100-lecie urodzin Stanisława Pagaczewskiego, czyli – „Pisarz z Krainy Deszczowców” w Rzeczpospolitej oraz „Smok Wawelski” w Gazecie Wyborczej, a także teksty z kilku innych portali.

100-lecie urodzin Stanisława Pagaczewskiego

RZECZPOSPOLITA

Logo dostawcy

Grzegorz Leszczyński: Pisarz z Krainy Deszczowców

 

Stanisław Pagaczewski: Pisarz z Krainy Deszczowców

08-07-2016 | Rzeczpospolita

Logo dostawcy

 
Stanisław Pagaczewski: Pisarz z Krainy Deszczowców
Film Polski

Stanisław Pagaczewski utkał „Porwanie Baltazara Gąbki” w taki sposób, żeby każdy bohater był skądinąd. Dzisiaj stosunek do inności jest modnym tematem, ale mówiło się o tym od zawsze. Proszę sobie przypomnieć „Pippi Pończoszankę”. Bohaterka jest kompletnym dziwadłem – mówi Grzegorz Leszczyński, badacz literatury dla dzieci i młodzieży

„Porwanie Baltazara Gąbki” autorstwa urodzonego równo 100 lat temu (a zmarłego w roku 1984) Stanisława Pagaczewskiego to przede wszystkim apoteoza przyjemności, śmiechu, przygód, dyskutowania, pisania wierszy. To książka o sile przyjaźni, o mocy dobra, o wzajemnym szacunku.

Grzegorz Leszczyński, badacz literatury dla dzieci i młodzieży: Myślę, że to właśnie w apoteozie radości życia tkwi siła powieści Pagaczewskiego. Rozmawiałem kiedyś z księdzem Twardowskim m.in. o Januszu Korczaku. Jak pamiętam, zdaniem księdza dzieci nie czytają Korczaka, bo „jest strasznym smutasem”, a czas dzieciństwa to czas radości. Miał rację. Dzieci rozkoszują się historiami, które są radosne, uśmiechnięte, często wariackie. Przypomnijmy sobie takie pełne dziwaczności powieści. Choćby „Przygody Tomka Sawyera” z 1876 roku. Wciąż czytana i wznawiana książka, bawiąca kolejne pokolenia. W tym czasie, kiedy powstaje powieść Pagaczewskiego, ukazują się m.in. „Przygody Mikołajka” duetu autorskiego Sempé – Goscinny. Wspaniały pomysł literacko-graficzny, który przetrwał dlatego, że jest szalony, pełen apoteozy i radości życia. Pagaczewski nie jest gorzki, nawet Kraina Deszczowców została zabawnie opisana. Bohaterowie znaleźli sposób, żeby sobie z nią poradzić. Wiozą dmuchaną wannę w obawie, że profesora, już nasiąkniętego deszczówką, trzeba będzie transportować zanurzonego w wodzie, zanim ponownie przywyknie do klimatu ojczyzny. Kraina Deszczowców budzi raczej zdziwienie, nie przerażenie.

To świat, który da się lubić.

To powieść skrojona na miarę dziecięcej postawy wobec życia. Hipotetyczni czytelnicy Pagaczewskiego to przecież dzieci, które chciałyby robić to, co robią jego bohaterowie – śmiać się i cieszyć, i żyć w świecie, w którym wszystko dobrze się kończy. Nawet zło daje się jakoś ośmieszyć, oswoić, może nawet polubić. Słynny szpieg Don Pedro, który powinien być mroczną postacią, bo z niecnymi intencjami podąża tropem trójki przyjaciół podróżujących w poszukiwaniu profesora Baltazara Gąbki, więzionego w Krainie Deszczowców, jest śmieszny. Nawet nie o to chodzi, że w pewnej chwili daje się przeprowadzić na dobrą stronę życia, bo gdyby na nią nie przeszedł, to i tak w tej swojej mrocznej czynności szpiegowania pozostałby pociesznym nieudacznikiem. Trochę tak jak w książkach o Harrym Potterze, gdzie czary zwykle nie udają się nie tylko uczniom, ale i nauczycielom, którzy zwyczajnie sobie z nimi nie radzą.

Na zdjęciu: kadr z serialu ”Porwanie Baltazara Gąbki” (1969-1970)


Film Polski

Smokowi, który prowadzi wyprawę, książę Krak przydziela do pomocy nadwornego medyka i kucharza. W animowanej, bardzo popularnej w moim dzieciństwie serii zrobionej na podstawie książki Pagaczewskiego medyka nie ma.

W animowanych krótkich filmach każdy bohater musi wprowadzać elementy dynamizujące fabułę. Każda postać musi być wyraziście scharakteryzowana, a w tym akurat Pagaczewski był mistrzem absolutnym, niedoścignionym, i to w animowanej wersji zostało świetnie oddane. Konstelacja głównych bohaterów jest u niego wspaniale przemyślana. Jak snuć opowieść filmową, w której musi być zawiązanie akcji, punkt kulminacyjny, rozwiązanie, którą musi zrozumieć dziecko młodsze od zakładanego adresata książki, opowieść trwającą zaledwie dziesięć minut, przy tej liczbie wyrazistych, mocnych bohaterów? Wykluczenie jednej postaci wiązało się, jak sądzę, z potrzebami scenariuszowymi.

Te postaci rzeczywiście są skreślone w powieści ręką mistrza: kilka zdań i nawet bohaterowie drugiego planu żyją własnym życiem.

Przede wszystkim nie zapominajmy, kim jest sam Smok: to przecież smok wawelski! Trzeba ukłonić się głęboko Pagaczewskiemu za to, że wykorzystał tradycyjną legendę, by ją przekształcić. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że to jest opowieść intertekstualna, bo mamy tekst, który jest odpowiedzią na tekst wcześniejszy. Jak wiadomo, opowieść o smoku wawelskim to historia żarłocznego i straszliwego monstrum, które zostaje w potworny sposób unicestwione: nie przez obcięcie głowy, które dałoby mu umrzeć szybko i z godnością, ale w mękach – po zjedzeniu nadzianej trucizną owcy smok wypił całą wodę z Wisły i pękł. U Pagaczewskiego mamy nawiązanie do tej historii: smokowi udaje się przeżyć i dochodzi do wniosku, że skoro mięso mu zaszkodziło, należy od niego stronić – i zostaje wegetarianinem. Stary motyw zostaje wykorzystany w nowy sposób, na nowy sposób opowiedziany, jak określa to współczesna teoria literatury – „prze-pisany”.

A Kraina Deszczowców?

