W trakcie festiwalu Fantastyki organizowanego tradycyjnie przez Wydawnictwo Solaris w Nidzicy nad Nidą zaprezentowana zostanie powieść s-f/fantasy z cyklu Wojny Haoltańskie, „Dookoła Nigdzie”. W piątek 26 czerwca 2015 roku o godzinie 11.00 odbędzie się także na Zamku w Nidzicy nad Nidą spotkanie autorskie ze mną, czyli Czesławem Białczyńskim.
Bohaterem jest jak zwykle intuicjonał wszechczasów Jan San. Powieść została wydana w dwóch tomach, a głównej fabule towarzyszy epizod Wojny Haoltańskiej rozgrywający się na planecie CO2. Jest to pierwsze wydanie tych książek, które zostały napisane w 1988 roku.
Podróż „Dookoła Nigdzie” jest podróżą dookoła wszystkich mitologii świata i wszystkich możliwych światów fantastycznych, jest też przede wszystkim nieco przewrotnym pastiszem „Władcy Pierścieni” i dla miłośników oraz znawców Władcy Pierścieni wplotłem w nią całą sieć niesamowitych oboczności, wariantów i labiryntowych ścieżek. Myślę, że to nie lada gratka zwłaszcza dla tych osób, które sadzą, iż są ekspertami od Tolkiena. Jak już powiedziałem książka została ukończona w 1988 roku i spoczywała w moim podziemnym magazynku, w którym sprawdzałem przez ten czas czy dojrzeje jak dobre wino czy też zamieni się w ocet. Jest dobre wino Moi Drodzy, najprzedniejsze, więc mogę je wam zaserwować.
Powieść nabrała smaku i dodatkowych sensów – także cały epizod Wojen Haoltańskich jaki rozgrywa się na planecie CO2, zwłaszcza w kontekście objawionych na progu XX wieku kłopotów z nadmiarem dwutlenku węgla w atmosferze. Również wiele wątków można zrozumieć i odczytać głębiej dopiero teraz, kiedy Mitologia Słowian jest jako tako znana, a poczynione odkrycia archeologiczne, etymologiczne i genetyczne pozwoliły stwierdzić, że właśnie Mitologia Słowiańsko-Scytyjska jest matką podań Greków, Persów, Hindusów i Rzymian.
Widzę na okładce podróż przez Puszczę Balonową – fajny epizod.
Oto fragment powieści dla zachęty:
– Doooobra – wyrzucił z siebie z długim jak wąż westchnieniem. Rzucił do tyłu torbę z resztą lekarstw i kopnął pedał gazu. Ruszyliśmy ostro i znów parę kropel polało mi się na spodnie. Musiałem się natychmiast przytrzymać fotela bo siła odśrodkowa przy gwałtownym wejściu w zakręt gotowa mnie była wyrzucić przez dach na zewnątrz.
– Mów do mnie – rzucił przez ramię wpatrując się w nierówną nawierzchnię drogi i po mistrzowsku lawirując pomiędzy dziurami w sparciałym asfalcie. – Musisz dużo mówić żebym nie zasnął. Przez trzy dni jechałem promem. Z Anahita Ardwi przez Morze Biegunowe. W towarzystwie tych pazernych skarpass, skurbuń, skiałczybyków Noeutnapisztiów, i stale musiałem się pilnować żeby mnie nie ciachnęli, żeby czegoś nie podwędzili, złodziestrodzieje, skarabaszskie nasienie! Żeby ich zadrzyzg i saraszszaks, fale boczne piekielników, na dno!!! Trzy dni bez snu, i trzy noce. A te pastylki człowieku, to więcej zamieszania niż efektu. Trzeba uważać. Więc żebym nie zasnął gadaj. Gadaj, gadaj, gadaj dużo! Nie musi być mądrze.
– Ale o czym?
– Nieważne.
