Dla przypomnienia gdzie jesteśmy
Podobno 8 lub 9 maja zakończyła się II Wojna Światowa. Być może. Ale przypominam że dla Polski zakończyła się ona w czerwcu 1989 roku a więc ta data nie jest dla nas powodem do świętowania -ani 8 maja ani 9 maja to nie powód by defilować i wywieszać flagi narodowe.
Są powody by przypuszczać, że ta wojna pod inną postacią wciąż trwa na terytorium naszego kraju. Więc niech ten odcinek “Polskiego łącznika” będzie dla wszystkich sarkastycznym czyli – by nie było kontrowersji z tym słowem – IRONICZNYM, komentarzem do obecnego, bez wątpienia “kolonialnego” lub co najwyżej “postkolonialnego” położenia III RP
Wydawnictwo Kraina Księżyca
Czesław Białczyński
Polski łącznik
Copyright © by Czesław Białczyński
Kraków 1991
Część 5
(poświęcam ten odcinek pamięci Macieja Szumowskiego i Doroty Terakowskiej-Szumowskiej)
* część 5
*
Potężny cios w szczękę zwalił Rzeźnika z nóg. Nim się zorientował, już na jego prawym przegubie zatrzasnęły się kajdanki. Druga obrączka powędrowała do kaloryfera i szczęknęła na rurce doprowadzającej gorącą wodę. Rzeźnik szarpnął się i spróbował wstać. Złapał go za włosy a kolanem uderzył w podbrzusze.
— Gdzie ona jest?! — ryknął jak zraniony odyniec. — Gadaj skurwysynie, bo wyszarpię z ciebie flaki.
— Nie wiem… Nic nie wiem — jęknął Adamczyk skręcony w przedziwnym przyklęku. Wolną ręką trzymał się za brzuch. Z ust i nosa kapała mu na ubranie krew. Mieszkanie przypominało pobojowisko. Książki wysypane na podłogę, powyrywane kartki, wybebeszona szuflada z biurka, pocięta wersalka. Słoiki z szafek w kuchni opróżnione na jedną kupę do zlewu. Rozbite radio leżało w rogu. Nad wszystkim unosiło się pierze z poszatkowanej poduszki. W łazience Walk odkrył ślady krwi na umywalce i przestraszył się. Zostawił tu dziewczynę samą. Gdzie ona była teraz?!
Po wyjściu od pułkownika spędził kilka chwil z podkomisarzem Sędzikowiczem ustalając sposób kontaktu i nakazując mu przesyłanie korespondencji pod adresem warszawskiego UOP, na Rakowiecką 2a. Potem pisał raport i porządkował papiery. Dopiero koło trzeciej przypomniał sobie o dziewczynie i zadzwonił do domu, Oczywiście już jej tu nie było, nikt nie odbierał — tak wtedy myślał. Wtedy zadzwonił na Świętego Jana i stara Okińczycowa zaniepokojona powiedziała mu, że Kasi nie ma w domu od wczoraj. Powiedział jej, że do rana byli razem. Stara Okińczycowa była zdziwiona, że Kasia jeszcze nie dała znaku życia. Zwykle uprzedzała o swoich wyskokach. Dokończył raport tłumacząc sobie, że być może przed chwilą dopiero wyszła z mieszkania przy alei Solidarności i jest właśnie w drodze. Ale kiedy po kolejnej godzinie dalej jej nie było, stracił pewność siebie. Tknięty złym przeczuciem wrócił do domu. Drzwi mieszkania zostały wyważone, a wewnątrz Walczyk zastał bobrującego w najlepsze Rzeźnika!
Walczyk odsunął się o krok i wyszarpnął spod lewego ramienia pistolet nie przestając patrzeć w oczy policjanta. Zarepetował. Lufa wbiła się w podgardle Adamczyka,
— Gadaj! Albo będziesz zbierał mózg po ścianach! — wycedził z pasją.
— Pytasz o dziewczynę?! — Tony lęku były wyczuwalne wyraźnie w głosie tamtego. — Nic o niej nie wiem. Jak Boga kocham!
— A o reszcie coś wiesz? Czego szukacie, gnoje?!
— Było otwarte. Przyszedłem porozmawiać! Opamiętaj się Walczyk! — krzyknął histerycznie Rzeźnik czując, jak lufa miażdży mu krtań.
— Sprytnie wymyślone. Bezczelność to wasza specjalność, no nie? Zdemolować mieszkanie, przewrócić do góry nogami, pobić i porwać dziewczynę i jeszcze zaczekać z głupią bajeczką?! Myślisz, że ci uwierzę?!
— A mógłbym wymyślić coś głupszego?!
— Wbij sobie w łeb, że jeżeli jej spadnie włos z głowy to ty o swojej możesz już zapomnieć! Pojąłeś?! — Tamten próbował się okręcić wokół uwięzionej ręki, żeby zmienić niewygodną pozycję, ale pistolet jeszcze głębiej werżnął się w jego grdykę. Dłoń Walczyka drżała a w jego oczach było szaleństwo. — Pojąłeś?!!!
— Thak! — wycharczał Rzeźnik pchnięty energicznie ku ścianie. Lufa cofnęła się wtedy o milimetr, co umysł policjanta odnotował nie bez ulgi.
— A teraz — powiedział Walczyk spokojniej — oświeć mnie, w co wdepnąłem?
— W wielkie gówno — wysapał Adamczyk i niespodziewanie roześmiał się. — W takie wielkie, że w nim utoniesz. Brzegów nie widać.
— Nareszcie… — rzekł inspektor z westchnieniem, co zaskoczyło Rzeźnika. — To lubię — dodał i cofnął się. Schował pistolet do kabury. — Widzisz, jeżeli chodzi o notes to wpierw będziecie musieli mnie zabić. Noszę go zawsze o tu, na sercu. Wystawili cię Rzeźnik. Ty już nie żyjesz. Wiesz o tym?
— Może tak, a może nie. Tłumaczę ci, że nie mam nic wspólnego z tym nalotem a tym bardziej porwaniem. W ogóle jest jakieś porwanie?
— Co to za głupia gadka? Chcesz zrobić ze mnie durnia?! — Walczyk mierzył go zimnym spojrzeniem bez drgnięcia powieki, jakby patrzył na owada, któremu za chwilę zacznie obrywać nogi i skrzydła.
— Po prostu porwanie mi nie pasuje. Masz się z nią zamiar żenić? Dałeś na zapowiedzi? Wiedziała akurat tyle, żeby ją dobrze postraszyć i wystarczy. Rozumiesz?
W tym momencie zadzwonił telefon. Walczyk podniósł słuchawkę. To była Kaśka!
— Gdzie jesteś do cholery?! — wrzasnął. — W kawiarni?! Spotkałaś po drodze dawnego znajomego? Niech cię diabli!
Miałaś czekać w domu! Myślałem, że cię porwali!… Co?! Nie mam teraz czasu!… Słucham?… Jak uważasz! — Ostatnie zdanie powiedział zimno i twardo. Odłożył słuchawkę ze złością.
— Mała się znalazła? — na twarzy Rzeźnika odmalowała się niekłamana ulga.
— Dobrze — powiedział Walczyk z zupełnym spokojem. — Chciałeś rozmawiać, to porozmawiajmy. Ja też chciałem, tylko nie wiedziałem, od czego zacząć.
— Kajdanki. — Tamten wyciągnął przytroczoną do kaloryfera rękę w stronę inspektora. Walczyk nie poruszył się.
— To cię interesuje? — zapytał wyciągając z kieszeni na piersi notes.
— Powiedzmy. Tylko jedna strona.
— Nie zdążyłeś jej wyrwać.
— Nie mogłem znaleźć tego gówienka — Rzeźnik parsknął z lekceważeniem i pokręcił głową nad pechem, jaki go wtedy spotkał. Patrzył teraz prosto w oczy inspektora i Walk zrozumiał, że tamten mówi prawdę.
— Proponuję interes — powiedział wolno policjant. — Duży interes. Ta kartka jest dla pewnych ludzi dużo warta.
— Kto cię przysyła?
— Powiedzmy grupa biznesmenów, którzy nie chcą mieć nic wspólnego z żadnymi aferami, z KGB, z SB, w ogóle z żadną polityką. To uczciwi ludzie o nieposzlakowanej opinii. Od dawna robili w tym kraju to, co jest dopiero ostatnio takie modne, duże interesy.
— Nieposzlakowani powiadasz. Jakim cudem znaleźli się w notesie Grabież, skoro ją interesowała tylko polityka?
— Jakim? Na zasadzie przypadku. Wiesz, że kiedyś nic nie było za darmo.
— Bogaci kapusie. Dawniej kapusie, dziś high life. Wyższe sfery finansowe.
— Jeżeli tak chcesz to nazywać… Zależy im, żeby ich nazwiska nie były łączone ze sprawami, z którymi nie mają nic wspólnego. Po co ich niszczyć Walczyk, skoro jest, jak mówię. Wierz mi.
— Jasne, jasne. Więc mówisz, że to nie oni wydali rozkaz pozbycia się Grabież?! Nie oni chcieli mnie zabić?! Nie oni zrobili mi nalot?
— Nie.
— I mam uwierzyć na słowo starego gliny, który się wysługiwał „trójce”?
— Kto inny chce ci przeciąć drogę. Grabież przypadkiem potrąciła grubszą strunę. Ta struna ją zabiła. Zabije i ciebie Walczyk… Zastanów się.
— Co o tym wiesz?
— Nie wolałbyś dać sobie spokój. Mój klient sypnie groszem, zwiniesz żagle i będziesz żył długo i spokojnie.
— A tamci dadzą mi żyć?
— Jak przestaniesz wokół nich krążyć… Kto wie?
— Jestem wścibski.
— Jak chcesz. Nie przyszedłem z pustymi rękami, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem. Fioletowy podkoszulek, coś ci to mówi?
— Gadaj.
— Facet koło pięćdziesiątki. Znałem go kiedyś. Zawodowy zabójca. Nie przypuszczam żeby zmienił profesję… Dokładnie nie wiem, o co chodzi, i wolę nie wiedzieć. Coś szykują. Nowy pasztecik dla młodej demokracji. Wiem, że tam był. Jak myślisz, czy przyszedł do niej z wizytą towarzyską?
— Tyle wiem i bez ciebie.
— Pseudonim Karat. Brał udział w takich aferach, że się do nich nie dogrzebiecie przez najbliższe sto lat. Resztę powiem, jeżeli przyjmiesz moje warunki.
— Nie mogę zwrócić notesu. Jest wpisany do akt. To poważny dowód.
— Jak ci powiedziałem, mojego klienta nie obchodzą afery SB. Mnie też. Już z tym skończyłem. Stary jestem. Teraz mnie interesuje wyłącznie przyzwoita zapłata za drobną przysługę. Wystarczy wyrwać strony 45 i 46 i zniszczyć je. Dostaniesz za to Karata, skoro ciebie forsa nie bierze. Bez Karata nie ruszysz dalej… — zawiesił głos i czekał cierpliwie, podczas gdy Walczyk badał jego źrenice, aż się upewnił, że tamten nie kłamie.
— Mógłbym cię docisnąć… — zaryzykował Walczyk.
— Możesz mnie zatłuc, jakem Rzeźnik… — wycedził szeptem nie spuszczając wzroku z oczu Walczyka.
— Znasz klucz?
— Zgłupiałeś? Wtedy miałbyś rację, już bym nie żył.
Walk podszedł blisko i po krótkim wahaniu rozpiął kajdanki. Adamczyk wstał. Półzgięty dotruchtał do krzesła krzywiąc się z bólu przy każdym kroku. Dopiero kiedy usiadł ostrożnie się rozprostował, a potem przeciągnął.
— Cholerny dysk! — poskarżył się. — Za stary jestem na takie numery. To mój ostatni sezon.
— Więc co z tym Karatem?
— Ma za sobą ze dwa tuziny trupów, jak ulał, może więcej, kto to wie? Niezły ogonek, co? Wiem, że zawsze brał udział w grach z najwyższą stawką. Nigdy nie poznałem go osobiście, ani nie wiem, jak się nazywa. Pewnie on sam już zapomniał, jak myślisz, Walczyk?… — zapytał retorycznie. — Jeżeli maczał palce w sprawie Grabież, to ta sprawa musi być cholernie śmierdząca. A maczał je na pewno.
— Jak na niego wpadłeś? Okińczycowa nie chciała z tobą rozmawiać.
— Chciała — nie chciała, coś kręciła.
— Więc napad na jej wnuczkę to wy?
— Powiedzmy. Stała jej się krzywda? Nie.
— Za to dwóch Szwedów ucierpiało.
— Mogli się nie wtrącać.
— Skoro nie ona, to kto. Ten gnojek od techniki pamięciowej, co robił portret?
— Za dużo wymagasz Walk.
— Wróćmy do Karata…
— Kartki — Rzeźnik wyciągnął rękę.
Walczyk przez chwilę ważył notes w dłoni, po czym otworzył go energicznie, odszukał właściwe kartki i bez słowa zdecydowanym ruchem wyrwał je. Podał Rzeźnikowi, ale nie puszczał, mimo że tamten już je trzymał w palcach. Rzeźnik uśmiechnął się ze zrozumieniem.
— Karat wyjechał do Warszawy. Dostał tam nowe zlecenie. Jest zatrudniony w jednej ze spółek jako prywatny detektyw. Nie wiem w jakiej, ale masz rysopis i spółek w końcu niedużo.
Walczyk puścił kartki. Rzeźnik sprawdził numerację, podarł je na małe kawałki i podpaliwszy wrzucił do popielniczki. Przez chwilę patrzyli, jak płoną. Wreszcie został z nich tylko popiół.
— Kopii nie ma?
— Nie ma.
— Lepiej, żeby nie było.
— I lepiej żebyś mówił prawdę. Jeżeli nie, i tak was dorwę. Znajdę sposób. Chyba w to nie wątpisz Rzeźnik, co?
— Niestety nie.
Rzeźnik podniósł się ciężko i pokuśtykał w stronę drzwi.
— Uważaj na siebie Walczyk. Niezły z ciebie glina, ale nie wróżę ci długiego życia.
Walczyk pokiwał głową bez słów. Co miał powiedzieć. Prawdę mówiąc ten sukinsyn mu zaimponował. Twardziel. A kiedy twardziel rzuca ci komplement to zawsze jest coś więcej, niż zwykłe uznanie twojej wartości.
Gdy tylko za Rzeźnikiem zamknęły się drzwi, Walczyk wziął notes, zapalił lampkę na biurku i zaczął przy pomocy miękkiego ołówka mozolnie odtwarzać litery i cyfry ze spalonych stron. Jego wysoki iloraz inteligencji wreszcie się na coś przydawał. Kiedy ktoś pisze na cienkich kartkach długopisem, zawsze odciska się kształt na sąsiednich stronach, które są bezpośrednio pod tą zapisywaną. Tu było nie inaczej. Zapiski ze stron 45 i 46 odcisnęły się, co prawda słabo, ale zawsze, na stronicach 44 i 47. Miał na koniec, po jakichś dwóch godzinach siedemnaście liter, z których nie potrafił zidentyfikować trzech, oraz dwadzieścia siedem cyfr, z których sześć budziło jego wątpliwości. Nie miał dowodu, ale jeżeli Rzeźnik kłamał, Walczyk stanie na głowie, żeby zdobyć przeciw mordercom inne.
*
Bohdan Hunza już pierwszego wieczora po swoim przyjeździe do Warszawy wyswobodził się wcześniej z powitalnego bankietu urządzonego w „Victorii” przez Towarzystwo Przyjaźni Polska-Ukraina, grupę Polaków pochodzenia ukraińskiego spod Przemyśla przewodzonych przez posła Stanisława Ciepłego finansujących to podniosłe wydarzenie, przez region „Mazowsze” i wreszcie delegację senatorów reprezentujących parlament oraz wiceministra MSZ reprezentującego rząd RP. Złe samopoczucie związane z grypą posłużyło mu za pretekst, by jak najszybciej znaleźć się w przestronnym dwuosobowym pokoju na dwudziestym piętrze hotelu „Forum”, który dzielić miał z profesorem Czupajem. Od razu wykręcił numer kierunkowy do Wrocławia, a potem 61-12-16. Miał wiele szczęścia, zastał Korcza w domu.
— Jestem w Warszawie, w „Forum”. Jeżeli możesz, przyjedź jak najszybciej — rzucił do słuchawki. Miał opory przed mówieniem zbyt otwarcie przez telefon. W ZSRR wszystkie rozmowy hotelowe były podsłuchiwane i nagrywane. Wiedział, że w Polsce także wykryto ostatnio parę central podsłuchowych zainstalowanych w hotelach. Sprawa stała się głośna, ale czy zaprzestano tego procederu?
