Polski Łącznik – część 3 (na 3 maja 2011 – w 220 Rocznicę Konstytucji)

220 Rocznica (1791-2011) drugiej na Świecie (po amerykańskiej) demokratycznej konstytucji – Konstytucji 3 Maja 1791.

Tę, trzecią ( 3) część Polskiego Łącznika, publikujemy w rocznicę Konstytucji 3 Maja – nie bez powodu. Tak się składa że ten fragment powieści  – jak wiadomo nigdy nie wydanej przez żadne wydawnictwo w III RP, a opublikowanej w całości tylko jeden raz przez Gazetę Krakowską, w czasach tuż po osiągnięciu wolności w 1990 roku, zanim nastała „nowa cenzura” , nawet w tamtym czasie został jednak ocenzurowany.

Tutaj po raz pierwszy zostanie opublikowany w całości bez cenzorskiego skrótu. W tym wypadku cenzorami okazali się jedyni ludzie w Polsce, na tyle odważni i mądrzy żeby tę książkę opublikować. Maciej Szumowski, który był wtedy redaktorem naczelnym tej najbardziej radykalnej polskiej gazety w roku 1990 i jego zastępczyni, a później żona – Dorota Terakowska. Nie odważyli się zamieścić jednego akapitu. Nawet im nie udało się przekroczyć bariery „lęku” przed okupantem, który wtedy wciąż jeszcze  miał w Polsce swoje okupacyjne bazy wojskowe i trzymał czołgi na terytorium całego naszego kraju, a nawet silosy z rakietami z głowicami atomowymi – o których nikt z nas nie miał pojęcia.

Tak się dziwnie składa, że duży fragment owego ocenzurowanego wtedy tekstu dotyczy zwycięstwa Polaków pod Smoleńskiem w 1610 roku. W 2010 – to była niemal równa rocznica, 400 lecie  zwycięstwa pod Kłuszynem, a dokładnie 399 lat od zdobycia Smoleńska. Smoleńsk poddał się też 12 czerwca a nie 10 kwietnia. Jednakże decydująca dla zdobycia Smoleńska i potem Moskwy była klęska i pogrom Rosji w Bitwie pod Kłuszynem  24 czerwca (według kalendarza juliańskiego) roku 1610.  Zbrodnia Katyńska – ewidentna zemsta Rosji za tamto wydarzenie  – wymordowanie polskich oficerów w czasie II Wojny Światowej – dokonana została na mocy decyzji Biura Politycznego KC WKP(b) z 5 marca 1940 r. A więc decyzję podjęto tak by wszystkie egzekucje na polskich oficerach umożliwić od kwietnia (kiedy ziemia jest miękka i łatwo kopać doły) do końca czerwca 1940 roku. Możliwe, że mordowano tam Polaków także jeszcze wiosną i latem w roku 1941. W tym czasie zostało dokonane przez funkcjonariuszy NKWD ludobójstwo na przetrzymywanych w obozach na terytorium ZSRR nie mniej niż 21 768 obywatelach Polski – jeńcach wojennych osadzonych w specjalnych obozach jenieckich NKWD w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie oraz na osobach cywilnych, aresztowanych i osadzonych w więzieniach na terenie okupowanym przez ZSRR Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej Polskiej. Ponieważ mordowanie Polaków trwało dłuższy czas – rocznicowe uroczystości, na które leciał Lech Kaczyński miały się odbyć i odbywają się każdego roku 10 kwietnia. Zbrodnia Katyńska rozpoczęta została przez Rosjan w 330 rocznicę Bitwy pod Kłuszynem [3+3 = 6].Zabijanie zakończono w czerwcu 1941 [1941 = 6], a więc w rocznicę zdobycia Smoleńska.

Ocenzurowany, nigdy nie drukowany fragment Polskiego Łącznika, poniżej wyróżniony w tekście na czerwono.

C.B.

znak-1

Wydawnictwo Kraina Księżyca – Kraków 2009

Czesław Białczyński

countrymap

POLSKI ŁĄCZNIK

Copyright © by Czesław Białczyński

Część 3

Potężny wrzask połączony z charkotem, który od chwili docierał do niej jak z głębi artezyjskiej studni, nagle stał się rzeczywisty. Zerwała się wsłuchana w ciemność, instynkto­wnie szukając pantofli gołymi stopami. Różane palce prze­mierzały gorączkowo puszysty włos bielusieńkiego dywanu, lecz nie znalazły. Dopiero teraz, zbudzona do końca, otwarła oczy i ogarnęła szarą przestrzeń pokoju pierwszym w pełni świadomym spojrzeniem.

—  Roman? Roman! — szarpała za rękaw mężczyznę leżą­cego obok na atłasowym błękicie prześcieradła.  — Roman, kochanie, zbudź się!

Ale spał. Zapaliła lampkę nocną na szafce obok ich rozle­głego jak lotnisko łoża. Mleczne światło rozlało się delikat­nym blaskiem złamanym przez matową umbrę. Udające złoto inkrustacje nowoczesnych, białych mebli ożywiły szarość po­koju. „Która godzina?”. Była dziewiąta, choć wydawało się, że to zaledwie świt. Musiało być bardzo pochmurno na ze­wnątrz. Wczoraj wrócili późno do domu. Fikuśny pstryczek na nitce (bordowe serce przebite strzałą) dźwięknął uderzyw­szy o alabastrową, rowkowaną jak rzymskie kolumny, nogę lampy, „Cisza”, pomyślała. „To pewnie był sen”, Wtedy krzyk zabrzmiał powtórnie, tuż obok niej. Odwróciła się gwałtow­nie i zrozumiała, co się dzieje. Mimo wszystko odetchnęła z ulgą. „Znowu ten jego koszmar”, myślała. „O czym on śni?”, westchnęła, nachyliła się nad nim. Spał płytko. Męczy­ło go coś strasznego. Walczył z tym wszystkimi siłami. Twarz wykrzywiał mu odpychający grymas. Ale nawet ten grymas nie był w stanie uczynić go dla niej brzydkim. Kochała go? Czy była tylko zakochana? Czy aż zakochana?… Wszystko stało się przez ten jego profil, przez idealnie prosty, klasycz­ny nos, przez kpiąco ściągnięte brwi i krucze, falujące wło­sy, nieco może za długie, wymykające się na kołnierz skórza­nej kurtki, kiedy widziała go pierwszy raz pod kinem „Bajka”. Przez czarne, płonące oczy, które czasami stają się zimne jak lód arktyczny i wpatrują się tak głęboko, że aż ciarki prze­chodzą człowieka i musi się im poddać. Czuła się czasami zu­pełnie zniewolona jego wzrokiem, nim jeszcze ją zaczął doty­kać. Nawet przez chwilę się nie łudziła, że miała jakiś inny wybór — musiała z nim zostać.

Kolejny okrzyk Romana wyrwał ją z zamyślenia. Długie, czerwone paznokcie zanurzyły się w jego włosach. Szarpnęła raz i drugi, nie za mocno, na pograniczu bólu i pieszczoty.

Ocknął się. Gwałtownie łapał powietrze jak tonący. Zer­wał się, tak że w ostatniej chwili udało jej się uniknąć czoło­wego zderzenia. Moment jeszcze siedział wyprostowany ni­czym struna, cały sztywny, a potem zmiękł, rozluźnił się. Do­tarło do niego gdzie się znajduje i o co chodzi.

—  Znowu on, prawda? — zapytała, przylgnęła mocno do jego pleców z wciąż jeszcze ekspresowo bijącym sercem, jak zwykle bardziej sama przerażona i potrzebująca opieki niż zdolna dać oparcie komukolwiek.

Objął ją ramieniem. Poczuła się maleńka i zagubiona w jego objęciach, na chwilę bezpiecznie ukryta pod silnym skrzy­dłem. Odgarnął jej blond loki spływające w nieładzie na oczy i delikatnie pocałował w policzek. Jej twarz pokrywał niewi­dzialny, lecz wyczuwalny pod wargami meszek.

—   Przepraszam malutka. Przestraszyłem cię? To rzeczy­wiście znowu on. Ten koszmar. Drżysz?

Opadł na poduszkę pociągając ją za sobą,

—  Trochę — odpowiedziała zaglądając mu ufnie w oczy. Przytrzymał ją za podbródek i zasypał pocałunkami,  ocierał się o policzek, całował szyję i lekko wydęte usta,

— Już dobrze? — zapytał w końcu.

— Tak — szepnęła.

To mu się zdarzało zawsze w sytuacjach szczególnego na­pięcia. Czasem nawet nie był tego napięcia świadom. Zawsze przychodziła wtedy koszmarna postać: opasły olbrzym siadał naprzeciw niego ledwie się mieszcząc na krześle, które wy­glądało jak zabawka dziecinna pod jego ogromnym tyłkiem, zakładał nogę na nogę, uśmiechał się wilgotnymi wargami, kręcił szyją wypełzającą ze sztywnego, białego kołnierzyka jak jakieś chorobliwe wole, podciągał nogawki szarych spod­ni od garnituru, żeby się nie wypychały na kolanach, i żeby było dobrze widać skarpetki z Wiednia, z powiewającą ame­rykańską flagą na kostce, i celował w niego palcem, który zamieniał się w lufę pistoletu, i strzelał, strzelał z tego pal­ca, i nigdzie nie można się było ukryć przed jego władczym gestem.

Szarość za oknem mieszała się ze światłem żarówki, nie lubił tego. Miał cholernie selektywne oko, które pozwalało mu się zachwycać tym, co namalowane albo rzeczywiste, i je­dnocześnie wyłapywać najdrobniejsze dysonanse. Kiedyś jego stary w bezgranicznej naiwności usiłował z niego zrobić ma­larza. Załatwił przyjęcie na ASP i w ogóle wszystko, ale Ro­man nie miał ani ręki, ani pomysłów. Po dwóch semestrach zrezygnował. Dobrze wiedział na co go stać, choć dyplom mógł dostać bez problemu, choćby się ani razu nie pokazał na uczelni. Starego durnia o mało szlag nie trafił. Kiedy to było? Jakieś sto lat temu chyba? Tak, pół wieku, albo wiek. Mieć takie oko i nie mieć ręki to diabelne kalectwo. Nie miał jej, niech to szlag! Miał za to co innego i nauczył się to bez­względnie wykorzystywać. Z racji życiowych układów wyko­rzystywał swoje oko w specyficzny sposób. Jednym rzutem oceniał gościa po jego ruchach, grymasach, ciuchach, wnętrzu mieszkania — nigdy się nie pomylił w ocenie człowieka. Dzię­ki temu nigdy nie wpadł.

— Która godzina? — zapytał.

—  Dziewiąta — powiedziała przeciągając się. Koronkowa koszulka z trudem osłaniała zacienione wgłębienie u zbiegu brzucha i ud. Tęsknił do tego miejsca każdego dnia. Wystar­czyło, że jej nie widział parę godzin. Szaleństwo. Teraz ko­szulka podjechała w górę odsłaniając łuk brzucha zamknię­tego idealnymi liniami bioder dziewczyny w wabiącą oko ca­łość. Nie panował nad sobą  Pochylił się, wtulił policzek w to ciepłe, aksamitne ciało i musnął je wargami. Zamarła śledząc spod wpółprzymkniętych powiek uważnie jego ruchy. Zmie­rzał ku trójkątowi zarośniętemu jasnymi, niesfornymi loczka­mi. Nie protestowała, kiedy jego język niebezpiecznie zbliżył się do różowego rozcięcia i fałdki kryjącej magiczny guziczek, za naciśnięciem którego traciła kontrolę nad świa­tem i panowanie nad własnym ciałem. Wyprężyła się, gdy go dotknął. Westchnęła głęboko. „Czy rzeczywiście go kocham?”, zastanawiała się, podczas gdy przyjemne dreszcze rozchodzi­ły się od pachwin w głąb ciała. „Żeby kogoś kochać, trzeba go znać. Romana nie da się poznać. Zbyt wiele ma tajemnic. Ta­jemnica jest jak pół kłamstwa. Kłamstwo nie zbliża, lecz od­dala. Jest najwyżej zakochana, a to różnica”.

—  Achchchch… — westchnęła i chwyciła gwałtownie jego głowę.

Namiętnie przycisnęła ją do brzucha wydając cichy spazm. Przerwał. Udawał, że się ociąga. Rozglądnął się po pokoju.

—  Dlaczego przestałeś? — zapytała zniecierpliwiona. — Już mnie nie kochasz jak dawniej, prawda?

—  Głupia   — parsknął. — Zawsze cię będę kochał. Powie­dział to z taką tkliwością, że sama poczuła wzbierającą tkli­wość i przypływ uczuć,

— Chodź! — szepnęła przyciągając go do siebie.

Pocałował ją delikatnie, a potem rzucił się na jej usta tak, że  straciła przy następnym pocałunku dech, zrobiło jej się czarno przed oczami.

— Boże, uwielbiam cię. Zostań dziś, proszę?!

—  Kochanie — wyszeptał spełzając z powrotem między jej uda — robię to przecież dla nas, wiesz.

—  Za każdym razem się boję. Nie mam pojęcia, na czym polegają te twoje interesy, ale boję się…

—  Kobiece intuicje — w jego tonie było tyle pobłażania, żeby rozwiać jej obawy i wątpliwości — w moim wypadku nie sprawdzają się nigdy.

— Może, ale obiecaj mi, że…

—  Tak. Skończę z tym — podniósł dwa palce jak harcerz do przysięgi — jak tylko będę mógł… — roześmiał się.

— Drań — wyszeptała.

Bawił się jej sutkami. Uniósł do góry pupę i podsunął pod nią poduszkę. Opadła na atłas rozluźniona.

—  Weź mnie, błagam! Kochaj, szybciej!