Tu bezpośrednich wzorców pewnie brak, ale i tak ta nazwa trafiła do krwiobiegu językowego, zaliczamy ją do skrzydlatych słów. Mówimy tak o różnych miejscach. Kraina Deszczowców to nie jest miejsce słoneczne, lecz przesycone deszczową melancholią. Bohaterowie uwalniają jej mieszkańców, tyran zostaje obalony po to, żeby z tą melancholią sobie poradzić. Książkę Pagaczewskiego można odczytać jako opowieść o mierzeniu się ze smutkiem w sobie, z depresją.

Odwiecznym problemem ludzi jest mierzenie się z innością. Boimy się jej na wszystkich poziomach, a tutaj ta inność jest oswojona choćby przez to, że jednym z najcieplej przedstawionych bohaterów jest Smok.

Pagaczewski eksponował osobliwości postaci, utkał powieść w taki sposób, żeby każdy bohater był skądinąd. Don Pedro ma rys hiszpański. Bartolomeo herbu Zielona Pietruszka, cudowny kucharz, nosi imię, które wskazuje jednoznacznie, że jest Włochem. Nasz Smok jest krakusem.

Dzisiaj stosunek do inności jest modnym tematem i dobrze, że często mówi się o niej, także w literaturze dziecięcej. Ale mówiło się od dawna, chyba zawsze. Mamy wiele powieści, które na podobnej zasadzie wstrząsnęły światem. Choćby „Muminki”, opowieść pokazująca paradę odmieńców. Na którąkolwiek z tych postaci spojrzymy – Włóczykija, Mimblę, Małą Mi, pogrążającego się w melancholii Tatę Muminka czy Bukę, uosobienie zła – dostrzeżemy w niej rysy osobliwości, każda jest dziwakiem i odszczepieńcem. „Muminki” to opowieść terapeutyczna, mówiąca o tym, że na tym „najlepszym ze światów” jest miejsce dla wszystkich i dla każdego. Nikt z nas nie może być wykluczony z szalonego korowodu istnienia. Proszę sobie przypomnieć „Pippi Pończoszankę” Astrid Lindgren. Tytułowa bohaterka jest kompletnym dziwem, ze świata innego niż wszystkie pozostałe postaci, szaloną dziewczynką, której wyobraźnia nie zna granic. Pierwsze tłumaczenie „Pippi” na język francuski było skrócone o połowę, bo Francuzi uznali, że to książka szerząca niebezpieczny dla dzieci brak zdrowego rozsądku.

Na zdjęciu: wicepremier Mieczysław Jagielski wręcza nagrodę Stanisławowi Pagaczewskiemu (za całokształt twórczości literackiej). Z prawej Anna Horodecka


PAP

Ocenzurowali „Pippi”?

Nie dość na tym, tłumaczka pozmieniała szczegóły. Konia, którego podnosi Pippi, zamieniła na kuca. Gdy Astrid Lindgren zapytała ją listownie, dlaczego to zrobiła, tłumaczka odpisała: „bo nikt nie widział dziecka, które podnosi konia”. Riposta autorki była natychmiastowa: pokażcie dziecko, które podnosi kuca.

Również postaci Pagaczewskiego, z których każda jest inna, każda na swój sposób fascynująca i frapująca, to odmieńcy. Nawet władca Krainy Deszczowców, despota i tyran, jest przecież postacią zagadkową, kapitalnie ciekawą. Takiego intrygującego władcę w literaturze dziecięcej dostajemy już na początku XX wieku w „Czarnoksiężniku z krainy Oz”.

Książę przychodzi z wizytą do Smoka z lizakami, siada na stole.

Prawdziwą miarą wielkości jest nie korona czy bogactwo, ale dobroć serca, wierność, heroizm. I jeszcze jedno: zawarta w opowieści Pagaczewskiego myśl, że działanie w pojedynkę jest nieskuteczne. Znowu myśl nienowa w literaturze, przywołamy „Trzech muszkieterów”, „Chłopców z Placu Broni”, baśnie, w których bohater zdobywa cudownych pomocników, bez których nie zdołałby zrealizować powierzonego zadania… Samotnicy muszą przegrać, jak chłopiec z „Kwiatu paproci” Kraszewskiego, ten, który dla zaspokojenia żądzy posiadania unieszczęśliwił najbliższych i wyparł się samego siebie.

W ostatniej części serii Pagaczewskiego znajdujemy silny akcent ekologiczny. W „Gąbce i latających talerzach” bohaterowie walczą ze smogiem.

To też odwieczny motyw książek dla dzieci, prosto z Jana Jakuba Rousseau. Człowiek jest szczęśliwy, gdy żyje w bliskim, wręcz zmysłowym związku z naturą, czuje się jej częścią, gdyż ma ona moc ozdrowieńczą. Obecność tego motywu wiąże się z wyrazistym komponentem psychiki dziecięcej: dziecko żyje blisko natury, blisko zwierząt, z którymi nawiązuje mocny kontakt, uczłowiecza je, a zarazem samo siebie trochę uzwierzęca. Gdy wyrastamy z dzieciństwa, tracimy tę cudowną właściwość umysłu, która pozwalała na odczuwanie rajskiej jedności ze światem.

„Porwanie Baltazara Gąbki” awansowało do lektur. Rozmawiałam o tym z Pawłem Duninem-Wąsowiczem, który twierdzi, że książka Pagaczewskiego to dla dzieci łatwiejszy wykład totalitaryzmu niż Orwell. Czy pana zdaniem Kraina Deszczowców, w której obywatele są kontrolowani i terroryzowani, pachnie Orwellem?

Można wskazywać na pewne podobieństwa. Orwell był wtedy w Polsce znany, choć niewydawany. Mówiło się o nim i kto chciał, ten dotarł. Pagaczewski też miał szansę o nim usłyszeć. Orwellowski duch, tak w tej powieści, jak i „W Nieparyżu i gdzie indziej” Anny Kamieńskiej czy w „Podmuchu malowanego wiatru” Wiktora Woroszylskiego, jest wyraźnie obecny. Tego typu inspiracje pojawiały się jednak w literaturze już wcześniej. W 1922 roku, czyli niemal 100 lat temu, Maria Buyno-Arctowa wydała powieść o niezbyt fortunnym tytule „Rycerz złotego serduszka”, o której można powiedzieć, że ma preorwellowski charakter. Główny bohater, nastoletni chłopiec, żyje w totalitarnym świecie, w którym wszyscy ludzie noszą na głowach hełmy wyposażone w rejestrujący ludzkie myśli czujnik i nadajnik, który te myśli przekazuje do centrali, gdzie są kontrolowane. Nie tylko nie ma mowy o buncie, ale wręcz o myśli o buncie, bo gdyby tylko coś takiego pojawiło się w głowie człowieka, natychmiast zostałby wyeliminowany. Chłopiec niepostrzeżenie podchodzi od tyłu do ludzi, którzy hełmy noszą, i gwałtownie zdejmuje im je z głów. Tak zaczyna się rewolucja: od wolności myśli.

