Marek Hapon – Wśrod mgły i mchu: podróż po Islandii

©® by Marek Hapon

Bawelna Polarna w Grimsstadir kompr

Polarna bawełna

Jako dziecko byłem zafascynowany pewną wyspą północnego Atlantyku. Położoną w odległej części Europy – na skraju Starego Świata, pokrytą lodowcami i wulkanami, zamieszkałą przez potomków dzielnych wikingów. Skandynawskie sagi i powieści Halldor’a Laxness’a nadały temu wulkanicznemu lądowi kolorytu i tajemniczości. Islandia stała się moim marzeniem.

Latem 1996 r. udałem się do Islandii z moim przyjacielem, Arnoldem Warchałem (Arnim). Z lotniska do stolicy, Reykjavík (parna zatoka), było niespełna godzinę. Autobus wiózł nas przez szarozielone równiny pokryte kawałkami lawy i mchu. Surowemu pejzażowi dodawały delikatności żółte konstelacje polnych kwiatków. Dopiero na skraju metropolii pojawiły się pierwsze objawy życia osiadłego. Klockowate osiedla zaskakiwały nas swymi niebieskimi i zielonymi odcieniami. Ich prosta i masywna budowa potwierdzała nieustanną walkę z żywiołami.

Z mapką w ręku wkroczyliśmy w labirynt wąskich uliczek Starego Miasta. Kolorowe domki obite falistą blachą przypominały polarną osadę. Nad kolorowymi dachami górowała kamienna oś stolicy – wieża ewangelickiego kościoła Hallgrimskirkja. Na kościelnym dziedzińcu stał posąg Leifa Erikssona, odkrywcy Ameryki. Stęsknieni za przyrodą, następnego dnia opuściliśmy miasto. Trasa prowadziła poszarpanym nabrzeżem Zatoki Faxa. Kiedy skręciliśmy w głąb kraju, pojawiły się pierwsze łąki. Gdzieniegdzie pasły się krępe islandzkie konie a u stóp zielonych stoków widniały białoczerwone zabudowania gospodarstw. Nieliczni ludzie zajęci byli ustawianiem białych pakunków siana.mapka Islandii kompr

W południe dojechaliśmy do miasteczka Stykkisholmur. Pustka i cisza wprowadziły nas w chwilową melancholię. Usiedliśmy na schodach poczty i napisaliśmy szereg pocztówek. Czekaliśmy na prom do rejonu Vestfirdir (Zachodnie Fiordy). Przy aluminiowym żaglu (pomniku  “Zagubionych Rybaków”) zasiedliśmy do posiłku. Zalałem gorącą wodą zupki w proszku, a do reszty wrzuciłem torebki silnej irlandzkiej herbaty. Przeciąłem placuszek i umieściłem w nim kawałek wędzonego sera. Widok podpływającego promu napełnił nas entuzjazmem. Poczułem początek przygody.

Po uwolnieniu się od plecaka, zająłem się badaniem statku. Zszedłem na dół do stołówki, pośpiesznie wróciłem na górę do kabiny, po czym z powrotem wybiegłem na pokład. Cieszyłem się ogromnie. Będąc małym chłopcem podobną radość budził we mnie statek którym ojciec marynarz zawijał do portu w Gdyni. Opowiadania ojca o zamorskich krainach pobudzały moją ciekawość tak jak podobnie robił to teraz zbliżający się ląd.

MH na tle Przylatka HornMarek Hapon na tle Przylądka Horn

W międzyczasie, poddałem się przyjemnej agresywności wiatru. Szum wody wydobywający się spod dziobu zraszał moją twarz słonym pyłkiem. Głęboko wdychałem morskie powietrze a orzeźwiający powiew uwalniał mnie od wszelkich trosk.

Po trzygodzinnym rejsie zeszliśmy na brzeg w miejscowości Brjanslaikur. Stąd prowadziła droga do stolicy rejonu, Isafjördur. Poza magazynami, osada posiadała tylko przydrożną jadalnię. Od gospodyni o kamiennej minie dowiedzieliśmy się że autobus do Isafjördur przybędzie dopiero za dwa dni. Spragnieni ruchu, rozpoczęliśmy wędrówkę pieszo. Przez pierwsze kilometry szosa prowadziła brzegiem fiordu, po czym zaczęła się piąć w górę. Zielononiebieski koloryt oceanu i dolin ustępował brunatnoszarym skałom i bieli śniegu. Temperatura, która dotychczas utrzymywała się w granicach 10-15 stopni C zaczęła spadać. Zatrzymaliśmy się na odpoczynek przy zagadkowej betonowej wartowni. Na jej dachu spoczywało ogromne męskie popiersie. Na wszelki wypadek oddaliśmy hołd tutejszemu Panu.