Rozłożył szeroko jej nogi. Uniosła je w górę. Jęknęła prze­ciągle, gdy język Romana wrócił na swoje miejsce. Palce dziewczyny mimowolnie powędrowały ku pachwinom, by roz­ciągając fałdki na boki pomóc wejść językowi tam, gdzie po­winna go poczuć, w każdy zakamarek, żeby mógł w pełni prze­mówić do jej napiętych nerwów i wzbudzić najwyższą rozkosz. Nie była w tym wyrachowana, lecz instynktowna, i Roman to czuł, to go w niej brało. Zdwoił wysiłki. Przestał myśleć i wczuł się w jej wibracje. Jego członek zrobił się twardy jak kawałek stali. Jeszcze chwilę wwiercał się w nią językiem i sycił się tym, że wzbiera w niej fala coraz trudniejszej do opanowania rozkoszy. Coraz częściej gwałtowne westchnienia przerywał jęk albo cichy okrzyk. Aż wreszcie zdecydował się na szturm. Podciągnął się, wyszarpnął jednym ruchem podu­szkę spod jej pośladków i opadł całym ciężarem wgniatając sutki w żebra. Wbił się w jej usta taranując jednocześnie na wpół rozchylone wrota tym swoim kawałkiem stali, który po­czuła w sobie, w głębi, wewnątrz ciała, który zmusił ją do krzyku. Zagłębiał się i zanurzał w coraz bardziej szalonym rytmie, za każdym razem zapadając się dalej w jej brzuchu, dochodząc gdzieś pod serce, do ściśniętego spazmatycznie gar­dła, przenikając każdą komórkę. Głębiej i głębiej! Aż zapulsowało coś w jej wnętrznościach i w jednej chwili nagłym błyskiem zalała ich oboje fala najwyższej rozkoszy. Zwarli się jeszcze raz, a potem opadli… jakby ostatnim tchem, jak ma­ratończycy, którzy za linią mety nie są już w stanie zrobić ani jednego kroku o własnych siłach. Leżeli obok siebie. .

—  Kocham cię — wyszeptał obracając twarz ku jej twarzy.

— Kocham cię — powtórzyła jak echo i wierzyła w to, co szepcze, choć może nie była to do końca prawda.

Wstał.

Zasnęła niemal w jednej chwili. Mówił do niej goląc się w łazience swoim „guilletem”. ON TO ZROBI ZA CIEBIE — głosiła reklamówka, ale nie całkiem była to prawda, bo nie mógł sobie poradzić z twardym zarostem pod szyją, w zgię­ciu podbródka. W lustrze odbijała się sypialnia, spełnione ma­rzenie dzieciństwa, z tym łóżkiem jak lotnisko i z piękną jak aniołek dziewczyną na atłasie, która pół roku temu wy­pełniła sobą te puste cztery ściany i pustkę jego dni po roz­wodzie z Haliną. Od jej pojawienia się życie Romana nabrało znowu głębszego sensu, jakby żywszych barw. Oczywiście, zawsze był Maciek, dla syna, choć się było od niego z daleka, zawsze warto było wypruć sobie żyły.

Po to, żeby miał lepszy punkt wyjścia, żeby nie musiał siedzieć zaszczuty w kącie i patrzeć jak mu sprzątają sprzed nosa wszystko co lepsze inni, bezczel­ni, bardziej bezwzględni. Ale tak naprawdę dopiero ta­ka laleczka, słodka, niewinna, bezradna i zależna, która widzi w tobie Jamesa Bonda i Casanovę, bohatera z westernu albo greckiego mitu, dopiero ona potrafi z prawdziwego męż­czyzny wykrzesać tę resztkę energii skrytą za żelazną zasłoną na dnie serca, zdolną podźwignąć go do wielkiego czynu, po­nad innych. Tak się właśnie w tej chwili czuł: zdolny do wszystkiego!

Zadzwonił telefon. Pobiegł do sypialni, Na szczęście nie obudziła się.

—  Słucham, Roman.

—  Tu Pałka. Tam gdzie zawsze za pół godziny. Szef ma interes.

— Będę — rzucił krótko i odłożył słuchawkę.

Szybko wytarł resztki kremu z twarzy i zaczął się ubie­rać. Pałka był szoferem Drygały, a skoro Drygała miał inte­res, to warto się było pospieszyć. Może najbliższe plany uleg­ną zmianie, jeżeli zaproponuje dobry procent od sporej su­my?!

Zapowiadał się naprawdę dobry dzień.

Normalnie pracowali w swojej kajucie we trzech: Naganow, Proskuriew i Iwaszko. Nie stwarzało to dobrej sytuacji do ja­kiegokolwiek manewru. Czasami któryś z nich miał dzień wol­ny, ale prawie nigdy się nie zdarzało, żeby był sam. Zmusza­ło go to do wykorzystywania dosłownie ułamków minut, kiedy udało mu się być pierwszym albo kiedy wychodził ostatni, albo kiedy tamci szli do toalety. Tu nie pozwalano pracować po godzinach. W razie nagłych okoliczności tworzono zawsze awaryjną grupę. Był to specjalny system zabezpieczający do­kumenty ściśle tajne przed pokusami, którym łatwiej ulega się w pojedynkę. Tego dnia Proskuriewa nie było. Rozchoro­wał się biedaczek, podobno na wietrzną ospę, co po czter­dziestce bywa cholernie nieprzyjemne. Iwaszko wjechał win­dą na siódme piętro i przeszedł korytarzem pokrytym tłumią­cą kroki wykładziną w kolorze bordowym do samego końca, gdzie skręcił w lewo. Po paru krokach skręcił ponownie, tym razem w prawo, i zatrzymał się przed zwyczajnymi drzwiami oznaczonymi numerem 715. Drzwi nie wyróżniały się niczym spośród innych na piętrze, ale za nimi nie znajdował się po­jedynczy pokój, tylko mały przedsionek. Przejście do śluzy. Gdy wszedł, znalazł się przed kolejnymi drzwiami, bez kla­mek, jedynie z uchwytem. Nad nimi przyglądało mu się bacz­nie rybie oko kamery. Od jego strony drzwi prezentowały się skromnie, lecz dobrze wiedział, że mają na tyle litą konstruk­cję, i na tyle grube, pancerne płyty, iż trzeba by zużyć spo­ro syntexu, żeby je sforsować na siłę. To miejsce nasuwało mu zawsze myśli o plastiku, lontach i trotylu. Było to o tyle śmieszne, że nigdy do tej pory nie miał problemu z przekro­czeniem ich żelbetowego progu, ponieważ dysponował odpo­wiednim dokumentem — czerwoną kartką przepustki z czar­nym paskiem w lewym rogu, oznaczoną numerem identyfika­cyjnym i zaopatrzoną w jego kolorową fotografię.

Zatrzymał się przed drzwiami śluzy zaprzątnięty swoimi myślami i machinalnie wyjął przepustkę z kieszeni kierując ją frontem do oka kamery. Jednocześnie nacisnął czerwony gu­zik przy framudze. Za tym przedsionkiem znajdowała się fak­tyczna śluza, w której siedział dzień i noc strażnik połączony telefonem i komputerem z działem przepustek i działem per­sonalnym oznaczonym numerem VI, który zajmował się pra­cownikami zatrudnionymi w tym gmachu. Strażnik dyspono­wał także odpowiednimi hasłami na każdy dzień tygodnia, dzięki którym, niczym Ali Baba czarodziejski sezam, otwierał drugą bramę do izolowanego od świata bunkra, jakim było prawe skrzydło siódmego piętra zajmowane przez najbardziej utajniony z wydziałów biura administracji KGB. Iwaszko ni­gdy nie zagłębiał się w zawiłości systemu zabezpieczeń. Wie­dział, że szyfr cyfrowy zmienia się nieregularnie, czasami dwa, trzy razy dziennie. Kamera lustrowała go przez chwilę porów­nując przepustkę z identyfikatorem umieszczonym na piersi pułkownika i poprzez komputer obydwa dokumenty z ich replikami w centrum dyspozycji. Po chwili szczęknął zamek i Iwaszko pociągnął pancerną płytę ku sobie. Drzwi były za­skakująco ciężkie nawet dla kogoś przygotowanego. Obcy po­myślałby, że się w ogóle nie otwierają. Przesuwały się bez­szelestnie na dobrze naoliwionych zawiasach jak ciężki me­bel dębowy. Czasami pułkownik miał zupełnie dosyć tego ca­łego supertajnego cyrku, czasami wściekał się wewnętrznie na utrudnienia, buntował przeciw procedurom, przeciw temu wszystkiemu, co wybijało człowieka z naturalnego rytmu wy­konywania czynności. Strażnik wstał z krzesła. Na biureczku miał rozłożony świeżuteńki numer „Prawdy”, która przeważ­nie pisała nieprawdę lub tylko półprawdy, ale czymś się trze­ba było zająć, bo praca strażnika to najnudniejsze zajęcie na świecie. Inna gazeta mogłaby być niemile widziana przez prze­łożonych.

Osłaniając własnym ciałem klawiaturę przy framudze straż­nik wystukał aktualny kod. Kiedy skończył, rozległo się brzę­czenie i kolejny zamek na drodze pułkownika do biura został sforsowany. Iwaszko znalazł się w wąskim korytarzyku pro­wadzącym do jego pokoju. Z boku, zaraz za śluzą, znajdowała się sala socjalna, gdzie można było spożyć śniadanie i wypa­lić papierosa, dalej toalety, a potem już tylko biura służbowe ciągnące się wzdłuż korytarza co jakiś czas dzielonego w po­przek czarną kotarą. Jego miejsce pracy znajdowało się za trzecią kotarą i nigdy nie przyszło mu nawet do głowy zapuś­cić się dalej. Nie wiedział, co się znajduje za czwartą, czy je­szcze coś, czy to już może koniec skrzydła? Mijał drzwi kolej­nych kajut zdając sobie sprawę, że przez dwa tygodnie nawet mgliście nie  rozpoznał sposobu organizacji    tego    segmentu administracji. Jak prawdopodobnie funkcjonuje wydział „sa­telitów” wnioskował raczej na podstawie doświadczenia wy­niesionego z poprzedniego Drugiego Wydziału Wewnętrznego Biura, gdzie dotychczas pracował. Za to Naganow siedział w kajucie 7 już ponad rok i pewnie niedługo przesuną go gdzieś indziej. Nie lubił Naganowa. Nie sposób było się tutaj z kim­kolwiek zaprzyjaźnić czy nawiązać bliskie stosunki. Nim się poznali wzajemnie,  już się  przeważnie  zamieniali pokojami, biurkami, rolami, wydziałami. Znikali gdzieś, pojawiali się po­tem po tygodniach, miesiącach albo na tym samym miejscu, albo na innym, albo nie pojawiali się w ogóle. Nikt nie pytał, co, kto, kiedy lub broń Boże „dlaczego”. Praca tutaj nie wy­magała na tyle specjalistycznych kwalifikacji, żeby tworzyć stały, zamknięty obieg fachowej kadry rotujący kołowo w nie­skończoność. W gruncie rzeczy była to biurokratyczna robota, którą mógłby wykonywać ktoś tylko trochę przeszkolony, gdyby nie problem tajności. „A może Naganowa jeszcze nie ma? Byłaby to szansa”. Mimowolnie spojrzał na zegarek. Siódma trzydzieści dwie. Przyspieszył kroku. Nacisnął klamkę.,.

— Zdrastwujtie — powiedział do Naganowa. Stary kipiał już nad swoją robotą.

Umeblowanie ich pokoju składało się przede wszystkim z fotokopiarki zajmującej swym metalowym cielskiem jeden róg i fragment bocznej ściany. Prócz niej znajdowały się tu trzy biurka, wieszak, trzy krzesła i trzy pancerne szafy otwie­rane zwykłym kluczem osobistym. Każdy z nich miał klucz do swojej szafy i plik kluczy od biurka oraz wewnętrznych szuflad szaf. Drugi klucz posiadał łącznik, który miał także kluczyk od jednej z wewnętrznych szuflad w każdej szafie, gdzie składał dokumenty „do przerobu” na każdy dzień pra­cy.

Szafa Naganowa była już otwarta, a szuflada łącznika pu­sta. Za to w rogu jego biurka piętrzył się stos szarych kopert oznaczonych kryptonimami.

—  Cześć — odburknął Naganow, nie zaszczyciwszy go na­wet spojrzeniem.

—  Kola chory? — powiedział, żeby cokolwiek powiedzieć.

—  Trzeci dzień i jeszcze ze dwa tygodnie przed nim. Ty­le poligonów, przejść i głupią ospę złapać, czort wazmi!

Zabrał się do roboty, Skontrolował plombę na drzwiach. Numer się zgadzał. Zerwał sznurek, otwarł drzwi kluczem, dopasował mały kluczyk do szuflady, wystukał kod i przekrę­cił. Stosik na dziś okazał się niemały. Przeniósł dokumenty na biurko, wyciągnął pieczątkę z napisem „ściśle tajne” i dłu­gopis. Ciekawe, co też zawiera ten dzisiejszy plik, czy jest coś interesującego? Może nie ma nic z tego, o co chodzi i pro­blem z głowy. Nie trzeba się będzie przejmować Naganowem. Małym nożykiem do papieru otwarł pierwszą kopertę. Kryp­tonim 635423-628-611-11. Czarny kwadrat. Dokumenty z czar­nym należało powielić czterokrotnie i rozdzielić do trzech działów: dwa szły do archiwum, jeden do kierownika per­sonalnego, jeden do wydziału. Na każdym należało nabić pie­czątkę najwyższej tajemnicy państwowej, oryginał zaś skiero­wać na kupkę przeznaczoną do spalarni. To co do spalenia cięło się na specjalnej maszynce, przypominającej taką zwy­kłą do mięsa, na cieniuteńkie paseczki, a potem zmieszane z innymi paskami z pozostałych kopert wkładało się do zbior­czej koperty. Ostatni plombował ją i zostawiali ten materiał dla łącznika.

