Kiedy wyjeżdżaliśmy z Krakowa sytuacja wyglądała fatalnie – biegliśmy do samochodu w ulewnym deszczu. Wsiedliśmy mokrzy, ale nie zamierzaliśmy rezygnować. Po drodze było pochmurno, ale z każdym kilometrem deszcz ustawał. Kiedy dojechaliśmy do Krzeszowic zaczęło się znów robić ciemno. Kiedy wysiedliśmy w Rudnie na parkingu na polanie u stóp wzgórza, było już sino. Ludzie uciekali ze szczytu bo odzywały się dalekie grzmoty. Wyglądało na to że tym razem nasze Wołanie Słońca nie ma żadnego sensu. Atmosfera burzowa tak wyczyściła wzgórze z ludzi że na górnym parkingu w chwili gdy tam doszliśmy ludzie pakowali się w panice do samochodów. Z 20 aut zostało jedno. Nie udało nam się wyjść na cypel wzgórza okrążający zamek ponieważ chmura przykryła cały szczyt i zaczęło regularnie lać, a pioruny waliły coraz bliżej. Ukryliśmy się pod daszkiem wozu remontowego na kołach, przy baszcie. Stamtąd zrobiłem to zdjęcie.
Lunęło. Anna straciła wiarę. Co teraz? Zaraz nas tutaj doszczętnie zaleje, wystarczy mały podmuch i nie będzie gdzie się podziać, będziemy przemoczeni do suchej nitki. Spokojnie. Powiedziałem jej, że za 15 minut będzie po wszystkim i wyjdzie słońce. Tymczasem w minutę chmura zrobiła się tak gęsta, że przestało być cokolwiek widać a piorun walnął w mury tuż obok nas. Anna tylko postukała się w czoło na moją mówkę. Czułem jednak, że jej palcem kieruje tylko niewielka analityczna część mózgu, bo reszta umysłu wierzy, że jednak będzie jak mówię. Ja wierzyłem bez najmniejszych wątpliwości. Bolo też wierzył, ale raczej bardzo słabo, bo schował się pod podwoziem budy. Czekaliśmy pod wąskim daszkiem, deszcz zalewał nam stopy, a odpryski od daszku rosiły obficie moje okulary.
Zdjęcia nie oddają dobrze tej chmury w której tkwiliśmy. Walnęło jeszcze kilka razy blisko, ale wiatr ustał i deszcz zrobił sie regularny. Nie minęło nawet 15 minut, kiedy przestał padać na tyle, że mogliśmy wyjść spod budy i ruszyć na cypel. Dookoła wciąż było ciemno a „mgła-chmura” , jak ja to nazywam ćmica, przesnuwała się wokół nas. Pioruny oddalały się jednak.
Wzgórze zostało przez siły Matki Przyrodzonej oczyszczone z ludzi, których tutaj było przed chwilą z sześćdziesiąt. Zostaliśmy sami. Poszliśmy z pieskiem na cypel. Było ciemno a wzgórze zupełnie utonęło w mgłach. Krople pojedyncze. Deszcz ustawał.
Piękna atmosfera, prawda?
Za to rzadko jest okazja do takich ujęć.
Kiedy doszlismy na cypel, widok w stronę Krakowa i Tatr był taki.
Ale na zamek już lepszy.
Nagle na niebie powstała wąska szczelina – wyobraźcie to sobie – w zalewie ciemności i siności robi się pozioma szrama – Bez powodu, bez wiatru. Z niczego.
Po chwili wpadało przez nią już tyle światła, że można było zrobić takie zdjęcie. kto zna się na fotografii wie co można zrobić komórką z aparatem 5 megapikseli
Powiększcie – Szczelina była jak reflektor, który oświetla plan. To przypominało klimatem powieści Wiśniewskiego-Snerga.
Przybywało Światło Świata, a z nim Nieskończona Świadomość, Macierz którą ci z Zachodu nazywają także Matrixem (ubóstwo językowe angielszczyzny jest przerażające), ale Matrix to przecież coś sztucznego a Macierz jest Esencją Natury, Bytem Przyrodzonym i Nieskończonym.
Wiidoczek ze Szczeliną Macierzy nad autostradą A4.
Świat wydobywa się z ćmicy. Od chwili nie spada już ani jedna kropelka.
Widać pracę Słońca i przebijajace ciemność promieniowanie.
I proszę co oto przez moment mamy!
I Teraz już na całego. To jest szczytowy moment naszej modlitwy/spotkania z bogami. Sam środek medytacji. Popsułem sobie ten kontakt, ale doszedłem do wniosku że muszę to dla was udokumentować. Godzina 12.30.
Cały czas trwała walka.
Czakałem wciąż bo byłem pewien że chociaż na moment znów pokaże się tarcza i to mocno.
Zacząłem robić zdjęcia wzgórza i sosen którym nadaliśmy imiona Kira i Sawa – to bliźniacze drzewa, po prawej stronie cypla, niezbyt stare , mogą mieć po 80 lat. Okazało się , że z tego wszystkiego zapomnieliśmy wziąć z bagażnika wstęgi do dekoracji drzew. Ale cały rytuał został wypełniony.
Byłem przekonany, że to co obserwujemy jest wyłącznie wynikiem działania naszej świadomości i woli.
Tak było. Tarcza wydobywała się z wielkim trudem. Ale spotkaliśmy się, jak zwykle.
Widok na sosnę Kirę z Rudna.
Sosna Kira z Rudna, z bliska – i Bolo.
Słońce rozpromieniło ją w trakcie ceremonii
Sosna Kira z Rudna – pień z bliska – całkiem jasny blask słońca
Sosna Sawa – widać nawet cienie
Sosna Sawa
Ostatnie zdjęcie z mojego aparatu – Sosna Sawa. Pozostałe z aparatu Anny:
Słońce zapada się w Szczelinie
Rozświetliło całe wzgórze w chwili kiedy rozpoczęliśmy schodzenie, zabłysło nad krzewami zamkiem, jakby na pożegnanie. W chwilę potem zeszliśmy ze wzgórza Rudno i rozpoczęliśmy powrót do domu. Kiedy wsiadaliśmy do samochodu zaczęło znowu padać. Nie było już słońca. Zapadły ciemności. Okazało się, że w Krakowie ani na chwilę nie przestało padać, a momentami deszcz był ulewny.