Swietowit nad Zatoka Faxa komprIslandzki Świętowit

Ciąg dalszy drogi pogrążony był we mgle. Pot drażnił mi oczy i popękane wargi. Pasy plecaku żłobiły w ramionach bolesne rowki. Czułem się jak skazaniec. Ogarniało mnie wycieńczenie. Arni prowadził z determinacją, gdy nagle usłyszeliśmy stukot i beczenie. Z gęstego zamglenia wyłoniło się stado półdzikich owiec. Przyspieszyliśmy marsz i dopiero około pierwszej nad ranem zrzuciliśmy z pleców ciężar. Nadal było dość jasno ponieważ latem panowało zjawisko dni polarnych. Temperatura wynosiła 3 stopnie C. Przepocone ubrania zaczęły ziębić, zmuszając nas do natychmiastowego przebrania. Dokoła teren był pokryty głazami piargów. Szukając wody, natrafiłem na małą oazę mchu. Usadowiliśmy się na miękkim posłaniu. Zaparzyłem herbatę.

Arni jako odkrywca komprArni odkrywca

Niczym misjonarz Arni siedział z podkulonymi nogami, trzymając w skostniałych rękach parujący kubek. Jego wzrok skupiony był na wbitym przed nim czekanie. Na głowie sterczał mu kapelusz z szerokim rondem, a resztę ciała pokrywało oliwkowe poncho. Zarośniętą twarz dominowały duże wyraziste oczy w których można było odczytać zawziętość jak i przekonanie. Arni był poetą rodem z Przemyśla.

Po dłuższym wypoczynku, w południe wyruszyliśmy w dalszą drogę. Temperatura podskoczyła do 15 stopni C. Na niebie pojawiły się pierwsze strzępy błękitu. Pomiędzy kolanami wzgórz widniały lśniące jęzory fiordów. Pagórzysta droga prowadziła obok pomarańczowej budki. Była schronem dla rozbitków i wyposażona została w radionadajnik, suchy prowiant i koce.

Fiord Arnar komprFjord Arnar

Pod wieczór przywędrowaliśmy nad brzeg Fiordu Arnar. Nieopodal ujścia wodospadu Fjalfoss rozbiliśmy namiot. Stąd następnego ranka mieliśmy złapać autokar do Isafjördur. Rankiem, korzystając z nadmiaru czasu postanowiliśmy wykąpać się pod wodospadem. Stojąc u podnóża stu metrowej kaskady, wydobyłem się z bawałenianowełnianych warstw. Moje blade i wilgotne ciało drżało w kontakcie z pryskającą lodowatą wodą. Niezgrabnym krokiem wszedłem w nurt i szybko położyłem się na kamiennej płycie skały. Krystaliczny płaszcz zakrył mnie po brodę. Krótkotrwały szok powoli przemienił się w uśmierzające poczucie ciepła. Kiedy zwróciłem uwagę na Arniego, golas stał na baczność i jakby psychicznie przygotowywał się do koniecznego zła. Powolutku wkroczył w strumień a na jego zwykle opanowanej twarzy pojawiły się zabawne zmarszczki bólu.

Kiedy nareszcie zjawiliśmy się w Isafjördur, mile zaskoczyła nas niezwykłość położenia miasteczka. Z trzech stron otaczały je siedemset metrowe skarpy, a z czwartej widniał widok na morze i na odległe klify Półwyspu Hornstrandir. Właśnie Półwysep był naszym następnym celem podróży. Mieliśmy pecha bo kursujący na Hornstrandir prom wypłynął już wcześniej. A więc zwróciliśmy się o pomoc do miejscowej informacji turystycznej z nadzieją że znajdziemy zastępczą lokomocje. Rozbiliśmy namiot oczekując pozytywnej wiadomości, która wkrótce nadeszła z pracownikiem biura, Jónem. Chłopak zarezerwował nam miejsce na prywatnej łodzi wypływającej następnego ranka. Uradowani, wypiliśmy z Islandczykiem po kieliszku żubrówki, która była przeznaczona na takie okazje.