Zacząłem mu więc opowiadać swą historię bo choć o to nie prosił to na pewno był ciekaw a mnie i tak nic innego do głowy nie przychodziło. Fabuła gęsto przeplatana wcięciami wstecz i nawrotami. Wzbogacona o analizę mych stanów wewnętrznych, które bardziej sobie samemu chciałem wyjaśnić niż komuś głośno opowiadać. Przeszło trzygodzinna przewlekła tyrada, od której kompletnie zaschło mi w ustach. Przez cały ten czas Eternos Journey nie odezwał się ani razu, tylko dociskał gazu. Szosa ciągle stała przed nami idealnie pusta, więc pędziliśmy jak tornado. Strzałka szybkości stale oscylowała w pobliżu czerwonej kreski bezpieczeństwa. Ominęliśmy ze trzy senne wioski. Przecięliśmy na przestrzał trzy inne, w których nawet nie zaszczycono nas spojrzeniem. Kiedy już skończyłem jeszcze przez godzinę Kukutamku prowadził w absolutnym milczeniu. Wóz raz po raz unosił się w powietrze wyrzucany pędem na kolejnych wzgórzach.
Wreszcie mój współtowarzysz zatrzymał auto i wyjął spod przedniego siedzenia koszyk z obiadem. Podzielił się ze mną udkiem kurczaka i dwiema grubymi na trzy palce kromkami chleba z wędzonym serem. A kiedy zjadł i wyzbierał okruszki z siedzenia, poklepał mnie niespodziewanie po ramieniu i rzekł:
– Jadę z tobą! Sciach, przemyślałem to sobie. We dwóch raźniej. Chulwreertzag. I tak nic innego nie mam do roboty. Tylko wieczna włóczęga. Sakskuwwa. Co za różnica kiedy i którędy. Grzbiejm! Pomogę ci bo mi się spodobałeś. Przyjmujesz?! – I wyciągnął do mnie silną, zahartowaną w długich podróżach rękę. Podałem mu swoją. Przybiliśmy. Kukutamku mimo wszystko wzbudził we mnie zaufanie. Patrzyło mu dobrze z ciemnoniebieskich, migdałokształtnych oczu, na których dnie poza blichtrem nietypowej, nonkonformistycznej pozy, kryła się głęboka madrość pokoleń podróżników, którzy niejedno w życiu widzieli.
– Jesteśmy teraz na granicy Południowego i Północnego Lazzylandu – objaśnił mi – Kiedyś toczyły się tu hrewwell, straszliwe walki na śmierć i życie z równie bzdurnych powodów jak i gdzie indziej.
– Teraz nie?
– Od tysiącleci jest spokój. Pojedziemy dalej przez Choloepus i przez Most na Boredomie ku granicy Międzykrajów. Jak wynika pupczanhert, z twojej opowieści dręczy cię jeden problem. Wciąż ci się nie udało przeczytać tej książczyny. Cocktits. Wiem gdzie ją znaleźć. Właśnie tam jest. Jest na pewno.
– Czy to możliwe? – zapytałem sceptycznie.
– Echżesz ty, cummyass, razonmarcher. Jak Kukutamku coś mówi to mucha nie siada!
Jechaliśmy całą noc i cały następny dzień, a potem w Choloepus przez trzy doby spaliśmy jak zabici odsypiając wszystkie te kolorowe pastylki z jego żółtej torby. Nie wiem czy pośpiech i forsowanie samych siebie było najwłaściwszą taktyką. I tak w końcu wyszło na to samo. Szóstego popołudnia przekroczyliśmy most na Boredomie, a następnego ranka stanęliśmy u granicy Między/k/rajów. Bez Kukutamku na pewno bym jej nie przeszedł, bo konieczna była sowita łapówka dla komendanta pod czarnym wąsem, i dla jego oficerów z sumiastymi blond brodziskami. Dla szeregowych także, choć tutaj w grę wchodziła już tylko czekolada z orzechami i batony z kruszonką. Ci nie mieli żadnych wąsów ani bród, bo to by było niezgodne z regulaminem. Przez krótki a intensywny czas wspólnej podróży, zdążyłem się z Kukutamku naprawdę bardzo serdecznie zaprzyjaźnić. Kiedy wkroczyliśmy na Ziemię Nuit nie potrafiłem już sobie wyobrazić dalszej podróży bez niego.