Na zdjęciu: kadr z serialu ”Porwanie Baltazara Gąbki” (1969-1970)


Film Polski

Jak to się stało, że powieści Pagaczewskiego czy Kulmowej wydrukowano? Jak to się stało, że cenzura nie położyła na nich łapy?

To paradoks. Cenzura carska szczególnie wnikliwie lustrowała książki dla dzieci, tymczasem cenzura PRL hołdowała przekonaniu, że wiele z treści, a zwłaszcza z podtekstów, nie zostanie przez dzieci zrozumiane, a dorośli i tak książek dla dzieci nie czytają. Większą wagę przywiązywano np. do tego, by w opisach wiejskich pejzaży nie pojawił się kościół, a w wiejskich chatach – dewocjonalia, niż do treści ezopowych. W związku z tym to i owo można było przemycić. Literatura dziecięca postrzegana była jako rodzaj niepoważnej twórczości dla nie do końca rozumnych czytelników.

Chyba nie było to racjonalne, zważywszy, że książki te uczyły, jak żyć, i często pozostają punktem odniesienia. U Pagaczewskiego jest dużo cennych myśli, które mogą się stać credo, od: „Głupcy są często bardzo niebezpieczni”, po: „Przed podjęciem jakiejkolwiek ważnej decyzji należy się przespać”.

Pagaczewski nie poucza, nie moralizuje, jest zawsze zdystansowany wobec mędrkowatości. Nie znajdziemy tam wzorów do naśladowania, rad życia cnotliwego i godnego. Za to znajdziemy dużo uśmiechu i nawet jeśli pojawiają się jakieś złote myśli, to raczej zdystansowane, niekiedy podszyte ironią. Nikt nie lubi być pouczany. Żyjemy w czasach nie tylko braku autorytetów, ale też kryzysu prawd. Podchodzimy nieufnie – również dzieci – do różnego rodzaju pyszałków i domorosłych, zapatrzonych w siebie mędrców.

Czytamy po to, by marzyć?

Może bardziej po to, by przeżyć przygodę czytania, radość czytania. Wszyscy czytamy książki nie po to, by posiąść jakąś kolekcję prawideł życia. Mądrość pada przypadkiem, nieoczekiwanie. Nie jest trywialnym banałem, ale zachętą, by iść w jakąś stronę. Mądrością bywa obraz, symbol, scena, nawet jakaś bałamutna fantazja pisana wbrew światu. Moim wielkim dziecięcym przeżyciem lekturowym był „Doktor Dolittle”, pisany przez Hugha Loftinga przerażonego cierpieniem rannych zwierząt. To z powodu „Dolittle’a” ciągle w naszym domu są jakieś zwierzęta, bezdomne psy i koty. W jakiejś baśni koreańskiej wyczytałem w dzieciństwie zdanie, które mnie zdumiało: „Łatwiej cofnąć wypuszczoną strzałę niż wypowiedziane słowo” – i chciałem być jak Zawisza Czarny, dla którego słowo waży więcej niż wszystkie pisane prawa. Tak mi zostało do dziś.

Czyli ważne, żeby w powieściach dla dzieci pojawiały się emocje?

Gdyby dzieci miały czytać książki, żeby posiąść jakieś rady i „mądrości”, powinny mieć jako lektury takie pozycje, jak „Praca bogactwem” Władysławy Izdebskiej. W XIX w. uważano, że książka ma kształtować, urabiać dziecko zgodnie z wolą dorosłego. Wielu uważa tak do dziś i publicznie głosi te poglądy, czyniąc wiele zła, niszcząc czytelnictwo. Od tego poglądu odchodzi już Konopnicka! „Nie przychodzę ani uczyć dzieci, ani je bawić. Przychodzę śpiewać z nimi” – pisała w liście do jednego z ilustratorów swoich książek. Czego uczy „Tomek Sawyer”? Chyba tego, żeby robić głupoty ciotce. Czego uczą „Muminki” albo historie o Mikołajku Sempé i Goscinny’ego? Albo „Koszmarny Karolek”, współczesny bestseller czytelniczy? Niczego. Natomiast wywołują dużo przeżyć literackich.

W czytaniu książek lubię to, że do tej samej opowieści można wracać na różnych etapach życia, by znajdować w niej nowe rzeczy, odkrywać wciąż nowe myśli pisarza lub na nowo je rozumieć.

Lektura, mówiliśmy, to spotkanie z innym człowiekiem. To też spotkanie z samym sobą. W książkach widzimy siebie, swoje życie, swoje problemy, emocje. Doświadczenia innych są naszymi doświadczeniami. A jeżeli opisane postaci i ich przeżycia są dla nas egzotyczne, odległe, książka pozwala na spotkanie z tym co obce. I to jest też niezwykle cenne, dopełnia nasze doświadczenia. Po to czytamy takie książki jak „Inny świat” Herlinga- -Grudzińskiego czy powieści Elie Wiesela o mrokach Auschwitz.

Chciałabym pana zapytać o samego Pagaczewskiego. Próbowałam dowiedzieć się o nim jak najwięcej, ale dotarły do mnie jakieś strzępy. Nawet dziennikarze z Krakowa byli zaskoczeni tym, że pisarz był przez całe życie związany z ich miastem. Wiadomo, że jego brat był astronomem i sejsmologiem, ojciec profesorem historii sztuki na UJ, dziadek browarnikiem, mama miała żydowskie nazwisko panieńskie – Till. On skończył filologię polską, podczas wojny uczył na tajnych kompletach, ukrywał się – może z powodu pochodzenia matki? Po wojnie pisał przewodniki turystyczne, zakładał Koło Przewodników Tatrzańskich w Krakowie. Odbył wiele podróży, między innymi do Afryki i na Bliski Wschód.

Stosunkowo niewiele o nim wiadomo. Stanisław Pagaczewski nigdy nie był, jak Iwaszkiewicz, celebrytą, nigdy nie trafiał na pierwsze strony gazet, nie ujawniał się, nie dbał o popularność. Dlaczego wydał niewiele książek? Nie wiem. Myślę, że pisarz, podobnie jak każdy artysta, stawia sobie poprzeczkę, sam wyznacza poziom swojej twórczości swoimi dziełami. Niedobrze jest obniżać lot. Być może popularność cyklu o Baltazarze Gąbce spowodowała jakieś onieśmielenie, lęk twórczy. Trudno tworzyć pod presją wysokich oczekiwań. A może osiągnął sukces i skupił się na życiu prywatnym, rodzinie i górach?