IsafjordurIsafjordur

Pod wieczór usiedliśmy przy stoliku w miejscowej restauracji. Miałem ogromną ochotę na spróbowanie lokalnych przysmaków a szczególnie popularnych dań średniowiecznych. Poprosiłem o marynowane baranie jądra. Niestety, sezon na nie już minął. Arni był trafniejszy. Zamówił kiszonego rekina (hakarl). Kelnerka przyniosła drapieżnika w postaci mrożonych kosteczek. Do dania podane były dwa kieliszki islandzkiej wódki, Brennvin (tzw. czarna śmierć), w której zgodnie z obyczajem maczaliśmy rybę. Po trzech miesiącach leżakowania w piachu, rekin był słony, oleisty, gumiasty, i lekko zajeżdżał amoniakiem, lecz był całkiem zjadliwy. Na deser wybraliśmy skyr (podobny do jogurtu) pokryty bitą miętową śmietaną.

Pyszny skyr komprPyszny skyr

Po obiedzie zwiedzaliśmy miasteczko. Przy cmentarzu na ławce przysiadł się do nas nastolatek. Miał krótkie na fioletowo barwione włosy. Przedstawił się jako Pall. Chłopiec przekonany był że Islandia jest najkorzystniejszym miejscem na świecie dla dzieci i młodzieży. Wymienił przez siebie odwiedzone państwa, podkreślając, że w żadnym z nich młodzi ludzie nie wydawali się tak szczęśliwi jak w jego rodzimym kraju. Zapytany czy był w USA, szybko odparł, “Nie!” Jego wyobrażenie o Ameryce było ukształtowane brutalnymi filmami Hollywoodu. Kiedy zwróciłem uwagę na natężony ruch drogowy, Pall wyjaśnił, że w piątkowe i sobotnie wieczory odbywa się w Isafjördur runtur (objazd), tzn. nastoletnie bachanalia. I długo nie czekaliśmy kiedy naszego młodego informatora zagarnął samochód pełen rozbawionych młodzików.

Następnego ranka zjawiliśmy się na przystani i szybko rozpoznaliśmy naszą łódź po ładniej nazwie, “Anna”. Oprócz nas, na półwysep wybierało się dwóch Niemców z ich islandzkim przewodnikiem. Załoga łodzi była dwuosobowa, a do panującej ciasnoty doszedł jeszcze ponton motorowy. Skokami opuściliśmy port. Na “Annie” rozeszły się odgłosy czterech języków (wliczając angielski). Ku naszemu zdziwieniu, Niemcy nie potrafili rozpoznać polszczyzny. My natomiast dowiedzieliśmy się że są oni filmowcami z Telewizji Braunschweig. Mieli trzy tygodnie na nakręcenie filmu dokumentalnego o lisie polarnym zamieszkującym Półwysep.

Klify Hornbjarg komprKlify Hornbjarg

Nagle na łodzi zapanowała cisza. Chwyciłem się kurczowo burty. Wysokie fale podrzucały naszą łupinkę na kilka metrów. Po kilku godzinnej trzęsawce zbliżaliśmy się do stopniowanych klifów Hornstrandir. Ujrzeliśmy skalisty róg Przylądka Horn. “Anna” spokojnie wpłynęła do uroczej Zatoki Hornvik. Czekała nas jeszcze przeprawa pontonem. Po trzech rundach znaleźliśmy się na kamiennym brzegu. Siwowłosy przewodnik skierował filmowców do samotnego domku a my z kolei udaliśmy się w poszukiwaniu własnego miejsca.

Zrzuciliśmy z siebie plecaki na pokrytej mchem nabrzeżnej terasie. Każdy krok wyduszał z zielonej gąbki garść wody. Zniecierpliwieni brakiem suchego miejsca pośpieszyliśmy na klify Hornbjarg. Ku miłemu zdziwieniu drogę przebiegł nam brunatny lisek trzymający w pyszczku wiązkę białych piórek. Arni jak zwykle podążał żwawym krokiem. Wkrótce zniknął za skalistym występem. Zastałem go na koniuszku Przylądka Horn, nad błękitnym przestworzem. Wtedy mój przyjaciel oznajmił dumnie że jest w tym miejscu pierwszym przemyślaninem. Pod widnokręgiem leżała Grenlandia, ale nam wydawało się że jesteśmy na końcu świata.

Szlak prowadził poszarpaną krawędzią klifu. Na skalnych półkach gnieździły się tysiące morskich ptaków. Obok kolonii czarnogłowych nurzyków były popielate fulmary i śnieżne mewy trójpalczaste. Ptaki nie wyrażały zaniepokojenia naszą obecnością pomimo że niektóre grzędy były niespełna dwa metry od wyciągniętej ręki. (Do niedawna owe morskie ptactwo stanowiło cenne źródło białka w ubogiej islandzkiej diecie. Obecnie można kupić wędzone nurzyki czy też mormony w supermarketach stolicy.)