— Widziałem was w telewizji. Powitanie na lotnisku — zawołał wesoło Korcz z drugiej strony. — Czekałem, aż się odezwiesz. Nie wiem, czy mi się uda wyrwać. To gorący okres, wybory na karku i mam tu parę spraw do załatwienia.
— To ważne. Nie tylko dla ciebie. Małe światełko z czarnej dziury — powiedział zawieszając głos. — Potrzebuję pilnie twojej rady.
— Będę w ciągu dwudziestu czterech godzin — odpowiedział Korcz poważnym tonem. Doskonale zrozumiał, o co chodzi. Czarną Dziurą nazywali w rozmowach między sobą cały podskórny nurt zakonspirowanych działań wyznaczających kierunki i prądy tego, co działo się na powierzchni politycznych konstelacji i oceanu życia publicznego. Wszystko z niej pochodziło i w końcu wszystko ona pochłaniała okrywając nieprzeniknioną czernią.
— Przemyślałeś to?
— Tak — powiedział pewnie Hunza.
Umówili się w jednej z kawiarni na Ścianie Wschodniej, jako, że Hunza w ogóle nie znał miasta. Nie chciał spotykać się z Korczem w hotelu ze względu na Czupaja, którego się zaczął bać jak ognia. Czupaj zauważył przemianę w Hunzie, ale jak na razie nie doszło między nimi do żadnej rozmowy na ten temat. Chyba nie rozumiał, czemu przypisać zachowanie Hunzy, ale zapewne tłumaczył je sobie różnicami zdań, do których coraz częściej między nimi dochodziło.
Następnego dnia między kolejną rundą półoficjalnych rozmów Hunza miał dwie wolne godziny. Ten czas przeznaczyli na wspólne spotkanie.
Mimo nikłej ilości gotówki Hunza nie potrafił sobie odmówić przyjemności przejechania spod Sejmu na Wiejskiej do centrum taksówką. Zachłystywał się miastem, które wydawało mu się bajecznie kolorowe, bogate, różnorodne. Kobiety eleganckie i piękne, mężczyźni z małymi czarnymi dyplomatkami wyjątkowo dobrze ubrani. Jakże było inne niż Kijów tkwiący w kleszczach zamrożonego odwrotu od realnego socjalizmu. Szeregi lśniących samochodów zachodnich marek z trudem mieściły się na rondzie pod byłym gmachem KC trąbiąc klaksonami i zajeżdżając sobie drogę nawzajem. Nieprzerwany potok aut ciągnął się aż do następnych świateł. Mnóstwo prywatnych szyldów reklamujących spółki, warsztaty, sklepy, zakłady, wielkie firmy i małe, łapało wzrok barwą i nowoczesnym liternictwem. Słyszał już, że w tutejszym „białym domu” lada chwila ruszy prawdziwa giełda. Złośliwy policzek dla komunistów. Prawdziwego szoku doznał jednak wysiadłszy przy Rutkowskiego, wędrując wzdłuż szeregu małych sklepików kipiących ruchem i towarem, a potem wszedłszy w śródmiejski pasaż na tyłach Ściany, gdzie szeregami rozłożyli się drobni handlarze oferujący dosłownie wszystko, co człowiek mógłby sobie wymyślić, i to co mu nawet do głowy nie przyjdzie. Handlowano w każdym miejscu, na metrze kwadratowym wolnego chodnika, na stoiskach, albo rozłożonej płachcie brezentu, czy na gazecie. Nie raziło go to, nie drażniło. Marzył, że doczeka dnia, w którym Kijów będzie wyglądał podobnie, skończą się upokarzające kolejki po chleb, a będzie można grymasząc kupić takie luksusy jak winogrona, mandarynki, banany, mango, awokado, kiwi, dziesiątki gatunków kawy i herbaty czy choćby makaronów. Było tu zresztą wszystko.
Ciągnące się nieprzerwaną linią sklepy obuwnicze, odzieżowe, radiotechniczne, kosmetyczne, samochodowe, księgarskie, spożywcze — wszystko pod gołym niebem, kipiące towarem, przetykane muzyką z kaset, zachwalaniem sprzedawców, brzmiące różnojęzycznym gwarem, rozedrgane namiętnym dobijaniem targu, po prostu tętniące autentycznym handlem będącym wszak najpierwszym, najpierwotniejszym, podstawowym objawem życia i wolności.
Stał chwilę z zamkniętymi oczami, wystawiając twarz do słońca, wsłuchany w rytm tego gigantycznego bazaru i czuł, jak wzbiera w nim pewność, że zrobi wszystko, dokładnie wszystko, co w jego mocy, żeby Kijów nie był już nigdy gorszy od żadnego europejskiego miasta, a Ukraińcy nie musieli dłużej znosić upokorzenia płynącego z biedy i niewoli. Czuł, jak z każdą sekundą ładuje się jego wyczerpany zmaganiami ostatnich tygodni akumulator, jak mobilizuje się każdy nerw i komórka mózgu. „Tyle jeszcze do zrobienia!”, myślał przedzierając się przez gęstwę ciał na Marszałkowskiej pod Sawą. „Ale zmusimy ich, żeby zaczęli się wreszcie z nami liczyć!” Poczucie ogromu spraw, które trzeba zmienić, by zacząć żyć normalnie, nagle przestało go obezwładniać. „Powinienem tu częściej przyjeżdżać. Taki bodziec zrobiłby dobrze każdemu członkowi tej zakichanej Najwyższej Rady Republiki”.
Kiedy wszedł na salę, Marcin Korcz siedział już przy stoliku w rogu. Sama kawiarnia nie była zbyt przytulna. Przywitali się serdecznie i zamówili dwie kawy. Korcz miał nieco więcej zmarszczek i nieco mniej włosów, ale optymistyczny uśmiech nadal nie schodził mu z ust nawet w najbardziej beznadziejnych sytuacjach.
— Jesteś zdecydowany na oficjalny kanał? — zapytał cicho, gdy Hunza mniej więcej już zreferował mu, z czym przybywa.
— Tak. Potrzebne nam dobre stosunki w waszym rządem. Tobie jednemu tutaj ufam.
Korcz zastanowił się. Upił mały łyczek kawy i zapalił papierosa.
— Trzeba się trzymać z daleka od Sejmu i tej całej Komisji Nadzwyczajnej, robią dwuznaczne ruchy… — Marcin umilkł zastanawiając się znowu. — Skontaktuję się w tej sprawie z dyrektorem Biura Analiz i Informacji UOP. Znam go dosyć dobrze. To pacyfista z ruchu „Wolność i Pokój”, człowiek bez powiązań, którego wzięli tam chyba tylko po to, żeby pozyskać społeczną akceptację dla nowego urzędu. Jest wystarczająco niezależny i ostrożny, żeby nie zaprzepaścić takiej karty. Był z nami blisko związany.
— Wiedziałem, że postarasz się zrobić jakiś dodatkowy interes — zaśmiał się Hunza.
— Jeżeli już mówimy o interesach — Korcz utkwił badawcze spojrzenie w swym rozmówcy. — Na co liczycie w rewanżu?
— Na co? — Hunza westchnął. — Niestety nie na wasze czołgi czy rakiety ziemia-ziemia. Na poparcie w odpowiedniej chwili. Kiedy to będzie niezbędne. To taki gest dobrej woli.
— Lis z ciebie.
— Inaczej dostarczyłbym to po prostu tobie, a nie prosił o pośrednictwo. Chodzi o precedens, nową jakość w stosunkach ukraińsko-polskich.
— Będę z tobą szczery — rzekł poważnie Marcin Korcz. — Zrobię wszystko, żeby wziąć udział w odbiorze tej przesyłki. Tutaj albo po waszej stronie. Uważam, że dokąd, choć jeden esbek pracuje w Urzędzie, to ich kanały są niepewne.
— Nie przesadzasz? — Hunzę często złościł bezkompromisowy radykalizm tamtego. — Jakichś pewnych ludzi chyba mają.
— Naprawdę pewni, i to nie zawsze, są ludzie z CIA, SIS albo innego zachodniego wywiadu. Tamci zresztą też kierują się tylko własnym interesem. Mogliby to zatrzymać, przehandlować z Moskwą, w zamian za coś ważniejszego z ich punktu widzenia. Teraz nam mówią, że nie wolno do NATO, bo papa Gorbi dostałby śmiertelnej czkawki… — roześmieli się obaj. — Gdybyśmy naprawdę zawsze słuchali całego świata, to do dziś bylibyśmy cudzymi niewolnikami — dokończył Korcz.
Przez długą chwilę milczeli. Ruch w kawiarni był dosyć duży. Co chwilę jacyś nowi ludzie wpadali na moment, wypijali szybko i wychodzili, pewnie do swoich stoisk na ulicę. Korcz w zamyśleniu kiwał głową.
— Popatrz, popatrz — powiedział Korcz — Nie miałem pojęcia, o co chodzi z tym popem, którego sprzątnęli pod Moskwą. Więc to tak. — Gwizdnął cicho. Dopiero teraz dotarło do niego, że oto dostąpił udziału w tajemnicy, która nie była grą pozorów, ale krwistą rzeczywistością o wymiarze międzynarodowego konfliktu. — Depczą wam po piętach?
— Nie sądzę.
— Jaka byłaby najbardziej nieprawdopodobna droga takiego materiału?… Zastanawiałeś się nad tym?
— Chyba przez Nowy Jork — zażartował Hunza.
— Ciekawa myśl — podchwycił Korcz. — Powiedzmy z Kijowa do Wilna, z Wilna do Leningradu i stamtąd dyplomata wywozi to do Sztokholmu. Zaproponuję to temu facetowi z UOP. To Ślązak, nazywa się Robert Szklorz, Wiem, że zrobi wszystko co w jego mocy.
— Dam ci list na wypadek, gdyby mieli wątpliwości… — Hunza wyjął kopertę z pieczęciami Ruchu i wręczył Korczowi. Korcz schował ją dyskretnie do kieszeni.
— Najchętniej zorganizowałbym wam bezpośrednie spotkanie, ale rozumiem, że nie ma na to czasu. Jeżeli chcesz mieć konkretną odpowiedź, to ustalmy miejsce przekazania materiału, hasło i tak dalej. Podam im to, jeżeli wyrażą zainteresowanie. Jeżeli nie, odbierze to ktoś od nas. Nie wybaczyłbym sobie do końca życia, gdybym zaprzepaścił taką okazję.
— Zgoda. Więc słuchaj… — Hunza zniżył głos do cichego szeptu, który zupełnie utonął w szumie rozmów kawiarni.
Kiedy po dalszym kwadransie obaj rozmówcy wyszli, mały krępy mężczyzna o krótkich blond włosach rozczesanych od środka na boki, który wszedł tu zaraz za nimi i przez cały czas siedział w drugim końcu salki popijając colę i pożerając kolejne porcje ciastek z kremem, wsunął dłoń do czarnej saszetki leżącej obok gazety i wyłączył magnetofon zaopatrzony w doskonały mikrofon kierunkowy najnowszej generacji. Nie zwracając niczyjej uwagi mężczyzna opuścił kawiarnię. Wyszedł na oślepiająco jasną ulicę i natychmiast zgubił się w wielobarwnym tłumie. Kierował się prosto do pułkownika. Musiał przyznać, że pułkownik miał nie tylko nosa, ale zawsze był osobą najlepiej poinformowaną. Nic nie było go w stanie zaskoczyć.
*
Drygała był zaskoczony wizytą złożoną mu w Pruszkowie przez kurdyjskiego posłańca Wielkiego Loni. Właśnie po raz setny przeglądał tę samą ekscytującą kasetę z pornosem, na którym dwie apetyczne blondynki lizały się wzajemnie i wtykały sobie między nogi różne bardzo dziwne rzeczy, kiedy za kratą pilnowanej przez dwumetrowego goryla furtki zjawił się Ismaił.
Ostry dźwięk interkomu przerwał mu kontemplację i wyrwał go ze stanu zadziwienia. Drygała kręcił głową z podziwu i niedowierzania, a interkom hałasował. Podniósł go w końcu.
— Szefie. Jest tu Ismaił i chce koniecznie z panem mówić — usłyszał swojego goryla. Natychmiast podszedł do okna i uchylił o milimetr żaluzje. Rzeczywiście był to Ismaił, uśmiechający się głupio do ochroniarza.
— Wpuść — rzucił krótko. — Niech poczeka w salonie na dole.
„Czego ten tu u diabła jeszcze chce”, pomyślał z niechęcią o gościu. Wszystko dopięte na ostatni guzik, dogadane. Wczoraj mieli ostatnie spotkanie przed akcją u Ryczyńskiego… — Drygała rzadko się denerwował, ale tym razem serce lekko przyspieszyło bicie. Zgasił wideo i, nim zszedł na dół, wypił duży kieliszek koniaku, żeby przytłumić uczucie niepokoju, który nie przystoi bossowi tak dużego biznesu.
Kurd siedział przy małym szklanym stoliku w jednym z trzech skórzanych foteli wykazując zainteresowanie wyłącznie dla swych oliwkowych, starannie wypielęgnowanych dłoni. Kto by pomyślał, że te dłonie uśmierciły kilkanaście osób w Ankarze i drugie tyle w Istambule podkładając dwa wielkiej mocy ładunki wybuchowe w banku amerykańskim,
i na lotnisku międzynarodowym. Na wprost niego leżała złota bransoleta z czterema niemałymi rubinami, pozostawiona w roztargnieniu na serwantce przez Zośkę. Na widok Drygały poderwał się natychmiast z szerokim, przyjaznym uśmiechem ugrzecznionego sprzedawcy z tureckiego bazaru i wyciągnął ku jego ręce obie dłonie. Uścisnął go jak samego sułtana. Pochylony nisko, ujmujący, wyglądał na petenta niższej kategorii, a nie kogoś, kto może stawiać warunki. Drygała nie miał jednak złudzeń. Stronie polskiej bardziej zależało na tym interesie. Wielu biznesmenów liczyło na uruchomienie działalności jubilerskiej przynoszącej przecież wszędzie na świecie horrendalne zyski. Źródłem surowca dla nich mógł być tylko Związek Sowiecki. Rzeczywiście to, co miał do powiedzenia Ismaił, musiało tutaj wzbudzić opory i podejrzliwość. Oto pierwszy duży interes musiał ulec przesunięciu w czasie, a suma dostawy, i co za tym idzie zapłaty, nagłej zmianie. Wynik tych negocjacji nie był pewny. Wiele zależało od jego kuglarsko-cyrkowych zdolności, ale Turcy, Kurdowie, Arabowie w sztuczkach handlowych zawsze wykazywali większą od innych nacji biegłość. Ten dziś wygra, kto będzie lepiej udawał, że mu na drugim nie zależy. Bo czego Drygała nie wiedział, tym razem dla Wielkiego Loni nikt inny nie wchodził w rachubę jako kontrahent.
— Przybywam ze smutną nowiną… — zaczął Ismaił robiąc płaczliwą minę i zawieszając głos na parę sekund, żeby ewentualnie pozwolić przeciwnikowi włączyć się z pytaniem. Wyglądał komicznie — przystojna, męska twarz okolona czarnymi kędziorami włosów, w skurczu niemowlęcej rozpaczy. Drygała pozostał jednak kamiennie niewzruszony. Milczał.
— Wy mieliście wyznaczyć — kontynuował Kurd — miejsce i czas odbioru przesyłki. I tak się stało. Wilno to wasz pomysł. Zaszły okoliczności powodujące, że nasz człowiek z diamentami nie będzie mógł być w Wilnie wcześniej niż za czternaście dni.
— To niezgodne z naszym kontraktem — powiedział chłodno Drygała. — Moi ludzie jutro rano wyjeżdżają do Wilna. Napije się pan czegoś?
— Alkoholu Koran zabrania. Lemoniady z lodem, jeśli można?
Goryl sięgnął do zamrażalnika barku i wyciągnął zeń litrową butelkę napoju cytrynowego. Dopełnił go wodą sodową z syfonu i wrzucił garść kostek lodu. Wciąż nie spuszczając oka z gościa podał mu wysoką szklankę.
— Powinniśmy zerwać kontrakt — powiedział Drygała patrząc w przestrzeń pokoju. — Ujawnienie miejsca i czasu transakcji na dwa dni przed terminem było gwarancją bezpieczeństwa dla nas. W końcu to się odbywa na waszym terenie, nawet jeśli to Litwa.