Iwaszko zżymał się nad tym swoim awansem. W Ki­jowie było o wiele ciekawiej. Tu nudno jak w każdym biurze. Rzucił okiem na umieszczoną w prawym górnym rogu sygnaturę i… zamarł. Poczuł przyspieszenie tętna. Od szesna­stu dni nie zdarzyło się nic na tyle interesującego z obszaru, o jaki chodziło Hunzie, żeby musiał stawać przed dylematem. Miał spokój, ale z drugiej strony robił się niecierpliwy. Tamci czekali. Obiecał im. A tu nic! I wreszcie teraz, jest! Czy uda mu się dzisiaj powielić ten papier i wynieść?! Nie uda się. Naganow, czerstwy, siwy, koło pięćdziesiątki, był facetem nie tylko pozbawionym kompletnie jaj, ale chyba i pęcherza. Żo­łądka też nie miał, Iwaszko był o tym przekonany. Ten mru­kliwy gość potrafił przez cały dzień nic nie jeść, nie wypić na­wet szklanki czaju i ani razu nie musiał iść do toalety, żeby oddać mocz. Często się tak właśnie zdarzało. W nie zmienionej godzinami pozycji siedział w swoim kącie i walił pieczątki, kreślił podpisy, przekładał papiery jak rasowy biurokrata. Dokument. Dokument dotyczył nowej siatki zreorganizowane­go Departamentu Jedenastego, na terytorium Polski. W du­chu Iwaszko zacierał ręce i z niepokojem spoglądał na Naga­nowa. Tamten skrupulatnie wpisywał do księgi fotokopii nu­mer powielanego dokumentu, datę wykonania operacji, i spi­sywał z maszyny stan licznika zanotowany przed rozpoczę­ciem operacji. Na koniec powielania swojej porcji każdorazo­wo należało zanotować stan licznika po operacji. Jedyna mo­żliwość i zarazem cały plan Iwaszki opierały się na przekrę­ceniu licznika wstecz. By nie wzbudzać podejrzeń, nosił w kieszeni duży pilnik do paznokci, i od czasu do czasu, dość ostentacyjnie, nim je sobie wygładzał. Proskuriew na przy­kład, patrzył na tę jego czynność z politowaniem, w duchu uważając go pewnie za pedała, ale w gruncie rzeczy nie mo­gło to uchodzić za nic większego ponad dopuszczalne osobis­te dziwactwo. Pilnik miał jeden koniec ostry, drugi zaś nie tak jak w innych pilnikach, wyokrąglony, lecz ścięty płasko. Puł­kownik przerobił pilnik w ten sposób, by móc płaskim koń­cem odkręcić cztery śruby mocujące obudowę licznika. Miał nadzieję, że nie są całkowicie zapieczone. Na wszelki wypadek w małej flaszeczce w biurku trzymał oliwę, co miało uzasa­dnienie, bowiem jego maszyna do pisania zacinała się w jed­nej trzeciej długości wałka, gdy podnosił do góry kosz czcio­nek, by wystukać dużą literę.

Przez całe przedpołudnie pracował jak w gorączce. Był zdenerwowany. Naganow jak na złość miał jeden z tych dni, kiedy siedział kołkiem w kącie i nie potrzebował nawet się wysikać. Jak krowa siano mielił swój stos powoli i systematy­cznie, przekładając koperty na mniejsze stosiki po przeciwnej stronie biurka. Około drugiej pułkownik Mychajło Iwaszko stracił nadzieję. Kto wie, jak długo będzie musiał czekać na kolejną podobną okazję?!

Koło piętnastej dwadzieścia Naganow wstał, rozprostował ręce na boki i oświadczył w tej zaskakującej jak na niego po­zie, że czas na małego papieroska.

—  Nie ma pan ochoty Michaile Nikołajewiczu też rozpro­stować trochę kości? — zapytał Iwaszkę. — Chyba dosyć zro­biliśmy na dziś?

— Dziękuję, panie pułkowniku — odrzekł Iwaszko wskazu­jąc ze zbolałą miną na wciąż olbrzymi plik szarych kopert, — Chciałbym to jak najszybciej odwalić.

—  Trudno. — Naganow wzruszył ramionami i skierował się do drzwi. Pułkownik odetchnął z ulgą. Oto nadszedł wła­ściwy moment.

Drzwi zatrzasnęły się za Naganowem. Iwaszko przystąpił do działania. Mały papierosek to było jakieś trzy minuty. Dla pewności przyjął, że dwie i pół. Dodał do tego margines bez­pieczeństwa, po około dwadzieścia sekund na obu końcach, to jest po jego wyjściu i przed jego powrotem. Zostawała minuta i pięćdziesiąt sekund absolutnie bezpiecznego czasu działa­nia.

Wziął ze stosu przeznaczonych do spalenia kartek tę leżą­cą na samym dnie, która pierwsza znalazła się wśród pliku na dzisiejszy dzień. Od razu położył ją na podajniku. Włączył kopiarkę. Zabrzęczała i zapłonęła liliowym światłem. Włożył papier kserograficzny w otwór. Nacisnął guzik. Dokument na podajniku powoli wjechał do wnętrza maszyny. Zatrzymał się w nim na trzy sekundy i równie powoli zaczął się wysuwać z powrotem. Gdyby teraz wszedł Naganow, mógł udawać, że powiela to, co ma właśnie rozłożone przed sobą na biurku. Tyle, że musiałby potem zrobić jedną kopię mniej, albo licz­nik… Odkręcał gorączkowo śruby licznika. Trzy z nich ruszył bez większego wysiłku. Czwarta była jednak zapieczona. Po­lał ją błyskawicznie kroplą oliwy. Wtarł tłusty płyn dokład­nie w szczelinę otworu. Musiał odczekać kilkanaście sekund. W tym czasie założył drugą kartkę czystego papieru i po raz kolejny uruchomił proces kserowania. Urządzenie było dosyć archaiczne i odbitki na kilka chwil należało potrzymać w ko­morze utrwalacza. Włożył tam pierwszą z nich, podczas gdy druga zanurzała się w jaskrawym świetle powielacza. Pot lał mu się ze skroni. Ściekał strugą wzdłuż podbródka na szyję i wsiąkał w kołnierzyk. Zerknął na zegarek. Trzydzieści pięć sekund. Zabrał się teraz do odkręcania czwartej śrubki. Pil­nik ześlizgiwał się z wyrobionego rowka. Metalowa główka ani drgnęła. Nacisnął mocniej i przez ułamek zdawało mu się, że śruba wykonała obrót. Nie. Ani o setną milimetra. Tym­czasem druga kopia już opuściła jarzący się brzuch maszyny. Podbiegł do biurka i nerwowo szukał   jakiegoś   przedmiotu, którym można by jak młotkiem ostukać fatalne miejsce. Nie znalazł nic lepszego od zszywacza. Pięćdziesiąt pięć sekund. Wrócił do urządzenia. Przełożył drugą kartkę z odbitym tek­stem do szuflady dla utrwalenia, a oryginał zdjął z podajnika i wepchnął pod stos innych oryginałów na biurku. Znów zna­lazł się przy kopiarce. Uderzał delikatnie w osłonę licznika, by nie zniszczyć lakieru błyszczącego na twardej płaszczyź­nie metalu. Zegarek: minęła jedna minuta i trzydzieści sześć sekund. Zaczął się nie na żarty denerwować. Czas się koń­czył. Nie zdąży. Naganow wejdzie lada moment. Nasłuchiwał szelestów z korytarza, ale panowała tam ciągle cisza. Kolejna próba z pilnikiem nie przyniosła rezultatu. Obracał się skosem w rowku i ślizgał po wgłębieniu. Odłożył to. Czas naglił. Wy­jął kartki z utrwalacza. Wyłączył urządzenie.  Sprawdził czy oryginał z nazwiskami siedemnastu dotychczas uśpionych agen­tów włączonych do bieżących akcji w Polsce jest na swoim miejscu. W porządku. Teraz złożył starannie kopie na pół, i je­szcze raz w ćwiartki. Rozsznurował buty. Zdjął je. Wymościł kartkami dno każdego buta. Miał dwie drogocenne wkładki. Jego pracodawcy zamiast nich sprawili by mu chyba platy­nowe, gdyby wiedzieli, czego użył do tego celu. Czas: dwie minuty i pięć! Znajdował się już poza marginesem. W przy­pływie rozpaczy uderzył z całej siły kantem zszywacza w obu­dowę. Przeklęta śruba! Przyłożył pilnik i wparł się w obudo­wę. Przekręciła się! Raz! Drugi! Opornie. Trzeci? Tak. Teraz kręcił już szybko. Metal uwolniony z uścisku upadł na pod­łogę z brzękiem. Włożył ostry koniec pilnika między trybiki. Jeszcze jedna śruba z wąską główką. Ta poszła lekko. Musia­ła być dobrze nasmarowana. Poluzował ją tylko nieznacznie, by móc odciągnąć licznik od bębna. Uniósł go i obrócił tryb dwa razy do tyłu doprowadzając odczyt do stanu sprzed akcji. Teraz dokręcił wewnętrzną śrubkę i podniósł z podłogi wieko obudowy. Mijały prawie trzy minuty! Założył obudo­wę trzęsącymi się rękami. Nasadził cztery śruby. Dokręcał je nerwowo, szybkimi ruchami, starając się by przynajmniej każ­da chwyciła. Jeżeli będzie czas to poprawi. I znowu trzy ze śrub udało mu się dokręcić mocno do końca, a kiedy zabierał się do czwartej, dotarł do jego świadomości delikatny ruch klamki. Nie był to dźwięk ani nawet żadne drgnienie. Raczej przeczucie. Odskoczył od kopiarki jak oparzony i dopadł wła­snego fotela. Drzwi uchyliły się. Stał w nich Naganow. Iwa­szko pochylił się głębiej nad papierami, by tamten nie mógł zobaczyć jego twarzy. Naganow poszedł na swoje miejsce roz­luźniony, a nawet lekko uśmiechnięty. Pułkownik ukradkiem ocierał pot z twarzy. Najtrudniejsza część zadania już za nim. Trzeba tylko jeszcze bezpiecznie wynieść to z budynku. Sta­rał się oddychać równo. Złapał badawcze spojrzenie Naganowa na swojej chusteczce przytkniętej do czoła.

— Gorąco — powiedział. — Duszno jakoś. Naganow nie spuszczał z niego wzroku.

—  Mam nadzieję — powiedział Naganow — że nie bę­dziecie następni w kolejce po ospę. Właśnie dowiedziałem się od Zborowskiego, że Proskuriew ma czterdzieści jeden stopni i strup na strupie.

—  Nie sądzę — powiedział Iwaszko spokojnie. — Może to jakieś przeziębienie. Ospę miałem w dzieciństwie, a tego się nie przechodzi drugi raz.

Iwaszko wstał i podszedł do swojej szafy. Mijając kopiarkę zauważył, że obudowa jest lekko wgnieciona, a lakier w jed­nym miejscu odpryśnięty. Przez chwilę manipulował przy zamku szuflady łącznika, gdy zauważył znowu baczne spoj­rzenie Naganowa, tym razem na swych stopach. Skierował wzrok w dół. Cholera! Zrobiło mu się gorąco. Zapomniał za­wiązać sznurowadeł. Naganow odwrócił wzrok do swoich pa­pierków i nic nie powiedział. Stary tetryk, żołądkowiec! Psia krew!

Pułkownik spokojnie wrócił do biurka i jakby nigdy nic kontynuował pracę. Jeżeli zrobią mu dzisiaj rewizję osobistą to znaczy, że Naganow go podkablował. Jeżeli nie, to jego ka­riera może jeszcze potrwa jakiś czas. Być może będzie to czas na tyle długi, by Ukraina mogła się oddzielić od Rosji, a wte­dy jego miejsce będzie już tam, w Kijowie, po drugiej stronie granicy.

Nikt go nie zatrzymał, gdy pół godziny później minęli ślu­zę gawędząc z Naganowem, który najwyraźniej niczego nie podejrzewał. Także przy wyjściu z gmachu żaden z dwóch strażników uzbrojonych po zęby nie poprosił go na bok. Wszystko było w porządku.

Śródmieście Warszawy w niczym nie przypomina centrum stolicy dużego, europejskiego państwa, jakim jest Polska. Lu­dnościowo i powierzchniowo jest to siódmy co do wielkości kraj tej najlepiej rozwiniętej części świata, choć wielu jego mieszkańców nie ma nawet takiej świadomości. Niestety bo­wiem gospodarczo ani pod żadnym innym względem nie do­równuje swym możliwościom wynikającym z potencjału i położenia. Jest to typowe państwo Środka. Kto posiada Środek ten łatwo zdobywa dominację nad całością. Stąd rozchodzą się drogi we wszystkie strony kontynentu. Jak środkowo położo­ne Chiny są wielkim kluczem do rozległej Azji, tak centralnie usytuowana Polska jest małym kluczem do o wiele mniejszej Europy.

Mało kto wie, że przez cztery stulecia, od początku wieku piętnastego niemal do końca osiemnastego, był to największy kraj Europy oddzielający ją żywym murem swej kulturowo „zachodniej” tkanki od bardzo „wschodniej” w charakterze, poddanej nieustannym mocnym wpływom azjatyckim Rosji, od chanatu Tatarów mających swe korzenie wprost w Mon­golii i Chinach oraz południowo-wschodniego imperium Tur­ków Ottomańskich czczących Allacha.

Już z początkiem XI wieku, król tego kraju Bolesław Chrobry zdobywszy ziemie połabskie, łużyckie, czeskie, słowackie oraz małoruskie wraz z Włodzimierzową stolicą Kijowem, uczynił Polskę potęgą i pretendował poważnie do tronu cesarza zachodniorzymskiego po Ottonie III, czyli do roli zwierzchnika tej części kontynentu, która opierała swój rozwój na tradycji Zachodniej.

Kolejna dynastia, Jagiellonów, przez koligacje i unie rozciągnęła panowanie na wielkie obszary wschodnie, których granica przebiegała ledwie 60 kilometrów od Moskwy. Naukowe badania genetyczne ustaliły w latach 70-tych XX wieku, że wszystkie późniejsze panujące rody królewskie w Europie wywodzą się w lwiej części z krwi Kazimierza Jagiellończyka i jego żony Elżbiety Rakuszanki, wnuczki cesarza Zygmunta Luksemburga, w którego żyłach płynęła od pokoleń krew cesarzy zachodniorzymskich, ale też w 50 procentach krew polskich Piastów.

Wawelski grób protoplasty królów Europy Kazimierza Jagiellończyka miał pozostać na wieki nietykalny. Namaszczono go świętymi olejami, obłożono zaklęciami, zamurowano. Kto by go tknął miał paść od klątwy. W 1975 roku niebacznie otwarto ten grób, by go przenieść i dokonać konserwacji. W 1990 roku spośród osób, które wzięły udział w trym wydarzeniu zmarło z niewyjaśnionych przyczyn już 16, i prawuie nikt nie pozostał przy życiu. Wróćmy jednak do historii w bardziej ścisłym znaczeniu tego słowa.