Kontynuowaliśmy wędrówkę na szczyt 500-metrowej góry. Północny wiatr szybko usuwał krople wysiłku. Po krótkotrwałej wspinaczce znaleźliśmy się na stromym wierzchołku. Z zachwytem spoglądaliśmy na piękno otaczającego nas krajobrazu. Wysoko zawieszone słońce nadawało falom zatoki wygląd srebrzystej kolczugi. Pomiędzy zieloniutkimi pagórkami doliny błyszczały lazurowe krążki jeziorek. Chmury wydawały się osiadać na bezkresnej tafli oceanu, pozostawiając nagie niebo igraszkom białoczarnych szybowników. Zauroczony morskim bezkresem przeniosłem się chwilowo nad rodzimy Bałtyk. Wypowiedziałem swoje kaszubskie zaklęcie, “Niech le złotô norda sztaturzë mòją skarń jak żoch rzeczi łososa”.

Kolonia Nurzykow komprKolonia nurzyków

Był już wieczór kiedy powróciliśmy do plecaków na kolację. Po krótkim czasie wyruszyliśmy znowu w drogę podekscytowani sporym szmatem niezbadanego sztrądu. Plaża usłana kamieniami oferowała mnóstwo ciekawostek. Pod naszymi butami chrupały wyschłe ciemnoczerwone glony i trzaskały cząstki skorupiaków. Wzrok przykuwały najrozmaitsze szkielety ryb a pozrywane z sieci żółte pływaki przypominały porozrzucane dziecięce piłeczki. Nadzwyczajności dodawało wyrzucone przez fale martwe ciało lwicy morskiej.

Około północy nastąpił odpływ co umożliwiło nam przedostanie się do podnóża klifów Hornbjarg. Nisko zawieszone słońce uwydatniało kontrasty, rzucając ostre cienie głazów na ścianę urwiska. Każdy krok wzbijał w powietrze kłęby ptasiego pierza, które to pomarańczowe promienie przemieniały w złote płatki. W każdej szczelinie tkwiły seledynowe skorupki jaj, a niekiedy szczątki piskląt. Nad nami krążyły setki wrzeszczących ptaków niezadowolonych naszą obecnością. Zwłaszcza mewy budziły niepokój krzykiem podobnym do płaczu niemowląt. Decyzja o odwrocie była jednogłośna.

Kiedy zbudził mnie poranny blask na zatoce trwały łowy. Leżałem jakiś czas w śpiworze i przysłuchiwałem się trzepoczącym skrzydłom przelatujących stad. Setki morskich ptaków przeglądały wody zatoki w poszukiwaniu śniadania. Niczym serie pocisków skrzydlaci łowcy uderzali w powierzchnię wody, po czym szybko wynurzali się z rybkami w dziobach.

Kwitnaca oaza komprKwitnąca oaza

Po krótkim posiłku wyruszyliśmy zbadać pobliskie wzgórza. Niestety poranny wypad przerwała nam nagła mgła. Około południa słońce zakryły ciemne chmury. Robiło się wietrznie i zimno. Pogoda zapowiadała nadchodzący sztorm. Pod wieczór zabezpieczyliśmy kamieniami plecaki i śpiwory. Ułożyliśmy się pod gołym niebem oczekując atmosferycznego widowiska. O drugiej nad ranem zbudził nas grad z deszczem. Wały zburzonego morza zalały brzeg. Znad horyzontu usłyszeliśmy szum. Leżeliśmy martwo, przerażeni zbliżającym się szkwałem. Najpierw usłyszeliśmy straszliwy szurgot nabrzeżnych skał. Potem huk jakoby wybuchającej bomby. Silne podmuchy tarmosiły kokonami naszych śpiworów. Nie było końca tych uderzeń powietrznego smoka. Jakikolwiek odpoczynek był niemożliwy. Dzień był mroźny i deszczowy. Nie zapowiadało się na poprawę. W południe do zatoki zawinął prom. Pomachałem i po krótkim czasie wyruszył po nas ponton motorowy. Przykro było mam opuścić tę cudowną krainę.

Następnego dnia wyjechaliśmy do Akureyri. Z piętnastoma tysiącami mieszkańców i uniwersytetem, to kwitnące życiem kulturalnym miasto uważane jest za metropolię północy. Ciepły mikroklimat sprowadza tu wakacjuszy z całego kraju. Po rybołówstwie i produkcji puszek, turystyka jest trzecim dochodem tutejszej ludności.