— Proszę mi wierzyć panie Barabasz — Ismaił przyłożył rękę do serca, a jego oczy wyrażały bezgraniczną szczerość — że zwłoka była niezależna od Loni i nie jest to żadna pułapka. Wczoraj Lonia dowiedział się, że ładunek będzie większy o dwa kilogramy. Wiem, że macie prawo zerwać kontrakt, ale ponieśliście wydatki, więc… Słowem szefowie są skłonni opuścić nieco cenę tych dwóch kilogramów w stosunku do poprzedniej uzgodnionej partii. Możecie wyznaczyć nowe miejsce i nowy czas.
— Do jakiego stopnia chcą nam zbonifikować kłopoty? — Powiedzmy do pięciu procent…
— A jeżeli odmówimy? Albo będziemy się upierać przy początkowej umowie?
— Musielibyśmy poszukać innego kontrahenta. Podwójna wysyłka to zbyt duże ryzyko. Trzeba odczekać jakiś czas… taka zwłoka nie odpowiadałaby Loni. W Moskwie oczekują szybkiego obrotu gotówką, a nie zamrażania jej na długie terminy.
Drygała zamyślił się. Nie podobała mu się cała ta historia. Do czego naprawdę tamtym potrzebne są dwa tygodnie?
Gra nie toczyła się teraz o cenę dodatkowych kilogramów, ale o to, kto wyznacza warunki odbioru.
— Dwanaście procent — powiedział Drygała.
„Pojutrze miał nastąpić odbiór diamentów. Wiadomo, że kapitał po naszej stronie jest już ulokowany i zamrożony”, myślał szybko Drygała. „Dwa tygodnie zwłoki to strata, która zmusza do jak najszybszego przejęcia ładunku zaraz po wyznaczonej przez tamtych dacie. W istocie oznacza to zmianę w jednym z warunków kontraktu. To Rosjanie wyznaczają datę odbioru, a przecież Polacy mieli zagwarantowane wyznaczenie miejsca i daty”.
— Siedem — powiedział Kurd z miną, jakby przełknął plaster cytryny bez cukru.
— Jedenaście — zabrzmiało to twardo i ostatecznie.
Kurd zaprzeczył delikatnym ruchem głowy. Drygała wstał i wyciągnął rękę na pożegnanie wzruszając przy tym ramionami jak człowiek niepocieszony po stracie bliskiego. Ismaił zerwał się z fotela zaskoczony. Ten chwyt wytrącił go z równowagi. Podał rękę Drygale raczej machinalnie.
— Przykro mi — powiedział Drygała. — Poszukajcie kogo innego.
Odwrócił się plecami do gościa i najwyraźniej zamierzał opuścić pokój, jakby rozmowy były zakończone.
— Chwila — krzyknął Ismaił-Kabr, gdy Drygała trzymał już rękę na klamce. — Niech będzie osiem! — wyrzucił przez zaciśnięte wargi, jakby nieznośny ból wątroby nie pozwalał mu mówić.
— Jedenaście — powtórzył Drygała. — Tracimy kontrolę nad terminem. Dobrze o tym wiecie. Zbyt duże ryzyko.
— Niech będzie… jedenaście… — zgodził się niespodziewanie kurdyjski wysłannik i opadł na fotel. Miał wrażenie, że przepłynął cieśninę Bosfor. Drygała zawrócił uśmiechnięty i uścisnęli sobie ręce.
— W porządku — powiedział. — Miejsce i dokładny termin podamy na czterdzieści osiem godzin przed odbiorem.
W gruncie rzeczy zdawał sobie sprawę, że zmiana miejsca nie wchodzi w grę. To znaczy punkt w Wilnie tak, ale samo Wilno na pewno nie. Po pierwsze mieszkało tam paru Polaków, na których można było liczyć, po drugie, odkąd Sajudis dyktował na Litwie warunki, trudno by było znaleźć bardziej neutralny teren. Nawet KGB nie mógł tam dziś działać tak otwarcie, jak jeszcze parę miesięcy temu. Drygała miał świadomość, że żaden gang z Moskwy nie działa na swój całkiem prywatny użytek, i że każdy z nich jest jakoś powiązany z milicją, albo jakimiś ważnymi figurami będącymi aktualnie na świeczniku, które tworzą parasol ochronny.
— Odbiór musi nastąpić nie dalej niż w czterdzieści osiem godzin po wyznaczonym terminie zwłoki — powiedział wolno i dobitnie Kurd. Teraz miało się zdecydować dosłownie wszystko. Arab w napięciu obserwował stężałą twarz swojego rozmówcy. Ale Drygała się nie wahał. O co w końcu chodziło? Jeżeli szykują podwójny skok, to będą niemile zaskoczeni, bo oprócz dwóch łączników, którzy przyjadą z forsą, będzie tam jeszcze trzech ludzi gotowych na wszystko i dobrze uzbrojonych. Zaskoczenie to dziewięćdziesiąt procent sukcesu.
— Zgoda — potwierdził Drygała po pewnej zwłoce, żeby tamtemu się nie wydawało, że poszło za łatwo.
Kurd wstał i pożegnał się serdecznie znowuż traktując Drygałę jak kalifa Bagdadu. Kiedy tylko goryl z Kurdem zniknęli za drzwiami, boss warszawskiego gangu wystukał odpowiedni numer na płaskiej czerwonej słuchawce. Ktoś błyskawicznie podniósł po drugiej stronie.
— Pałka? Natychmiast odwołaj wszystko, ale bez paniki. Poproś ich na Próżną. Niech będą za dwie godziny. Muszę się zastanowić.
— Nie cierpię takich niespodzianek! — Roman kręcił się niecierpliwie na krześle w znanym sobie pokoju z podobizną Elvisa Presleya. Ryczyński spływał potem. Tylko Karat milczał nieruchomy jak głaz.
— Miałem być w ogóle poza tym! — powiedział Ryczyński z pretensją w głosie. Nie podoba mi się to. Szykują pułapkę.
— Uspokój się Edziu. Jesteśmy przygotowani i na to. O co chodzi? Ładunek rośnie to i prowizja większa. Dla wszystkich, nie?
— Ale dwa tygodnie i następne spotkanie… — zaczął Ryczyński.
— …Jutro — przerwał mu Drygała — dostarczysz resztę forsy. Ta zostaje już u mnie. — Drygała wskazał na walizkę, szary bolid stał w kącie.
— Potrzebna będzie większa walizka — stwierdził Roman — I nowa skrytka w pociągu. Nowe bilety. Zastanawiam się, czy nie zmienić paszportów.
— Załatw wszystko, jak uważasz, Lewatywa. Koszty biorę na siebie. Musicie być absolutnie bezpieczni. Jest czas. Całe dwa tygodnie.
Karat bez słowa wyciągnął z kieszeni paszport i bilet, i położył na szklanym stole przed Lewatywą. Jego spokój podobał się Romanowi. Ochroniarz wyciągnął paczkę cameli i podsunął mu przed nos. Zajarasz?
— Chętnie. — Roman wziął papierosa i zapalił. — A jednak cię polubiłem Karat. — Stawro wstał. — Na mnie już czas. Spotkamy się w środę na wyścigach, na Służewcu. Okey?
— Okey — rzekł Karat
Roman pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł. Mimo wszystko w tym człowieku było coś niepokojącego. Roman rzadko czuł strach, ale Karat wzbudzał w nim dreszcze.
Dokładnie w tym samym czasie, kiedy na ulicy Próżnej toczyła się narada gangu, Marcin Korcz składał wizytę na Rakowieckiej pod numerem 2a w Biurze Analiz i Informacji, do którego dostał się z trudem po różnych korowodach z przepustkami. Dopiero interwencja dyrektora Roberta Szklorza przerwała krąg niemożności i wartownik przepuścił Korcza za bramę. Jeszcze rok, dwa temu taka wizyta byłaby zupełnie nie do pomyślenia. W głowie najbardziej ugodowego opozycjonisty nie śmiała wtedy powstać myśl, że w jakiejkolwiek sprawie dopuszczalna jest współpraca z urzędem bezpieczeństwa. Potraktowano by to jako zdradę. Ale teraz po przeciwnej stronie skromnego biurka siedział człowiek, który zaliczył w swoim trzydziestoparoletnim życiu więcej cel więziennych niż miał włosów na głowie. Jako mało znany przedstawiciel słabego ugrupowania opozycyjnego nie mógł liczyć przy tym na tak luksusowe traktowanie w więzieniu jak KOR-owcy znani całemu światu i był narażony na najgorsze szykany. Doskonale poznał tę instytucję w jej poprzednim kształcie i to od jak najgorszej strony. Dziś zajmował jeden z ważniejszych gabinetów w tym gmachu, a jako członek ruchu pacyfistycznego był szczególnie przydatny szefując sekcji wyłapującej wszelkie wiadomości o formujących się ruchach lewackich, neofaszystowskich i grupach terrorystycznych.
Szklorz nie był profesjonalistą, ale miał ambicję szybko się nim stać. Departament stanowił mieszaninę rutyniarzy i nowicjuszy. Ci drudzy po przeszkoleniach szybko uczyli się od tajniaków nowego fachu, a mając rodowód podobny do swego dyrektora nadrabiali skutecznie braki zaangażowaniem tak obcym poprzedniej generacji aparatczyków nawykłych do ręcznego sterowania z góry.
Po wymianie zwykłych grzeczności Korcz przeszedł do sedna rzeczy. Szklorz słuchał go uważnie od czasu do czasu przerywając dodatkowym pytaniem. Otwarł list od Hunzy i studiował go długą chwilę.
W godzinę później dyrektor Biura nie siedział już, lecz przemieszczał się po pokoju sinym od papierosowego dymu, na krótkiej przestrzeni między drzwiami a oknem niemal z prędkością światła. Skubał brodę i odpalał papierosa od papierosa myśląc intensywnie nad tym, co usłyszał. Korcz stwierdził w myślach, że Szklorz wykazuje typowy więzienny syndrom — cztery kroki w prawo, cztery w lewo, i znowu cztery w prawo jak w celi.
Robert Szklorz zatrzymał się raptownie, spojrzał na Korcza i zapytał:
— A jeżeli to prowokacja? Jesteś pewien tego Ukraińca?
— Jeszcze potrafię poznać, kiedy ktoś mówi prawdę, a kiedy kombinuje. To jest instynkt, dzięki któremu tu dzisiaj siedzę. Inaczej dawno bym ziemię gryzł.
— W porządku — powiedział Szklorz zapalając kolejnego papierosa. — Porozmawiam z szefem. Sprawę przejmie wywiad. Dyrektor będzie na pewno chciał zawiadomić Ministra, a on skonsultuje sprawę z Premierem. Bez zgody Premiera nic nie da się zrobić. To potrwa.
— Chyba nie zrozumiałeś? — zdenerwował się Korcz. — Trzeba się spieszyć, nawet jeżeli KGB nie depcze mi po piętach. Wyznaczyli bardzo krótki termin odbioru przesyłki. Gdyby to była z ich strony prowokacja, Hunza nie dałby tego listu. Tu są podpisy ich wszystkich: Kołowin, Panfił — w imieniu Ruchu. Wykazał chyba najwyższe zaufanie i maksimum dobrej woli. Nie wolno tego zaprzepaścić. Jestem gotów wysłać swojego człowieka albo nawet pojechać sam, jeżeli macie zamiar bawić się w biurokratyczne hierarchie i przepychanki.
— Dobrze. Niech ci będzie. Zastosujemy tryb przyspieszony. Pamiętaj, że to nie jest robota dla amatorów. Jeżeli Premier i Minister zdecydują, że wchodzimy, to zajmiemy się wszystkim bez twojej pomocy. Mamy niezłych fachowców, na pewno nie gorszych niż MI 6 czy SAS.
— Tylko, że oni w przeciwieństwie do was mogą być pewni, dla kogo ich ludzie pracują.
— Tu też się paru pewnych znajdzie. Bez paniki. Znam nawet jednego, który mógłby się podjąć tej operacji za granicą. Pracował w „czwórce” i wyleciał stamtąd za odmowę wykonania rozkazu tuż przed zabójstwem Popiełuszki. Współpracował z KPN-em, aż do zeszłego roku handlował autami na giełdzie. Przywrócono mu stopień pułkownika i zatrudniono go w pionie wywiadu. Nazywa się Czarny. Jemu to powierzymy.
— Jeżeli w ogóle powierzycie.
— Jeżeli nie, to będziesz miał wolną rękę. Ale nie przypuszczam.
— W każdym razie macie czas na decyzję do jutra, do trzynastej — powiedział Korcz wstając. — Czekam na twój telefon w hotelu. — Nie spapraj tego, bo ci przyszłe pokolenia nie wybaczą! — zaśmiał się grożąc Szklorzowi palcem.
— Pamiętaj Marcin, że amatorzy w tej robocie mają więcej szans coś spaprać niż zawodowcy,
— Czujesz się zawodowcem? — zapytał sceptycznie Korcz.
— Nie. Ale mam kilku pod sobą.
Robert Szklorz z niecierpliwością oczekiwał we wnętrzu szarej lancii pojawienia się Ministra i Premiera. Zaraz po wyjściu Korcza udał się do szefa Urzędu, a ten bez wahania połączył się z gabinetem Ministra Spraw Wewnętrznych. Po godzinie Minister przyjął ich u siebie, a po dalszej udało się złapać Premiera, który, jak się okazało, opuścił już pałac Rady Ministrów przy Krakowskim Przedmieściu i pojechał do domu. Szef miał parę spotkań nie do odwołania, w tym jedno w ambasadzie USA i tym sposobem młody dyrektor Biura Analiz musiał przejąć na siebie ciężar całej sprawy. Zabrali Premiera z domu i w asyście drugiego samochodu z BOR udali się na krótką przejażdżkę do Wilanowa. O tej porze ogrody pałacowe były zamknięte dla publiczności, a bryła pałacu Branickich odcinała się niewyraźną szarością od czerni nieba. Teraz Szklorz dopalał ósmego papierosa, podczas gdy dwaj dystyngowani panowie przechadzali się alejkami dyskutując nieustannie od czterdziestu minut. Robert spojrzał na zegarek. Ochroniarze z drugiej limuzyny nie wykazywali najmniejszych oznak zniecierpliwienia przyzwyczajeni do sytuacji, że ich podopieczni ucinają sobie czasami samotne, wielogodzinne spacerki w najdziwniejszych miejscach i o najdzikszych porach.
Nareszcie ujrzał ich. Szli bardzo powoli. Premier także palił. Czerwony owal żaru rozświetlił jego charakterystyczny profil. Premier żywo gestykulując odrzucił niedopałek i energicznie zgniótł go butem. Teraz obaj dygnitarze przyspieszyli kroku i już po chwili usłużny borowiec otwierał przed nimi drzwi samochodu. Kierowca włączył silnik, podczas gdy Premier i Minister sadowili się na miejscach z tyłu. Szklorz poczuł dotknięcie na ramieniu.
— Panie dyrektorze — powiedział Premier z charakterystyczną zadyszką — tym razem będzie wygodniej skorzystać z usług pańskiego przyjaciela Korcza. Musimy utworzyć specjalną grupę antykryzysową złożoną z wyjątkowo zaufanych pracowników Urzędu. Ta sprawa ma szersze i bardzo skomplikowane tło. KOK to już w tej chwili atrapa. Będzie pan koordynatorem tej grupy. Jutro rano Minister zapozna pana ze szczegółami sytuacji. Może pan zawiadomić Korcza, że macie zielone światło, nie chcemy jednak, by łącznikiem był pracownik wywiadu. Niech uruchomi swojego człowieka, a my zapewnimy mu ochronę.
— Mam swobodę w doborze ludzi? — zapytał zaskoczony Szklorz.
— Niech pan przez noc przygotuje listę i zweryfikujemy ją jutro razem — włączył się Minister. — Czekam na pana o dziewiątej u siebie.
— Tak jest — powiedział młody dyrektor Biura Analiz UOP nie do końca pojmując, dlaczego to on ma koordynować działania grupy antykryzysowej powołanej przez Premiera na szczeblu rządowym.
*
Część oficjalna pożegnania już się zakończyła i przedstawiciele Ruchu zmierzali do przeszklonych drzwi prowadzących na płytę lotniska. Hunza, który przez cały czas odczuwał niepokój i niepewność, czy postąpił słusznie wręczając Korczowi list do Premiera i dyrekcji UOP, teraz nabrał pewności, że tak. Miał nadzieję, że treść tego pisma nie wymknie się poza krąg najbardziej wtajemniczonych. Mogłoby to zaszkodzić Ruchowi w stosunkach z KPZR na Ukrainie i z Kremlem. Był to z jego strony doprawdy najwyższy dowód zaufania i deklaracja intencji w stosunku do rządu polskiego. Teraz z niecierpliwością wypatrywał znajomej sylwetki Marcina Korcza na tarasie widokowym dla żegnających.