Wydawnictwo Literackie

Gdzie teraz jest literatura, która uczy przyjaźni, tego, że trzeba dotrzymywać słowa?

Taka jest literatura, jakie czasy, które ją tworzą. Okrzyk trzech muszkieterów: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”, który powracał w „Chłopcach z Placu Broni”, taka rycerskość, wspólnotowość, przyjaźń, która jest wiecznym oparciem i nie podlega żadnej erozji, to już trochę pieśń przeszłości. Literatura teraz mówi o innych problemach, bo żyjemy w czasach „płynnej nowoczesności”. Stosunki międzyludzkie są też płynne, nietrwałe, ulegają erozji. Pisarzy interesuje teraz kruchość związków. Jest i drugi biegun, mamy Małgorzatę Musierowicz z silną wiarą w to, że związki są mocne, nienaruszalne, świat jest dobry, a ludzie szlachetni. To nie jest tak, że coś zgubiliśmy. Mamy większą paletę doświadczeń do opisania. Jeśli zmienia się świat, zmienia się literatura. Jeśli rodziny się rozpadają, muszą się też rozpadać w literaturze. Literatura musi być bliska życiu, inaczej skazana jest na banicję.

Rozmawiała Katarzyna Szczerbowska

Grzegorz Leszczyński jest literaturoznawcą, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego. Ostatnio wydał monografię „Wielkie małe książki. Lektury dzieci i nie tylko”   

 

stpagaczewski_gw1 stpagaczewski_gw2

stpagaczewski_gw3 stpagaczewski_gw4 stpagaczewski_gw5 stpagaczewski_gw6 stpagaczewski_gw7 stpagaczewski_gw8

Gość.pl

Pisarz z Krainy Deszczowców

Sto lat temu urodził się autor książek o przygodach Baltazara Gąbki. To dziś klasyka literatury dziecięcej. I fenomen kultury masowej końca XX wieku w Polsce.

Pisarz z Krainy Deszczowców
POLFILM /EAST NEWS Bohaterowie książek Stanisława Pagaczewskiego o przygodach Baltazara Gąbki i nakręconego na ich podstawie serialu animowanego bawili i wychowywali kilka pokoleń Polaków.

Chodzi bowiem nie tylko o literaturę, ale masowo oglądany telewizyjny serial animowany, który powstał na podstawie książek Stanisława Pagaczewskiego. A fenomen polegał na produkcji w stu procentach zakorzenionej w polskiej kulturze, historii i geografii. Kilka pokoleń Polaków wychowało się na tych bajkach (które przecież nie były do końca bajeczne). Uczyły one pięknej polszczyzny, kształtowały dobry smak i poczucie humoru. I miały potężny ładunek dydaktyczny – autor prowadził swoich bohaterów zgodnie z zasadą „zło dobrem zwyciężaj”. Tekst skrzył się od cytatów z klasyki i historycznych skrótów. Pagaczewski potrafił zakrzywić czasoprzestrzeń, łącząc wiek VII z XX. W czasach szarej komuny stworzył własny, baśniowy świat, w którym nasza prehistoria mieszała się z teraźniejszością.

Czar radia z lufcikiem

  archiwum rodzinne Stanisław Pagaczewski w 1970 r.
Kim był Stanisław Pagaczewski? Pisarzem i podróżnikiem. Globtroterem i bajarzem. Miłośnikiem polszczyzny i rodzimego krajobrazu. Zwiedził 60 krajów, ale pisał głównie o Polsce.

Powieści, nowele, przewodniki. Urodził się w Krakowie (sto lat temu!), gdzie jego dziadek Julian kierował Katedrą Historii Sztuki na UJ. Stanisław na tej samej uczelni studiował polonistykę, w czasie wojny brał udział w tajnym nauczaniu. Swoje ówczesne doświadczenia opisał po latach w książce „Szkoła bez dzwonka”. Mało kto wie, że na długo przedtem zanim sławę przyniósł mu Baltazar Gąbka, Pagaczewski już był gwiazdą szklanego ekranu. W początkach istnienia Telewizji Polskiej pan Stanisław prowadził bardzo popularny wówczas program „Piękno Polski Południowej”. Do telewizji został zaproszony jako autor poczytnych w latach 50. przewodników turystycznych, łączących wiedzę krajoznawczą z historyczną.

Syn pisarza Tomasz wspomina, że chodzili z siostrą oglądać tatę w telewizorze do sąsiadów. Można jednak zaryzykować twierdzenie, że Pagaczewski na początku lat 60. odgrywał w „radiu z lufcikiem” podobną rolę jak dekadę później Michał Sumiński, również podróżnik, autor programu „Zwierzyniec”. Co ciekawe, obaj panowie spotkali się po latach w urokliwej miejscowości Tleń (Bory Tucholskie), by odebrać Ordery Uśmiechu, najwyższe dziecięce odznaczenie. I wypić bez grymasu szklankę cytrynowego soku.

Rodzą się bestsellery

Pan Stanisław stał się bajkopisarzem dzięki córce. – Moja siostra Anna domagała się co wieczór nowej bajki. Tata wychodził ze skóry, by sprostać temu wyzwaniu. Pomysły czerpał z krakowskich legend i otaczającej rzeczywistości. Tworzył z tego zabawne opowiastki. W końcu uznał, że mogą one także służyć innym dzieciom i zaczął je spisywać. Gdy pierwszy szkic zaniósł do Wydawnictwa Literackiego, w którym stale publikował, redaktor wpadł w zachwyt i od razu zamówił całą książkę – opowiada Tomasz Pagaczewski.

To był rok 1965. „Porwanie Baltazara Gąbki” okazało się prawdziwym bestsellerem. W sumie trzy części serii sprzedały się przez kolejne dekady w imponującej liczbie blisko 4 mln egzemplarzy. Najwyższy nakład jednego wydania osiągnął 550 tys. egzemplarzy. Zaczytywali się w nich nie tylko Polacy, ale także Francuzi, Portugalczycy, Węgrzy, a nawet Japończycy, tradycyjnie gustujący w smoczych klimatach.

Prawdziwym bohaterem serii okazał się bowiem nie tytułowy profesor, badacz latających żab, ale jego kompan – Smok Wawelski. Nie tylko ze względu na detektywistyczną żyłkę i smykałkę do wynalazków, ale przede wszystkim nonszalancki styl bycia, będący zaprzeczeniem smoczej grozy. Autor w jednym z wywiadów zdradził, że wiele jego własnych cech ma postać Baltazara Gąbki, ale znajomi pisarza raczej w Smoku doszukiwali się elementów autobiograficznych. Syn Tomasz rozwiewa wszystkie te dywagacje: – Nie ma co się tu doszukiwać żadnych kluczy czy podtekstów, tata po prostu dawał upust swej fantazji i świetnie się przy tym bawił.