W 1610 roku Polacy zwyciężyli Rosjan pod Kłuszynem a potem pod Smoleńskiem, zdobyli Moskwę bez walki, osadzili na Kremlu swoją załogę, a król polski Własdysław został obwołany carem Rosji. Przez 40 lat Polska panowała nad Rosją osadzając wygodnych sobie władców, prowadząc wojny interwencyjne i sterując układami zagranicznymi Moskwy z innymi władcami i krajami. Polska przegradzała wtedy swoim terytorium Europę od Bałtyku po Morze Czarne i razem ze wszystkimi lennami posiadała powierzchnię 1.500.000 kilometrów kwadratowych. Żaden kraj europejski od czasów Cesarstwa Rzymu nie posiadł do dnia dzisiejszego tak rozległego obszaru na kontynencie, któryby utrzymywał tak długo w swym stałym władaniu i i względnej jedności – jak Polska kiedy władała Środkową Europą, Śródmorzem i Ziemiami Wschodnimi. W 1683 roku pod Wiedniem armia polska pod wodzą króla Jana Sobieskiego ocaliła Europę od ostatecznej klęski w wojnie z Turkami, odrzucając (może niebacznie) wysuwaną przez tych ostatnich ideę wspólnego podboju reszty kontynentu. To Polska zmusiła wtedy Turków  do porzucenia raz na zawsze planów tego podboju zadając im klęskę, z której już nigdy się nie podźwignęli na tyle żeby taki plan móc przeprowadzić.

Mało też kto wie, że na wawelskim wzgórzu w Krakowie znajduje się Święty Kamień stanowiący jeden z głównych punktów energetycznych, tak zwanych Czakr Ziemi, w któ­rym przecinają się pola największych sił magnetycznych i geopatycznych planety mające olbrzymi wpływ na bieg wszyst­kich wydarzeń na świecie. Legenda głosi, że upadek Polski wiąże się z przeniesieniem stolicy do Warszawy, a więc z po­rzuceniem przez władców tego świętego miejsca na rzecz punktu o przeciwnych właściwościach, który ściąga na siebie i kraj nieszczęścia. To oczywiście tylko magiczna interpreta­cja historii, która nie przystoi człowiekowi cywilizowanemu. Jest jednak faktem, że poza stolicą jest to najważniejsze mia­sto nad Wisłą.

Stąd wyruszyły legiony marszałka Józefa Piłsudskiego, stąd również pochodzi papież Jan Paweł II, które­go pontyfikat rozpoczyna dzieje upadku komunizmu w Pol­sce, buntu robotników Wybrzeża i rewolucji w całym Bloku Wschodnim wymierzonej w ustrój, ideologię i zwierzchnictwo polityczne ZSRR. Wracając do XVIII wieku i upadku kraju: trwał on dosyć długo i odbył się niczym powolny zjazd po równi pochyłej przegranych wojen oraz potyczek przerywa­nych heroicznymi konwulsjami zrywów powstańczych. Po prostu z końcem XVIII wieku przyszedł czas, że ta zapora sta­ła się dla Europy zbędna. Rozpoczęła się walka o panowanie nad Środkiem. Rzeczpospolita Szlachecka, od co najmniej dwóch wieków praktykująca demokrację, w której słowo Sej­mu znaczyło więcej niż słowo króla wybieranego przez tenże Sejm w głosowaniu, otoczona absolutystycznymi monarchia­mi okazała się zbyt nieprzystosowana do czasów i okoliczności, zbyt słaba, by swoje rozciągnięte, wielonarodowe terytorium obronić przed dwustronnym atakiem Prus i Rosji, zorganizowanych na wzór struktur totalnych. Kleszcze zacisnęły się i pierwsza od czasów antycznych albo plemiennych demokra­cja europejska padła. Przez cały XIX wiek, wiek dynamiczne­go rozwoju organizmów państwowych, parlamentaryzmu, re­wolucji agrarnej i przemysłowej, burzliwych przemian społe­cznych i budowy światowych imperiów, Polska pozostawała w niewoli nie rozwijając się cywilizacyjnie, lecz wręcz cofając, upadając coraz bardziej na skutek grabieży zaborców wszel­kimi sposobami czerpiących tu zyski, a ograniczających mak­symalnie prawa Polaków (łącznie przecież z barbarzyńskim zakazem posługiwania się językiem polskim) i możliwości po­stępu gospodarczego.

Po pierwszej wojnie światowej Polska wyzwoliła się i przez międzywojenne dwudziestolecie dokonała istnego cudu gospo­darczego. Mimo tego w 1920 roku jeszcze raz ten właśnie kraj odpiera pierwszą próbę inwazji komunizmu na kontynent wy­grywając wojnę ze Związkiem Sowieckim i uniemożliwiając mu tym samym wsparcie rewolucji proletariackiej w Niem­czech, co mogłoby doprowadzić do opanowania całej Europy.

Prawdopodobnie z wdzięczności za ten cud ocalenia Niem­cy napadły na Polskę w roku 1939. Sowieci oczywiście zadali cios w plecy pierwszemu stawiającemu zbrojny opór faszy­stom krajowi i wspólnie z Niemcami rozebrali jego ziemie po raz czwarty.

Konsekwencje okazały się opłakane. Europa zniszczona wojną, którą można było rozstrzygnąć w pierwszych dwóch miesiącach zdecydowanym działaniem, musiała oddać się w opiekę USA niezdolna do samodzielności, zaś ZSRR zajął pół kontynentu i pogrążył w koszmarnej utopii komunizmu, utopii nędzy i terroru zwanych postępem oraz socjalistyczną demo­kracją.

Na koniec wojny w 1944 roku Rosjanie czekając cierpliwie, aż polskie powstanie w stolicy do końca się wykrwawi, dopuś­cili do całkowitego zburzenia Warszawy przez Niemców. Na oczach uzbrojonych po zęby oddziałów sowieckich, leżakują­cych po drugiej stronie Wisły jak na pikniku, palono i wy­sadzano w powietrze dom po domu całymi ulicami.

Dzisiejsza Warszawa to miasto całkowicie nowe. Niestety zbudowane na jak najgorszych wzorcach. Eklektyczna, oszczę­dnościowa architektura epoki komunizmu przesądziła o jego nieznośnym charakterze. Na fałszywy klasycyzm socrealizmu nałożyły się sześciany wykładane ordynarnym plastikiem bez koloru i taniutkie wieżowce naśladujące nieudolnie Manhattan, które wznoszono tu z mozołem przez dziesięciolecie. Minie wie­le lat nim to się zmieni.

Jedyny ocalały sprzed wojny fragment Śródmieścia to roz­sypujące się dziś kwartały ulic Bagno, Zielnej i Próżnej, oko­lica placu Grzybowskiego i tyły Marszałkowskiej przypomina­jące po latach zaniedbania żywą ruinę. Niskie domy oplecione rusztowaniami kryją małe sklepiki w przedwojennym sty­lu. Oficyny ruder zamieszkałe są przez najbiedniejszych, czę­sto po prostu przez drobnych kryminalistów, alkoholików i ich rodziny. Przyzwoite mieszkania utrzymane na przeciętnym krajowym poziomie zdarzają się tutaj również, lecz tak samo rzadko, jak i przyzwoici lokatorzy — tacy najczęściej już da­wno wyprowadzili się do wybudowanych po wojnie budyn­ków. Typowe slumsy z typowego getta. To tutaj właśnie Dry­gała wyznaczał sobie zwykle spotkania ze szczególnymi kon­trahentami w czarnych interesach. Zakamarki podwórek, cie­mne, wąskie korytarzyki klatek schodowych grożących w każ­dej chwili zawaleniem, meliny o ścianach obdartych z farby i tynku, mety bez jednego całego mebla czy garnka, pozba­wione intymności miejsca schadzek, zimne nory prostytutek najniższego sortu, to były jego ulubione miejsca. Tutaj zaczy­nał swoją karierę wielkiego bossa gospodarczego podziemia. Tu mieszkała jego pierwsza kochanka, Zośka Kamyczak, któ­ra zakochała się na zabój w tym muskularnym szatynie, przed którym pękała cała ulica, i kiedyś myślała, że zostanie jego żoną. W końcu jednak znudziły go jej amory i ciągłe ględzenie o  ślubie. Kiedy zaś zaczęła energiczniej naskakiwać, pchnął ją bez najmniejszych skrupułów w ręce najbliższych kompanów. Pewnej nocy po pijackiej bibce przelecieli ją wszyscy jak ich było sześciu. Wszyscy, tylko nie on. Wyła z bólu i rozpaczy

i myślała, że się zabije. Chciała się zabić. Tyle że nie umiała przestać go kochać.

Posłał ją na ulicę i tym sposobem stała się prostytutką. Była ładna, szczupła, wysoka. Nie miała rysów ordynarnych ani skażonych kanciastością typową dla osób nadużywają­cych alkoholu. Klienci bywali różni. Jedni traktowali ją zno­śnie, inni jak najgorzej. Kiedyś zdarzył się w końcu taki, któ­ry nie osiągał przyjemności inaczej jak lejąc dziewuchę w trakcie stosunku pasem żołnierskim z klamrą. Zdarzało mu się zatracić w szale. Miał olbrzymiego fajfusa, który prędzej przy­padłby do gustu kobyle niż kobiecie. Nikt go tu nie znał. Zja­wił się znikąd i odpłynął donikąd. Nikt go już nigdy więcej nie zobaczył. Stracił panowanie nad sobą patrząc na jej po­nętnie wypięty nad tapczan tyłeczek, i widząc lęk w oczach, gdy zdejmował kalesony. Rozpruł ją swoim buzdyganem i zerżnął do nieprzytomności. Bijąc klamrą na oślep pohara­tał twarz i uszkodził oko, Zostawił ją zalaną krwią w brudnej pościeli, kiedy oprzytomniał. Drygała zjawił się nad ranem jak zwykle, po codzienny haracz. Widok podziałał na tego twardego rzezimieszka tak, że porzygał się na środku poko­ju.

Na własnych rękach zaniósł ją do taksówki i przystawiw­szy szoferowi pistolet do głowy kazał gnać do pierwszego z brzegu szpitala bez zważania na milicję i światła. Kilka mie­sięcy trwała kuracja.

Pozszywano Zośkę Kamyczak, ale do zdrowia i piękności wrócić już nie mogła. Choć zawdzięczała to jemu, Drygale, patrzyła nań nadal wzrokiem wiernego psa i łasiła się do jego stóp. Jakaś struna w bandycie drgnęła, serce mu zmiękło. Mo­że zrozumiał, że tylko jej będzie mógł kiedyś w przyszłości zaufać, że ona go nigdy nie zdradzi? Trudno powiedzieć, co się naprawdę dzieje w człowieku o tak stępionych końców­kach nerwów i niewrażliwych zmysłach jak Drygała.

Potrafił przecież dłużnikom osobiście przetrącać sta­wy metalowym prętem! A jednak… Od tego czasu regularnie dawał jej grosz, płacił czynsz, światło, telefon i pozwalał na wszystko. Nigdy jej nie uderzył i nigdy już nie poszła na uli­cę. Nie pozwolił jej tknąć. I tak to się działo już od dwudzie­stu lat bez najmniejszej zmiany. Bardziej hardzi szeptali osta­tnio, że szef zaczął znów łóżkowo zaspokajać swoją byłą ko­chankę, a ona gdyby tylko mogła, miałaby z nim chętnie dziecko. Nie mogła jednak od tamtej fatalnej nocy.

W mieszkaniu Zośki Drygała prowadził najtrudniejsze ro­zmowy handlowe i dobijał najniebezpieczniejszych transakcji. Na każde wezwanie Pałki, notabene tego samego przypadko­wego kierowcy, który wiózł ją kiedyś skrwawioną do szpita­la, opuszczała mieszkanie na każdy żądany czas.

Roman skręcił z Marszałkowskiej między pawilony i wy­szedł prosto na Zielną, róg Próżnej. Nie spieszył się, przysta­wał przy witrynach z tandetą i koszmarnymi duperelami. Wciąż się na tym robiło niezły interes. Ze spokojem smakował marlboro wypuszczając regularne kółka dymu. Na pięć mi­nut przed umówioną godziną zdeptał niedopałek i energicznie skierował się na Próżną, w cień rozwalających się kamienic. Skręcił w pierwszą bramę za narożnym sklepem spożywczym i przez podwórko przeszedł do oficyny. Odrapane drzwi na drugim piętrze nie miały wizytówki, ani dzwonka. Zapukał w umówiony sposób: trzy długie, dwa szybkie, przerwa, i jeszcze raz to samo. Po chwili otworzył mu Pałka. Na widok Romana zasalutował zawadiacko, zaprosił gestem do środka, po czym wyszedł z mieszkania rozumiejąc, że nic tu po nim. Nawet le-piej nie słyszeć co kombinują ci dwaj. Mieszkanie za drzwia­mi mogło zaskoczyć standardem. Futrzaki na fotelach, kilimy na ścianach, grafiki oryginalne, sprzęt hi-fi Sony, telewizor Sanyo, wideo. Choć nigdy nie poznał osoby tu mieszkającej, po wystroju sądził, że jest to kobieta. Wiedział o niej jedno: była wielbicielką Elvisa Presleya, którego olbrzymi plakat wisiał w kiblu, a mała fotografia w złotych ramkach stała obok łóżka niczym zdjęcie ukochanego. Odruchowo rzucił okiem na okno — koronkowe, gęste firanki były szczelnie za­sunięte jak zwykle. Drygała siedział w fotelu przy niskim jamniku na wprost drzwi i uśmiechał się. Podali sobie ręce. Drygała wskazał mu miejsce. Dwie filiżanki kawy już dymiły na blacie. Roman nasypał łyżeczkę cukru i zamieszał czekając na zagajenie.

—  Dwieście… — powiedział Drygała nie zmieniając uśmie­chu, który z powodu obwisłości policzków przypominał bar­dziej cyniczny grymas. Stawro był więcej niż zaskoczony.

—  Patyków? — zapytał z martwą miną, bez najmniejsze­go drgnienia powieki.

— Jasne.

— Marek?

—  Zielonych.

