Pamiętniki Stanisława Pagaczewskiego – Początek Wojny 3 września 1939

Pamiętniki Stanisława Pagaczewskiego – Początek Wojny 3 września 1939

O godzinie 2.30 budzi nas pukanie. Wchodzi Żarnecki (Jerzy Żarnecki – patrz Wikipedia – CB), asystent Adama (Adama Bochnaka – patrz Wikipedia – CB) z uniwerku. Ma spojrzenie „w poważnym stanie”.

– Proszę panów. Wiadomości polityczne niedobre. Niemcy przerwali front i są w Jordanowie. Jutro, pojutrze – może się Kraków znaleźć pod obstrzałem artylerii niemieckiej. To są wiadomości najzupełniej pewne i prawdziwe. Województwo pali papiery…

To nagłe zerwanie ze snu i groźne wiadomości, wywołało silne nerwowe drżenie „wewnątrz” ciała. Ubieramy się. Czuję, że dzieją się rzeczy wielkie, poważne.  Zajęci swoimi obowiązkami nie myśleliśmy o froncie – a tu nagle: Niemcy w Jordanowie.

Teraz gdy dojdą do autostrady (Zakopianka – CB) mogą już szybko dojechać do Krakowa. Żarnecki dodaje:

– Na załatanie luki we froncie jedzie już 10 dywizji.

Ta wiadomość dodaje nam otuchy. W momencie gdy zaczynamy działać zdenerwowanie opuszcza nas zupełnie. Idziemy przez całkiem puste ulice. Robi się powoli jasno. Idziemy do Uniwerku. W jednej ze sal na parterze zamykamy wejście do podziemnego schowka, zalepiamy szpary w podłodze kurzem, nas to miejsce stawiamy postument z figurą. Pracujemy z latarka elektryczną. Przy tej robocie widział nas stróż nocny chodzący po salach.

Wracamy do P.A.U. Idziemy Plantami. Już jasno.

Powoli zaczyna sie ruch. Dziś niedziela.

Pogoda prześliczna. Bardzo ciepło.

Ktoś przynosi Kurierka.

Czytam o tym że Sejm zniósł ordynacje wyborczą. Rychło w czas!

Ale komunikat jest ważniejszy. W walkach na Śląsku zniszczyliśmy 100 czołgów niemieckich. „W rejonie Podhala Niemcy kontynuują silne natarcie”. Pamiętam też felieton Z. Nowakowskiego o pierwszym bombardowaniu Krakowa, kończący się słowami „nie każda bomba trafiła”.

x

Słuchałem wczoraj wieczór radia u portiera w P.A.U. Ambasadorowie angielski i francuski opuścili Berlin. To wiele mówi. Ciekawym kiedy się ruszy Anglia z Francją. Ludzie już się nie mogą doczekać. Koło 9-tej idę do domu na śniadanie. Słucham radia w pokoju tata i czuję ogromną senność! Po prostu chwilami zasypiam siedząco. Oczy lecą mi i nie mogę ich powstrzymać!

Od pewnego czasu jest nalot – słychać dalekie detonacje. To nic nie szkodzi – ja sie muszę przespać. Idę do saloniku i walę się na kanapę.

Ledwo zamknąłem oczy – aż tu nagle poderwała mnie na nogi potężna eksplozja.

Ależ gruchnęło.

Senność momentalnie zniknęła. Samoloty gonią po niebie w różnych kierunkach. Artyleria bije mocno. Słysze nadlatujące bombowce. Zatrzymuję się w przedpokoju. Huk samolotów zwiększa się. Sypie się seria bomb – osiem – a coraz to bliższe.  Nagle słyszę przeraźliwy wibrujący gwizd – a potem jak nie wyrżnie – o jasna cholera! Aż kamienica zadrżała a z jakichś okien poleciały szyby na bruk.

Uff! Gdzieś blisko.