OOxXOxXxOxXxOOOXXXXxOXxXXxxxOOXxOOxXXXxxOXxXoxXXOxxxOOxXOOxXOxXXxxXXOXxXOxXXOXxXOOxxXxxXOxxxOXxxXxxXxXXXOOOxOxXxOOxXOOOxxxXXxXXx
MIEĘDZY/K/RAJE.
Wszystkie Międzykraje lub Miedzykraje, albo Miedzyraje, a nawet Międzyraje zależnie od fonetyczno-semantycznej interpretacji tego słowa oraz tego czego oczekujemy od tej krainy, a więc zależnie również od symbolizującego ją desygnatu dzielą się na osiem ziem. Każda z nich nieco odmienna geograficznie, choć z pewnością tak samo ciekawa i piękna. Każda odmienna ustrojowo. Słowem każdy znajdzie jak to mówią dla siebie coś miłego i odpowiedniego. W każdej z nich życie toczy się łatwo i przyjemnie, bezproblemowo, bezkonfliktowo. Co zresztą, jak się szybko zorientowałem, jest stanem typowym dla całego kontynentu Panchai. Oczywiście nie mówię tutaj o niewielkich spięciach, drobnych zatargach, czy małżeńskich sprzeczkach! O tych klapsach wymierzanych raczej z dobrego serca niż z nadmiernej surowości nieznośnym dzieciom tej krainy! Ani o symbolicznych karach w symbolicznych aresztach, do których kierowano nielicznych osobników nieprzystojnych, za ich niemalże symboliczne, niewinne niesubordynacje czy drobne pohulanki zakończone stłuczeniem szyby lub ulicznej lampy, albo czyjejś kości ogonowej przez źle wymierzonego kopniaka! Kopniaka, oczywiście, symbolicznego! Geograficznie Między/k/raje stanowiły wąskie pasy ziemi ułożone równolegle obok siebie jak miedze, poczynając od granicy Pays de Solitude, aż po wybrzeże morza Pansinaza. Ziemię Nuit przecięliśmy szybko i bez zatrzymywania się jako, że zbytnio przypominała Lazzyland, którego obaj mieliśmy serdecznie dosyć. Za to w Ziemi Itaki zatrzymaliśmy się trochę dłużej jako, że tutaj miał mieszkać pewien uczony co był w posiadaniu ”Władcy Pierścieni”. Ziemia Itaki to kraina łącząca w sobie cechy sąsiedniego Seraiu oraz Czaraju. Nie mieliśmy szczęścia o tyle, że Mistrz wydalił się z domu a jego uczeń, młodzieniec, który właśnie kleił potężne białe skrzydła z ptasich piór łącząc poszczególne lotki rozgrzanym woskiem, wyjaśnił nam /nadmieniając wcześniej iż zamierza się upodobać do ptaka i wznieść w niebo by zadośćuczynić swym ambicjom/, że Mistrz pojechał w Ziemię Moni-Kodo, gdyż widziano tam szpiegów Utuckich /skrót od UTUT – Uruktenochurtitlan/. Nie potrafił powiedzieć nic bliższego poza tym. Był bardzo pochłonięty swoją pracą przez co małomówny. Mimo tego Kukutamku wydobył z niego jeszcze, że ”Władca Pierścieni” został rozpożyczony. Dwa tomy na pewno Pięknej, Mądrej pani, która ostatnimi czasy często u mistrza bywała. Wielkie na nim zrobiła swymi wdziękami wrażenie. Przestraszyłem się, że to Ada, lecz przecież z nią musiałaby być Silla. Dostaliśmy na szczęście adres, a Kukutamku wyraził przypuszczenie, że wie o którą to damę z okolicy chodzi. Właściwie Eternos sam sobie ten adres z biurka, z wielkiego kołonotatnika wziął, bo od ucznia ciężko się było jakiejś aktywności doczekać. On ciągle kleił i kleił, cały zamieniony był w