„Nie do wiary!”, pomyślał Roman i zaraz szybko zaczął kal­kulować, jakiż to rodzaj operacji może przynieść przemytni­kowi tak niebotyczną sumę. Serce biło mu żwawo, ale kon­trolował się, bo okazanie jakichkolwiek uczuć przy dobijaniu targu zawsze bywa zgubne. Byłaby to jednak największa transakcja w jego karierze. Coś co pozwoliłoby mu skończyć z przemytem i nareszcie sensownie zainwestować! Jeżeli Dry­gała dawał dziesięć procent, to suma szmugla musiała wyno­sić 2 miliony dolarów! „Co to za towar?”, myślał gorączkowo. „Złoto? Kilogram na wolnym rynku 113 milionów złotych, czyli sztabka kilogramowa 11 tysięcy dolarów. Licząc, że Dry­gała kupuje po paskarsku, trzeba by przewieźć z trzysta, czte­rysta kilogramów. Odpada!”.

—   Dodatkowo  pokrywam wszelkie koszty — oświadczył niespodziewanie Drygała.

Tym razem Roman nie potrafił zapanować nad mimiką i uniósł w górę zdziwione brwi.

— Co to ma być? Operacja stulecia??

— Początek, Romeczku.

—  Jaka duża masa?

—  Kilka kilogramów. Walizeczka, neseser.

Stawro znów zaczął kalkulować. „Cholera! Ani heroina, ani kokaina. Za dwieście kilo tego hajcu dawali w detalu koło trzynastu milionów, więc musiałoby być z piętnaście kilo towaru najwyższego sortu”.

—  Intrygujące — powiedział wolno Roman. — Co dalej?

—  Musiałbyś wziąć kogoś ze sobą.

—  Wiesz, że nigdy tego nie robię — powiedział twardo. — Wykluczone.

—  Za dwieście patyków?

Lewatywa wstał i zaczął się przechadzać po pokoju. Za­trzymał się.

—  Co jest grane?! — rzucił ku Drygale, który najwyraź­niej coraz lepiej się bawił.

—  To niezbędne. Musisz wziąć eksperta. Do tego to dosko­nały ochroniarz. Będziesz mu musiał załatwić wszystko to sa­mo co dla siebie.

— A cóż to za towar, jasny gwint! — krzyknął poirytowa­ny Lewatywa.

—  Kamienie — powiedział spokojnie Drygała. — Kapu­jesz? Sprawa poważna.

— Skąd i dokąd?

— Podejmiesz się?

—  Może… — powiedział to zbyt szybko. — Ile granic mu­siałbym zrobić? — zapytał, by pokryć niedobre wrażenie.

—  Tylko jedną. Towar trzeba dostarczyć mnie do rączek, a w tamtą przewieźć zapłatę.

— Ten człowiek jest pewny? Znam go?

—  Nie, nie znasz. Fachowiec pierwsza klasa. Uwierz, że mnie bardziej niż tobie leży na sercu bezpieczeństwo tego to­waru.

—  Wolałbym wiedzieć o nim więcej.

—  Były komandos i znawca diamentów. Karate, aikido, każdy rodzaj broni białej, palnej i środków wybuchowych. Zna  dobrze obydwa  języki. Trochę zaufania, kochany.

Umilkli. Stawro popijał kawę. Zastanawiał się. Przeciąg poruszał lekko i wydymał firankę. Pokusa walczyła w nim z ostrożnością. Taki pojedynczy skok postawiłby go na nogi. Przy odpowiednich inwestycjach, w dzisiejszych warunkach, mógłby już nigdy nie wracać do swojej ryzykownej profesji, oddać się prawdziwemu biznesowi.

Nie tylko wystarczyłoby na uruchomienie wielkiego inte­resu, ale na zapewnienie przyszłości synowi, Halince i stwo­rzenie właściwych warunków do założenia domu z Danką. Chciała mieć z nim dom i dzieci, ale odżegnywał się od tego wiedząc, że w każdej chwili może mu się powinąć noga. Albo będzie musiał prysnąć za granicę, albo zmienić papiery i miejsce zamieszkania w kraju, albo pójdzie siedzieć, albo dostanie w czapę od któregoś z ciemnych wspólników.

Pojawiła się oto szansa, żeby wywikłać się z całego układa Mogliby żyć normalnie, a ich dzieci byłyby obywatelami pier­wszej kategorii nie tylko tutaj, ale wszędzie na świecie. Mo­gliby zwinąć manatki i przenieść się gdziekolwiek, choćby do Brazylii! Po prostu przy jego dotychczasowych oszczędnoś­ciach, które przy rozrzutnym trybie życia sięgały ledwo pięt­nastu tysięcy dolarów odkładanych na najczarniejsze godziny, jakich stale się podświadomie obawiał, suma dwustu tysięcy zaproponowana przez Drygałę nie miała żadnego porównania. Wszystko stawało się przy jej pomocy możliwe!

—  Jak płatne? — zapytał tonem, w którym było znać, że decyzja została podjęta.

—  Zaliczka od razu. Dwadzieścia pięć procent. Forsa na pokrycie   kosztów   zwrotna natychmiast, jak tylko przedsta­wisz rachunek za całość.

— Zgoda.

Drygała dopiero teraz okazał pierwsze oznaki radości. Wstał i klepiąc Romana po ramieniu uścisnął mu mocno dłoń.

— Nie będziesz żałował.

— Jak się uda.

— Musi.

— Szczegóły?

—  Forsa jest gotowa. Jak dasz znać, żeś się uwinął, zorga­nizujemy spotkanie. Wtedy poznasz obstawę. — Drygała sięg­nął do portfela i wyjął jego zdjęcie. Podał je Stawrze. —    To jego zdjęcie do dokumentów. Sprawy techniczne w całości oddaję tobie. Z Warszawy weźmiesz neseser z dwoma milio­nami. Pojedziecie do Wilna  Tam spotkacie się z człowiekiem z Moskwy, który będzie miał diamenty. Nie szlifowany towar. Surowiec. Po raz pierwszy ten surowiec przerobimy tutaj. Jest paru szlifierzy, którzy przerobią to na cudne sześciokaratowe cacka. Brylanciki najwyższej czystości.

—  Nie da się prościej, przez Białoruś, Ukrainę?

—  Uwierz, to optymalne miejsce, my ustalamy ostateczny termin. Termin zależy od ciebie.

—   Dziesięć, piętnaście dni. Zrobię rozeznanie jutro i po­jutrze. Dwa paszporty, zaproszenia, przedział sypialny w wa­gonie służbowym…

—  …Pociągiem?! — przerwał zdziwiony Drygała.

—  To najpewniejsze — Stawro uśmiechnął się. W tych sprawach był specem. — Kolejarze mają swoje układy z cel­nikami, a ja mam swoje z kolejarzami. Trzeba będzie tylko

jednym i drugim dobrze posmarować. Koszty nie powinny przekroczyć dziesięciu patyków. Tyle że wolałbym przez Brześć.

—  Jeszcze za Jeziornego była wpadka w Brześciu. Nie słyszałeś? Ładnych kilkanaście kilo złota. Potem w Medyce w drugą stronę wpadł transport broni. Ci ludzie z Moskwy wiedzą,    co robią. W tym możemy im ufać. Litwa to teraz  teren  neutralny. Ale trzeba się ich pilnować jak    ognia. To zawodowcy. Robią  swoje w takich tru­dnych warunkach, że gangsterzy z Ameryki czy zachodniej Europy to przy nich dzieciarnia. Poza tym mają swoje splo­ty z KGB i z milicją… Handlować z nimi jest diablo ryzyko­wnie. Jeziorny coś o tym wiedział, ale już nie powie. Stąd ta obstawa.

— Więc to prawda, że się wycofał na amen?

—  Prawda, prawda. Mówią, że nie z własnej chęci, ale to są takie sprawy, że wolałbym sam o nich jak najmniej wie­dzieć.

Roman Stawro wstał. Rozmowa była skończona.

—  Pojutrze podam ci przez Pałkę dokładny termin wy­jazdu — powiedział do Drygały i podał mu rękę. — Palę się, żeby poznać jak najszybciej tego karatekę od karatów.

— Uczył się od najlepszego jubilera w Zurychu, jak uży­wać lupy i tabel czystości i od najlepszych fachowców ze Wschodu, jak posługiwać się stopą i kantem dłoni. Czy coś ci mówi nazwa „Żelazo”, albo na przykład FOZZ?

—  Więc to tak?! — Stawro zagwizdał bezwiednie z podzi­wem.

—  Szeregowy żołnierz jest cenniejszy niż generał i prze­trwa wszystkich generałów,    jeżeli nie da się komuś zasko­czyć.

– Jak widać on się nie dał.

– Właśnie. – Drygała wyszczerzył nierówne zęby w uśmiechu. Jeszcze raz się pożegnali. Roman wyszedł na zala­ną słońcem ulicę.

Szedł Marszałkowską w stronę Domów „Centrum”, przed którymi rozłożyły się dziesiątki straganów i małych geszef­tów jak na jakimś arabskim bazarze. Zamiast w wielopiętro­wych supermarketach handlowano zawzięcie u ich progu. Był to paradoks i znak czasu zarazem. Zdaniem Romana był to sygnał, że czas pomyśleć poważnie o swoim własnym inte­resie, bo niedługo ci wszyscy uliczni handlarze będą mieli więcej gotówki od niego i znowu zostanie w szarym ogonie. Miał pewność, patrząc na ich przeliczające błyskawicznie go­tówkę ręce, że podjął właściwą decyzję.

Kasia Okińczyc wbrew przypuszczeniom Walczyka nie stu­diowała prawa, lecz malarstwo na krakowskiej ASP. Stan zdrowia babci nie pozwolił jej wyjechać w lipcu na wakacje i nic nie zapowiadało, że choćby na kawałek września będzie mogła gdzieś się urwać. Lato w Krakowie, mieście otoczonym wzgórzami, zamkniętym w kotlinie, to najnieznośniejszy okres. Wiatr wieje tu rzadko, a słup żaru stoi nieporuszony niczym córka Lota zamieniona w kawał soli przez Boga. Matka mia­ła wrócić z początkiem sierpnia, ale zadzwoniła z Oslo, że zo­staje, bo ma pracę i nie rzuci jej z powodu wakacyjnych pla­nów córki. Jej matka była dyplomowaną pielęgniarką, a takie osoby jak wiadomo (zwłaszcza z dużą praktyką i anielską cier­pliwością, w dodatku znające angielski lub niemiecki), są pil­nie poszukiwane na całym świecie przez tabuny bogatych, rozkapryszonych, despotycznych starców potrzebujących nie tylko obsługi, ale i towarzystwa.

Kasia była trochę zła, ale w głębi przyznawała rację mat­ce i babci. Obie one twierdziły, że teraz w tym kraju już nic innego ponad pieniądze bardziej się liczyć nie będzie, zaś trzy samotne kobiety, jakimi one są, nie mają innego wyjścia, jak zapewnić sobie czym prędzej finansową niezależność. Z nich trzech najefektywniej mogła uczynić to matka.

—  Albo zostaniesz biedaczką, popychadłem, nikim… — ma­wiała znad stolnicy babcia krojąc domowy makaron — albo zabawką, rzeczą, łupem, w ręku gagatka z pełnymi kieszenia­mi forsy. Ci z forsą nie mają przeważnie wrażliwości. Nie bę­dziesz takiego kochać ani szanować. Staniesz się niewolnicą jego kieszeni. On też cię nie będzie szanował. Nie bardziej niż każdą inną rzecz, którą można kupić za pieniądze.

—  Będę niezależna. Będę sławną malarką! — mówiła wte­dy przerażona podobną perspektywą małżeńską Kasia, choć nie bardzo wierzyła w swój talent.

—  Słyszałaś o wielu sławnych malarkach w sztuce świa­towej? — zadawała wtedy pytanie retoryczne stara kobieta i ucinała nim dyskusję.

Miasto przypominało kocioł wrzątku, ale Katarzyna nie zamierzała rozpaczać, wręcz odwrotnie. Miała naturę pogodną, nie stroniła od młodych mężczyzn, skora do flirtu, lubiła ta­niec i dobre wino, a tego latem w Krakowie nie brakowało. Zagraniczni turyści snujący się ospale w ciągu dnia, nabiera­li wigoru po zmroku zasiadając do ruletki w kasynie „Pod Różą”, albo wypełniając po brzegi duszne, zatłoczone dysko­teki. Te dziwne wakacje upływały więc dziewczynie między dyskotekami a prywatkami i jak dotychczas jeszcze się nie zdarzyło, by spędziła samotny, nudny wieczór. W ostateczności szła na plotki do koleżanek, z których kilka zostało, dora­biając sobie parę groszy malowaniem portretów na zamówie­nie w Sukiennicach, czy sprzedażą chałturek na murach pod bramą Floriańską.

Tego wieczora bawiła się szampańsko w dyskotece otwar­tej na lato w Pałacu pod Baranami, w Rynku. Chociaż przy­szła z koleżanką i dwoma znajomymi to przetańczyła cały czas z dwoma uroczymi Szwedami o platynowych włosach i chło­pięcych twarzach. Brodaci chłopcy wyglądali jak wikingowie, w wytartych dżinsach, skórzanych kamizelkach bez rękawów, apaszkach na czołach oraz srebrnych łańcuchach na szyjach i przegubach rąk. Byli tak zadowoleni z jej towarzystwa, że mimo całej ostrożności w prowadzeniu flirtu, w pewnym mo­mencie przestraszyła się, że jej nie wypuszczą inaczej jak tyl­ko przez swój pokój w hotelu „Holiday”, no i oczy­wiście przez łóżko. To jednak zupełnie nie było w jej stylu. Flirt, komplementy, zabawa — tak, łóżko z pierwszym lep­szym, albo co noc z innym — za nic w świecie.

Dlatego koło drugiej w nocy, kiedy Krycha i Ryś (para pa­pużek nierozłączek od dwóch lat) postanowili wychodzić, wymknęła się pod pozorem pójścia do toalety, choć specjal­nie nie miała ochoty na spacer z Bogdanem. Przywalał się do niej od roku bezskutecznie. Był na końcówce Rzeźby, tuż przed dyplomem. Powolny, ospały, łagodny budził w niej po­litowanie, zamiast ekscytacji. Wolała znosić jednak amory podchmielonego fajtłapy niż paść łupem dwóch mocarnych wikingów nienawykłych do słowiańskiej płochości dziewczyn. Z punktu widzenia bezpruderyjnych Szwedów coś takiego jak flirt raczej nie istniało, za to na pewno istniały bez potrzeby spisywania u notariusza zobowiązania wynikłe ze wspólnego obiadu, kolacji, wypitych drinków, za które pozwalało się pła­cić mężczyźnie.