Lotowski mikrobus podwiózł ich do samolotu. Przepuścił Czupaja przodem i przed samym wejściem stojąc już na schodkach zatrzymał się osłaniając oczy ręką ułożoną w daszek. Zauważył Korcza od razu. Tamten machał gazetą złożoną w rulon. Hunza pomachał mu również dając tym samym do zrozumienia, że zauważył znak. Zniknął we wnętrzu samolotu prowadzony przez śliczną stewardesę w granatowym uniformie na swoje miejsce. Usiadł i zapiął pas.
— Jednak się zdecydowali — pomyślał i kamień spadł mu z serca. — Gorący towar ruszy w dalszą drogę ku celowi i za dwanaście dni będzie już po tej stronie granicy. Odpowiedzialność to jednak potworny ciężar, dużo większy niż ryzyko wynikające z prowadzenia wywiadowczej gry.
*
Pożegnalny wieczór Walczyka i Kasi wypadł blado, Z trudem udało mu się namówić ją na spotkanie w kawiarni „U Zalipianek” przy ulicy Szewskiej, którą inspektor upodobał sobie w czasie pobytu w Krakowie. Regionalny beskidzki wystrój stanowił dla niego przyjemną, egzotyczną odmianę po kawiarnianej przeciętności, do jakiej przyzwyczaiła go stolica. Poza tym lokal posiadał obszerny taras wychodzący na Planty co podczas upałów obejmujących miasto niczym rozżarzone kleszcze miało swoje znaczenie. Lato było w tym roku straszne, i choć teoretycznie zbliżało się ku końcowi, wciąż jeszcze miało się wrażenie, że końca upałom nie będzie.
Spóźniła się pół godziny i stanęła przy jego stoliku w chwili, kiedy zbierał do kieszeni papierosy i zapalniczkę, oraz wyczytany z nudy na dziesiątą stronę egzemplarz „Dziennika Konserwatywnego”. Napięcie w kraju wyczuwalnie rosło i choć do wyborów prezydenckich pozostawały ponad dwa miesiące, już spekulowano na temat szans i kandydatur, pojawiały się pierwsze personalne propozycje, toczono polemiki na temat progu stu tysięcy podpisów koniecznych do rejestracji kandydata, dużo miejsca poświęcano też rozłamowi w obozie Solidarności.
— Napijesz się czegoś? — zapytał.
W krótkiej niebieskiej sukience, z małymi perełkami w uszach i dyskretnym makijażem wyglądała wyjątkowo pięknie.
— Chętnie — odpowiedziała. W jej głosie wyczuwało się napięcie. Mimowolnie udzieliło się ono i Walczykowi.
— Wyjeżdżam — powiedział bez wstępów. — Jak wiesz, odwołano mnie. Nie mam pojęcia na jak długo.
— Kiedy?
— Jutro rano.
Podeszła kelnerka i zamówili kawę. Po jej odejściu zapadło niezgrabne milczenie. Nie starał się go przerywać i stopniowo stawało się coraz cięższe. Westchnęła, jakby głaz uciskał jej piersi.
— Masz ochotę spędzić ze mną ten wieczór? — zapytał, kiedy filiżanki parujące aromatycznym napojem stanęły już przed nimi. — Od razu pani zapłacę — zwrócił się do młodej
kelnerki. Z uroczym uśmiechem zainkasowała dziesięć tysięcy i oddaliła się pełnym powabu krokiem kobiety, której zależy, by wywrzeć wrażenie na mężczyźnie. Kasia odprowadziła ją niechętnym spojrzeniem.
— Chciałabym, ale… — zaczęła.
— …Rozumiem — przerwał jej zdecydowanym tonem. — Kiedy słyszę „ale” wiem, że będą komplikacje nie do rozwikłania.
— Posłuchaj — zaczęła ponownie szukając instynktownie jego umykających w bok oczu. — To wszystko jest dla mnie zbyt nagłe… trudne…
Otworzyła usta, ale nim coś powiedział, zamilkł w pół sylaby. Czekała na jego słowa. Nie odzywał się.
— Mama przyjechała i powinnam dziś z nimi trochę pobyć…
— Wiesz dobrze, że nie o to chodzi… Przez parę dni zatrzymam się w Polonii. Nowi szefowie skąpią na lepszy hotel. Wydaje mi się, że jesteś bezpieczna. Zadzwoń kiedyś. Będę ciekaw, co u ciebie słychać.
— Nie zadzwonię — powiedziała cicho, lecz stanowczo.
— Widać się pomyliłem. W porządku… — Westchnął, włożył gazetę do kieszeni i wstał. — W takim razie trzymaj się malutka. Grzbietem dłoni pieszczotliwie przeciągnął po jej policzku i szyi. Zrobiło się jej ciepło i miło. Odszedł.
Miała ściśniętą krtań i ręce jej drżały. Ileż wysiłku musiała włożyć w to „nie”, po jednej wspólnie spędzonej nocy! Co byłoby później? Miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze z żalu, albo pobiegnie za nim i wsiądzie do tego ekspresu, wsiądzie w każdy pociąg, który on wybierze, choćby na najdalszą stację w galaktyce… Zauważyła, że zapomniał papierosów i zapalniczki. Poderwała się chcąc go zawołać. Nadaremnie szukała wzrokiem smukłej sylwetki. „Kurczę!”, skarciła się w duchu, próbując opanować rozdygotanie. „Nie zachowuj się jak świeżo zdeflorowana dziewica. Poszedł i nawet się za siebie nie obejrzał. Nie będziesz niczyją niewolnicą, żadne uczucie nie jest tego warte!”. Bezmyślnie obracała w ręku czerwoną, matową zapalniczkę, jedyną rzecz, jaka jej po nim została.
W pociągu Walczyk studiował notatnik dziennikarki uzupełniony kopiami stron 45 i 46. Zupełnie nie dało się tego ugryźć bez klucza. Wiedział teraz, że ma przed sobą zaszyfrowane informacje na temat paru osób trudniących się donosicielstwem w zamian za koncesje na prowadzenie prywatnej działalności w dawnych latach, kiedy byle kto nie mógł zostać handlowcem, fabrykantem czy choćby właścicielem najnędzniejszego kiosku z plastikowymi koszmarkami. I tak nic z tego nie wynikało. Przyjął, że na pierwszej stronie znajdują się inicjały tych osób, ale czy było to kilkanaście nazwisk czy też imiona i nazwiska kilku ludzi nie dało się ustalić. Druga strona zawierała szereg cyfr i tutaj stawał już kompletnie bezradny. Żeby móc z czystym sumieniem przyjąć grę Rzeźnika, Walczyk musiał sprawdzić te kartki, poznać ich treść. Tak zwani biznesmeni mogli się okazać kimś innym. Rzeźnik nie kłamał, ale czy zleceniodawcy dostarczyli mu kompletu informacji? Niewykluczone, że prowadził jeszcze inną, głębiej zakamuflowaną grę. Walczyk schował notes i odwrócił się do okna. Pejzaż śmigał za oknami ekspresu, jakby to on dokądś pędził, a nie pociąg. Istotnie tak było — cała Ziemia pędziła na oślep w przestrzeń, w czarną otchłań bez dna, kosmiczną pustkę. Myśli inspektora kręciły się wokół czegoś małego, nieistotnego, podczas gdy Ziemia kręciła się jak szalona wokół swej osi, i wokół Słońca, a ze Słońcem w spiralnym ramieniu Galaktyki cały układ wirował swego walczyka skomponowanego przez kosmicznego Straussa, Galaktyka także brała udział wraz z milionami innych galaktyk w zbiorowym hiperobłędzie wirowania. „Cóż znaczą te moje wszystkie uczucia”, myślał „i cała ta zakichana sprawa, która zaczęła się i skończy w tej samej sekundzie Wszechświata równoważnej stuleciu ludzkiej egzystencji. Cały ten dramat rozgrywał się na obszarze przestrzeni, której patrząc z punktu widzenia całości nie dałoby się zidentyfikować nawet najczulszym skanerem elektronowym. Z punktu widzenia tej całości Ziemia była bowiem tylko atomem, a krążące po niej w liczbie sześciu miliardów istoty co najwyżej cząstkami elementarnymi, a może nawet czymś jeszcze mniej zauważalnym. Kocham nad życie, nienawidzę śmiertelnie, zabijam siebie, zabijam innych”, ciągnął swój filozoficzny wywód. „Ścieramy się, tłuczemy, mordujemy w wojnach; cząstki elementarne przyciągane lub odpychane przez inne cząstki. Czy to nie śmieszne — miłość dwóch milionów, albo, jeden elektron morduje drugi!” „Cha, cha, cha!” — Walk zaśmiał się półgłosem, co spowodowało, że pasażer z przeciwnego fotela przyjrzał mu się z uważną dezaprobatą.
— Tysiąc lat to tylko dziesięć sekund — powiedział do niego inspektor. Mężczyzna o obwisłych policzkach i równie obwisłej dolnej wardze przyozdobionej włochatą brodawką wyglądał na właściciela baru albo fabryki plastikowych krasnoludków.
— Sześć tysięcy to minuta — odpowiedział mu niespodziewanie „obwisły” współpasażer i Walczyk jeszcze raz się przekonał, jak bardzo łatwo skrzywdzić człowieka na podstawie jego wyglądu.
Do szefa UOP udał się dopiero następnego dnia w południe. Nie zastał go. Sekretarka powiedziała, że ma się zgłosić u dyrektora Szklorza z BAI. Był trochę zaskoczony. Cóż on, pracownik Wydziału Śledczego, ma robić pod zwierzchnictwem BAI?! Działo się coś dziwnego. Dyrektor już na niego czekał. Poinformował Walka o sformowaniu Grupy Antykryzysowej na specjalnych prawach, z najwyższym priorytetem ważności, w związku z szykującą się akcją KGB na terenie Polski, czemu oficjalny rezydent i cała ambasada ZSRR w Warszawie oczywiście energicznie przeczyła. Od tej pory Walk miał pełnić ważną rolę łącznika z ambasadą USA, a poza tym miał brać udział we wspólnych działaniach podejmowanych w ramach Grupy i naradach, oraz spotkaniach roboczych, co było niezbędne, by mieć stały ogólny przegląd sytuacji.
Na razie był wolny. Miał czas na zakwaterowanie, zapoznanie się ze współpracownikami i zorganizowanie biura. Za 48 godzin miała się odbyć pierwsza ogólna narada całej Grupy, na której zostaną rozdzielone zadania. Było zastanawiające, że kontrolę nad Grupą miał sprawować Minister Spraw Wewnętrznych i jeden z zaufanych wiceministrów z MON, a raporty miały być przedkładane także bezpośrednio Premierowi. Oznaczało to, że sytuacja jest bardzo poważna i napięta, i może dotyczyć wewnętrznych struktur UOP czy ogólniej MSW i MON. Jak stwierdził Szklorz, szykowała się „zadyma”. Miejsca w hotelu miał na razie nie zmieniać, pokój mógł być przydatny do innych celów. Przydzielono mu samodzielne biuro, numer telefoniczny, asystenta, wydano przepustkę, kartki do kantyny na obiady i wyposażono go w czerwonego poloneza WAR 3375, do którego kluczyki pokwitował u intendenta.
Nie zamierzał tracić dwóch dni bezczynnie. Jak zwykle okazywało się, że zanim wszystko ruszy, jest jeszcze czas i mógł spokojnie powęszyć choćby dzień dłużej w Krakowie. Postanowił spożytkować ten podarowany czas na wytropienie Karata.
Zdobycie wstępnych informacji nie zajęło mu wiele czasu. Już następnego ranka po stwierdzeniu, że w czternastu spółkach detektywistycznych (na około sto zarejestrowanych w Warszawie) w ciągu dwóch ostatnich miesięcy zatrudniono trzydziestu nowych ludzi, zwalniając jednocześnie czternastu z siedmiu spółek, zażądał teczek personalnych wszystkich nowo przyjętych i zwolnionych. Po dwudziestu minutach miał je na biurku. Teraz należało tylko dopasować rysopis. Znalazł takich czterech, a po zastanowieniu rozszerzył krąg poszukiwań obejmując nim ostatnie sześć miesięcy, bo jeśli spółka zatrudniająca Karata stanowiła przyczółek nieformalnej struktury utworzonej przez byłych esbeków, to mogli mu wystawić wsteczną datę zatrudnienia. O dziwo do grupy czterech doszlusowało tylko dodatkowych sześciu. Widać dopiero ostatnio zaczął się większy przepływ kadrowy. Ludzie ci byli zatrudnieni w czterech biurach detektywistycznych o dość dużej fluktuacji: „Sezamie”, „Gigancie”, Spółce „Ares” raczej tylko strzegącej mienia i „A & A”. Walczyk postanowił zacząć od „Sezamu”, jako że tam miał aż czterech podejrzanych, Waligórski, Horak, Rusinek i Łabza. Biura „Sezamu” mieściły się na 29 piętrze Intraco I. Należało ich dyskretnie poobserwować. Kiedy asystent przyniósł mu spis prywatnych adresów owych dziesięciu delikwentów, inspektor ruszył do miasta. Musiał się sam tym zająć. Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś nieostrożny spłoszy przeciwnika.
*
Generał Ozierow spotkał się z Michaiłem Gorbaczowem w jego mieszkaniu na Wzgórzach Leninowskich dopiero w dziesięć dni po zabójstwie popa. Wcześniej jakoś prezydent nie mógł dla niego znaleźć minuty wolnego czasu. Raisa wyjechała na krótki wypoczynek do ich posiadłości pod Moskwą, więc tym razem byli zupełnie sami — jeśli nie liczyć, rzecz jasna, nieodstępnego służącego, kucharza i goryla Gorbaczowa; cała trójka z kremlowskiej straży. Sprawa zabójstwa ojca Aleksandra Szretyńskiego z cerkwi prawosławnej nie dawała mu spokoju. Grynia Kopysznikow znalazł w Kijowie, ale nikt się z nim nie kontaktował. Obserwowali go bardzo dyskretnie. Niby nic się nie działo, lecz Ozierow wiedział, że to cisza przed burzą, bo mikrofilm jest już na pewno we właściwych rękach i lada chwila ruszy dalej. Ktoś tutaj w Moskwie dobierał się do planu „W” i czynił to w taki sposób, że mógł zniweczyć całą pracę Jedenastki pod jego osobistym kierownictwem. Ozierow nie miał stuprocentowej pewności kto to jest, ale miał stuprocentowe podejrzenia. W jego fachu trudno było o pewność. Oczywiście jego podejrzenia koncentrowały się na Kriuczkowie i Jakowlewie. Kiedy dotarły do niego materiały z sekcji zwłok popa, wiedział, że dorwali go profesjonaliści, i do tego byli na tyle bezczelni, żeby wręcz zostawić swoją wizytówkę. Popa bito usiłując wyciągnąć z niego informacje, a kiedy to nie pomogło zaaplikowano mu zastrzyk, miał świeży ślad nakłucia na grzbiecie dłoni. Śmierć nastąpiła na skutek niewydolności serca. Nie wątpił, że podano duchownemu dużą dawkę pentotalu, serum prawdy, i to zabiło jego słabe serce. Główny ślad stanowiło jednak obcięte ucho. Głowę popa zmasakrowano już po śmierci i odrąbano mu ucho. Tak, odrąbano! Saperką. A więc: Specnaz! Jakby zostawili przy trupie podpis. Po co? Działali z odkrytą przyłbicą, co świadczyło, że rychło wypowiedzą wojnę wszystkim demokratycznym siłom, tym skupionym wokół genseka też. Gorbaczow przyjął go w living roomie z wielką powściągliwością. Entuzjazm prezydenta, który Ozierow obserwował zaledwie miesiąc temu, teraz zdecydowanie przygasł.
— Towarzyszu prezydencie — powiedział Ozierow, gdy Gorbaczow po wysłuchaniu jego relacji milcząco sączył drinka. — Zmierzają do podważenia waszej pozycji. To zamach na Radę Prezydencką i was osobiście!
