruch palców lewej dłoni to kurczących się, to rozwierających, nie wróżyły nic dobrego. Sam fakt skontaktowania się Tripa ze światem nie znaczył jeszcze, że dowiedzą się czegoś konkretnego, czegoś, co pomoże w rozwiązaniu zagadki.

— Jak to musiałeś? — pytał Pandyk. — Czy coś się stało?

— Po prostu musiałem — wyrecytował pilot jak z taśmy. — Nic się nie stało.

— Przecież wiesz — powiedział Gastor — że powrót był planowany na inny termin. Poza tym zabrałeś im statek i naraziłeś na niebezpieczeństwo. Gdyby teraz musieli z niego skorzystać, to co?

Zapanowała chwila ciszy.

— Nic im nie będzie — odparł pilot, lekceważąco krzywiąc wargi.

— Co się z tobą ostatnio działo? Co robiłeś? — zadał pytanie Ulm.

— Byłem w raju — odrzekł Trip bez zastanowienia i jego palce przyspieszyły bezustanny ruch.

— W jakim raju?!! — wykrzyknął skonsternowany Pandyk, odgarniając siwy kosmyk, który opadł mu na czoło.

— W zwyczajnym. Takim z rajskimi jabłoniami — powiedział spokojnie pilot, wpatrując się w oczy Pandykowi.

— I co tam jeszcze było? — spytał Ulm.

— Trawa. Kwiaty. Wielki wąż na drzewie i kobieta. Dużo motyli.

— I jak było? — zaciekawił się Gastor.

— Przyjemnie. Bardzo przyjemnie.

Ulm poczuł, że ktoś szturcha go w bok. Był to Pals.

— Tak nie można — szepnął do Ulma. — Trzeba go oderwać od tego tematu, bo już nic z niego nie wydobędziemy.

— A co robił Makong? — rzucił pytanie Ulm.

Pilot wzdrygnął się. Popatrzył na Ulma szeroko otwartymi oczami. Po jego twarzy przebiegł dziwny skurcz, a kąciki ust wydłużyły się. Nagle palce Tripa zatrzymały się. Przestał nimi poruszać tak niespodziewanie, że wszyscy to zauważyli.

— Posłuchaj, Ulm — odezwał się pilot.

Po raz pierwszy zwrócił się bezpośrednio do któregoś z obecnych w izolatce naukowców, najwyraźniej rozpoznając jego osobę.

— Posłuchaj, Ulm — powtórzył. — Znaliśmy się kiedyś, tak?

— Tak — potwierdził Ulm, spoglądając kątem oka na Gastora.

— Gdzie tam patrzysz?!! — wrzasnął naraz Trip. — Słuchaj uważnie!!!

Zapanowała konsternacja. Tarian poszukał oczami alarmowego przycisku. Nie dla niego jednego stało się oczywiste, że Trip wpada w szał.

— Słuchasz mnie? — zapytał pilot z groźbą w głosie.

— Słucham — odpowiedział Ulm.

— Więc posłuchaj! Nie pytaj mnie! Rozumiesz? Nigdy nie pytaj mnie o Makonga! Makong dla mnie nie istnieje! I nie powinien istnieć dla nikogo ani on, ani cała ta banda. Jestem bombą! I tylko to jest ważne!

Chory gwałtownie podniósł się z łóżka, zrywając pęk przewodów łączących go z diagnostykiem. Kontroler uruchomił swą piskliwą syrenę. Tarian, przyciskając guzik alarmu, pomnożył jeszcze hałas. Tymczasem Trip dopadł Ulma i wczepiwszy się w jego kombinezon rękami, z których sączyły się wąskie strużki krwi, charczał:

— Ty mnie musisz wysłuchać! To ja jestem tu najważniejszy, rozumiesz?

Pals i Pandyk z całych sił odciągali pilota od przerażonego Ulma. Wreszcie wpadły pielęgniarki ze strzykawkami. Kiedy Trip je zobaczył, z dzikim krzykiem rzucił się w ich stronę, lecz zdążył przebiec najwyżej dwa kroki. Dosięgły go wtedy wystrzelone ze strzykawek bolce i upadł na kolana, starając się wyrwać z przegubów igły dozymili. Padł na twarz i usiłował jeszcze podnieść rękę, lecz nie mógł się ruszyć.

— Bardzo ważne — wydobył się jeszcze z jego ust szept. — Raaąj…

Głowa opadła mu bezwładnie na posadzkę.

Pierwszy otrząsnął się Ulm. Miał zakrwawioną bluzę i porządny kołowrót w głowie.

— Natychmiast na salę operacyjną — rzucił matowym głosem.

Podziel się!