Mżawka, czyli niedoszły Moczarek

Książki Pagaczewskiego czytano w PRL, traktując je jak pamflet na ówczesne porządki. Aluzji politycznych tam nie brakowało, zwłaszcza w opisach Krainy Deszczowców (w tamtejszej encyklopedii „wolność” określana jest jako „słowo przestarzałe, nie mające żadnego znaczenia”). Tyle że autor nie miał ponoć wcale dysydenckich ambicji. Po prostu wstawiał rekwizyty „małej stabilizacji”, a później „propagandy sukcesu” w baśniową scenografię, i to wystarczyło, by budzić niepokój cenzury. Tomasz Pagaczewski prezentuje stare wydania książek z adnotacjami ojca, który długopisem zaznaczał miejsca, gdzie wkraczał Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk. Dziś same te ingerencje są zabawne. Oto w zdaniu: „Nasz bohater nie mógł długo utrzymać się na świeczniku” (dosłownie, nie metaforycznie) cenzor skreśla dwa ostatnie słowa, zamieniając je na zwrot „w tej pozycji”. Tak na wszelki wypadek, by czytelnicy nie doszukiwali się w „świeczniku” politycznych aluzji.

więcej: http://gosc.pl/doc/3149614.Pisarz-z-Krainy-Deszczowcow

Wiara.pl

http://kultura.wiara.pl/doc/3149614.Pisarz-z-Krainy-Deszczowcow

Pisarz z Krainy Deszczowców

Sto lat temu urodził się autor książek o przygodach Baltazara Gąbki. To dziś klasyka literatury dziecięcej. I fenomen kultury masowej końca XX wieku w Polsce.

Chodzi bowiem nie tylko o literaturę, ale masowo oglądany telewizyjny serial animowany, który powstał na podstawie książek Stanisława Pagaczewskiego. A fenomen polegał na produkcji w stu procentach zakorzenionej w polskiej kulturze, historii i geografii. Kilka pokoleń Polaków wychowało się na tych bajkach (które przecież nie były do końca bajeczne). Uczyły one pięknej polszczyzny, kształtowały dobry smak i poczucie humoru. I miały potężny ładunek dydaktyczny – autor prowadził swoich bohaterów zgodnie z zasadą „zło dobrem zwyciężaj”. Tekst skrzył się od cytatów z klasyki i historycznych skrótów. Pagaczewski potrafił zakrzywić czasoprzestrzeń, łącząc wiek VII z XX. W czasach szarej komuny stworzył własny, baśniowy świat, w którym nasza prehistoria mieszała się z teraźniejszością.

Czar radia z lufcikiem

więcej: http://kultura.wiara.pl/doc/3149614.Pisarz-z-Krainy-Deszczowcow

Dobre Książki Magazyn

Trochę jak smok wawelski

Krakowski dziennik „ECHO KRAKA” i jego specjalnego wysłannika, Honoriusza Bukwę, wymyślił na użytek opowieści o porwaniu Baltazara Gąbki, Stanisław Pagaczewski. Redaktor Bukwa relacjonował dla „Echa” m.in. moment wyjazdu ekspedycji Smoka Wawelskiego do Krainy Deszczowców. Po raz enty czytam rzeczoną relację wyimaginowanego dziennikarza i wyobrażam sobie, jak Honoriusz Bukwa opisuje setną rocznicę urodzin swego twórcy, która przypada 9 lipca bieżącego roku.


Nie lubiłam się bać – wspomina Anna Pagaczewska – Białczyńska, córka pisarza. – Tata, od którego wciąż domagałam się wymyślania nowych bajek, zapytał któregoś razu czy może opowiedzieć mi historię o smoku. Odparłam, że może, ale pod warunkiem, że ten smok będzie dobry, a nie taki, który sieje postrach. I w ten sposób Smok Wawelski narodził się na nowo, w zupełnie zaskakującej odsłonie. Sympatyczny, przyjacielski, ciepły, z poczuciem humoru. W dodatku podróżujący, piszący książki, pracujący nad rozmaitymi wynalazkami i lubiący lizaki anyżkowe. A. I jeszcze ze złagodzoną wersją legendy o sobie samym! Smok Wawelski Pagaczewskiego bowiem nie pęka od wypicia nadmiaru wiślanej wody, ale – uwaga! – ciężko choruje się po zjedzeniu nafaszerowanej siarką owieczki i w trakcie choroby przechodzi wewnętrzną przemianę. Zatrucie żołądkowe tak nim wstrząsa, że odtąd z wroga staje się przyjacielem ludzi. –Tata opowiadał mi co wieczór kolejne historyjki o dobrym Smoku Wawelskim, aż w końcu postanowił je spisać dając początek bestsellerowi „Porwanie Baltazara Gąbki”. Pamiętam kiedy przyszła duża paczka z egzemplarzami autorskimi. Nikt z nas nie przypuszczał wówczas, że książka stanie się takim hitem.

W opowieściach Pagaczewskiego Smok Wawelski narodził się na nowo, w zupełnie zaskakującej odsłonie. Sympatyczny, przyjacielski, ciepły, z poczuciem humoru.

Baltazar, że tak to ujmę, nie był bynajmniej debiutem pisarza. –Ojciec zadebiutował jako siedemnastolatek wierszem opublikowanym na łamach „Czasu” w 1933 roku, a jego pierwsza książka ukazała się w 1950 roku. Stanisław Pagaczewski, syn Juliana, profesora historii sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pragnął żyć z pisania, unikając przy tym zatrudnienia na etacie. Jak wspomina jego córka marzenie to udało mu się zrealizować. Jednym ze środków do celu były studia polonistyczne w Krakowie, w czasie których notabene, grywając w teatrze studenckim, Stanisław poznał młodszego od siebie o 4 lata Karola Wojtyłę. W listopadzie 1939 roku ojciec Stanisława zapada na grypę w związku z czym nie może udać się na zebranie wykładowców uniwersytetu, na którym uczeni mają wysłuchać odczytu dotyczącego poglądu okupujących miasto nazistów na kwestie szkół wyższych i nauki, a w rzeczywistości zostają aresztowani i wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen.