— Czasami nie mam pewności czy postępuję słusznie — powiedział Gorbaczow patrząc w ciemność za oknem. — Weźmy na przykład dzisiaj. Jelcyn oświadcza, że Rosja wystąpi z ZSRR! Czy ktoś słyszał większy absurd? A on to mówi poważnie. Zastanawiam się, czy już niedługo nie nadejdzie taki dzień, że armia będzie dla nas jedynym ratunkiem. Szewardnadze namawia mnie na sojusz z USA w sprawie Iraku. To przecież zdrada wobec naszej polityki w Zatoce, ustępstwo uderzające najbardziej w nas samych. Można się cofać. Należy się cofać, jeśli się nie ma siły zaatakować. Ale pytanie o granice tych ustępstw. Jeszcze krok i nasz okręt się rozpadnie. Czy do tego zmierzają Jelcyn, Szewardnadze, Bakatin, Ryżkow? — zamilkł i znów powoli sączył alkohol. Jakby przestał zauważać Ozierowa, pogrążony w jakichś rozległych, perspektywicznych spekulacjach. Trwało to dobrą chwilę, w czasie której generał nie śmiał nawet głośniej odetchnąć. Czy Gorbaczow wyrośnie na nowego Stalina? — zastanawiał się patrząc na prezydenta. — Czy tak, jak ja teraz, czuli się generałowie tamtego jedynowładcy w jego obecności?
Nagle Gorbaczow ocknął się, wrócił do teraźniejszości i spojrzał na Ozierowa odkrywając na nowo jego obecność.
— Czy to znaczy, że plan „W” nie ma już priorytetu zero? — zapytał ostrożnie Ozierow.
— To znaczy tylko, że mam związane ręce. Mogę im wydać rozkazy, a oni ich nie wykonają, mogę wydać polecenie, a oni nie usłuchają. To oni mają przewagę w tej chwili. Nawet nie mogę ich zdjąć. Tak samo oni nie mogą ruszyć mnie. Należałoby pójść odważniej do przodu, ale to zbyt niebezpieczne dla kraju. Nie mogę go pchnąć na krawędź wojny domowej.
— A oni, towarzyszu prezydencie… Oni mogą? — zapytał Ozierow.
— Nie odważą się. Na razie. To pat… Realizujcie, generale, swój plan „W”, macie wolną rękę i brońcie go jak lew. To ostatnia szansa dla was, dla Jedenastki, być może dla nas wszystkich.
— Gorbaczow popatrzył wprost w oczy Ozierowa i generał dostrzegł na dnie tego spojrzenia istne morze goryczy, gniewu i ognia. — Ten plan wydawał się epizodyczny, uboczny choć ważny — powiedział gensek z taką zawziętością, że aż przeszły go ciarki. — Polski łącznik jest dla nas ważny nie tylko w sensie terytorialnym, to także łącznik z przyszłością, z czasem, który nadejdzie. Od opanowania tego środkowo położonego terytorium może zależeć, kto się jutro znajdzie w ofensywie, a kto na długo zostanie zepchnięty do obrony. Nie przypuszczałem jednak, że ten plan okaże się „być albo nie być” pierestrojki. Kriuczkow i grupa wojskowych obrali go sobie za pierwszy, najważniejszy cel. Czy nie widzicie tego generale? — Gorbaczow odwrócił znów wzrok do okna. — Tak — westchnął. — Od tego chcą zacząć, a kto wygra pierwszą bitwę, tym razem może wygrać wszystko.
— Zaatakują na wielu frontach — powiedział Ozierow. Prezydent w zamyśleniu pokiwał twierdząco głową.
— Być może konieczna będzie z nimi ugoda. Tylko na jakich warunkach? — Nagle Gorbaczow wstał. Ozierowa także poderwało z miejsca. Posłuchanie było najwyraźniej skończone.
— Uczyńcie wszystko co w waszej mocy towarzyszu Ozierow — powiedział ściskając mu na pożegnanie rękę.
Kiedy Ozierow wsiadał do swego samochodu i potem, kiedy szybko przemierzał pustawe ulice wydzielonym dla dygnitarskich limuzyn pasem, nie mógł się pozbyć wrażenia, że Gorbaczow czegoś nie dopowiedział. Czy naprawdę przywódca był z nim do końca szczery? Czy plan „W” nie jest już przypadkiem skazany na zagładę, a on sam na zesłanie do prowincjonalnych koszar w Kazachstanie? Wszak Jakowlew był gościem Gorbaczowa wtedy na Kremlu, i to przed Ozierowem. Dlaczego teraz gensek umywał ręce spychając wszelkie decyzje na garstkę ludzi oddanych Ozierowowi, kiedy wiedział dobrze, że przeciw niemu jest trzy czwarte KGB i cała GRU. Czy naprawdę nie mógł, czy też nie chciał się przeciwstawić grupie wojskowych? I z jakich pobudek to czynił: dlatego, że bał się obalenia tej pierwociny demokracji, jaką tu zaszczepił, czy też dlatego, że zrezygnował z demokracji i przygotowywał się do objęcia dyktatury? Zresztą dla Ozierowa pobudki genseka były mniej ważne od faktu, że zostawiał swoich dotychczasowych sojuszników na pastwę ortodoksyjnych bojówkarzy z armii i politbiura, i że wśród tych porzuconych znajdował się on, generał pułkownik, dyrektor Pierwszej Dyrekcji Generalnej, tajny doradca do spraw bezpieczeństwa, Iwan Władimirowicz Ozierow.
Postanowił z całą mocą, że nie pozwoli się pożreć, choć go już na pożarcie, być może, skazano.
*
Agent CIA był pracownikiem pionu radcy handlowego ambasady USA w Warszawie. Przedstawił się jako John Halley. Sam znalazł Walczyka we foyer Sali Kongresowej podczas przerwy koncertu Toshiro Akimoto, młodego japońskiego pianisty, jednego ze zwycięzców tegorocznego konkursu Fryderyka Chopina. Walczyk był śmiertelnie znużony. Pierwsza część koncertu składała się z utworu na chór Brahmsa, który w wykonaniu warszawskich filharmoników, zdaniem inspektora, nadawał się bardziej pod kotlet i sznapsa niż na uroczystość pośród karmazynowych pluszów. Wrażenie powiększał pewien rozgardiasz panujący na sali. Wciąż ktoś się jeszcze przemykał i dosiadał, chrząkał, rozglądał się, szeptał. Na szczęście trwało to krótko i już pojawił się drobniutki Akimoto, nie wyższy od fortepianu — jak stwierdził Walczyk — ale potrafiący doskonale wyczarować z instrumentu perełki chopinowskiego brzmienia w koncercie f-moll opus 21. Inspektor rzadko bywał w filharmonii, nie był znawcą, ani nie był szczególnie osłuchany. Same partie fortepianowe i wszelkie skomplikowane ewolucje muzyczne związane z Chopinem wsączyły mu się jednak głęboko w duszę przez lata ciągłego wałkowania mistrza przez polskie radio i telewizję, i choć brzmiały swojsko to nie budziły w nim szczególnych wzruszeń. Japończyk był doskonały, lecz nie porwał go. Gra młodego pianisty sprowadzała się do biegłości technicznej i schematycznego akademizmu. Jak dotychczas tylko jeden raz Walczyk autentycznie przeżywał dzieła mistrza, kiedy nietypowo interpretował je Ivo Pogorelić, wielki przegrany konkursu sprzed paru lat. Tu Walczyk był wzruszony zaledwie przez parę minut słuchając wspaniale delikatnych fraz skrzypiec i żałował, że jest ich tak mało, a fortepian je zagłusza, bądź brutalnie przerywa.
Publiczność Warszawy popisała się prowincjonalizmem — Akimoto bisował siedem razy i tylko dlatego tak mało, że nie miał siły na więcej — odmówił ósmego bisu mimo nie milknących oklasków oraz skandowań. Widać słuchaczom się wydawało, że mają do czynienia z gwiazdą najwyższego światowego formatu, a nie początkującym wirtuozem, który wygrał pierwszy w życiu poważniejszy konkurs organizowany dla pianistycznego narybku.
Walczyk doszedł do wniosku, że albo się nie znają na muzyce, albo cena biletu jest za wysoka i czują niedosyt. Dostali za mało za te pieniądze. Walczyk miał nadzieję, że Amerykanin zjawi się właśnie teraz, a nie na koniec całości, bo nie miał ochoty wysłuchiwać symfonii d-moll Francka z równie niezliczonymi bisami. I rzeczywiście zjawił się. Miał młodą chłopięcą twarz, sprawiał wrażenie niezbyt rozgarniętego, poruszał się niezgrabnie i ciężko, choć na oko nie miał nadwagi. Jakby go z trudem odlano lub ociosano z jakiegoś ciężkiego minerału, pozostawiając zbyt wypukłe wargi, olbrzymie kości policzkowe i przerysowane łuki brwi wystające poza linię nieforemnie sklepionego czoła. Czarne kędziory przydługich włosów, krzywe nogi i kiepskie ubranie wyróżniały go raczej z tłumu, niż weń wtapiały. John Halley doskonale mówił po polsku, bez śladu akcentu. Poprosił o ogień i podał hasło. Walczyk zamiast ognia poczęstował go papierosem, to była cała odpowiedź.
— Dobry koncert — zauważył Amerykanin z szerokim uśmiechem.
— Tak, fantastyczny — stwierdził Walczyk z nutą ironii. — Ciekawe, czy jak ten Akimoto zostanie prawdziwą gwiazdą, to będzie musiał bisować siedemdziesiąt siedem razy?
— Też pan liczył bisy? — Halley zaśmiał się, złapał dowcip. — Tu ma pan wszystko, co jest interesujące na temat jego występu — powiedział wręczając Walczykowi program. Walczyk wziął program i uśmiechnął się słabo.
— Dziękuję w imieniu wszystkich miłośników muzyki poważnej z naszej firmy.
— Są tam też informacje o następnych koncertach… — Halley zamilkł, bo zbliżył się do nich dystyngowany staruszek i zgasił niedopałek w popielniczce.
— …Mamy doniesienia, że interesujące nas działania — kontynuował, gdy tamten się oddalił — wkroczyły w decydującą fazę. Lada dzień nastąpi przełom. I jeszcze coś… — Amerykanin zatrzymał Walczyka widząc, że zamierza odejść i zniżył głos. — Szykuje się duży przerzut złota albo diamentów do waszego kraju. Tym razem to nie tranzyt. Stacja docelowa Warszawa. Nadawca Moskwa. Przesiadka w Wilnie, Mówi się, że to fundusze operacyjne pewnej utajnionej struktury działającej na styku Kolegium i Sztabu Armii.
— To fantastyczne! — Walk był autentycznie zaskoczony precyzją i skalą wiadomości posiadanych przez amerykański wywiad.
— Ja też tak sądzę. Nie przypuszczałem, że w Warszawie działa tak operatywny gang. Oczywiście partyjny gang, wspomagany po partyjnej linii z Moskwy. A pan?
Inspektor pokręcił przecząco głową.
Zadzwonił dzwonek i Halley poszedł na salę, zaś Walczyk skierował się do szatni.
Inspektor był niezadowolony ze swojego poloneza. Za bardzo rzucał się w oczy. Jechał za Rusinkiem od samego Intraco. Mężczyzna w fioletowym podkoszulku pod szarą marynarką (co za fatalne przyzwyczajenie!) wsiadł do granatowego volvo i kierował się chyba poza miasto. Walk miał go na celowniku od tygodnia. W tłoku śródmiejskim łatwo się było jakoś ukryć, ale gdyby wyjechali na szosę, śledzenie Rusinka stałoby się skomplikowane, nawet przy jego zawodowej klasie, niemożliwe.
Równolegle do „prywatnego” śledztwa postępowały działania związane z informacją Halleya. Dyrektor BAI powierzył tę sprawę Walczykowi, delegując drugiego inspektora wydziału śledczego Klempicza do obserwacji poczynań zwolnionych z pracy w SB oficerów zarówno wyższych, jak i niższych rangą, a związanych z wywiadem, kontrwywiadem, „trójką” i „czwórką”. Walk od razu polecił dostarczyć sobie wykaz ewentualnych podejrzanych, którzy mogliby być w Warszawie odbiorcami dużych ilości złota lub diamentów. Nie dziwiło go, że taki gang się uformował, jak na razie wolny rynek w Polsce był bowiem rynkiem pośredników a pośrednictwo jubilerskie to najbardziej zyskowny rodzaj operacji handlowych. Pytanie na co miały iść pieniądze z tego obrotu złotem i diamentami. Było tam blisko kilku do niedawna towarzyszy partyjnych z PZPR i kilku ludzi z WSI, i paru Esbeków. Czy to tajny fundusz nowej Socjaldemokracji, czy może kapitał zakładowy kilku nowych spółek młodego żarłocznego, mieszanego polsko-ruskiego kapitalizmu po czerwonej linii. Z dostarczonego przez Halleya programu „koncertu” Walczyk wyczytał, że wysoko zakonspirowany agent amerykański o kryptonimie Zachary przekazał z Moskwy wiadomość o ostrej konfrontacji wewnętrznej w KGB i armii, podziałach w politbiurze, planowanej kontrofensywie przeciw Gorbaczowowi i uruchomieniu podwójnej operacji mającej na celu wpłynąć na kształt wyborów prezydenckich, a w drugiej fazie parlamentarnych, w Polsce. Poinformował też o pogłoskach, że stanowisko Moskwy w sprawie wycofania wojsk sowieckich znad Wisły ulegnie usztywnieniu i proces zostanie zamrożony. Pojawiają się też publicznie głosy, że ZSRR nie stać na zasilanie w ropę i gaz byłych satelitów w sytuacji, kiedy na wewnętrznym rynku brakuje paliw i energii. Chyba, że po nowych kapitalistycznych cenach, dziesięć razy drożej. Według ustaleń agenta poglądy tego typu są rozpowszechniane ze źródeł zbliżonych do kół wojskowych.
Trzeba było przyznać, że CIA doskonale wywiązywała się jak na razie z nieformalnej umowy o wzajemnym dostarczaniu danych, a ich Zachary był rzeczywistym skarbem. UOP przydałby się ktoś taki w Moskwie, ale Kreml zrobił się ostrożny. Od piętnastego sierpnia nawet ci pracownicy ambasady polskiej, którzy do wczoraj byli zagorzałymi poplecznikami Moskwy i najbardziej służalczymi wasalami, tak że w końcu placówka na wschodzie stała się dla nich praktycznie rodzajem politycznego azylu, od tej daty nie byli dopuszczani do żadnych ważniejszych źródeł informacji. Urząd wnioskował pośrednio, między innymi i z tej przesłanki, że szykuje się coś dziwnego, być może wrogiego wobec Polski, ale poza tym wywiad był bezradny.
Volvo Rusinka zasygnalizowało nagle skręt w prawo i zjechało na chodnik. Walczyk przejechał obok i zaparkował o kilka wozów dalej. Obejrzał się do tyłu. Potężny zabijaka wszedł właśnie do gabinetu kosmetycznego ORNO. „Masaż czy manicure?”, zastanawiał się inspektor. „Czy może skrzynka kontaktowa”. Pozostawało czekać cierpliwie.
Kolejne trzecie zebranie Grupy Antykryzysowej, powołanej przez dyrektora Biura Analiz i Informacji na polecenie ministra spraw wewnętrznych odbyło się wczoraj w nocy, w prywatnej willi pod Warszawą, niedaleko rządowego ośrodka w Jadwisinie. Grupa miała wciąż niepełny skład. Do dwóch pracowników kontrwywiadu pułkowników Kotlara i Łepkowskiego zasłużonych w ujawnionej, choć nie dokończonej pełnym sukcesem, sprawie „Bankiera”, oraz dwóch logistów z Biura Analiz dołączył major Paliszewski z wywiadu, major Głownia — szef sekcji specjalnej, inspektor Klempicz z Wydziału Śledczego i oczywiście z tego samego wydziału Walczyk. Każdemu z wymienionych miały podlegać ponadto odpowiednie sekcje pionów „W” i „T”. Brakowało jednego z oficerów wywiadu, który miał podobno uporządkować swoje sprawy i niebawem dołączyć do pozostałych. Walczyk podejrzewał, że wynikły jakieś kontrowersje wokół kandydatury drugiego oficera z „jedynki” i stąd zwłoka.