skrzydła, tubkę z klejem i marzenie podniebnego lotu. Pani ta mieszkała blisko, w sąsiedniej Ziemi Hronirów, w kraju wielce ciekawym, jak stwierdził mój towarzysz. W jakimś lesie u podnóża gór Tadmor-Onagoro. Tutaj nazywano ten las Złotym Lasem, gdzie indziej zaś w ogóle o nim nie słyszano. Na przyleśnym parkingu musieliśmy zostawić auto i w głąb, na kwieciste polany podążyć już pieszo. Nie uszliśmy jednak daleko, kiedy już zatrzymali nas smukli, zwiewni strażnicy z pozłocistymi łukami w rękach. Aż dziw bierze, że takie chucherka o obliczach efebów lub co najwyżej piękokoduchów, biorą się za tak podłą robotę. Przeprowadzili nas po pniu nad rwącym leśnym strumieniem, i potem zawiązali nam czarnymi przepaskami oczy, tłumacząc, iż takie otrzymali polecenia. Obcy nie mieli tu bowiem wstępu, o naszym zaś przybyciu ktoś wcześniej strażników uprzedził. Do diabła – pomyślałem – Jeszcze jedna kraina, gdzie obłędna mania robienia z wszystkiego tajemnicy wyciska na dobrym obyczaju swe haniebne piętno. Nie pozostawało nam jednak nic innego jak podporządkować się lub zawrócić. Założyłem opaskę. Nie miałem najmniejszej ochoty poczuć pod żebrem po raz wtóry żądła złotej strzały. Kiedy tak szedłem między nimi, prowadzony nadzwyczaj delikatnie, tak że tylko przez pierwszą chwilę czułem się nieswojo, a potem zaraz zapomniałem o tym chwilowo zadanym mym zmysłom okaleczeniu, kiedy tak szedłem uprzedzany o każdym występie i zagłębieniu, unoszony ponad korzeniami i wykrotami, sterowany obrotami smukłych palców strażniczych we właściwą stronę, kiedy tak brnąłem, uświadomiłem sobie, że oni – ci strażnicy – muszą być z tego samego lub mocno pokrewnego plemienia co mój przewodnik po Balonowej Puszczy Lagoles, albo Baby Face. Proporcje ciała oraz ten dziwny wyraz twarzy – znamię świeżej młodości pomieszanej z odwieczną starością, jakaś tajemnica czasu zamknięta w płytkich zmarszczkach, które nie wiadomo czy były tylko grymasem nieustającego uśmiechu czy też degeneracją mięśni i skóry zastygłej w rodzaj maski po plastycznych przekształceniach? To ich upodobniało do siebie, wszystkich trzech, niczym syjamskich braci zrodzonych w Kainablii. Czyżby byli istotnie Kainablijczykami? Było to dla mnie zaskakująco nowe stwierdzenie. Nie wiem czemu, kiedy obcowałem z Lagolesem wydawało mi się, że pochodzi on z rasy wymarłej. Tymczasem przecież Baby Face tak niewiele się od tamtego różnił?! A teraz tutaj! Było ich pełno, wręcz cały kraj, cała Ziemia Hronirów zamieszkana była przez plemię Lagolesów/Baby Face’ów. Po długim marszu nagle nas zatrzymano i zdjęto opaski z oczu.
– Dalej można już iść normalnie – powiedział dowódca straży, który, o ile mnie pamięć nie myli, nazywał się Dirhal.
– Daleko jeszcze? – zapytał Kukutamku – Choć kiedyś już tutaj byłem to teraz nie potrafię się jakoś połapać w szczegółach terenu.
– Byłeś tu? Naprawdę?! – Dirhal pokręcił głową z niedowierzaniem – Zaiste musiałbyś być bardzo ważną figurą, żeby cię tu kiedykolwiek wpuszczono.