Po spędzeniu nocy na lokalnym kempingu usiedliśmy do posiłku. Ku naszemu miłemu zaskoczeniu dosiedli się do nas Polacy. Była to para z Warszawy – Marysia i Grzegorz. Wybierali się na wyspę Grimsey (położoną 90 km od Akrureyri, leżącą na Kole Polarnym). My natomiast udaliśmy się zwiedzać miasto. Zatrzymaliśmy się w Kościele Miasta Akureyri. W charakterystycznie ascetycznym zborze skupiały naszą uwagę witraże. Niczym komiks, kolorowe szybki ilustrowały dzieje islandzkiego chrześcijaństwa. Znajomą mi ciekawostką był duży model żaglowca nisko zawieszonego na suficie. Znałem tę tradycję z Kościoła Mariackiego w Gdańsku. Owy stateczek symbolizował Opatrzność czuwającą nad rybakami parafii.

Mewa komprMewa

Architektonicznie, Akureyri miało mało do zaoferowania. Jedynie stare wille rodzin kupieckich odskakiwały od prostej klockowatej normy. Przypominały one szwajcarskie szalety. Mieliśmy okazję zapoznania się z islandzkimi cenami. Wszystko było potwornie drogie między innymi z powodu czterdziestoprocentowego VATu.

Znudzeni miastem wyjechaliśmy do Reykjahlid. Wioska wraz z potężnym jeziorem Mývatn stanowi część posiadłości rodu Reykjahlid. Osiedleni tu w XIV wieku Reykjahlidowie są właścicielami największego prywatnego terenu na wyspie (6000 km2 – dwa razy rozmiaru Luksemburga). Z wioski wyruszyliśmy ku naszemu celowi – do wulkanu Hverfjall. Trasa wytyczona była drutem kolczastym pod napięciem. Za barierą pasły się nieliczne owce. Na całym obszarze pozbawionym śladów ludzkiego znoju, sterczały chropowate stogi lawy, którym erozja nadała wymyślne kształty. Zjawisko to stało się źródłem islandzkich legend i baśni o podziemnych olbrzymach – skamieniałych pod wpływem słonecznych promieni. Obecnie aż 53 procent Islandczyków wierzy w przeróżne górskie widma, krasnoludki i elfy.

w kraterze komprNoc w kraterze

Był już zmrok kiedy dotarliśmy pod usypisko krateru. Stałe światło wraz z monotonną powierzchnią wulkanu myliły poczucie odległości. Wulkaniczny żwir rozsuwał się pod nogami utrudniając wejście. Kiedy stanęliśmy na krawędzi Hverfjall, owocem wysiłku był smętny i niewyraźny krajobraz. W oddali unosiły się białe kłęby pary z ciepłowni w Reykjahlid. Na bladym tle jeziora Mývatn sterczały znajome sylwetki z lawy. Mgła przysłaniała widnokrąg zacierając różnicę pomiędzy niebem a ziemią. W kilometrowej misie krateru czekała nas popielata jednolitość. Na jej dnie zastaliśmy mróz, wiatr, i całkowite odosobnienie. Czas mijał tylko na zegarku. Chmury na sklepieniu nieba były szare i przytłaczające. Ułożyliśmy się do snu niczym na klepisku w izbie Marzanny.

Długo nie mogłem zasnąć. Obawiałem się nieobliczalnej natury wulkanu (ostatnio aktywnego w 1984 roku). Sen nie przyniósł mi ulgi. W koszmarnym śnie zostałem wysadzony w powietrze. Byłem cząstką tysięcy odłamków. Otulony śpiworem leciałem ku białej otchłani. Dusił mnie dym…

Kiedy się przebudziłem natychmiast zauważyłem drżący kadłub skurczonego Arniego. Było -5 stopni C. Ubraliśmy się w pośpiechu. Każde zgięcie powodowało bolesny kontakt z przeziębniętym ubraniem. Powrót był ucieczką. Odnaleźliśmy dróżkę wytyczoną drutem kolczastym. Ku naszemu zdziwieniu zza bariery przywitał nas białokasztanowaty konik o bujnej białej grzywie. Jego żywiołowe rżenie koiło nas.