Dopiero wczoraj przedstawiono im pełny raport o sytuacji oraz poinformowano o szczegółach akcji, w której biorą udział. W skromnym pokoju bawialnym willi po wykładzie Roberta Szklorza zapadło pełne napięcia milczenie. Walczyk, podobnie jak inni, był przygotowany na podobny rozwój wypadków, jednakże spodziewał się kontrataku komunistów później, na wiosnę 1991 roku. Sądził również, że KGB nie zdoła się zmobilizować wcześniej niż upora się z wewnętrznymi kłopotami w ZSRR, których przecież mieli teraz w nadmiarze. Widać tamci uznali Polskę za ważne ogniwo, mające wielki wpływ na rozwój wypadków międzynarodowych i wewnętrznych w ZSRR. „Cóż, trzeba będzie stawić im czoła!”, pomyślał. „Nie jest dobrze w Urzędzie, skoro jestem tu ja ściągnięty z Krakowa, Kotlar z Gdańska, Paliszewski ściągnięty pospiesznie z Wrocławia, logista Bender wyrwany z urlopu na Majorce, a całą grupą kieruje Robert Szklorz. Wrażenie inspektora pogłębiło się, kiedy Szklorz poinformował ich o propozycji wykorzystania półamatorów z PW do akcji bezpośredniej, przejęcia dokumentów od Ukraińców.
Łącznikiem miał być człowiek wyznaczony przez Marcina Korcza, co prawda były policjant, spadochroniarz, a potem ochroniarz samego Przewodniczącego (dopóki się nie poprztykał z szefem ochrony najważniejszej wtedy osoby prywatnej w całym obozie socjalistycznym), ale jednak nie mający doświadczenia wywiadowczego, po prostu żaden agent.
Oznaczono go kryptonimem B. B. Miał do spełnienia ograniczone zadanie: odbiór dokumentów w Wilnie i przekazanie ich w Leningradzie dyplomacie podróżującemu ze Sztokholmu i Helsinek do Moskwy. Zdaniem Walczyka pomysł, by mikrofilm wrócił do Moskwy i stamtąd wyleciał do Warszawy z normalną pocztą dyplomatyczną, był sprytny. Szmuglowanie go przez przejścia samochodowe czy kolejowe było niepotrzebnym ryzykiem. Tylko poczta dyplomatyczna z Moskwy miała zagwarantowaną stuprocentową nietykalność.
Walczyk od początku wiedział, że przydzielono go do zadań na miejscu, toteż nie poświęcał temu wątkowi większej uwagi. Dotarło do niego jedynie, że wystawiając B. B. jako aktywistę Partii Walki Marcina Korcza rząd będzie miał pole manewru i w razie czego oficjalnie zaprzeczy jakimkolwiek swoim powiązaniom ze sprawą.
Dużo bardziej zajmowała go sprawa diamentów i jej związek z kampanią wyborczą oraz ewentualną akcją KGB na terenie Polski, w ogóle kwestia nielegalnego finansowania partii z zagranicy wschodniej, a także ewentualny związek z tymi dwoma sprawami zabójstwa Zuzanny Grabież w Krakowie, która być może natrafiła na jakieś aktualne ślady w tej właśnie materii.
Narada trwała prawie do rana i każdy z nich wyjechał z Jadwisina z gotowym planem operacyjnym. Zabezpieczeniem operacji wileńskiej miał się zająć pułkownik, którego się dokooptuje i to był jedyny nie do końca załatwiony punkt programu.
Walczyk dowlókł się do hotelu wyczerpany, zdrzemnął się na dwie godziny, o siódmej rano wziął prysznic, wypił podwójną kawę i zaraz wydał polecenie, które miał od dawna na myśli. Pod „Sezamem” ustawił dwóch wywiadowców, którzy mieli fotografować wszystko i wszystkich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a kiedy tylko pojawi się Rusinek, zaraz zawiadomić o tym Walczyka.
Była środa i od rana inspektor rzucił się w wir pracy rozsyłając ludzi, by węszyli po mieście, rozpytywali się wśród swoich informatorów, zachowując najdalej posuniętą ostrożność, o ewentualnych odbiorców złota lub diamentów. Sam zastanawiał się nad problemem, kto z dostarczonej mu przez ich człowieka w komendzie policji listy, mógłby najbardziej pasować na bossa tak kolosalnego przedsięwzięcia. Niewykluczone, że go na liście nie było. O dziewiątej przyszli mu do głowy fałszerze dokumentów i ten trop również polecił sprawdzić swojemu asystentowi. Ktoś pewnie wyrabiał ostatnio fałszywe papiery na Wschód. Sprawdził też czy nie ma jakiejś wiadomości od podkomisarza Sędzikowicza z Krakowa, ale nie było. Wyciągnął więc kartoteki osób umieszczonych na liście i zapoznał się z nimi wszystkimi szczegółowo. Z akt patrzyły na niego dziesiątki kaprawych gąb dawnych waluciarzy, nielegalnych handlarzy, przemytników, paserów, oszustów, sutenerów i złodziei, którzy w ostatnich czasach wyrośli na osoby podejrzane o prowadzenie zorganizowanej działalności przestępczej na większą skalę.
O jedenastej zawiadomiono go, że podejrzany Rusinek wszedł do biura „Sezam”. Walczyk natychmiast tam pojechał. I oto teraz śledzony przez niego morderca wychodził wreszcie z gabinetu odnowy ORNO i wsiadał do swojego samochodu.
Jechali ulicą Puławską. Walczyk sprytnie lawirował po trzypasmowej jezdni, nie wypuszczając spod kontroli szybko jadącego volvo. Nie dysponował tyloma ludźmi, by móc przydzielić Rusinkowi osobistego anioła stróża — ta część jego działań wykraczała w zasadzie poza zakres prac GA i już postawienie pod Sezamem dwóch ludzi mogło zostać uznane za nadużycie prerogatyw. Dyrektor UOP i szef GA Szklorz zostali poinformowani, czym Walczyk się zajmował w Krakowie, i że główny trop wiedzie do Warszawy, ale Walczyk nie zagłębiał się w szczegóły, bowiem w raporcie, choć nie pominął nalotu na swoje mieszkanie, musiał. zataić przebieg spotkania z Rzeźnikiem.
Walk uruchomił radio i połączył się z biurem.
— Sprawdźcie, czym się obecnie zajmuje spółka detektywistyczna „Sezam”. Jakie mają otwarte zlecenia?
— Rutynowo?
— Tak, ale dyskretnie. Najlepiej niech tam idzie Jowgiłło. Jest tam gdzieś?
— Jestem panie inspektorze — odezwał się jego asystent.
— Ozłocę cię, jeżeli ustalisz, kto jest przydzielony do jakiego zadania.
— Postaram się, ale od złota wolę butelkę dobrego koniaku.
— Masz ją — stwierdził z zadowoleniem Walczyk. — Tylko ich nie spłosz.
— Zrozumiałem. Koniec. — Radio miauknęło i wyłączył się.
Tymczasem mijali właśnie pokraczną konstrukcję zaniedbanej skoczni narciarskiej na igelicie wyrosłej na tej nizinie w czasach, gdy nieomylnym przywódcom narodu wydawało się, że wszystko im się uda przenieść do stolicy łącznie z Wawelem i Tatrami. Zbliżali się do skrzyżowania z Wilanowską i aleją Niepodległości. Walczyk zastanawiał się czy volvo skręci teraz, czy też pojedzie prosto. Na wszelki wypadek przyspieszył, żeby nie zostać za bardzo z tyłu. Każde światła mogły być groźne. Z jednej strony przytrzymywały szybki wóz Rusinka, z drugiej uwidaczniały ciągnącego się za nim stale o jakieś dwa, trzy samochody czerwonego poloneza. Tamten wybrał kierunek dotychczasowy, ale już kawałek za skrzyżowaniem niespodziewanie skręcił w prawo. „Wyścigi?” pomyślał Walczyk i uświadomił sobie od razu, że środa to dzień gonitw. Podczas gdy Rusinek podjechał prawie pod główną bramę, Walczyk zaparkował na samym skraju rozległego terenu i dalej poszedł piechotą.
Dobra pogoda ściągnęła sporą widownię na dzisiejsze wyścigi. Walczyk kupił bilet i z programem w ręku skierował się do kas, gdzie spostrzegł cierpliwie studiującego pierwszą gonitwę byłego ubeka. Z daleka obserwował spokojne, flegmatyczne ruchy tamtego, zdecydowany chód, wyprostowaną sylwetkę. Bez trudu rozpoznawał w nim zawodowca, ale nie bardzo docierał do niego fakt, że ten człowiek ma na swym koncie tyle fachowych zabójstw. Karat. Dlaczego Karat? Dobrze opanował tę dziedzinę sztuki walki? Inspektor postanowił (zaraz jak tylko będzie mógł) przesłać do Krakowa rysopis Rusinka i poprosić Sędzikowicza, żeby sprawdził wszystkie krakowskie szkoły sztuki walk Wschodu. Dobre miejsce kontaktowe dla kogoś takiego. Mógł się tam zahaczyć jako instruktor, a wtedy któryś z jego „uczniów” mógłby być tym drugim, małym, sprawnym o dłoniach poruszających się tak szybko jak śmigła helikoptera i nie mniej twardych niż stal.
Rusinek oderwał się od pulpitu i podszedł do kasy, wyjmując z kieszeni szarych spodni z nienagannym kantem gruby portfel wypchany pięćdziesiątkami i setkami. „Nie musi oszczędzać”, pomyślał Walk. — „Grywa regularnie czy ma takie wysokie honoraria?! Raczej to drugie”. Walk rzucił okiem na program, na chybił trafił wybrał dwa konie i stanął w kolejce za zabójcą. Trochę sobie wyrzucał ten szus, powinien się był trzymać bardziej z daleka. Karat kupił trzydzieści razy kolejność 5—7. Dziwne było stać za plecami mordercy, mieć go na wyciągnięcie dłoni, a do tego kajdanki w kieszeni, mieć duży stopień pewności, że to on brutalnie skopał po brzuchu tamtą młodą kobietę, a następnie zacisnął pętlę na jej szyi, stać tuż za tym olbrzymem, wpatrywać się w jego pulsujące pod szarą marynarką mięśnie, w gruby czerwony kark i nie móc go tknąć palcem, obchodzić jak zgniłe jajo, czaić się, kamuflować, podczas gdy miałoby się ochotę natychmiast własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Ale wiedzieć, a udowodnić coś, to wielka różnica.
— Słucham pana? — powtórzyła po raz drugi kasjerka. Koniecznie powinien powściągnąć nerwy. Niecierpliwość i porywczość to dwaj najwięksi przeciwnicy każdego śledczego. — Słucham pana?!!!
— Pięć razy to samo co ten gość przede mną — rzucił w końcu.
Karat pakujący plik zakładów do kieszeni obejrzał się i obrzucił go leniwym, taksującym spojrzeniem, a potem poczęstował ironicznym uśmieszkiem znawcy, co odkrył nowicjusza. Odwrócił się na pięcie i pożeglował lekko kołyszącym się krokiem na trybuny. Rozległ się dzwonek. Za chwilę zamkną kasy. Walczyk złapał swoje kupony i z wolna ruszył za mordercą.
Stawro nie lubił spotkań w eksponowanych miejscach. Właśnie zaczęła się gonitwa na 2400 metrów dla trzylatków angielskiej krwi. Przyszedł tu z Danką. W końcu były to ich ostatnie trzy dni, a wszystko co miał do załatwienia to wręczyć Karatowi kopertę z nowymi dokumentami i biletem. Danka wyglądała prześlicznie i przez cały czas siłą się powstrzymywał, żeby jej nie obejmować. Rozbudzała w nim niezmiennie mrocznego samca skuczącego z pożądania. Lubił to uczucie — wzburzona krew — podobnie jak w tych krótkich chwilach, kiedy z bakiem pełnym beznedryny albo płótnem w podwójnym dnie walizki przekraczał barierkę na cle. Nie potrafił żyć słabo. Jego natura domagała się zawsze silnych bodźców, a z biegiem czasu musiały się one stawać coraz mocniejsze, by wywołać ten sam efekt. Zupełnie jak z heroiną albo innym narkotykiem.
Bomba już poszła w górę, kiedy poczuł, że obok siada ktoś zwalisty, rzucający potężny cień. Gonitwa miała zaskakujący przebieg. Numer trzy, Amor, piękny kasztan o łabędziej szyi, prowadził aż do ostatniej prostej. Wygrał w tym roku wszystkie swoje starty i był pewniakiem. Na sto metrów przed metą wciąż był jeszcze o dwie głowy przed ścigającą go parą czarnych jak smoła derbistów ze stadniny w Golejewku, Cezarem i Piłatem oznaczonych numerami „7″ i „5″. Mały jak pchełka dżokej Bujdens w kraciastej koszuli dwoił się i troił, ale na celowniku piątka wzięła go o łeb, a po chwili niepewności fotokomórka ustaliła, że drugi był Cezar, numer siedem. Lewatywa dał Dance drugą setkę, żeby postawiła na kolejną gonitwę.
Walczyk obserwował z zainteresowaniem Rusinka, który mimo że wygrał kupę forsy, wcale nie zrywał się i nie biegał do kasy tylko siedział nadal nieruchomo. Piękna dziewczyna w białej plisowanej spódniczce będąca tu najwyraźniej z sąsiadem tamtego dostała pieniądze i ruszyła do kasy. Walczyk natężył uwagę, by nie uronić teraz najmniejszego szczegółu. Młody człowiek o jasnych włosach siedzący obok Karata dyskretnie podał mu kopertę. Rusinek schował ją do kieszeni. Nic więcej, nie wymienili nawet jednego zdawkowego zdania. Dopiero teraz właściciel fioletowego podkoszulka podniósł się i niespiesznie skierował do wnętrza budynku. Tamten został na swoim miejscu. Żałował, że jest sam, że nie ma przy sobie aparatu fotograficznego a radio zostało w samochodzie.
— Co tu jest grane? — zastanawiał się wstając. — Czy to wszystko jakoś się w końcu splecie czy też rozstrzeli w wielu niespójnych kierunkach?
Była szansa, aby zaopiekować się obydwoma pod warunkiem, że natychmiast nie prysną. Tamten na pewno posiedzi jeszcze jedną gonitwę, a za Rusinkiem może posłać jednego z chłopców czatujących w Intraco. Zdecydował się i szybkim krokiem ruszył do swojego samochodu. Musiał wiedzieć kim jest ten drugi.
*
Tego samego dnia w Moskwie generał Ozierow otrzymał teleks od porucznika Rudina z Kijowa, że nastąpił kontakt Grynia z Hunzą. Nakazał nie spuszczać komandosa z oka ani przez chwilę. Pudełko miało być zatrzaśnięte na amen i dokładnie niewidzialne. Gra znowu nabierała tempa i zbliżał się ostatni akord. Ozierow czuł, że przez najbliższe noce będzie niewiele spał.
Seria z lewej strony przecięła drzwi ciężarówki. Kierowca dostał! Osunął się bezwładnie na kółko z opuszczoną ku podłodze ręką, po której w ułamkach sekund spłynęła struga krwi. Auto zatańczyło ze świstem opon skręcając ku poboczu. Jechało z szybkością około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, kiedy Borys skulił się, uchylił drzwiczki i osłaniając zgiętym przedramieniem głowę rzucił się w ciemność. W locie usłyszał drugą serię bębniącą po blachach i brzęk tłuczonego szkła. Przetoczył się kilkanaście razy i odwrócił na wznak. Na szczęście nie trafił na żaden kamień, bo jego kości by tego nie wytrzymały. Przez uderzenie na moment stracił dech i zrobiło mu się ciemno przed oczami. Przestraszył się, że nie zdoła złapać powietrza, którego zaczynało mu panicznie brakować. Wpadł w łan żyta ciągnący się wzdłuż szosy na Homel już od jakichś pięciu kilometrów. Rzadka kołchozowa uprawa tutaj dość dobrze obrodziła, zboże było na tyle gęste i puszyste, że wystarczająco zamortyzowało upadek. Uniósł się na klęczki i dopiero wtedy nastąpił rozkurcz. Oddychał. Ciężarówka toczyła się jak pijana coraz bardziej zbaczając z trasy, podskakiwała na wybojach przechylając się w bok jak ranne zwierzę. Rozklekotana, siała reflektorami w bezkresne łany wciąż pędząc na oślep — podrygująca, wymarła łajba na oceanie z żółtoszarych fal. W tym momencie usłyszał, że z lewej ktoś błyskawicznie przedziera się przez niskie przydrożne krzewy porastające z rzadka przeciwległy brzeg szosy. Zaraz potem zobaczył czarny przysadzisty cień w furażerce wydobywający się z niebytu na asfaltową powierzchnię, monstrualnie złowieszczy na tle rozgwieżdżonego nieba. Mężczyzna zrobił kilka kroków jakby zamierzał dopędzić umykającą ciężarówkę, która otarła się o betonowy słup na poboczu i jak kula bilardowa pchnięta tym słabym impulsem w kierunku środka jezdni toczyła się dalej z martwym kierowcą w kabinie. Bieg napastnika był ciężki, jako że dźwigał krótką rurę o kilkunastocentymetrowej średnicy, którą Gryń rozpoznał od razu. Mężczyzna przyklęknął, wycelował i pociągnął za spust. Pocisk rakietowy runął za uciekinierką z nieprzyjemnym świstem.