Naumyślnie okna wychyliłem, aby ich nie wybiło – i dobrze zrobiłem. Bomby nadal biją gdzieś niedaleko – pewnie w dworzec.  Wyglądam na ulicę. Grupy ludzi w bramach.

Na niebie pełno chmurek od szrapneli. Nagle ktoś biegnie od strony Rynku. Jakaś młoda dziewczyna. Przy ustach trzyma tampon przeciwgazowy. Gaz!!!

Widzę jak ludzie w bramach cofają się przerażeni do wnętrza. Ci co mają maski zakładają je na twarz. Zamykam okno i wkładam maskę.

Przeglądam się  w lustrze.

– No, zaczyna się poważnie.

Ale po chwili okazało się, że alarm był fałszywy. Słyszałem u nas w sieni tupot wielu nóg. Ludzie uciekali na strych mimo nawoływań dozorczyni. Zamknąłem drzwi na klucz. W takim wypadku człowiek staje się egoistą. Marki nie oddałbym bez walki, ale skończyło się na emocjach.

Ponieważ nieco się uspokoiło, postanowiłem iść do P.A.U. gdzie jest schron i nieco dalej od dworca – zawsze bezpieczniej. Wychodzę. W bramie robi mi awanturę Kloczkowski, że nie ma marki. Odpowiedziałem mu na to, że to nie moja wina – że marki były zamówione, ale nie nadeszły. Od strony ulicy Warszawskiej walą kłęby dymu.  Coś się porządnie pali. Mam wrażenie że to P.K.U. (Państwowa Komenda Uzupełnień – CB). Ruch na ulicach trochę nerwowy. Gdzieniegdzie szkło rozbite.

Idę ulicą św. Marka i znów słyszę nalot. Wbiegam do małego handelku – a tu bomby zaczynają walić jak w bęben. Drzwi wahadłowe tańczą w tę i z powrotem. Właścicielka lokalu gryzie nerwowo chusteczkę. Uspokajam ją. Po chwili dochodzę do P.A.U.  Jest Adam. Nowe bombardowanie. Wobec tego pokazujemy ludziom gdzie jest schron. Ale trzeba przebiec przez podworzec po którym latają odłamki szrapneli.  Na niebie pełno „chmurek”. Przebiegamy szybko podworzec i wpadamy do schronu.

Drzwi gazoszczelne, dwa obszerne „lokale” – elektryka, worki z piaskiem, nosze…

Ludzi dość dużo.

Na „ziemi” walą wciąż bomby – raz bliżej – raz dalej.

Rozmawiam z Bałowskim – lektorem czeskiego z UJ. Potem zaczepia mnie jakiś cywilizowany żyd z małżonką i córką. Okazuje się, że siedzieliśmy przy wspólnym stoliku w restauracji na Kasprowym – w sierpniu zeszłego roku.

– Kto by pomyślał, że się tu spotkamy w takiej chwili?

Wychodzę ze schronu na papierosa.

[….]

Adam prosi mnie żebym przebiegł na Radziwiłłowską i dowiedział się co słychać z jego ojcem. Na murach afisze o drugiej mobilizacji (karty czerwone). Widać Górali z Limanowskiego. Walki koło Limanowej i Mszany Dolnej. Idę dość pustymi ulicami. Na ulicy Potockiego ruch samochodowy. To jadą ranni z dworca do szpitali. Wszystkie taksówki zarekwirowane.   Jadą też karetki P.C.K. i Pogotowia. Widać nieruchomych ludzi o pokrwawionych głowach i piersiach. Jeden ranny siedzi w taxi koło szofera – a zanim stoi sanitariusz trzymając mu głowę ręcznikiem. Pewnie chce powstrzymać krwotok. Na chodnikach sanitariuszki z P.C.K. w hełmach stalowych. Nie puszczają na dworzec.

U Bochnaka wszystko w porządku. Stary b. zdenerwowany – zrobił mi nawet awanturę że „zabraliśmy mu Adama”. My – to znaczy cała nasza rodzina. Za dworcem płoną magazyny na ulicy Bosackiej. Stąd widać je doskonale.