Na rogu ulicy Szewskiej Krycha z Rysiem skręcili w stro­nę „Bagateli” zapolować na nocny autobus. Została sama z Bogdanem usiłującym ją wciąż całować, wpychającym łapy pod jedwabną sukienkę i deklarującym bełkotliwie uczucie do grobowej dechy, wierność, posłuszeństwo oraz Bóg jeden wie co jeszcze. Jakby cokolwiek mogło zmniejszyć jej obrzydzenie na widok spoconych, pyzatych policzków i kropelek ścieka­jących spod włosów we wszystkie możliwe strony po czole, szyi i karku rozpalonego grubasa. Kilka razy powiedziała mu z litości coś miłego i teraz nie mogła się opędzić od jego za­proszeń. Na rogu Świętego Jana doszła do wniosku, że dalej sobie już poradzi sama, miała go dosyć. Po piętnastu minutach dyskusji poszedł wreszcie w swoją stronę. Kasia ruszyła w kierunku domu. Miała do przejścia niewiele ponad sto me­trów. Kiedy umilkły kroki Bogdana jedynym dźwiękiem na pustej ulicy, jaki dało się słyszeć, stał się stukot jej obca­sów. Poczuła się nieswojo. Serce załomotało jej nieprzyjem­nie, gdy nagle z piwnicznego okienka szarpnął w poprzek jezdni kot. Mimo upału czuła jak z każdym krokiem robi jej się na rękach i nogach coraz większa gęsia skórka. Przez ple­cy przeskoczył dreszcz. Oglądnęła się za siebie, ale nie było widać nikogo. Wnętrza dłoni zrosiła nagła wilgoć. Instynktow­nie mijając róg ulicy Świętego Marka przycisnęła mocniej to­rebkę do piersi. Kamienica z numerem 13, upragniony cel jej coraz szybszego marszu, była już blisko. Wtedy usłyszała za plecami, dosyć daleki, ale wyraźny odgłos stąpnięcia. Znów się obejrzała z sercem łomoczącym szaleńczo. W perspektywie ulicy dostrzegła sylwetki dwóch mężczyzn. Wytężyła wzrok… Blondyni z długimi włosami. Ci sami rośli Szwedzi, których tak nieopatrznie rozpalała w tańcu? Potknęła się i omal nie przewróciła. W zimnym świetle latarni ich podkreślone cie­niami rysy nie wyglądały przyjaźnie. Sylwetki pochylone do przodu zdawały się zrywać do biegu. Kasia, nie wiedzieć cze­mu, bo przecież nie wygrażali jej, ani nie gonili z kindżałami w zębach, uległa nagłej panice. Złapała dolny skraj spódnicy w wolną dłoń i rzuciła się do ucieczki. Brama była tuż-tuż. Kątem oka, łapiąc zakręt spostrzegła, że oni również ruszyli pędem. Skręciła tak gwałtownie, że prawie zwichnęła sobie kostkę. Nagły ból ścięgna dźgnął ją gdzieś pod serce. Bieg na wysokich obcasach po wyboistym chodniku to ekwilibrystyka często kończąca się w gipsie. Wpadła w sień. Z przerażeniem zauważyła, że lampa, która zwykle oświetla podcienie podtrzymywane przez dwie pękate kolumny, nie świeci się. Spa­lona? Ludzie spali i z okien podwórka nie docierało żadne in­ne światło, które by złamało grobową czerń sieni. Pamiętała, że jedna z płyt chodnika znajdującego się między nią a scho­dami jest ułamana i zieje tam dziura głębokości kilku centy­metrów. Gdzieś niedaleko powinny zaczynać się schody, ale gdzie? Okalające podwórze krużganki stały nieme, wyludnio­ne. Postanowiła trzymać się ściany. Ostrożnie wyciągnęła w bok rękę, żeby namacać jej chropowatą strukturę, i wtedy!!!

— Aaah! — wyrwało się jej z piersi, kiedy dłoń za­miast na chłodny, szorstki mur trafiła wprost w coś ciepłego, miękkiego, śliskiego. Katarzyna skamieniała z przerażenia. Tymczasem ktoś złapał ją za rękę, szarpnął gwałtownie i po­ciągnął w ciemność usiłując zatkać usta dłonią w skórzanej rękawiczce.

— Nie! Nieeee! — krzyknęła jeszcze, ale uchwyt wzmógł się i poczuła jednocześnie, jak druga ręka niczym stalowy szpon chwyta ją za gardło i zaczyna dusić. Wierzgnęła rozpa­czliwie. Usiłowała wbić łokieć w brzuch dyszącego za jej ple­cami mężczyzny, ale bez powodzenia, Wpółprzytomnej ze strachu udało się jakimś cudem trafić obcasem w śródstopie przeciwnika i poczuła lekkie zelżenie uchwytu. Poprawiła cios wbijając szpilkę z całej siły. Jak przez mgłę usłyszała ciche przekleństwo. Wściekłe syczenie docierało do niej z dziwnej odległości. Czuła, że odpływa. Traciła siły na wpół przyduszona. Zaraz potem rozległ się tupot nóg. W bramie ujrzała za­rys dwóch wbiegających w ciemność postaci oświetlonych od tyłu uliczną latarnią. Ostatnim wysiłkiem woli szarpnęła się, zerwała dłoń napastnika z ust i wydała żałosny pisk, który zabrzmiał w ciszy tragicznie i śmiesznie. Poczuła, że zbir zwal­nia uścisk. Odepchnął ją gwałtownie. Nagle tuż przed swoją twarzą dostrzegła w granatowej ciemności jeszcze ciemniej­szą, czarną bryłę zaciśniętej pięści zbliżającej się wielkim łu­kiem z dużą prędkością. Poczuła ból rozsadzający głowę! Ude­rzenie złamało ją, cisnęło o ścianę! Wydała tylko jęk i osunę­ła się po murze. Snop coraz szybciej gasnących iskier rozlał jej się pod czaszką. Dźwięki i zapachy odpłynęły w noc, w pustkę… Straciła przytomność.

Tymczasem na podwórzu rozpętało się istne piekło. Szwe­dzi dostrzegłszy napastnika rzucili się na niego przeceniając swoje siły. Wydawał się niepokaźny. Nie mieli pojęcia, jak to się dla nich fatalnie może skończyć. Raz po raz jeden lub dru­gi obrywał z ciemności potężnego kopniaka w twarz, albo w tył głowy i nim się zdążyli obrócić we właściwą stronę, już zasypywał ich grad ciosów, zupełnie nieprawdopodobnych, wy­mierzonych z precyzją komputera, bitych tak mocno że nie­mal paraliżujących. Krew trysnęła z ust Jensa. Olaf uderzony w splot słoneczny padł zwinięty w kłębek. Wtedy Jens zaczął wrzeszczeć o pomoc. Darł się z całych sił! Niespodziewane światło z jednego z mieszkań na trzecim piętrze zalało nagle podwórko. Ktoś otwarł drzwi i wyszedł na galeryjkę drewnia­nych balkonów.

— Co jest?! — rozległ się mocny męski głos. — Spadać, bo dzwonię na policję!!!

Dopiero wtedy napastnik zadawszy jeszcze dwa zdawkowe ciosy uciekł na ulicę. Jens słyszał jego oddalające się lekkim biegiem kroki. Jens nie mógł się poruszyć. Nie mógł wydobyć głosu uderzony kantem dłoni w krtań. Tylko namacał dłoń dziewczyny, której niebieska sukienka majaczyła niewyraźnie w świetle okna. Podciągnął się ku niej. Posuwał palce w górę tej dłoni ku przegubowi. Przez chwilę przeszukiwał to nieznane mu do dzisiaj ciało, jeszcze godzinę temu tak miłe i miękkie, teraz chłodne nieruchome. W końcu dotarł gdzie trzeba. Na chwilę wstrzymał rzężący oddech. Wsłuchiwał się, wczuwał w jej najmniejsze drgnienie… Jest! Tętno. Więc żyje. Oddy­cha. Jens stracił przytomność dopiero w tym momencie.

Mężczyzna z galeryjki uzbrojony w stalowy pręt i latarkę ostrożnie schodził na podwórze.

Inspektor Walczyk z trudem trafił kluczykami do stacyjki. Był śpiący. Przed chwilą zbudził go telefon Okińczycowej za­wiadamiający o napadzie na wnuczkę. Przekręcił, udało mu się zapalić i silnik zaskoczył. Fiat runął w ciemność sprzed je­go domu. Na zakręcie zawył oponami jak potępieniec. Wrzucił czwórkę i wóz jeszcze ostrzej prysnął do przodu. Podrasowany silnik, tysiącsześćsetka, zadudnił głucho. Ktoś zaatakował mło­dą Okińczycową zamiast starej, biorąc ją omyłkowo za świad­ka zbrodni. Był o tym przekonany. Jeżeli miał do czynienia z przeciekiem z UOP, to bardzo szybko go zidentyfikuje. Trzy osoby mogły wiedzieć na tyle dużo, że połączywszy fakty, przy odpowiedniej dozie sprytu i inteligencji potrafiłyby trafić na trop Okińczycowej. Ale wchodziły też w grę zupełnie inne źródła. Na przykład, dlaczego Adamczyk tam węszył? Nie odważyłby się niuchać na własną rękę, a to mogło znaczyć, że któryś z jego szefów nie zamierzał jednak uszano­wać kompetencji UOP. Miał w tej sprawie własne zdanie, a może własny interes?

Za pięć minut trzecia jego fiat niczym rakieta wpadł na plac Centralny w Nowej Hucie. Noc z piątku na sobotę, wła­ściwie już świt. Mijał ponure bloki robotniczej dzielnicy miasta, stworzonej od podstaw przez reżim jako przeciwwaga dla „starego” Krakowa, który w sfałszowanych wyborach w 1946 roku niemal w całości poparł niekomunistyczną, jedyną opo­zycyjną partię PSL Mikołajczyka. Na nic się to zdało, bo wy­nik wyborów ustalono wcześniej, w Jałcie, a potem w Mos­kwie. Ściągnęło to na miasto nieszczęście — największą w kraju hutę żelaza zamkniętą razem z nim w jednej kotlinie. Tak to sobie wymyślili partyjni towarzysze Bieruta. Robotnicza No­wa Huta miała zawojować konserwatywny Kraków. Dziś wchłonięta przez miasto stała się jego dzielnicą, w dodatku robotnicy z tej huty mieli niemałe zasługi w rozwaleniu re­żimu, który ich do życia powołał. Miesiąc za miesiącem w naj­czarniejszym okresie stanu wojennego toczyli tu walki z od­działami specjalnych jednostek milicji, budując barykady, wy­sadzając pomnik Lenina w powietrze, podpalając niezniszczalnego „goryla”, jak go nazywali atakując pojazdy pancerne bu­telkami z benzyną i kamieniami.

To wszystko przemknęło przez głowę Walka razem z my­ślami o Okińczycowej i jej wnuczce. Ściągnął na nie niebacznie niebezpieczeństwo którego korzenie sięgają przecież właśnie tamtych odległych jak się teraz zdaje, ciemnych lat. Nie były odległe i wbrew pozorom ciemność wcale nie ustępowała. Tyl­ko rozrzedziła się i stała mniej dotykalna jak upiorna mgła. Gdzież się włóczyła po nocy ta mała?! Walczyk był na nią wście­kły. Ona też mogła wypaplać, co wiedziała, byle komu. Może podsłuchiwała pod drzwiami, a może starsza pani nie utrzy­mała języka za zębami. „Wiesz, powiem ci coś w najgłębszej tajemnicy, tylko przyrzeknij mi, ani słówka nikomu to może być śmiertelnie niebezpieczne…” — Znał to dobrze, wystarczy wspomnieć o tajemnicy i już się roznosi po mieście szybciej niż morowa zaraza. Ani się człowiek obejrzy, wszyscy plotkują naokoło i robią głupie miny. Wóz przechylił się niebezpie­cznie przy skręcie w lewo, przytarł zderzakiem o asfalt. Opony wyły, silnik basował. W prawo. Kolejny przechył. Wyjechał na aleję łączącą Nową Hutę ze Śródmieściem. Ulice wyglądały jak wymarłe. Dotychczas nie minął ani jednego samochodu. W pół minuty później znalazł się na Rondzie Czyżyńskim. Wcisnął gaz do dechy widząc, że jest pusto. Nie potrzebował włączać kierunkowskazu opuszczając rondo.

Po dalszych trzydziestu sekundach minął zamkniętą na głucho stację benzynową powiewającą chorągiewkami Agipu, wielopiętrowy blok Komendy Wojewódzkiej Policji po prze­ciwnej stronie i wypadł zza zakrętu prosto pod wiadukt kole­jowy. Zbliżał się do, nie wiadomo po co, czynnych w środku nocy świateł sygnalizacji ulicznej, które świeciły się na czer­wono. Pamiętał, że to światła wzbudzane służące wyłącznie do przechodzenia z chodnika na wysepkę tramwajową przy małej fabryce. Chodnik też. Nie! Za słupem sygnalizatora sku­lona w przyklęku czaiła się postać w skórzanym kombinezo­nie. Gogle na oczach. Czarny, błyszczący hełm. Kawałek za nim zaparkowany motocykl. „O co chodzi?!”, przemknęło mu. Nim jeszcze ta myśl dotarła na dobre do świadomości już mięśnie rąk otrzymały rozkaz od mózgu, w którym jedno­cześnie znalazł się wzrokowy zapis informacji. Wzorzec wdrukowany w pamięć inspektora podczas żmudnych treningów po­ligonowych zadziałał błyskawicznie i trafnie. Tamten trzymał gotowy do strzału karabin maszynowy, prawdopodobnie kałasznikow, wsparty lufą na słupku łańcuchowym w biało-czerwone paski. Lufa wymierzona była w szybę nadjeżdżającego samochodu Walczyka. W tym samym momencie Walczyk wcisną hamulec, odbił kierownicą w prawo. Autem zarzuciło. Rozle­gła się seria. Tamten trzymał naciśnięty spust i wodził lufą za roztańczonym pojazdem. Pociski bębniły po karoserii. Walczyk zwinięty w kłębek odbił kierownicą w przeciwnym kierunku. Szyba przednia i boczna przestrzelone rozsypały się w szklis­ty miał, który opadł do wnętrza auta i na jezdnię! Walk usły­szał tylko świst tych kilku kul, które przeleciały przez kabinę pojazdu. Popuścił kierownicę i hamulec. Znów odbił kontrując poślizg. Mimo tego wozem zakręciło jak na karuzeli. Słup trakcji tramwajowej zamajaczył niebezpiecznie blisko mas­ki. W ostatniej chwili „fiat” usłuchał go.