Huk detonacji i błysk musiały być zauważalne w promieniu wielu kilometrów. Z ciężarówki buchnęły płomienie — pod postacią chmury czarnego dymu z płonących olejów i gumy uleciała z niej resztka życia — stała się tylko kupą nieruchomego, bezwartościowego złomu.
Z daleka, widoczny jako dwa białe punkciki nadjeżdżał jakiś samochód. Mężczyzna zauważył go i skręcił z szosy ponownie w krzaki. Zapadła wiercąca w uszach cisza przerywana tylko skwierczeniem dopalającego się wraka.
Po chwili blisko płonącej ciężarówki zatrzymała się czarna wołga i wyskoczyło z niej dwóch mężczyzn. Osłaniając się od ognia marynarkami i kapeluszami próbowali zajrzeć do kabiny.
— Zabili go? — krzyknął jeden.
— Cholera wie! Tam chyba jest ciało?!
— Coś tam jest. Ciało? Ciało. Chyba dwa.
— Jesteś pewien Rudin?!
— Nie wiem. Tak.
Mężczyźni cofnęli się i zamarli jakby ich zahipnotyzowało to wielkie ognisko a skonstatowany przed chwilą fakt pozbawił sił. To był dobry moment. Borys Gryń, albo jak wolał Dżiryt, zrozumiał, że jeśli ma jakąkolwiek szansę uciec, to właśnie teraz. Człowiek, który strzelał, jest odgrodzony od niego przez tych, którzy stoją na szosie. Ci, którzy stoją, nie mają zamiaru go zabijać, są zmartwieni. Widział ich ostre profile pogłębione kontrastem ognia i nocy. Ten, który z opuszczonymi ramionami niedowierzająco kręcił głową był chyba bliski płaczu — jakby mu umarła ukochana, a nie spaliła się jakaś obca, bezosobowa ciężarówka. Miał charakterystycznie cofnięty podbródek, czarne, krótkie włosy i ormiański nos z garbkiem.
Borys poderwał się znienacka i ruszył kłusem w pole. Posuwając się szerokimi zakosami szybko oddalił się od szosy. Wiedział, że go zauważyli, że wpatrują się teraz w ciemność nasłuchując, że jego umykająca sylwetka jest zapewne widzialna dzięki blaskowi bijącemu od wraka. Jednak za chwilę i tak spostrzegliby swój błąd i zaczęli szukać drugiego ciała, a wtedy byłoby za późno. Rozległ się znowu grzechot karabinu maszynowego i niemal równocześnie kule zaświstały obok Dżiryta znacząc ciemność świetlistymi smugami żaru; jakby ktoś z prędkością dźwięku wyrzucał niedopałki papierosów w żyto, jeden po drugim. Obejrzał się w chwili kiedy tamci dwaj z szosy skuleni padali w rów. Pomyślał, że nie żyją, ale nie do nich strzelano tylko do niego. Był widać ważniejszy. Zaraz zresztą rozległy się pojedyncze wystrzały pistoletowe. Gryń pędził jak oszalały, byle dalej od tego miejsca. Na szosie tymczasem rozgorzała regularna bitwa. Kanonada niosła się po pustych, ciemnych polach kołchozu. W promieniu piętnastu kilometrów nie było żadnej zagrody. Jeszcze dalej na południowy wschód ciągnęła się zaś zupełnie nie zamieszkana, całkiem martwa strefa: zona Czarnobyla — Kanał Ukrainy i Białorusi wypalony udarem atomowym przez lekkomyślnych władców tej ziemi, bezdusznych biurokratów z Kijowa i Kremla, co nie kiwnęli palcem by zapobiec budowie tej bomby jądrowej zwanej atomową elektrownią, i potem nie kiwnęli palcem by uchronić ludzi przed skutkami wybuchu. Ich oportunizm i służalstwo kosztowały dziesiątki zabitych i setki prawie zabitych choć wciąż jeszcze żywych. Ziemia leżała martwa, tylko oni ciągle nie byli martwi. Gdzieś tam, daleko, w Moskwie, w Nowosybirsku czy Semipałatyńsku, albo diabli wiedzą gdzie jeszcze, cieszyli się dobrym zdrowiem i tryskali jeszcze lepszym samopoczuciem niż dawniej. I szykowali nowe plagi tej martwej ziemi!
Borys Gryń ściskając w kieszeni mikrofilm pędził, aż całkiem stracił siły. Nie wiedział ile kilometrów biegł. Aż całkiem nie ucichły odgłosy kanonady. Chcieli go zabić. To nie ulegało wątpliwości. Nie udało się.
— Szcze nie wmierła Ukraina… — wyszeptał i padł twarzą w zboże. Nie umarł, żył dalej i zbierał siły do dalszego biegu.
*
Niedziela zaobfitowała niesłychaną kondensacją wydarzeń. Dla Walczyka miał to być jeszcze jeden zwykły dzień pracy. Grupa antykryzysowa nie miała niedziel. W laboratorium wywoływano kolejne filmy z obserwacji „Sezamu” i inspektor już od siódmej rano, jak codziennie, szturmował ich telefonami. Rusinek pracował oficjalnie dla spółki kantorowo-handlowej „Denar” w charakterze eskorty. Człowiek, który dał mu kopertę, został sfotografowany jeszcze tego samego wieczora, we środę, gdy żegnał się ze swoją flamą na Marszałkowskiej. Sam udał się wtedy na Belgijską, gdzie najwyraźniej mieszkał. Walczyk obserwował mieszkanie do północy, aż wreszcie zgasło światło. W spisie lokatorów znalazł nazwisko Niedzielski. Na noc zostawił pod domem wywiadowcę. W kartotekach nie było żadnego Niedzielskiego zameldowanego na Belgijskiej. Walk kazał się budzić w każdej chwili, gdyby obserwowany wykonał jakiś podejrzany ruch. Rusinek obstawiony już teraz przez trójkę wywiadowców udał się na Mariensztat, pod numer czwarty, do swego mieszkania i nie opuszczał go więcej tego dnia. Granatowe volvo stało przed domem.
Noc przebiegała spokojnie, podobnie jak czwartek i piątek a także sobota, które nie przyniosły nic nowego, niestety także w głównej, diamentowej części śledztwa o wiele ważniejszej z punktu widzenia GA.
Kiedy Walczyk brał prysznic, zadzwonił telefon. Oficer dyżurny przekazał mu wiadomość od Jowgiłły, że Niedzielski jest inżynierem budowlanym przebywającym od trzech lat na kontrakcie w Algierii. W jego mieszkaniu nikt nie został zameldowany. Walczyk pomyślał, że mieszkanie zostało wynajęte obecnemu lokatorowi z pominięciem oficjalnej drogi przez spółdzielnię dla uniknięcia korowodów i podatków, co było nagminną praktyką w całym kraju. Spisali umowę, forsa z rączki do rączki i po wszystkim. Walczyk był pewien, że mężczyzna z Belgijskiej jest ważnym ogniwem w sprawie. Coś kombinował z Rusinkiem. Co robił? Gdzie pracował? Co znajdowało się w kopercie? Jeżeli był zawodowcem jak tamten, to brak zameldowania byłby dla niego nie wygodny. Kim był? Na pewno nie aktualnym pracownikiem jakiegokolwiek pionu UOP ani policji. Mógł jednak być wywiadowcą SB, którego akta zniknęły. To było prawdopodobne. Spotkanie na Służewcu miało typowy dla utajnionych kontaktów przebieg. Żaden z nich nie musiał nic mówić. Wpierw dyskretne oddalenie dziewczyny, potem koperta i wszystko było jasne… Dziewczyna? Coś sobie uświadomił, drobne przeoczenie, jej mieszkanie na Marszałkowskiej.
— Sprawdźcie do kogo należy lokal jego dziewczyny. Masz dokładny adres?
— Tak jest. – Walczyk odłożył słuchawkę i intensywnie rozważając różne warianty wrócił pod prysznic.
W godzinę później, po skromnym śniadaniu w restauracji „Metropolu” — hotelu przylepionego do „Polonii” trochę nowszą fasadą wychodzącą nie na Jerozolimskie, ale na Marszałkowską i połączonego z jego hotelem wewnętrznymi przejściami, Walk wsiadł w samochód i pojechał na Rakowiecką.
Na pliku zdjęć z trzech poprzednich dni wręczonych mu przez analityka zakreślono jedną twarz.
Wspólny analityk wydziału kryminalnego Komendy Głównej Policji i UOP pracował tutaj od ponad trzydziestu lat. Ten siwiuteńki staruszek był żywą encyklopedią przestępców. Wystarczyło dać nawet niewyraźne zdjęcie zrobione z ukrytej kamery nocą i często już na tej podstawie identyfikował bandytę. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy wyrzucać go stąd w ramach nowych porządków i pracował dalej choć miał prawo już dawno odejść na emeryturę. Otrzymał zdjęcie od fotografa czterdzieści minut wcześniej a teraz trzymał już w ręku kartotekę. Osobą odwiedzającą „Sezam” wczoraj o godzinie 9.35 był niejaki Mikołaj Pałka.
— Kierowca Barabasza z Pruszkowa — powiedział.
— Barabasza?
— Piotr Drygała, numer cztery na pańskiej liście. Po zniknięciu Jeziornego wyrasta na istnego rekina.
— Jeziornego?
— Gdzie pan żyje?! — staruszek pokiwał z politowaniem głową. — Tego od kantorów co wyparował z kilkoma milionami dolarów w RFN. Rok temu podejrzewano, że jest zamieszany w przemyt brylantów z Rosji. Miał je niby przerzucać na Zachód, takie pośrednictwo, żadnych dowodów. W śledztwo wmieszał się kontrwywiad i wtedy delikwent zniknął. Chyba zwiał. Sprawę prowadził pułkownik Kotlar.
— Kotlar? — zdziwił się Walk. — Dziękuję panu.
Chyba szukał czegoś innego a znalazł co innego! Czyżby trybiki zaczęły się zazębiać? Co miał wspólnego „Sezam” z Drygałą, Drygała z Jeziornym, brylanty z diamentami, Rusinek z nieznajomym z Belgijskiej, a krakowska dziennikarka z tym wszystkim? W takie zbiegi okoliczności Walczyk nie wierzył od dzieciństwa. Popędził do biura, gdzie czekał już na niego przydzielony mu aspirant Jowgiłło, kompletny żółtodziób wprost ze szkółki, energiczny chłopak z Sejn, po ojcu pół-Litwin o rudych jak płomień włosach, pasujących bardziej do Irlandczyka. Nie był doświadczony, ale energiczny i chętny, wystarczająco inteligentny, żeby się nim czasami wyręczyć. Zdążył już przeprowadzić wywiad środowiskowy na Marszałkowskiej, to znaczy pogadać z dozorcą wieżowca. Co prawda nikt się tu nikim nie interesował, a dozorca nie interesował się nawet kawałkiem chodnika jaki miał do posprzątania, ale właściciela mieszkania numer 265 pamiętał akurat doskonale. Rysopis się zgadzał. Facet miał bielusieńką jak śnieg corollę, dbał o nią i pozwalał dozorcy regularnie myć za parę groszy, w sam raz na butelkę najtańszej wódki, bez której cieć nie umiał żyć. Trwało to dokładnie od czasu kiedy „pan Roman” kupił tu sobie mieszkanie.
— Więc jak się w końcu ten facet nazywa?! — nie wytrzymał Walczyk.
— Roman Stawro. Nie notowany — zakończył przydługą relację Jowgiłło.
— Wywiadowca ze starego portfela?
— Raczej nie. Jeżeli, to do tego stopnia tajny, że wszystko po nim zaginęło, nawet pamięć ludzka.
— Sprawdzałeś? Dokładnie?… Z kim mówiłeś?!
Ojej, panie inspektorze — zniecierpliwił się aspirant. — Z Mrówczykiem.
— No tak. Jak on nie słyszał to nikt nie wie. Masz jego dane? Obrażony Jowgiłło podał mu kartkę, wyciąg z ksiąg meldunkowych. Ostatnio wielu ludzi miało Walczyka dość.
— Dwa mieszkania — myślał Walczyk. — W jednym mieszka z dziewczyną. Drugie wynajął, żeby być sam, gdy to konieczne. Od trzech dni tam właśnie sypiał. Przygotowanie do akcji?… Lat 32, rozwiedziony, jednego dziecko, chłopiec lat sześć, Maciej…
Inspektor nie tracił czasu na zbędne rozważania. Zajął się raportami innych wywiadowców. Niestety, cała reszta pionu jakby dreptała w miejscu przed niewidzialnym murem. Żadnych wiadomości na temat paszportów, zaproszeń, wiz, szmuglu złota, kamieni szlachetnych czy broni. Kompletnie nic. Porozumiał się z inspektorem Klempiczem. Stamtąd także nie napłynęły żadne nowe fakty mogące ujawnić powiązania byłych oficerów z jego częścią śledztwa. Obserwacja prowadzona przez ekipę Klempicza może potrwać miesiąc i więcej i przyniesie coś albo nic. Przedwczoraj odbił notatki Grabież na ksero i dał specjalistom od szyfrów, żeby spróbowali zmontować jakiś program i złamać tekst.
Tych też poganiał, ślęczeli prawie nie wychodząc do domu i mieli inspektora powyżej uszu. Ludzie usuwali mu się z drogi. Nerwy miał napięte jak postronki i łatwo wybuchał. Dosłownie warczał, kiedy ktoś z czymś nie zdążył na czas, albo wchodził mu w paradę. Dzisiejsza informacja analityka o kierowcy Drygały i o samym Drygale-Barabaszu była najcenniejszą zdobyczą całego zespołu. Chyba dlatego Walczyk uczepił się jej jak rzep. Wpił się wszystkimi pazurami w ten strzępek podejrzeń, jak porzucony kochanek wpija się w strzęp ciśniętego na odczepne współczucia. Ślad, którego być może nie ma. Jowgiłło wyszedł. Walk pomyślał, że to dziwne — Rusinek zatrudniony jako eskorta niczego jakoś ostatnio nie eskortował.
Przez cały czas Walczyk intensywnie spodziewał się także kolejnego zamachu na swoją osobę. Ciągle zwlekał z przeniesieniem się z hotelu, choć proponowano mu przeprowadzkę do jednego z mieszkań operacyjnych. Tamci na pewno orientowali się, gdzie go szukać. A jednak ucichli. Dlaczego?! — pytał sam siebie i nie znajdował zadowalającej odpowiedzi. Przez chwilę, gdy myślał o Krakowie mignęła mu szczupła, dziewczęca sylwetka, łabędzia szyja i diabełkowate spojrzenie, ale zaraz to wszystko zgasło jak płomień zdmuchniętej świecy.
Drzwi się otwarły i Jowgiłło wetknął w szparę wyciągniętą rękę z szarą kopertą dużego formatu i zaraz potem głowę zwieńczoną płomienistą czupryną.
— Poczta dla pana! — rzucił. Walk wstał niechętnie. Odebrał plik. Jowgiłło znowu zniknął, zostawiając go samego. Przesyłka z UOP w Krakowie. Rozdarł papier. W środku inna, mniejsza koperta z żółtego kartonu, z licznymi znaczkami. Ze Stanów Zjednoczonych? Tak! Wziął z biurka nóż do papieru i rozciął ją ostrożnie. Na blat wypadł list i kilka kartek spiętych grubszym spinaczem. List był od Krzysztofa Lacha. Walczyk uważnie przeczytał list po czym w podnieceniu zaczął przeglądać dołączone kartki. Były zapisane gęsto, drobnym dobrze mu znanym charakterem kobiecego pisma. To było pismo Zuzanny Grabież! Wczytał się w drobny maczek zachłannie, jakby chciał go pożreć… A więc przyszedł ten list zza grobu. Zemsta dziennikarki!
Po dwóch godzinach Jowgiłło zastał go dokładnie w tej samej pozycji, pochylonego nad kluczem do notatnika. Widząc gorączkowo wertującego stronice Walczyka asystent zatrzymał się niezdecydowany w progu.
— Panie inspektorze? — zapytał nieśmiało. — Coś nie w porządku? – Walczyk uniósł głowę i popatrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem.
— Od dziesięciu minut usiłują się z panem połączyć. Nie odbiera pan telefonów?