Wracam do domu.

Po drodze słyszę z jakiegoś okna „”Jeszcze Polska” a potem hymn angielski. Ktoś woła do mnie (zdaje się na ulicy św. Marka): „Anglia wypowiedziałą wojnę Niemcom”.

O rany! – jak mnie to poderwało. Prawie biegnę do P.A.U. i z wszystkimi dzielę się tą cudowną wiadomością. Oblatuje ona miasto jak błyskawica. Entuzjazm. Ludzie płaczą z radości.

W P.A.U. już wiedzą. Przemawiał Chamberlain.   Wkrótce potem i Francja wydała wojnę Niemcom. W radio Marsylianka. Jakiś student z PW melduje na ulicy jakiemuś napotkanemu porucznikowi:

– Panie poruczniku – Anglia i Francja już się biją z Niemcami. Zbąszyń odbity!

Oczy mu się świecą.

Na mieście wspaniały nastrój. Entuzjazm i radość. Idzie oddział powołanych cywilów. Wołają: „Niech żyje Anglia i Francja!”. Radość.

[….]

x

Dzwonię do Jarka. Był w domu. Bomby biły we sąsiednia ulicę – Pawią. On sam widział kamień wyrwany wybuchem jak przeleciał przed jego oknami.

Dzwoniłem z 10 razy do Ewy ale nikt nie przychodził do aparatu. Co się tam stało? Tam było dość dużo bomb.

Na ulicy Szlak zawaliła się kamienica. Przyszedł stamtąd młody student, który był przysypany tynkiem. U nas zasłabł i został odniesiony na noszach z P.A.U. do punktu sanitarnego. Mnie przy tym nie było.

Telefon w robocie.

Właśnie słucha Adam.

Mówi rektor Kutrzeba. (patrz – Wikipedia – CB)

Widzę, że coś „poważnego” bo Adamowi zaczynają skakać ręce. I rzeczywiście:

– Kutrzeba radzi, a raczej każe mu opuścić Kraków i zgubić się gdzieś.

Gdzie iść?

– Do Ciężkowic∗ – odpowiadam bez namysłu.

Adam dzwoni do K. że idzie do C.

K. zaleca mnie też iść. Mówi, że „powinienem”.

Jesteśmy już zdecydowani.

Adam przekazuje kierownictwo bloku 17-letniemu ……..

Ja idę do domu zabrać co potrzeba. Papierośnicę zostawiam w P.A.U.

Bierzemy chlebaki … Ja mam w chlebaku kawałek surowej słoniny i jabłka. Z żalem zostawiam w domu wspaniałe zapasy mąki, cukru, etc. Że też to wpadnie im w ręce!…

Walizkę przygotowaną w razie ewakuacji koleją – zostawiam w pokoju.

Idziemy pieszo przez Gdów i Zakliczyn.

Mamy przed sobą 100 kilometrów.

Pogoda wspaniała.

Ruszamy o 13.35.

Zarządziłem w kamienicy co potrzeba.

Idziemy przez św. Marka do Poczty Gł.. Potem na Podgórze.

Ulicami jeżdżą karetki z rannymi. Mamy na głowach kapelusze , a na sobie same ubrania, bez płąszczy. Ja mam chlebak i manierkę. Przed wyjściem byłem na św. Jana u koleżanki Ewy, prosząc ją o zawiadomienie jej, że wychodzę z Krakowa.

Na ulicy Starowiślnej ruch. Wchodzimy na III Most – a tu nagle w powietrzu zakwitają obłoczki szrapneli. Samolot nad mostem. Wiejemy z powrotem do jakiejś sieni i czekamy na bliskie eksplozje. Ale nie ma ich. Wychodzimy, a na niebie 16 szrapneli wokoło samolotu, który nagle leci prosto na dół, jakby zestrzelony. Wiara w sieni bije brawo. W ciągu 3 minut „załatwili go”.

https://www.youtube.com/watch?v=6StZIxBm1B4

 

Podziel się!