Dzięki temu nie wrąbał się w słup czo­łowo i nie zerwał przewodów, które opada­jąc na samochód mogłyby doprowadzić do nieprzyjemnej sy­tuacji. Wyrżnął bokiem, drzwiami. Wizg metalu o metal prze­ciął ciszę nocy. „Do cholery!”, pomyślał. „Przecież jesteśmy nie dalej niż dwieście metrów od komendy policji! Bezczelny sukinsyn!!!”. Tymczasem jeszcze jedna seria z automatu do­padła tańczący na dwóch kołach samochód inspektora. „Jeże­li trafi w silnik, to będzie niezły fajerwerk!”, błysnęło mu. Nic się nie stało. Opanował wóz. Hamulec do dechy. Zatrzy­mał się w poprzek jezdni, w nie dokończonym piruecie stawia­jącym wóz pod prąd kierunku ruchu. „Gdzie jest ten skurwy­syn!!!?”. Był tam. Sześćdziesiąt metrów przed nim. Wystarto­wał jak petarda na swojej „yamasze” i inspektor pojął, że go nigdy w życiu nie dopadnie. Mimo wszystko dał gazu i zwol­nił hamulec. Ale samochód zamiast wyrwać do przodu czła­pał tańcząc na boki. Musiał dostać w oponę. Najszybciej, jak się dało, wjechał pod wiadukt. Zmienił nitkę i skierował się pod komendę. Tam dopadł śpiącego na dyżurce kaprala.

—  Alarm! — wrzasnął. — Zarządzić natychmiastową blo­kadę dróg!

—  Kim pan jest? — zapytał śpiący wciąż w środku po­licjant.

Walczyk rzucił mu z wściekłością na blat swoją legitymację inspektora UOP. Dyżurny bezzwłocznie połączył Walczyka z cen­tralą operacyjną.

—  Strzelali do mnie! — zaczął Walczyk. — Facet ucieka mo­tocyklem „yamaha” w kierunku Nowej Huty!…

Zarządzono natychmiast alarm pierwszego stopnia. Wszyst­kie wozy patrolowe porzuciły normalne trasy rzucając się w pogoń za zbiegiem.

Ale motocyklista rozpłynął się jak kamfora w pozornie spokojnej, jak zwykle cichej, krakowskiej nocy.

Tego samego dnia, to znaczy w sobotę, tyle że ładnych kilka godzin później, w Moskwie pułkownik Iwaszko opuścił swoje służbowe mieszkanie udając się na zwyczajowy spacer po mieście. Był to stały punkt programu nie odbiegający w niczym od nawyków pułkownika. Trasa tych jego wycie­czek przebiegała zawsze podobnie. Otrzymał mieszkanie przy Prospekcie Olimpijskim, blisko parku Frunzego. Spacer za­czynał od ulicy Durowa, którą szedł do Prospektu Mira. Tam dłuższą chwilę spędzał w ogrodzie botanicznym niezależnie od pory roku. We wszystkich raportach inwigilacyjnych ru­tynowo sporządzanych przez sekcję specjalną powtarzały się informacje na temat jego zamiłowań botanicznych, co zgadza­ło się ze stanem jego biblioteki domowej wypchanej tego ty­pu literaturą i kierunkiem porzuconych w pewnym momencie studiów leśniczych.

Potem na Prospekcie Mira wsiadał w metro, jechał dwa przystanki i przesiadał się na linię wiodącą przez stację Kropotkińską na południowy zachód. Wysiadał przy parku Kul­tury. Tutaj możliwe były dwa warianty. Godzinna przechadz­ka alejami parku Gorkiego albo trasa nabrzeżami wzdłuż rze­ki Moskwy. Lubił patrzeć znad rzeki na Kreml z jego czer­wonymi murami i wyniosłymi wieżycami skąpanymi w słoń­cu. Mijał Wielki Most Kamienny, potem Moskiewski i dochodził do Uspiańskiego, żeby tu skręcić nad Jauzę. Wzdłuż Jauzy szedł aż do ulicy Czkałowa, a stąd dochodził do Taganki. Jeżeli zaś czas spę­dzał w parku Gorkiego, to potem szedł Wałem Krymskim, Żytnią, Zaczepskim Wałem i nieodmiennie kończył na Tagance. Przy Radiszczewskiej mieszkał jego dawny kumpel, z urodzenia moskwianin Juszczenko. Odbębnił z nim dwa lata w wojskach rakietowych na granicy mongolsko-chińskiej. Przyjaźń między Iwaszką a Juszczenką nie mogła dziwić ni­kogo. Juszczenko uratował mu życie, kiedy zabłąkał się na pustyni Gobi podczas jednego z patroli, stracił łączność i byłby wysechł na listek spieczony słońcem, gdyby nie poszukiwania prowadzone przez Juszczenkę.

Tak naprawdę nie chodziło jednak o przyjaźń, lecz o skryt­kę, którą Iwaszko wynalazł na klatce schodowej kamienicy Juszczenki w trakcie systematycznych przygotowań do przy­szłej roli ukraińskiego agenta w łonie wszechzwiązkowego aparatu bezpieczeństwa państwa.

W tę sobotę Iwaszko zmierzał do Juszczenki nie tylko na kieliszek wódki jak zwykle, lecz głównie z ładunkiem zmikrofilmowanej listy agentów uruchamianych przez KGB w Polsce w ramach nowej „jedenastki”. Niezmiernie ważną sprawą była synchronizacja czasu. Musiał się znaleźć w domu koło pierwszej po południu, najdalej drugiej. O czwartej zja­wiał się łącznik Hunzy, żeby ewentualnie opróżnić skrytkę. Iwaszko przepuścił już dwa terminy chcąc się upewnić, że wszystko jest w porządku. Nic nie wskazywało, żeby był śle­dzony. Ostatnio rozglądał się wokół siebie baczniej niż zwy­kle, analizując zachowanie Proskuriewa i Naganowa, innych kolegów, zwierzchników, strażników, i zastanawiając się nad każdym wypowiedzianym w ich obecności słowem choćby z pozoru błahym. Dzisiaj podczas przesiadek w metrze dys­kretnie sprawdzał, czy nie ma „ogona”, albo gorzej, czy nie wzięli go w „pudełko”. Nie miał pewności czy potrafiłby wy­kryć „pudełko”. Gdyby naprawdę zainteresowali się nim, to miałby nie lada trudności. Sam jednak wielokrotnie brał udział w tego typu polowaniach i zasady organizowania inwi­gilacji miał w małym palcu. To dawało mu pewną przewagę. Wszedł do kamienicy z numerem siedem uspokojony brakiem aktywności psów gończych oraz miłym spacerem po Mos­kwie.

Budynek był czteropiętrowy, dosyć stary, z balkonikami z giętych żelaznych prętów. Klatka schodowa zaniedbana jak wszędzie. Tynk odłaził kawałami. Na murze nabazgrano na­pis POBIEDIM!, który nie wiadomo, kiedy powstał i którego epokowego zwycięstwa miał dotyczyć. Być może tylko jakie­goś meczu hokejowego albo ligowych derby Moskwy w pił­ce nożnej. Pod oknami na półpiętrach klatki schodowej zain­stalowane były kaloryfery. Słaba zaprawa z rozkradzionego cementu, która miała wiązać mur przy wejściu rurek od ka­loryferów w ceglane ściany, obłamywała się łatwo. Między pierwszym a drugim piętrem przy kaloryferze znajdowała się właśnie skrytka pułkownika. Idąc po schodach nasłuchiwał czy przypadkiem jakiś lokator nie opuszcza swojego miesz­kania. Na klatce panowała cisza. Naokoło rurki przy ułama­nym i na stałe zablokowanym regulatorze przepływu wody ciągnęło się łukowate pęknięcie. Iwaszko wyjął z kieszeni scy­zoryk i ostrożnie podważył fragmencik muru między rurką a pęknięciem. Kawałek ściany dał się usunąć zaskakująco łatwo. Trzymał go w ręku, podczas gdy przy rurce ziało pro­stopadłe wgłębienie parocentymetrowej średnicy. Mikrofilm opakowany szczelnie w plastikowy woreczek wsunął w ten otwór, po czym posmarował brzegi otworu klejem i przyłożył fragment ściany na to samo miejsce. Wyglądało dokładnie jak po­przednio. Przez moment nasłuchiwał. Rzucił okiem przez ba­lustradę podszedłszy do niej na palcach.

Ani żywego ducha. Schował scyzoryk i klej do kieszeni i poszedł na drugie piętro do Juszczenki. Nacisnął dzwonek.

Dokładnie po dwóch godzinach opuścił mieszkanie Juszczenki znudzony na śmierć jego wywodami o Wielkiej Rosji. Na Tagance wsiadł w metro. Znacznie wcześniej niż on sam zajechała pod jego blok na Prospekcie Olimpijskim czarna „wołga”. Mężczyzna w szarym garniturze, który siedział we­wnątrz i zawzięcie wczytywał się w każde słowo „Ogonioka”, zerknął tylko na zegarek, kiedy zobaczył pułkownika prze­kraczającego bramę. Kiedy Iwaszko zniknął mu z oczu, zapa­lił spokojnie silnik i odjechał.

Punktualnie o szesnastej na Radiszczewskiej jak co sobo­tę zjawił się człowiek z miotłą i wiadrem, żeby umyć klatkę schodową w tym i jeszcze jednym, sąsiednim domu. Zajęcie to wykonywał jako dodatkową robotę po godzinach. Miał na utrzymaniu czworo dzieci i dwie żony, w tym jedną byłą. Człowiek ten bez pośpiechu minął parkującą przy krawężni­ku czarną „wołgę”, ani na chwilę nie zainteresował się siedzą­cym w niej facetem, który był tak pogrążony w lekturze ga­zety, że nawet nie zauważył sprzątacza przechodzącego obok. Sprzątacz spędził na drugim półpiętrze tylko minimalnie wię­cej czasu niż na pozostałych półpiętrach. Mikrofilm powędro­wał ze skrytki na dno wiadra z brudną wodą. Po zakończeniu mycia schodów mężczyzna opuścił dom numer siedem i prze­niósł się do dziewiątki.

Kiedy znalazł się za drzwiami czarna „wołga” ruszyła z miejsca i zaraz zniknęła za zakrętem.

Dwadzieścia minut później czarna „wołga” parkowała już na wewnętrznym placyku budynku przy placu Dzierżyńskiego. Nikt nie zamierzał interweniować. Grupa specjalna miała dziwne zadanie dyskretnej obserwacji poczynań pułkownika i jego łącznika oraz ewentualną ochronę, gdyby ktoś właził tamtym w drogę. Tak oto dla generała Ozierowa i KGB roz­poczynała się decydująca faza rozgrywki związanej z reali­zacją planu „W”.

Człowiek, który odebrał przy Radiszczewskiej mikrofilm, nazywał się Vitautas Kaukajtis i był z pochodzenia Litwinem, ale, prawdę powiedziawszy czuł się, nie wiadomo kim. Jego matka pochodziła z rodziny polskiej, a w żyłach ojca płynęła krew osetyjska, łotewska, białoruska, a nawet, od strony bab­ki, tatarska. Jego pierwsza żona przybyła do Moskwy na stu­dia z Ałma-Aty, a druga była rodowitą moskwianką.

Jeszcze tego samego wieczora zasiadł za kierownicą zdeze­lowanego „moskwicza”, który parkował od tygodnia pod jedną z kamienic przy ulicy Bronnej. Akumulator padł i mężczy­zna nieźle się napocił, nim wreszcie udało mu się uruchomić silnik. Byłoby w najwyższym stopniu niewskazane, żeby nawalił właśnie dzisiaj. Na szczęście to tylko zaciski się poluzo­wały. Zatarcie rozrusznika czy przepalenie cewki zapłonowej całkowicie pokrzyżowałoby mu plany. Nim wyjechał na trasę, zlustrował uważnie swój pojazd, sprawdził światła pozycyjne, reflektory drogowe, migacze, a nawet oświetlenie tablicy rejestracyjnej. Takie drobiazgi nieraz bywały przyczyną większych kłopotów.  Nie chodziło mu wcale, by uniknąć mandatu, jeżeli go zaczepi patrol drogowy, raczej o to żeby na mandacie czy łapówce się skończyło. Każdy przeciętny zjadacz chleba w tym mieście wiedział, że pod koniec miesiąca mili­cja drogowa urządza istne polowania z nagonką żeby wyrobić plan założony z góry przez komendę obwodową, i wtedy na­wet samochód prosto z fabryki okazywał się pod ich wnikli­wym spojrzeniem zwyczajnym wrakiem pełnym usterek. Od liczby wrzepionych mandatów zależała nie tylko milicyjna premia, ale i punkty we współzawodnictwie decydujące póź­niej o awansach. Zatem kiedy zdarzyło im się złapać naprawdę niesprawny samochód, nie patyczkowali się, tylko zatrzymy­wali kartę rejestracyjną, prawo jazdy i kierowali sprawę o szczebel wyżej, a wtedy człowiek miał szczęście, jeżeli po korowodach trwających tygodniami wykpił się grzywną go­lącą go do ostatniej kopiejki. Przeważnie trafiał też do rejes­tru „podejrzanych”. Mógł też zostać zatrzymany na czterdzieś­ci osiem godzin z powodu byle urojonego oporu lub krzywe­go spojrzenia, które nie spodobało się milicjantowi. Kaukajtis zawsze woził w portfelu awaryjną pięćdziesiątkę, banknot mo­gący człowieka wyciągnąć z każdej opresji, gdy wiedział, jak się nim posłużyć.