Uniknąwszy uwięzienia i w obawie przed nim w przyszłości, prof. Julian Pagaczewski opuszcza czym prędzej wraz z rodziną Kraków i kupuje mały domek w Ciężkowicach pod Tarnowem. Stanisław w czasie wojny prowadzi tam tajne komplety, których echa zabrzmią później w jego książce „Szkoła bez dzwonka”. Podczas gdy prowadzi lekcje, wyznaczona osoba stoi na czatach i obserwuje czy nie nadciąga jakiś patrol. Jeśli tak, bezzwłocznie daje pisarzowi znać, a zakazane lekcje zmieniają się w oka mgnieniu w prywatkę. Gra patefon, młodzi tańczą, śmieją się i świetnie udają, że nie łamią prawa okupantów. W Ciężkowicach Stanisław poznaje również kobietę swego życia – Janinę.

Pani Anna wspomina, że pewnego dnia brat ojca wrócił do domu z apteki do domu i oznajmił Stanisławowi, że pojawiła się w niej „nowa, ładna magistra”. Pisarz idzie się jej przyjrzeć i wkrótce bierze z nią ślub. Janina, podobnie jak on, pochodzi ze starej krakowskiej rodziny, ale do Ciężkowic trafia na praktykę zawodową. Młodzi małżonkowie zamieszkują w kamienicy wzniesionej przez ojca Janiny przy ul. Biernackiego. Pani Anna jest ich trzecim, najmłodszym dzieckiem, wychowywanym głównie przez tatę z racji jego wolnego zawodu i możliwości pracy w domu. –Był najlepszym tatą na świecie i nie ukrywam, że trochę to wykorzystywałam i „wchodziłam mu na głowę” – uśmiecha się córka pisarza. Pani Anna wspomina, że budziła się czasami wczesnym rankiem i słyszała stukanie maszyny do pisania. (Ta maszyna jest do dziś w jej domu.)

Kiedy pytam ją jaki obraz w jej pamięci przywołuje słowo „ojciec”, opowiada mi z uśmiechem o tacie, który stoi w szlafroku w pasy (chyba flanelowym) i w przydeptanych kapciach i miesza herbatę do której chwilę wcześniej wsypał cukru. –Trochę jak Smok Wawelski z książki o Gąbce – śmieje się. Jej ulubionym dziełem pióra ojca nie jest jednak żadna z książek o Baltazarze, ale tomik wierszy „Krople głogu”, który jak twierdzi streszcza świetnie jego osobę.

Ojciec pisał wiersze, artykuły, przewodniki turystyczne, powieści, ale pisał też przez pamiętniki, które mam u siebie i z którymi nie mogę się zmierzyć. Ich lektura wywołuje we mnie zbyt silne emocje – mówi Anna Pagaczewska – Białczyńska. – Pisał je od 1935 roku aż do śmierci w roku 1984. To kilkadziesiąt zeszytów. Dziś zadałabym ojcu mnóstwo pytań dotyczących jego życia, zasypałabym go prośbami o najdrobniejsze szczegóły. Wiele osób żałuje, że nie pytało, kiedy był czas swoich rodziców czy dziadków o różne wydarzenia z przeszłości. Niestety do tego trzeba dojrzeć i dojrzewa się często za późno – mówi córka pisarza. – Bardzo żałuję, że nie mogę już tego zrobić.

A ja bardzo żałuję, że muszę w tym miejscu skończyć, choć chciałabym napisać jeszcze o miłości do gór Pagaczewskiego, o jego umiłowaniu wolności, o wycieczkach, które organizował dla swoich dzieci, Uhercach pod Leskiem, które były symbolem dzieciństwa autora, o jego podróżach morskich, Orderze Uśmiechu, który otrzymał i cenił, potyczkach z cenzurą w PRLu i jego ulubionej, choć naprawdę mało znanej książce „Colas Breugnon” Romaina Rollanda. O czym? O smakowaniu zwyczajnego życia. Zwyczajnego życia, które lubił najbardziej. ■Aleksandra Polewska

Zdjęcia: archiwum rodzinne Anny Pagaczewskiej – Białczyńskiej

I jeszcze DLA PRZYPOMNIENIA: Jacek SZCZERBA – W WYBORCZEJ 2002

Porwanie Baltazara Gąbki; Misja profesora Gąbki, Gąbka i latające talerze, Pagaczewski, Stanisław

Jacek Szczerba
12.06.2002 15:20
AAA
Słusznie zachwycamy się importowanymi „Muminkami” i „Kubusiem Puchatkiem”, ale niesłusznie lekceważymy rodzimą trylogię o Baltazarze Gąbce
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej

Jedni w trylogii Stanisława Pagaczewskiego widzieli historyjki dla dzieci – na taką wyglądała animowana wersja „Porwania Baltazara Gąbki” zrealizowana w Bielsku-Białej. Inni, nie bez powodu, dopatrywali się w nich śmiałej, jak na oficjalny obieg w latach 60. i 70., satyry politycznej w bajkowym przebraniu. Te dwa spojrzenia to tylko część prawdy o książkach Pagaczewskiego.

Trylogię o Gąbce czytałem w latach 70. jako człowiek bardzo młody. Lubiłem ją za partnerski stosunek autora do czytelników – Pagaczewski nie stroi infantylnych min, nie upraszcza i nie trywializuje wszystkiego, co zdarza się pisarzom, którzy sądzą, że to sposób, by zostać zrozumianym przez dzieci.

W jednym z wywiadów mówił: – Przyznam, że pisałem mojego „Gąbkę” nie tylko z myślą o dzieciach. Ten wyimaginowany bohater żyjący gdzieś poza czasem i epoką – to trochę mój portret własny, rozbity na poszczególne postaci…

Mitologie

Stanisław Pagaczewski (1916-84) był przewrotny. Cóż bowiem robi w książkach o Gąbce? Dworuje sobie z naszej siermiężnej nadwiślańskiej mitologii. Przede wszystkim wskrzesza – w zupełnie nowym wcieleniu – Smoka Wawelskiego.

Smok Pagaczewskiego jest przyjacielem ludzi – podróżnikiem, detektywem, poetą i wynalazcą („na najlepszej drodze do skonstruowania zdalnie sterowanej i niezwykle ekonomicznej polewaczki”). Mieszka pod Wawelem w Smoczej Jamie, łażąc po niej w powłóczystym szlafroku i przydeptanych pantoflach.

Kompanem Smoka jest druga postać z legendy książę Krak, władca Wiślan. Obok nich Pagaczewski stawia figury nowe, m.in. profesora Baltazara Gąbkę, światowej sławy specjalistę od żab i ślimaków, który zostaje uwięziony w Krainie Deszczowców, gdzie prowadzi badania nad żabami latającymi. Na ratunek Gąbce, poza Smokiem, wyruszają z Grodu Kraka: lekarz nazwiskiem Koyot – autor książki „Jak zjeść, żeby się nie przejeść” – i kucharz Bartolini Bartłomiej herbu „dwa widelce i udziec barani” (co w serialu kręconym w Polsce bezmięsnej zmieniono na herbu „zielona pietruszka”).