– Myślisz, że zwykły podróżnik, sterany drogą wygnaniec ze wszystkich krajów świata, nie może być ważny na tyle, aby go już kiedyś wpuszczono do tego lasu?
– To nie jest zwykły las. To Laurelindorenan strzegący naszej stolicy. Wątpię byś tu był. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek wpuszczano tu hołotę w rodzaju obwiesiów i obieżyświatów co to nigdzie nie potrafią zagrzać miejsca! Ale kto wie… może mówisz prawdę?! Czasy są tak dziwne, że zupełnie wszystko być może. To już blisko.
Kukutamku zrobił do mnie oko. Było widać, że celowo drażni się z nadętym strażnikiem. Podzielałem jego nastrój. Niczego tak źle nie znoszę jak szykan. A jeśli już ktoś w stosunku do gości stosuje zakazy zabraniając im patrzenia, na to czy tamto, i wyznaczając specjalne trasy, którymi wolno mu się poruszać, znaczy to przeważnie, że nie ma uczciwych zamiarów i lepiej się z nim w ogóle nie zadawać.
oXxXOOxxOOOxOxXXxXXXXXxxOXxXxXXxOXxxOOOX
Słońce zachodziło nad górami, a cień lasu pogłębił się, kiedy ruszaliśmy w dalszą drogę. Ścieżka prowadziła teraz przez gęstwinę, gdzie już panował mrok. Noc zakradła się pod sklepienie drzew i wkrótce s t r a ż n i c y zaświecili swoje srebrne latarnie. Nagle znów wyszliśmy na otwartą przestrzeń i zobaczyliśmy w górze wieczorne niebo, w którym już tkwiło kilka wczesnych gwiazd. Mieliśmy przed sobą szeroki bezdrzewny pas ziemi wygięty koliście i dwoma ramionami odbiegający w dal. Wzdłuż wewnętrznego obwodu ciągnęła się głęboka fosa, ukryta w łagodnym zmierzchu; tylko trawa na jej skraju zieleniła się jeszcze jasno, jakby zachowała pamięć o słońcu które już zniknęło. Za fosą piętrzył się wysoki zielony mur, opasujący zielone wzgórze, porosłe gęsto mallornami; tak wybujałych drzew nie widziałem nigdzie indziej poza P u s z c z ą N a p o w i e t r z n ą. Trudno było z daleka ocenić wysokość, lecz wyglądały w zmroku jak żywe wieże. W ich wielopiętrowych konarach i pośród rozedrganych liści błyszczały niezliczone światełka, zielone, złote i srebrne. D i r h a l zwrócił się do drużyny.
– Witajcie w n a s z e j s t o l i c y , S a r a k N o h d a l a k! – rzekł – … Nie możemy wejść od tej strony, bo od północy nie ma bramy. Trzeba okrążyć wzgórze od południa, a to dosyć długa droga, gród jest ogromny.
OxXxOOxXOOOxXXxxXxxXOOxxOXxXxXXxXxXXXXxx
Zewnętrznym brzegiem fosy biegła droga brukowana białym kamieniem. Szli nią skręciwszy ku zachodowi, miasto więc wciąż górowało nad nimi jak zielona chmura od lewej strony. W miarę jak ciemności nocne gęstniały, zapalało się coraz więcej świateł, aż wreszcie zdawało się, ze wzgórze jarzy się od gwiazd. Dotarli w końcu do białego mostu, a gdy po nim przeszli, zobaczyli wielką bramę, zwróconą na południo‑zachód, osadzoną między dwiema zachodzącymi tu na siebie ścianami obronnego muru, wysoką i potężną, jasno oświetloną latarniami.
D i r h a l zapukał i wymówił jakieś hasło, a wówczas brama otworzyła się bezszelestnie; nie zauważyłem żadnej straży. Weszliśmy a wrota zamknęły się za nami.
xXXxoXxXXxxxOxXxXxxXOxxxXXXXixXXOxxxOOxX
Komnatę wypełniało łagodne światło; ściany miała zielone i srebrne, strop złoty. Zebrała się tu liczna gromada. Pod środkowym filarem, na fotelu, nad którym żywe gałęzie splatały się w baldachim, siedziała pani Ziemi Hronirów ubrana w śnieżnobiałą szatę, Lady Oldwood o ciemnozłotych włosach.