Opuściliśmy państewko Reykjahlidów z zamiarem ujrzenia największego w Europie wodospadu, Dettifoss. Niestety zadanie okazało się drobnym fiaskiem. Autokar dochodził tylko do wioski Grímsstadir. Tam zdani byliśmy na okazje. Minęły dwie i pół godziny, kilkanaście samochodów i jeden autokar wycieczkowy. Nikt nie chciał nas zabrać. I wtedy uświadomiłem sobie możliwą rolę w tym wszystkim mojego przyjaciela. Kucający za drogowskazem Arni, w szerokim kapeluszu i poncho, sprawiał wrażenie przyczajonego rabusia. Przed każdym zbliżającym się pojazdem podrywał się i wymachiwał rękami. Trzepocząca peleryna nadawała mu wygląd ogromnego stracha.

Smetek na Islandii komprSmętek Islandzki

Ostatecznie zrezygnowani i zmarznięci udaliśmy się w stronę zabudowań gospodarczych. Z białego budynku wyszła nam na przeciw młoda kobieta. Miała dla nas nocleg. Warunki były ponad nasze oczekiwania. Specjalnie przygotowany domek noclegowy posiadał cztery sypialnie, łazienkę, kuchnie z podstawowym pożywieniem, jak i czytelnie wypełnioną stertą czasopism. Okna wyglądały na zielone morze trawy w której bujały się bielutkie bombony bawełny polarnej.

Chyba nigdy wcześniej tak mi się dobrze nie spało. Nareszcie czułem się wypoczęty. Przed opuszczeniem domku wpisaliśmy się do księgi gości i w podziękowaniu przypiąłem dwie odznaki gryfa pomorskiego do wiszącego na ścianie islandzkiego swetra. Nie zdążyliśmy ściągnąć z siebie plecaków kiedy na przystanku zjawiła się gospodyni. Zaciekawiło ją znaczenie podarowanych znaczków. Po moim wyjaśnieniu podziękowała i oznajmiła że byliśmy u niej pierwszymi goszczącymi Polakami.

Jechaliśmy na południowy wschód, przecinając środkową część kraju. Docelowym punktem było miasteczko Höfn. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na postój w Egilsstradir. W pobliskim barze najedliśmy się do syta jagnięciny i przypadkowo spotkaliśmy rodaczkę. Dziewczyna mieszkała w Islandii od roku czasu. Była przygnębiona swoją sytuacją. Pracowała długie godziny przy przeróbce ryb. Skarżyła się na nudę i samotoność. Niezadowolenie z obecnego życia przelewała w pogardę do tubylców. Uważała Islandczyków za naród kazirodczych ksenofobów i introwertyków. Pomimo darmowych lekcji uważała język islandzki za nie do pojęcia. Kłopoty osobiste powstrzymywały ją od powrotu do kraju. Jedyną pociechą było oczekiwanie przyjazdu swoich dzieci i matki.

Kilkanaście kilometrów od Höfn, kierowca zatrzymał autokar na sesję fotograficzną. Z zachwytem spoglądaliśmy na odległą pokrywę lodową, Vatnajökull. Jako największa w Europie Vatnajökull ma 8300 km2 i miejscami dochodzi do kilometra grubości. Pod jej powierzchnią uwięzionych jest kilkadziesiąt wulkanów, a każda erupcja jest w stanie spowodować rzekę roztopionego lodu szerokości Amazonki.
Höfn leży na końcu cypla pomiędzy dwoma fiordami. I jak prawie we wszystkich miastach Islandii, tutejsza ludność przede wszystkim utrzymuje się z rybołóstwa. O powodzeniu świadczyły liczne domki jednorodzinne jak i błyszczace wozy terenowe.

Lodowiec pokryty wulkanicznyn popiolem komprLodowiec pokryty popiołem wulkanicznym

Po zadomowieniu się na miejskim polu namiotowym udaliśmy się w kierunku portu. Wzdłuż kei stała kolorowa flota trawlerów. Ich maszty i osprzęt cieszyły oczy różnorodnością błyszczących kresek w świetle zachodzącego słońca. Zmierzaliśmy w kierunku rozwieszonych światełek. Dotychczasową ciszę powoli zaczęły zakłócać dźwięki dochodzącej muzyki rockowej. Napotykaliśmy coraz to więcej ludzi aż w końcu wtopiliśmy się w rosnący tłum. Przed nami pojawiła się udekorowana estrada. Wszędzie powiewały chorągiewki z czerwonym homarem. Przedzieraliśmy się w kierunku drewnianego szkunera. Stąd dobiegały nas wabiące szanty.