Przenikanie

W swych książkach Pagaczewski czas traktuje lekceważąco. Co było i kiedy było – w tej materii panuje nonszalancka dowolność.

Bohaterowie żyją niby w VIII wieku, ale mają do swojej dyspozycji i centralne ogrzewanie, i telewizory, i samochody (tyle że na wodę z solą). Gdy w trzecim tomie pada nazwisko Brigitte Bardot, książę Krak, dziwiąc się niewiedzy Bartoliniego, objaśnia, że to „aktorka filmowa. Występowała już w pierwszych latach mego panowania”.

Mimo tego „czasowego zamieszania” łatwo wyłowić z książek o Gąbce mnóstwo detali sugerujących, że świat Smoka i Kraka to żartobliwe odwzorowanie PRL-u. Ten, kto w nim żył, zrozumie, dlaczego mówi się tu o budziku marki Ruhla i zegarku marki Błonie, jaki to kolor bahama yellow, dlaczego bohaterowie piją Płynny owoc, a jedne z gór nazywają się Czterojajeczne. Nawet gdy pojawiają się kosmici z jednej z planet systemu Syriusza, jest w nich coś peerelowsko swojskiego – ich latający talerz zwie się Hortex, a oni sami Javox, Silux i Castrol.

Ton

Po samych podanych tu przykładach łatwo zgadnąć, jaka jest tonacja prozy Pagaczewskiego – to blaga podawana na serio. Urodę tego połączenia oddaje choćby tytuł pracy doktorskiej Kraka: „Smok Wawelski (Draco Cracoviensis) – jedyny w dziejach świata przedstawiciel smoków człekokształtnych i jego wyobrażenia w sztuce pierwotnych Słowian”.

Każdy żart pełni funkcję służebną – dopełnia obraz przedstawianego tu świata. No bo spójrzmy tylko: stolica Krainy Deszczowców to Kibi-Kibi, Gąbka mieszka tam na ulicy Mokrego Grzyba 77, gazeta Deszczowców to „Mokre Nowiny”, lokalnym przysmakiem są bułki ociekające wodą; Deszczowcy brzydzą się parasolami – ich wyrób i sprzedaż są surowo wzbronione itd., itp.

Pagaczewski stara się, by dowcipy były eleganckie – łotry z grasującej na szlaku bandy Krwawej Kiszki zamiast rabować wędrowców, obdarowują ich prezentami, a truciciel, stawiając dżem z muchomorów na miejsce dżemu z pomidorów, nie zdziera jednak etykiety informującej o zawartości słoika.

Momentami Pagaczewski ociera się wprost o purnonsens – samochód ekspedycji Smoka zaczepia hakiem o geograficzny południk, naciągając go niczym strunę. Gdy po chwili południk wraca na swoje miejsce, przerażeni podróżni zastanawiają się, co by to była za tragedia, gdyby został zerwany. By poczucie humoru Pagaczewskiego zgłębić do końca, dodajmy jeszcze, że na listach przebojów w Grodzie Kraka mocno trzyma się kawałek zespołu Krak Singers „Dziś wieczór muszę ci kupić zielone skarpetki”.

Styl

Literacka biegłość Pagaczewskiego była często podawana w wątpliwość. Język jego powieści dla dzieci „Anna z mórz południowych” nazywano „czytankowym”, o tomie opowiadań dla dorosłych „Czerwony dzień z kalendarza” pisano: „styl potoczysty, czasami tylko psuty niepotrzebnymi aspiracjami poetyckimi”.

Chyba dopiero w książkach o Gąbce Pagaczewski znalazł styl odpowiedni dla jego charakteru i temperamentu – trochę niedbały, po angielsku ironiczny.

Chwalebna jest też samowiedza Pagaczewskiego. Gdy ma świadomość, że z czymś nie najlepiej sobie radzi – np. z poezją – zamiast ryzykownej całości daje tylko smakowitą część. Znanych mi wierszy Pagaczewskiego – jego literackim debiutem był „Wschód słońca” drukowany w 1933 roku w krakowskim „Czasie” – przez grzeczność cytował tu nie będę. Piszę przecież pochwałę tego autora.

Konstrukcja

Arsenału środków literackich, po jakie sięga Pagaczewski w trylogii o Gąbce, nie powstydziłby się żaden szanujący się europejski epik. Akcja jest tu prowadzona wielowątkowo. W tomie pierwszym jedną nić stanowi historia wyprawy Smoka, drugą – przeżycia Gąbki wśród Deszczowców. W jednym z rozdziałów drużynę Smoka oglądamy z perspektywy mieszkańców odwiedzanej przez nich Słonecji. Inne zdarzenia poznajemy wyłącznie z „cytowanych” przez autora relacji dziennikarskich, a na finał patrzymy oczami księcia Kraka.

W tomie drugim Pagaczewski idzie jeszcze dalej – opowiada, jak to cudem odnalazł w Afryce dziennik Gąbki, i przytacza go. Podsuwa nam też pod nos fragmenty poematu niejakiego Teofrasta Sóldonoga o obronie miasta zwanego Nasturcją przed wojskami Debiliusza Rudobrodego.

W drodze

Żywiołem Pagaczewskiego była wędrówka. W reporterskiej książce „Dzień dobry, Kaukazie” użył jako motta zdania Konstantego Paustowskiego: „Jeżeli otrzymaliśmy w darze niezasłużone szczęście przyjścia na świat, to trzeba przynajmniej obejrzeć Ziemię”. W trylogii o Gąbce jest wierny tej zasadzie. „Porwanie Baltazara Gąbki” (1965) to przecież rzecz o podróży do zamorskiej Krainy Deszczowców. „Misja profesora Gąbki” (1974) zajmuje się ekspedycją do ojczyzny mypingów (ów gatunek to dzieło Pagaczewskiego!), by wyjaśnić, dlaczego zwierzęta te wędrują co roku setki kilometrów w poszukiwaniu pożywienia. „Gąbka i latające talerze” (1977) to znowu zapis podróży w czasie.