– Pani – Dirhal pokłonił się nisko – Przyprowadziłem cudzoziemców.
– Witajcie – powiedziała Lady Oldwood głosem tak czystym i dźwięcznym, że zdawał się dzwonkiem polnym na deszczu – Jak się masz Eternosie? Nie widzieliśmy się sporo lat.
– Trzydzieści osiem – powiedział Kukutamku prostując grzbiet i uśmiechając się zawadiacko na widok głupiej miny Dirhala.
– Hmmm, hmm – Odchrząknęła Piękna Pani przeszywając mnie spojrzeniem, w którym była mądrość wieków i filuterny błysk nieopierzonego podlotka – Nie wymieniajmy liczb Eternosie, bo ich wyjawianie więcej nam przynosi uszczerbku niż zaszczytu.
– Ależ pani! – Kukutamku skłonił się dwornie – Jesteś jeszcze piękniejsza niż kiedyś i nie znać na tobie żadnego upływu lat.
Lady Oldwood przełknęła ten komplement bez komentarza. Zwróciła się za to do mnie.
– Witaj przybyszu z obcego świata – rzekła – O twojej ziemi niewieleśmy tu dotychczas słyszeli, a i to niezbyt były pochlebne wieści. Ale widać nadszedł czas by zweryfikować nasze sądy i zmienić podania oraz legendy. Czas by zaczęły mówić, o tak zacnych i pięknych przedstawicielach świata, miast ich pomijać zupełnym milczeniem. Spodziewałam się was gdyż o możliwości takiej wizyty uprzedził mnie nasz krewniak z północy, Lagoles. Nie powiedział mi jednak Lagoles jak masz na imię piękny młodzieńcze.
– Beau – powiedziałem wkładając w każdą literę tyle słodyczy ile mi się tylko udało.
– Beau. Pięknie choć bez polotu. Krótko. Nie wszystko co długaśne, a nawet co zdobne, bywa jednak piękne. Brzmi w tym imieniu jakaś szorstka siła i surowa twardość skryta na dnie samogłosek. Jak wystrzał. Beau! – powtórzyła i zaśmiała się perliście, a mnie się zdawało, że powiedziane przez nią słowo zawisło gdzieś pod sufitem i nie milkło, lecz trwało wibrującym echem. – Zatem siadajcie. I mówcie. Sprawa musi być ważna skoro znów cię widzę Journey. Zwykle omijasz Ziemię Hronirów. Czyżbyś się czuł wciąż pogniewany za tamten mój żarcik?
Kukutamku spąsowiał i zmarszczył się, ale zaraz oblicze mu się rozjaśniło. Nie miał do niej najmniejszego żalu i dawno zapomniał o klęsce swych nieudanych umizgów.
– Co prawda przez ten mały żarcik o mało nie skręciłem karku, ale nie wracajmy do tego. Kto wie czy ciebie los nie pokarał gorzej?
– Mimo rzekomego staropanieństwa nie narzekam – odcięła się słodkim tonem pełnym dwuznaczności. – Ale nie chciałabym żeby nasz gość odniósł wrażenie, że ze mnie kłótliwa zrzęda. Bezpieczniej będzie zmienić temat. Sądzę, że potrzebujecie mojej pomocy.
– Właściwie ja jej potrzebuję – powiedziałem.