Pod baldachimem ogromnego żagla panował wieczorowy nastrój. Siedzący na dziobie mężczyzna śpiewał przy akompaniamencie gitary. Przed nim kołysało się kila par w tanecznych objęciach. Przedostałem się do prowizorycznego baru i kupiłem dwa piwa. Arni zajął miejsce na ławie biegnącej wzdłuż burty. Wtedy dosiadł się do nas młody mężczyzna o drobnej budowie. Miał na nosie owalne staroświeckie okulary a na głowie czarny beret. Ubrany był w skórzaną kurtkę spod której wystawał granatowy szalik. Kjartan był studentem Uniwersytetu Reykjavík. Od niego dowiedzieliśmy się że od 4 do 6 lipca każdego roku, Höfn obchodzi dożynki morskie, czyli Świeto Homara nad fiordem Horhafjordur (Humarhatid i Hornfjordur). Nie dokończył mówić kiedy na kolana wskoczyła mi dorodna blondyna. Miała na imię Bekka i pochodziła z jakiejś północnej wsi. Jej zachowanie natychmiast dało mi do zrozumienia że nie interesowała ją gadka. Ale kiedy wyczuła moją nieśmiałość szybko zmieniła moje kolana na ramiona chłopaka obok. Wtedy mrugnął do mnie Kjartan mówiąc, “W to święto nasze dziewczyny są bardzo napalone”.

W międzyczasie Arni toczył rozmowę z dziewczyną Kjartana, Harpą. Zdecydowaliśmy przenieść się do miej zatłoczonego miejsca. Żelaznymi schodami weszliśmy na szczyt wieży obserwacyjnej. Stąd roztaczał się wspaniały widok na usianą lampionami przystań. Wtedy poczułem ostry zapach wędzonej ryby. “To zapach pieniędzy,” z zadowoleniem skomentował Kjartan. Nie mineło trochę czasu jak całe niemal niebo przesłaniał dym z portowych wędzarni.

Od Kjartna dowiedzieliśmy się że Islandczycy nie dażą sympatią Green Peace. Organizacja utrudnia wyspiarzom połowy wielorybów. “Zabijamy tylko sto wielorybów rocznie”, a poza tym, mięso wieloryba jest najzdrowsze, najsmaczniejsze, i najdelikatniejsze na świecie”, usprawiedliwiał student.. “A jeśli chcecie się przekonać to możecie dostać stek z wieloryba w wielu restauracjach Reykjavíku”.

Kiedy zeszliśmy z wieży, w tłoku odłączył się Arni z Kjartanem. Trzymałem się Harpy. Wtedy dziewczyna zwróciła moją uwagę na swoje ciemnobrązowe włosy i piwne oczy. Dokuczało jej to że niektórzy jej rodacy negują jej pochodzenie jako czysto islandzkie. Według nich była ona za mało nordycka. Szybko przypominając sobie sagi zwróciłem Harpie uwagę na postać wikinga Egila Skallagrímsona, który z opisu nie był stereotypem nordyka. Ale na wszelki wypadek dodałem, “A poza tym, może jesteś pochodzenia celtyckiego”. Moje palnięcie chwilowo poprawiło dziewczynie nastrój. Wtedy nasza rozmowa przeszła na temat Polaków zamieszkujących rodzime miasteczko Harpy – Isafjördur. Islandka nie mogła pojąć dlaczego owi Polacy trzymają dystans do reszty mieszkańców. “Rzadko pojawiają się na ulicy, unikają sąsiadów i nawet nie próbują nauczyć się języka”, stwierdziła zdegustowana Harpa. Zaraz pomyślałem sobie o niektórych polskich imigrantach w Chicago i o spotkanej przez nas Polce. Ale niestety jakiekolwiek zadowalające wytłumaczenie było niwelowane coraz to mocniej uderzającym mi do głowy alkoholem.

Trawlery w HofnTrawlery

Powoli doszliśmy do dobrze oświetlonej piwnicy. Pod ostrym światłem jarzeniówek zastaliśmy Kjartana pijącego z dwoma starszymi rybakami. Harpa natychmiast podbiegła do swego chwiejącego się chłopaka a mi ktoś do ręki wcisnął kubek z ciemnym napojem. Mikstura okazała się szalenie mocna i słona. Była to fińska mieszanka wódki, coca coli i wody morskiej. Po obowiązkowym toaście pożegnałem towarzystwo i udałem się w poszukiwaniu kolegi.