Podróżnik

Pagaczewski sam był zawołanym wędrowcem. Pływając statkami hand-lowymi, odwiedził około 40 krajów. Nie dość, że podróżował, to jeszcze pisał przewodniki krajoznawcze, m.in. „W dolinie Sanu”, „Z biegiem Dunajca” czy „W krainie skał i zamków”. Najciekawsze z nich – „Z tobołkiem za Kraków” i „Spotkamy się u wód” – mają charakter turystyczno–historyczny. Pagaczewski zebrał tu i opatrzył komentarzem XVIII- i XIX-wieczne relacje z podróży podmiejskich i wyjazdów do uzdrowisk na południu Polski (m.in. Krynicy i Szczawnicy) autorstwa m.in. Niemcewicza, Chopina, Bałuckiego, Kraszewskiego, Sienkiewicza i Modrzejewskiej. Znając ten gatunek od podszewki, mógł go potem w tomach o Gąbce sparodiować, choćby pod postacią czytywanego przez Smoka dzieła Gregoriusa Simonidesa „Opisanie krain dziwacznych y wielce ciekawych na krańcach świata naszego znayduiących się”.

Miary odległości są w książkach Pagaczewskiego dość ekstrawaganckie – „150 milionów kocich kroków” (to w krainie Kraka) i „trzydzieści tysięcy żabich skoków” (to u Deszczowców) – wiadomo jednak dokładnie, przez jakie okolice wędrujemy.

Klucz geograficzny i polityczny

W opisie każdej z bajkowych krain są wyraźne znaki wskazujące na ich odpowiedniki w naszych atlasach. Słonecja to ani chybi Francja, a Kraina Deszczowców – Wielka Brytania. Ale tylko wedle klucza geograficznego.

Gdy posłużyć się kluczem politycznym, okaże się, że pierwsza książka o Gąbce to pamflet na zupełnie inne państwo – na Związek Radziecki. Jakie są na to dowody? Wystarczy zacytować słowa tyrana – Największego Deszczowca – skierowane do dowódcy strażników: „Zaprowadź ich [Gąbkę i jego przyjaciela Salamandrusa, dozorcę Jeziora Tysiąca Nenufarów] przed Trybunał. I powiedz sędziom, że jeśli ich nie ukarzą jak najsurowiej – sam im głowy z karków pozdejmuję. Niech wiedzą, że u nas panuje Sprawiedliwość”. Gdy potem wybucha rewolta, Największy Deszczowiec dziwi się: „Ale, ale… czego to oni się domagają? Słyszałem jakieś dziwne słowo, którego wcale nie rozumiem. Tak coś jak >wol<, >wolność<… Co to znaczy?”. Tu muszę wyjaśnić, że w encyklopedii Deszczowców „wolność” określana jest jako słowo przestarzałe, niemające żadnego znaczenia.

Dlaczego peerelowska cenzura to puściła? Pewnie głupio jej było zatrzymać „jakieś tam bajeczki”, do których nikt „poważny” nie zagląda.

PRL A.D.1978

W trzecim tomie przygód Gąbki Pagaczewski popełnił jednak błąd. Przeniósł akcję (czy nie pod wpływem sugestii „z góry”?) z bajkowej pseudoprzeszłości w ostatnie lata panowania Edwarda Gierka.

Dlatego tym razem mógł sobie pozwolić tylko na drobne złośliwości: „Mają szynkę! To jakaś znakomicie zaopatrzona wyprawa” – krzyczą ludzie w Tatrach w roku 1978; tłum przestaje się interesować Smokiem na wieść o tym, że w sąsiedztwie odbywa się zabawa, w czasie której będzie można kupić części do fiata 126p; Smok poucza cudzoziemca, żeby nie wysyłał listu ekspresem, bo taki idzie najdłużej. Jakby mimochodem przemykają zwroty w rodzaju „po trzech kwadransach oczekiwania na taksówkę”…

W roli czarnego charakteru nie dało się obsadzić obywatela PRL-u, pojawia się tu zatem „kapitalistyczny” w manierach i poglądach gangster Joe Pietruszka. Za to Krak, dobry pan i troskliwy gospodarz, ma coś wspólnego ze wspomnianym już Edwardem G. Po zaginięciu księcia zbójnik Krwawa Kiszka pyta swych kompanów: „Pomożemy go odszukać? Odpowiedział mu zgodny chór głosów: – Pomożemy!”.

Autor

Po sukcesie książek o Gąbce Pagaczewski znalazł się w trudnej sytuacji – musiał się wyraźniej określić. Został członkiem Klubu Pisarza satelickiego dla PZPR Stronnictwa Demokratycznego. W 1978 r. poza Orderem Uśmiechu od dzieci otrzymał nagrodę premiera. Mógł więc wygłosić wyświechtaną formułkę, że jego twórczość okazała się „społecznie ważna”.

Sukces jednak najwyraźniej zmęczył Pagaczewskiego. Pisarz nie zgodził się ciągnąć dalej serii o Gąbce. Może chciał, by zwrócono uwagę na jego „dorosłą twórczość”? Dziś, jak znam życie, większość literatów na jego miejscu produkowałaby kolejne tomy ze Smokiem – aż do zapchania rynku.

Miasto

Co uratowało pisarza, syna profesora historii Juliana Pagaczewskiego i wnuka piwowara, przed kompletnym zaprzedaniem się kasie i władzy? Rzecz jasna – Kraków. Miasto, które umiało odwrócić się od PRL-u, powiedzieć trzy razy „nie”, za co zaraz dostawiono mu w sąsiedztwie Nową Hutę.

Kraków, jeśli się z nim zżyć, uczy sceptycznego dystansu. W trzecim tomie o Gąbce na wieść, że stolicą w 1978 r. jest Warszawa, „Bartolini nadstawił uszu: A co to takiego?”.

Kraków oznacza „przywiązanie”. Książę Krak nigdy nie zapomniał zapytać o wynik ostatniego meczu piłkarzy Cracovii. Kto nie wie, temu wyjaśniam, że Cracovia, w przeciwieństwie do „milicyjnej” Wisły, to klub, za którym nie przepadali peerelowscy komuniści.

Powrót

Na wieść o wznowieniu po latach trylogii o Gąbce bardzo się ucieszyłem. Zmroził mnie tylko pomysł pokolorowania zabawnych rysunków Alfreda Ledwiga. Zwłaszcza że, jak się okazało, zrobiono to „asynchronicznie”. Na jednej stronie mamy więc opis człowieka noszącego „sweter w żółte i niebieskie pasy”, a na drugiej rysunek, na którym wspomniane pasy są czerwono-czarne.

Choć rozradowany, bałem się czytać te książki na nowo. Jeśli okaże się, że je po dziecięcemu idealizowałem? W końcu jednak podjąłem ryzyko. I co? Czy mi się podobało? Jeszcze jak. A było to, jak wiadomo, ulubione powiedzenie Smoka Wawelskiego.

„Porwanie Baltazara Gąbki”, s. 256, „Misja profesora Gąbki”, s. 228, „Gąbka i latające talerze”, s. 230, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2002

autor_021

Podziel się!