– O nie – wtrącił się stanowczo Kukutamku – Skoro jedziemy razem to dotyczy nas obu. Podobno pożyczyłaś pewne trzytomowe dzieło od …
– … Tak, tak – przerwała mu – Tego dokładnie się spodziewałam. Muszę was jednak rozczarować. Owszem, miałam je, ale też mam tylko ”Powrót króla”. Niezbyt się spieszyliście a ja nie mogłam tych książek przetrzymywać wiecznie. Takie nimi zainteresowanie, że aż strach bierze. Czyżby działo się coś bardzo okropnego? Co chwilę walą przez Miedzyraje tłumy obcych, a na dodatek nadciągają od Lazzylandu, skąd od lat nikogo nie wypuszczano. I każdy z nich czegoś by chciał. A żaden nie omieszka zatrzymać się na popas w Ziemi Hronirów lub w Ziemi Itaki, a co najmniej w Moni-Kodo. Część z nich na szczęście od razu kieruje się ku Ziemi Kiwni albo Ziemi Hurkalya, a część ponad żyzną doliną Ziemi Eparadenis przelatuje ku Dimlunowi. Gdyby nie to, nie moglibyśmy znaleźć schronienia przed obcymi. Wygląda to na jakiś sabat czarownic, bo niemal żaden z nich nie budzi zaufania.
– Zdaje się, że Złe Moce ruszyły do szturmu. Czy nie słyszałaś czegoś o najwyższym mistrzu Kultu Prometeusza? – zapytał niespodziewanie Kukutamku.
– Od wielu lat nie słyszałem o nim. Także ostatnio nie dawał znaku życia. Słyszałam za to o Dżaziratczykach co przetoczyli się tędy w liczbie siedmiu ludzi. Przypominali zezwierzęcone strzępy a pchali z trudem trumienną lektykę wypełnioną po brzegi trupami swych pobratymców. Cóż za piekielnie barbarzyński zwyczaj, dźwigać swoje trupy ze sobą, potworność! – Skrzywiła się – Byli też jacyś czerwonoskórzy Argyrowie, byli rycerze z Chomeryi, dwie Kainablijki o krwiożerczych oczach oraz usposobieniach, banda Noeusztapińskich mętów …
– … A więc byli tu! Musieli mnie szukać? – przerwał jej Kukutamku. – Cały As-Sin zwalił nam się na głowę. A żadnych przyjaciół?
– Banazir Galbasi. Wręczyłam mu puzderko z naszą plenną ziemią oraz wspaniałą linę, którą tkałam osobiście, a która świeci w mroku i rozjaśnia ciemne sytuacje. Osiem dni temu odjechał na zachód w poszukiwaniu swego pana. Nowego pana.
– Banazir Galbasi?! – krzyknąłem – To ma być przyjaciel?! Nie szuka Pana Angier, tylko jakiegoś „nowego” pana? Nie został nowym władcą w Kweiatonratsu?
– Nie. Nawet nie utrzymał się tam w swojej dotychczasowej roli ogrodnika. Zresztą jak mi wyznał nie miał takiego zamiaru. Był bardzo tajemniczy. Szuka człowieka, którego, jak się wyraził „zbyt pochopnie odepchnął i nie prześwietlił do głębi, a który, jak mu się zdaje, ocalił się z sideł potrzasku nań zastawionego”. Banazir powiedział jeszcze, że postępował w dobrej wierze, lecz sam nie miał pełnego przeglądu sytuacji i dlatego wziął tamtego za posłannika Ciemnych. Mówił, że musi go odszukać i wyjaśnić swój błąd oraz towarzyszyć mu na zachód lub południe.
– Chyba nie chodzi mu o mnie? – zapytałem z powątpiewaniem – Tyle tam intryg, że co chwilę kogoś się bez racji skazuje na marny los.
– Nie mam pojęcia o co i o kogo mu chodziło, bo jak rzekłem wielce był tajemniczy … Wracając do sprawy … Pierwszy tom musiałam wysłać do Kiwni i skorzystałam z pomocy Lagolesa, który przekazał go Childofgloinowi …
– Childofgloinowi?! – Kukutamku aż podskoczył – To i ten jest tutaj? I czegóż nasz etatowy egoista może szukać w tej księdze?!