Zamiast Arniego natrafiłem na wysokiego mężczyznę ubranego w komiczny strój kowbojski. Był on kucharzem z trawlera 1730. Na imię miał Einar. Po wypiciu kielicha nasza konwersacja sprowadziła się do znanych nam dań morskich. Wymieniłem kilka znajomych mi potraw, co pozornie zainteresowało kucharza. Otrzymałem zaproszenie na poczęstunek z rzadko spotykanej ryby głębinowej. Po kilku minutach usiadłem za ławę w lekko kołyszącym się kambuzie. Einar wystawił na blat sfiletowaną żabnicę (skotuselur). Na podgrzanej kromce chleba umieścił plasterki surowej ryby i posmarował je białym sosem. Kanapka była wyśmienita. Aby się zrewanżować wpisałem w kucharski notes przepisy na polewkę z dorsza i sałatkę z makreli. Obok koślawego opisu stworzyłem wersję rysunkową. Zostałem wynagrodzony pozostałą częścią przysmaku i pojemnikiem sosu. Pożegnaliśmy się uściskiem.

Lis Polarny komprLis polarny

Była już 2.30 nad ranem kiedy wznowiłem poszukiwanie Arniego. Byłem prawie zrezygnowany kiedy nagle przed oczami mignął mi znajomy odcień zieleni. Ledwo rozpoznałem znajomy mi plecaczek. Mój przyjaciel leżał na pomoście na brzuchu z zwisającą głową ku wodzie. Wypluwał z siebie wszystko. Z pośród otaczających go gapiów odezwał się do mnie głos, “Marynowane ryby w śmetanie to najskuteczniejszy sposób na zapobiegnięcie zatruciu”. Nie zwracając uwagi na nikogo pomogłem Arniemu wstać. Twarz miał bladą jak brzuch rekina, oczy wybałuszone, a postawę sztywną. Holowałem biedaka w kierunku kempingu kiedy w połowie drogi dołączył się do nas rudowłosy mężczyzna. Bardzo przepraszał Arniego za to że zatruł się u niego samogonem. Nalegał abyśmy poszli do jego domu gdzie chory mógłby położyć się do łóżka. Niestety Arni nie chciał z nim mieć nic do czynienia. Pomimo jawnej niechęci Islandczyk nie odstępował. Zniecierpliwiony, złapał Arniego za rękaw. No i to wystarczyło. Mój przyjaciel odwrócił się w stronę rudego i z wymierzoną pięścią krzyknął, “kurwa!” Islandczyk szybko odskoczył po czym również wymierzył pięść w stronę Arniego. Szybko stanąłem pomiędzy wojownikami. Przeprosiłem rudego a on natychmiast się opanował, machnął ręką, i odszedł.

W drodze do Isafjordur kompr

W namiocie zaczęła się trzydziestosześciogodzinna męczarnia. Arni był półprzytomny. Nie chciał pić wody i nie mógł przyjmować aspiryny. Kiedy się zbudziłem Arni nareszcie spał. Usiadłem za ławę i zabrałem się do przygotowywania śniadania. Podgrzałem na maśle pozostałą część ryby. W głowie przewijałem film z poprzedniego wieczoru, kiedy nagle zadumę przerwała mi wysoka blondynka. Usiadła na przeciwko mnie. Natychmiast zainteresowała mnie pewnością siebie. Była Niemką i pochodziła z dawnego grodu Wagrów, Starogardu (Oldenburg). Na imię miała Wiebke i od kilku lat samotnie podróżowała po odległych rejonach Skandynawii. Islandię zwiedzała rowerem i zakochana była w tej wyspie. Pracowała dla Morskiego Instytutu Badawczego w Hamburgu. Kiedy zaoferowałem jej część przysmaku aż zaniemówiła. Po przyjaznej uczcie pożegnałem podróżniczkę. Jej następnym celem, jak też i naszym, była pokrywa lodowa Vatnajökull.

Pozostałą część dnia spędziłem samotnie włócząc się po okolicy. Po jakimś czasie trafiłem na teren składnicy portowej. Po przekroczeniu uchylonej bramy zaskoczony zostałem ptasim alarmem. Nade mną uniósł się rój krzykliwych rybołówek. Natrętność napastników szybko zmusiła mnie do odwrotu. Wracając do obozowiska natrafiłem na pagórek porośnięty rozłożystymi sosnami. To chyba były pierwsze drzewa jakie ujrzałem na tej wyspie przypominającej tundrę. Zmęczony ciągłością dni polarnych wdrapałem się pod gęstą osłonę igieł. Dostojne drzewa obdarowały mnie brakującą ciemnością.

Hornstrandir ze spiwora komprHornstrandir ze śpiwora

Podziel się!