Bez pośpiechu wytoczył się z przecznicy na Sadową i na pierwszym skrzyżowaniu uważnie skręcił w lewo, w ulicę Gorkiego. Trasa planowanej marszruty nie była długa, wio­dła o szesnaście kilometrów za Moskwę do miejscowości Archangielskoje. Była to niewielka dziura podmiejska, dosyć znana z powodu siedemnastowiecznej cerkwi Michała Archa­nioła, od której dawna wieś Upołozy wzięła swą aktualną na­zwę, oraz pałacu księcia Jusupowa z jego parkiem i galerią rzeźb.

Dochodziła dziewiąta i mimo wieczorowej pory na ulicach panował wciąż stosunkowo ożywiony ruch. Kaukajtis był przekonany, że gdyby porównać owo sobotnie ożywienie z ru­chem w Paryżu czy Londynie, to wydałoby się ono komuś z zewnątrz zupełną martwotą. Prospektem Leningradzkim ku centrum sunęło jednak kilkanaście osobowych samochodów i  spora ilość ciężarówek. Mężczyzna poprawił się w siedzeniu i głośno przełknął mijając Modynkę. Rewolwer schowany za paskiem spodni gniótł go w żołądek. Z wyglądu przypominał magnum, model Smitha-Wessona o kalibrze 357 milimetrów, ale była to zwykła erma na naboje gazowe przemycona z polskich bazarów nadgranicznych. W razie prawdziwych kłopo­tów nie na wiele by się zdała. Przypadkowego intruza mogła za to skutecznie obezwładnić. O nic więcej nie chodziło.

Uchylił boczne okienko. Wiało gorącem. Suche powietrze wpadające do wnętrza łagodziło upał, ale nie pomagało mu to. O wiele bardziej gorąco było mu z powodu tego, co wiózł, niż przez ten upał. Przed nim niczym żółw wlókł się „kamaz” z przyczepą wyładowaną złomem. Nie wyprzedzał go, miał jeszcze czas. Po chwili znalazł się na szosie Wołokołamskiej, wjechał w tunel pod kanałem Moskwy, po czym skręcił za Tuszynem w lewo na szosę Ilińską. Tutaj już tylko z rzadka mijał jadące z przeciwka autobusy i samochody, przeważnie ciężarówki. Po dalszych dziesięciu minutach jazdy znalazł się na obszernym parkingu w pobliżu wejścia do pałacowych ogrodów i słynnej na okolicę restauracji odwiedzanej przez nadzianych rublami spekulantów, rzadziej obcokrajowców, oraz kręcące się jak ćmy wokół nich tabuny barwnej mena­żerii ludzkiej, dziwek i wiecznych nieudaczników żerujących na cudzych wypchanych portfelach.

Zerknął na zegarek. Trzy minuty. Poszło gładko. Jak do tej pory, na tyle, na ile potrafił to zaobserwować, nikt nie je­chał za nim, nie napatoczył się na żaden patrol, a i tutaj pa­nował spokój. Mimo tego wciąż instynktownie powstrzymy­wał się przed głębszym oddechem i wcale nie miał poczucia ulgi. Wręcz odwrotnie, nie potrafił się uspokoić i wyzbyć podejrzeń.

Oparł się o maskę niecierpliwie przytupując nogą, jakby wystukiwał rytm ostrego rockowego przeboju. Nie miał pojęcia, jak będzie wyglądał człowiek, który odbierze od niego przesyłkę. Znał dokładną godzinę (dwudziesta pierwsza, dwadzieścia) i hasło… Kto to może być? Dookoła panował ide­alny bezruch. Ktoś, kto wyjdzie z restauracji? Dawano tu do­skonałe kotlety z dzika, a do nich po kubeczku niezrównanej miedowuchy, rosyjskiej wódki na miodzie. Instynktownie obrócił się w kierunku rozświetlonych okien restauracji. Ocze­kiwanie przedłużało się i napięcie rosło. Wtedy ktoś poklepał go po ramieniu. Mężczyzna podskoczył nerwowo. „Nie, to nie było zajęcie dla niego”. Uniósł brwi zdumiony. Przed nim stał siwiuteńki pop.

—  Niech będzie pochwalony! — powiedział prawosławny duchowny gładząc się po rzadkiej brodzie. Dopiero teraz w głowie Kaukajtisa zapamiętane hasło zyskało swój logiczny wymiar, wyłaniający się z pozornego bezsensu.

— Na wieki wieków — odpowiedział.

— Myśmy się już gdzieś chyba widzieli?…

— Nie bywam w cerkwi.

—  Już wiem! W siedemdziesiątym piątym! Wczasy na Krymie.

—  Wykluczone, ojcze. Każde wakacje spędzam u wujka Witii w Woroneżu.

—  W porządku — szepnął duchowny. — Dawaj to szybko synu i z Bogiem.

Litwin otworzył drzwiczki. Pochylił się nisko, by sięgnąć do skrytki na dokumenty i jeszcze raz się dyskretnie rozej­rzeć. Spokój. Otworzył skrytkę i wyjął białą kopertę. Podał ją księdzu, a sam usiadł za kierownicą. Pop błyskawicznie schował kopertę za pazuchę i oddalił się w kierunku pałacu. Kaukajtis włączył silnik, który tym razem zaskoczył bez za­rzutu, zapalił światła i nawrócił omiatając reflektorami ciem­ność. Snop bieli wyłuskał na chwilę z głębi wieczoru drobną sylwetkę w sutannie wędrującą ku zabytkowemu komplekso­wi budynków i wysokiemu ogrodzeniu parku. „Co on tam ro­bi?”, myślał wyjeżdżając z parkingu na szosę. „Kustosz? Przeor w cerkwi Michała Archanioła? Nie. Cerkiew to mu­zeum”. Dodał gazu zerkając w lusterko. Nic. Dopiero teraz głęboko odetchnął i wcisnął pedał gazu do dechy.

— Juhuuu!   —    wrzasnął, a  zdezelowany moskwicz zawtórował mu dziarsko swym dwudziestoletnim silnikiem.

Kiedy tylko moskwicz zniknął za zakrętem, Kopysznikow włączył silnik wołgi, a porucznik Rudin zawinął pospiesznie kanapkę w papier, włożył ją do kieszeni marynarki i wysko­czył na pobocze jezdni. Kierowca drugiego samochodu, zapar­kowanego sto metrów dalej, widząc ruszającą wołgę także uruchomił silnik, ale nie włączał świateł. Wołga popędziła w stronę miasta, a pod jej stacyjką w regularnych trzysekundowych odstępach zapalało się z miauknięciem czerwone świa­tełko namiaru, wiodące Kopysznikowa za moskwiczem jak po sznurku.

Porucznik tymczasem osłaniając ogień wnętrzem dłoni za­palił papierosa. Nie spuszczał oka z oddalającego się popa. Z restauracji wytoczyła się na schody grupka podchmielonych osób otaczająca obcokrajowca, chyba Anglika, może Amery­kanina z jakiejś misji handlowej, albo ambasady. Rozbawieni, rozklekotani, moskiewscy drobni kombinatorzy i dziwki go­towe na wszystko za parę dolarów, a na jeszcze więcej (dla odpowiednich komórek KGB i GRU) za zezwolenie na upra­wianie tej zarobkowej działalności.

Rudin niespiesznie podążył w kierunku bram parku, gdzie przed chwilą zniknął duchowny. „Kler zawsze po tej samej stronie”, pomyślał niechętnie o obiekcie swej inwigilacji.

Postać w sutannie zmierzała ku ażurowej bramie w głównym budynku pałacowym, łączącej dwa skrzydła wsparte na wielkich, toskańskich kolumnach. Była otwarta, uchylona tak, że człowiek mógł się bez trudu prześlizgnąć. Porucznik przez moment zawahał się czy wejść, czy też lepiej poczekać na ze­wnątrz. Miał jeszcze dwadzieścia metrów, a obok gęstą kępę bzów. Zatrzymał się. Stanowczo potrzebował instrukcji.

—  Tu Lew, tu Lew. Wszedł do pałacu. Czekać? Odbiór.

—  Czekaj. Może nas sprawdza — padła krótka odpowiedź z drugiego samochodu wjeżdżającego właśnie na parking. Auto wtłoczyło się pomiędzy inne wozy, by stanąć z nimi w równym szeregu.

Rudin automatycznie cofnął się w cień bzów dokładnie w chwili, gdy pop niespodziewanie ponownie ukazał się w bra­mie. „Skurczybyk! Spryciarz!”, zaklął w duchu oficer. „Dia­beł wcielony”. Wstrzymał oddech, gdy pop rozglądając się wokół, minął go pospiesznie, zamierzając najwyraźniej opuś­cić pałacowy ogród. „Dokąd to księżulku? Zawsze to samo? A czegóż się spodziewać po kapłanie religii, której aksjoma­tem jest personalistyczny, niepoznawalny, jednowładczy stwórca kosmosu, zamiast relatywistycznych, zmiennych, lecz namacalnych sił, które da się ująć w prawa naukowe?! Czy oni kiedykolwiek spoczną? Chyba tylko w grobie!”.

—  Wyszedł. Zaraz będzie na parkingu — rzucił szeptem do swego radia i ruszył skrajem alejki tak, by móc w każdej chwili jednym skokiem znaleźć się za żywopłotem.

Z kremowego zaporożca wysiadł pospiesznie człowiek w śnieżnobiałej koszuli i eleganckim granatowym garniturze. Szybko pomaszerował w stronę restauracji. Pop nie zwrócił na niego uwagi. Anglik i jego świta ładowali się hałaśliwie do trzech taksówek. Ojciec Aleksander był zbyt zaabsorbowany czym innym. Zerknął nerwowo na zegarek. Teraz on miał do­kładnie dwie minuty i musiał bezbłędnie trafić. Dwudziesta pierwsza czterdzieści trzy. Pop zbliżał się do podnóża schodów wypiętrzających się przed restauracją. Wspinał się na nie po­woli, starając się nie rozglądać. Przez uchylone boczne okno zaporożca celował tymczasem w niego pentacon z dużym obiektywem i lampą podczerwieni sprzężoną z szybkostrzelną mi­gawką. Duchowny wysunął dyskretnie rożek koperty z „kie­szeni sutanny, kiedy niemal był już w drzwiach. Wtedy wła­śnie z wnętrza restauracji wyszedł człowiek, którego ojciec Aleksander znał jedynie ze zdjęcia. Miał charakterystyczną bliznę na prawym policzku, od oka w dół, niemal po kącik ust. Był to Borys Gryń, jak dotychczas niezawodny łącznik Ruchu, w zasadzie jedyny stuprocentowy zawodowiec, jakim dysponowali, gotowy na najbardziej szalone misje.

Jednym szybkim spojrzeniem objął sylwetkę popa i oko­licę. Widząc wysunięty rożek koperty, nim jeszcze się minęli, rozchylił po kuglarsku połę marynarki i uchwyciwszy skraj papieru w dwa palce szarpnął na tyle mocno, by koperta zna­lazła się w jego posiadaniu. Przytrzymał ją pod dolną krawę­dzią marynarki, jakby przytrzymywał róg niesfornego, źle uszytego ubrania, i nie zwracając w ogóle uwagi na popa, od niechcenia, gapiąc się w rozgwieżdżone niebo, to znów bezra­dnie rozglądając się na placu, chwiejnym krokiem zszedł scho­dami w dół. Flesz w krótkich ułamkach sekund błysnął pię­ciokrotnie, a spowodowane tym rozjaśnienie zlało się w jed­ność rejestrowalną na krawędzi zmysłowej percepcji. Borys zaniepokoił się i przystanął. Nie potrafił jednak ustalić źródła owego niepokoju, bowiem okno zaporożca już się zamknęło. Na parking wjeżdżała taksówka błyskając migaczem. „To pew­nie ona”, pomyślał.

Borys Gryń — Ukrainiec, były komandos z formacji Czar­nych Beretów, ksywa Dżiryt, weteran Afganistanu, odznaczo­ny za zasługi w boju, kontuzjowany pod Kabulem w trakcie eskortowania specjalnego, tajnego transportu, na który mudżahedini zorganizowali zasadzkę — grzebał po kieszeniach w poszukiwaniu papierosa chowając przy okazji kopertę. Ki­wał się nie mogąc trafić z ogniem do koniuszka papierosa, jakby był bardzo pijany. Tymczasem taksówka zahamowała tuż obok i wysiadła z niej elegancka para. Ona szczupła, wiot­ka, piękna jak pąk róży herbacianej, on — opasły, siwy, sta­ry, obleśny — jak to zwykle bywa. Dżiryt odczekał, że przejdą obok niego, po czym podtoczył się chwiejnie ku kierowcy.

—  Towarzyszu kierowco — zagaił    bełkotliwie. — Pod­rzućcie na Arbat.

—  Piętnaście rubli — mruknął taksówkarz  mierząc go z góry do dołu.

—  Zdzieracie,  zdzieracie towarzyszu. Ze starego afgańskiego frontowca, wstyd!    —   skarżył się Gryń otwierając drzwi. — Ale   niech będzie, co tam! — machnął ręką zama­szyście i padł na miękkie siedzenie. Kierowca obrzucił nowe­go pasażera ponurym wejrzeniem bojąc się, że mu zarzyga gablotę, zatrzasnął drzwi i bez łamania licznika ruszył w drogę.

Tymczasem ojciec Aleksander Szretyński usiadł przy sto­liku w rogu i zamówił kotlet oraz kawę. Przy barze człowiek Ozierowa obserwował go z ukosa. Porucznik Rudin podszedł spokojnie do zaporożca i rozmawiał z trzema pozostałymi wy­wiadowcami. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Wiało śmiertelną nudą. Do klechy nikt się nie zbliżał. Jego obecność w tym przybytku rozpusty, choć dziwna, nie budziła jednak sensacji. Minęło pół godziny, potem następne…

Podczas gdy ludzie z KGB wciąż jeszcze trwali nieporuszeni na swych posterunkach w Archangielskoje, a pop dopi­jał ostatni łyk kawy, absolutnie trzeźwy Dżiryt wsiadał w me­tro. Jeszcze tylko walizka od Wandoczki, całus na drogę i na lotnisko, ostatni! etap przed Kijowem.

Podziel się!