– Jak zwykle bardzo enigmatyczny i niezdecydowany. Bawił u mnie ze trzy doby, po czym wyniósł się do Kiwni, powiada że odetchnąć, bo tamtejsze obyczaje bardziej mu odpowiadają. Nikt się nikogo nie czepia. A nawet, jak się już przyczepi, to się odczepia zanim dobrze zacznie rozmowę. Bo w międzyczasie czym innym już jest wielce zajęty. Bieganina Kiwibzików jest jak nieszkodliwe pluskanie fal w rwącym potoku górskim. Co prawda trwa nieustannie, lecz z brzegów raczej nie występuje. Nic z niej niezwykłego nie wynika poza zwyczajną koleją rzeczy. Dla obcokrajowca to warunki bardzo relaksowe. A więc pojechał tam przemyśleć sytuację.
– Jaką sytuację? – zapytałem
– Znając go sądzę, że wyłącznie swoją własną. – rzekł Kukutamku.
– Nie zdradził się z tym do końca – mówiła Lady Oldwood – Ale nadmienił że chciałby znaleźć dla siebie jakąś historyczną rolę do spełnienia.
– Którymś razem ta jego pycha wepchnie go w otchłań. Ubzdurał sobie że musi żyć wiecznie.
– Jest prawdopodobne, że w związku z tą swoją manią zażądał pierwszego tomu trylogii. Za to „Wyprawę” przesłałam do Ziemi Llano Paukar [1] zaledwie wczoraj. Lagoles porwał też dla Childofgloina pęk moich włosów. Znów jakaś fetyszystyczna zachcianka tego osła, który skarłowaciał i karłowacieje nadal, z każdym dniem marzeń o własnej wielkości, chwale i sławie! Niedługo pewnie zamieni się całkiem w karzełka. Lagoles porwał swój łuk i kołczan szczerozłoty, który mu podarowałem bardzo dawno, dawno. U mnie jest zawsze na przechowaniu, a tylko gdy ma w planie większe potyczki, bierze go ze sobą. Porwał ten łuk, drugi tom trylogii i pobiegł do Fangorna.
– Fangorn jest w Ziemi Llano Paukar?!!! – Kukutamku wstał i nerwowo zaczął się przechadzać po komnacie – Teraz rozumiem dlaczego nas oczekiwałaś. To znaczy, że Czas nadchodzi. Musimy się bardzo spieszyć.
– Mimo wszystko powinniście coś zjeść i przespać się tutaj. Dirhal wskaże wam komnaty, a jutro rano was obdaruję i ruszycie w dalszą drogę.
– Tak. Właściwie bezzwłocznie powinniśmy się skierować w stronę Czaraju – oznajmił po zastanowieniu Eternos – Ale wpierw musimy pozbierać te tomy bo bez nich nie dojdziemy do niczego. Czyli musimy do Ziemi Kiwni i Llano Paukar. Trzeba naprawdę pędzić.
– Najwyższy czas żeby wszyscy mieli już pełny przegląd sytuacji oraz konieczną jasność swych ról – powiedziała Lady Oldwood. Jej słowa wydały mi się w tamtym momencie nie całkiem zrozumiałe:
– Nie zapomnę oczywiście o „Powrocie Króla”. Znajdziecie go rano w swoim aucie. Gdzie postawiłeś Merca?
– Na parkingu przy granicy Lorelindorenanu.
– Niedobrze. Każę go wciągnąć w obręb drzew. Nie powinien być widoczny z lotu ptaka.
– Ptaka? – zdziwiłem się.
– Ptaka albo Nazgula – powiedziała poważnie.
Znów niejasne. W ogóle w tamtej chwili mało było dla mnie jasne.
A z każdą chwilą rozumiałem jeszcze mniej z powodu zmęczenia.
W końcu wyprowadzono nas i wskazano legowiska. Zapadłem natychmiast w lekki odświeżający sen, po którym poczułem się pokrzepiony i odrestaurowany jak rzadko kiedy.
OOOXXxxxxxxXOOOxOxxxXXXXXXXxOOOxxXXXOOOX
[1] Llano Paukar – Sawanna Wspaniała