— Co? — Walczyk ocknął się i dopiero teraz dostrzegł pulsujące czerwone światełko w aparacie.
Na linii były obie ekipy obserwacyjne. Rusinek opuścił mieszkanie przy Mariensztacie. Stawro w tym samym czasie wsiadł w corollę i kręcił się po mieście. Zachowywał się dziwnie, jakby sprawdzał czy kogoś za sobą nie ciągnie. „Zorientowali się?!” — przestraszył się Walczyk.
— Kieruje się teraz na most Poniatowskiego. Odbiór! — zaskrzeczał wywiadowca w interkomie.
— Odebrałem. Jadę za wami! — rzucił inspektor. — Bądź w stałym kontakcie! Nie zgub go! — Popędził do samochodu skacząc po dwa stopnie.
— Zjeżdża ślimakiem na Wioślarską. — Usłyszał w osobistym radiotelefonie, kiedy sięgał już do klamki poloneza. Wsiadł, przekręcił kluczyk w stacyjce i przełączył na wewnętrzne radio.
— Tu 017 — odezwał się drugi wywiadowca. — Obiekt zatrzymał się pod halą Mirowską. Wysiada. Jesteśmy na parkingu. Szeląg pójdzie za nim.
— Ostrożnie. To spec wysokiej klasy. Sprawdza nas. Za mało ludzi! — zaklął w duchu. — We trzech nie zrobią porządnego pudła. Zauważy ich, albo im zniknie. To nie był przypadek, że po trzech dniach „usypiania” jak na komendę, o jednej godzinie tamci ruszyli z kopyta.
Na placu Unii Lubelskiej skręcił w aleję Pierwszej Armii Wojska Polskiego. Taki kierunek dawał mu spore pole manewru. Jeżeli Stawro pojedzie na południe, inspektor skręci w Trasę Łazienkowską i przetnie mu drogę Agrykolą, albo złapie jadąc Alejami Ujazdowskimi i potem w Gagarina. Jeżeli uciekający ruszy na północ, albo do Śródmieścia, wtedy Walczyk będzie miał szansę szybko znaleźć się na Jerozolimskich pod Domem Partii, albo dalej dopadnie go na Świętokrzyskiej.
— Skurczybyk! — odezwał się głos z radia. — Zawraca. Ściął trawnik. Musimy zrobić koło do najbliższej przełączki albo się ujawnić.
— Rób koło! — rzucił Walczyk poirytowany. „Co im przychodzi do tych zakutych łbów: Ujawnić się!
— Wraca w stronę mostu. Może Wybrzeże Kościuszkowskie?
Mimo niedzieli i dosyć wczesnej godziny ruch panował na ulicach duży. Była fantastyczna pogoda i wydawało się, że każdy mieszkaniec stolicy przyjął sobie za punkt honoru ten pierwszy październikowy weekend spędzić na przejażdżce, choćby do Łazienek. Walczyk od razu zrozumiał, że pościg nie da rezultatu, jeśli nie zastosuje specjalnych metod. Wystawił koguta na dach. Migocąc na niebiesko i pracując zawzięcie klaksonem przebił się przez plac Na Rozdrożu nie zważając na światła na skrzyżowaniu. Rzucał się co prawda w oczy, ale do Stawry było jeszcze daleko, jak się zbliży zlikwiduje koguta, a póki co to jedyna szansa szybszego poruszania się przez ten galimatias. Manewrował między czerwonymi autobusami komunikacji miejskiej i prywatnymi samochodami z wprawą rajdowca. Nie schodził poniżej osiemdziesiątki.
— Wybrzeże Kościuszkowskie — zameldował 027. — Zbliżamy się do mostu. A więc tamten nie skręcił na lewy brzeg Wisły. Minął Piękną, dojeżdża do placu Trzech Krzyży. Już wiedział co robić. Byle tylko nie przegapić tamtego w potoku innych samochodów. Przy „białym domu” zdjął koguta i niczym nie wyróżniając się spośród innych samochodów wjechał na rondo. Potem skręcił w Nowy Świat.
— Tu 017. Obserwowany opuścił halę Mirowską i idzie piechotą wzdłuż Marchlewskiego. Ma ze sobą dużą torbę podróżną.
— Skąd ją wziął?
— Na chwilę się zgubił przy stoiskach na górze. Potem już ją miał. Nie mogłem podchodzić za blisko. Prawdopodobnie wziął ze stoiska z częściami samochodowymi. Musi tam mieć kontakt.
Zamknięcie ruchu w Nowym Świecie spowodowało, że jeździły tu tylko autobusy komunikacji miejskiej i taksówki oraz nieliczne samochody osobowe czy dostawcze. Walczyk docisnął gazu. Oczywiście napatoczył się zaraz palant z drogówki przyczajony za furgonetką z ciastkami przy Bliklem. Inspektor nie zamierzał się zatrzymać. Docisnął pedał jeszcze mocniej, nie tracąc czasu na zbędne gadki. Na wszelki wypadek zawiadomił centralę, żeby drogówka dała sobie spokój i nie urządzała przypadkiem pościgu z dzikim wyciem i strzelaniną.
— Jedzie Tamką w górę — meldował 027 — Teraz zwolnił. Walczyk pomyślał, że już im się nie wymknie. Zwolnił, bo się uspokoił. Wydarzenia przybrały jednak zaskakujący obrót.
Walczyk skręcił w Świętokrzyską i zaparkował z boku wypatrując corolli. Zamiast tego doczekał się tylko poloneza 027. Corolla wyparowała. Walczyk wściekły wyskoczył z samochodu.
— Gdzie go macie?!
— Tu go nie było?
— Cholera! Jak mógł wsiąknąć? Przywarował. Sprawdzę wszystkie przecznice na lewo, do Foksal, a wy jedźcie do wylotu Oboźnej na Krakowskie Przedmieście. Musi tu być!
Ordynacka, Gałczyńskiego, Okólnik to kilka małych uliczek o niskiej zabudowie zwartej, trzy-, czteropiętrowe kamienice. Nie zajęło mu wiele czasu sprawdzenie ich. Drugi wóz posuwał się w dół Oboźną. W sumie mieli do przeczesania niewielki fragment terenu i zdawało się niemożliwe, żeby corolla wymknęła się nie zauważona. A jednak tak właśnie się stało. Ślad się urwał. Corolla zniknęła. Po krótkim wahaniu kazał ekipie z 027 przetrząsać podwórka, a sam ruszył za drugim podejrzanym. Rusinek stał się ostatnią nitką i głupio byłoby wypuścić go z rąk. Połączył się z 017.
— Co u ciebie 017?
— Zbliżamy się do Dworca Centralnego. Mamy go cały czas w zasięgu. Nie spieszy się.
— Zaraz dołączę do was — rzucił Walczyk i ponownie ruszył swoim „polonezem” na Aleje Jerozolimskie. Po chwili minął brązową sylwetkę hotelu „Forum”. W oddali zamajaczył białoseledynowy wieżowiec Lotu i przysadzista bryła dworca.
*
W tym samym czasie JG 235, który zrezygnował z lotu Szeremietiewo—Chicago via Waszyngton, znalazł się na Okęciu zakończywszy zupełnie inny lot. W zatłoczonym hallu międzynarodowych przylotów czekała na niego grupka osób, których osobiście jeszcze nie poznał, ale o których wiedział, że stanowią trzon komitetu organizacyjnego przyszłego sztabu kandydata Jana Kowalskiego. Był zadowolony z siebie i na jego chłopięcej twarzy malował się szeroki uśmiech, kiedy ściskał ręce tych kilku ubranych elegancko mężczyzn, z którymi wkrótce przyjdzie mu dłużej współpracować. Jego chicagowska firma Star Elektronics podpisała właśnie w Moskwie wspaniały kontrakt na dostarczenie dużej ilości mikroprocesorów i podzespołów do automatycznych central telefonicznych, co było jej specjalizacją na rynku amerykańskim. Kontrakt opiewał na milion dolarów. Milion dodatkowych dolarów, którymi Kowalski mógł teraz dowolnie operować. Nie dysponował wolną sumą tej wielkości, jako że jego firma borykała się ostatnio z kłopotami. Postanowił wykorzystać uzyskaną kwotę nie gdzie indziej tylko w Polsce. Nie zamierzał jednak inwestować w żadne interesy, fabryki czy spółki, chciał zainwestować w siebie, we własną kampanię wyborczą. Czas robił się niezwykle gorący, choć lato już zelżało i temperatura powietrza spadła bezpowrotnie. W Warszawie zanosiło się na deszcz i jak zwykle wiało, podczas gdy napięcie rosło z godziny na godzinę, z każdym zgłoszonym oficjalnie kandydatem, których już było kilku.
Niewielu z nich miało szansę zdobyć w przyszłości wymagane minimum podpisów, by zostać zarejestrowanym przez Państwową Komisję Wyborczą. Premier przebywał właśnie z wizytą w USA, gdzie toczył rozmowy z prezydentem Bushem i Jamesem Bakerem. W Czecho-Słowacji, poseł Śladek puścił farbę na temat kulis Aksamitnej Rewolucji i powiązań między Kartą 77 a KPCz i KGB. Sołżenicyn ogłosił swój memoriał „O przyszłości Rosji”. Na Ukrainie odbyły się strajki ostrzegawcze dla poparcia dążeń niepodległościowych i zażądano ustąpienia ze stanowiska przewodniczącego Rady Najwyższej Republiki, komunisty Leonida Krawczuka. Z Ministerstwa Obrony Narodowej pozbywano się dopiero teraz wiceministrów będących członkami WRON-u, wywiad wojskowy (WSI) pozostawał wciąż nietknięty. Krakowscy policjanci wyjechali w ramach pierwszego porozumienia na przeszkolenie na Florydę. W Moskwie generał KGB Kaługin podał do sądu przewodniczącego Kolegium Kriuczkowa za niesłuszne, jego zdaniem, odebranie mu emerytury, a gazety drukowały rewelacje rezydenta wywiadu w Anglii o pracy szpiega i wynurzenia jednego z pułkowników, który twierdził, że KGB jest jedyną realną siłą reformatorską w ZSRR i jedynym oparciem dla prezydenta Gorbaczowa. Litewski Sąjudis oświadczył, że z największą pomocą w czasie sowieckiej blokady gospodarczej pospieszyła Ukraina i Białoruś w związku z czym, kto wie, czy idea Wielkiego Księstwa jest już pogrzebana całkowicie i czy jeszcze nie powróci.
W Polsce trudno było prorokować, któremu z kandydatów się powiedzie. Niektóre krzykliwe, choć małe partyjki, zdawały się być pewne swojego sukcesu. Niektóre wielkie i poważne partie o bardzo starym opozycyjnym rodowodzie miały wątpliwości. Swych kandydatów wystawiły SdRP, spadkobierczyni PZPR, i jej najzagorzalszy wróg od lat piętnastu KPN, Unia Polityki Realnej prowadzona przez żwawego ultraliberała, Chrześcijańsko-Demokratyczne Stronnictwo Pracy, zatomizowana Partia Zielonych, na wpół legalna Solidarność Walcząca, a nawet związek zawodowy rolników i Liga Kobiet Polskich. Lada chwila mieli się sypnąć jak z korca inni kandydaci, niektórzy bardzo niezależni, a wśród nich Jan Kowalski z Ekwadoru, biznesmen międzynarodowego pokroju — jak go reklamowano, właściciel posiadłości w Meksyku, domów w Quito i na Hawajach, wynajmujący apartament w jednym z najdroższych wieżowców mieszkalnych Chicago, by z bliska kierować swą renomowaną firmą Star Elektronics zaopatrującą całe Stany Z jednoczone i ćwierć świata cywilizowanego w automatyczne centrale telefoniczne. Jego nazwisko nie zagościło nawet na stronicach dużych dzienników, przepłynęło przez trzecie stronice co poniektórych mniej ważnych pism i ślad po nim zaginął. Dziennikarze nie zwrócili uwagi na kogoś tak mało znaczącego, kto wydawał się nie mieć żadnych szans w konfrontacji z dwoma głównymi potentatami: Premierem i Przewodniczącym. Ci dwaj występowali zaś wobec siebie już otwarcie wrogo. Ostateczne spotkanie gigantów w jednym z podwarszawskich klasztorów ojców Bernardynów zakończyło się fiaskiem. Argumenty Premiera o konieczności zapobieżenia podziałowi sił, by nie utracić poparcia społecznego, nie skutkowały. Tak samo zresztą jak argumenty Przewodniczącego o konieczności przyspieszenia podziału, po to, by nie utracić poparcia społecznego. W tej sytuacji trudno było sobie wyobrazić jakiekolwiek zbliżenie stanowisk i obaj politycy rozstali się rozczarowani, a nawet zagniewani uporem drugiej strony.
Jan Kowalski nie orientował się w tym wszystkim. W czarnej walizce, dosyć obszernej dyplomatce z szyfrowym zamkiem, z którą się nie rozstawał, dźwigał maszynopis swojej dysertacji społeczno-politycznej „Lwy pustyni”. W książce wykładał nie tylko swoje poglądy ekonomiczne, ale całą mistyczno-magiczną wizję rzeczywistości. Dziś miał rozmawiać z wydawcą, nowo powstałą spółką R & R wsławioną półmilionowym nakładem wywiadu-rzeki z jednym z czołowych reżyserów niefortunnego Wielkiego Skoku polskiej gospodarki sprzed dwudziestu lat, który przy okazji tegoż skoku zwichnął sobie nie tylko nogę w kostce, ale i ideowy kręgosłup. Jutro miał się z autorem Wielkiego Skoku spotkać osobiście (jak także z jego nieodłącznym pierwszym asystentem z tamtych lat), w trakcie przyjęcia zorganizowanego specjalnie na cześć Jana Kowalskiego w warszawskim hotelu „Holiday Inn”. W ogóle w ciągu nadchodzących trzech dni miał się spotkać z setką różnych osób, w których personaliach i rodowodach gubił się i plątał, a którzy przygotowywali pracowicie grunt i organizowali właśnie jego sukces. Wielu z nich wywodziło się wprost z rozwiązanej dopiero co „przewodniej siły narodu”, a kilkunastu z jej „karzącego ramienia”, czyli milicji ludowej i służby bezpieczeństwa. Była tam też grupa wojskowych w mundurach i grupa wojskowych o których nikt nie wiedział nawet, że są wojskowymi. To nie przeszkadzało Kowalskiemu. Jak powiedział pułkownik Gordijewski podczas rozmowy w podmoskiewskiej daczy z generałem Ozierowem: „Obcokrajowiec nie musi wiedzieć, skąd kto się wywodzi i kim kiedyś był”. Ważne, kim jest teraz i że chce pomóc ratować kraj. A wszak nikt lepiej Polski nie uratuje jak Jan Kowalski, który posiada spójną ideę opartą na własnej podstawie filozoficznej i wizję przyszłości tak prostą, logiczną oraz odważną, że aż wprost niewiarygodną. Wielu ekonomistów będzie się musiało klepnąć w pustą, łysą kalarepę i zakrzyknąć: Że też ja na to nie wpadłem, to takie oczywiste!
JG 235 wcale nie był pewny, że jego koncepcje ekonomiczne przyniosą jakikolwiek efekt, zwłaszcza iż zarówno książkę „Lwy pustyni” jak i koncepcje odebrał dopiero co w Moskwie, ale miał pewność, że na początek musi przekonać do nich masy obiecując jak najwięcej się da. Tak się zawsze robiło. A potem? Potem najwyżej się zweryfikuje to i tamto. Nikt, nigdy i nigdzie nie realizował wszystkich swoich wyborczych obietnic. Zresztą gdyby doszło do sytuacji, że stanąłby przed takim problemem, będzie dysponował sztabem fachowców. Było ich tu pełno wokół niego, będzie ich więcej jutro w „Holiday Inn”, a pojutrze, kto wie, może nawet łaskawie zezwoli na udział w przedsięwzięciu obecnemu ministrowi finansów oferując mu doradztwo. Zresztą doradców na całym świecie nie brakuje. Każdy chciałby błysnąć. Na przykład taki Sachs — dużo gada, a do czego doprowadził ten biedny kraj po półtora roku wcielania w życie swoich mrzonek. I jeszcze biją mu brawo! Omamił ludzi, Fundusz Walutowy i całe to, pożal się Boże, EWG.
— Prosimy, prosimy. Samochody już czekają! — Jedni przez drugich wyciągali do niego ręce, a on uśmiechał się i kłaniał. Jak nieśmiały chłopiec, o ujmującej powierzchowności, lecz jednocześnie żelaznym nieruchomym spojrzeniu nie pozwalającym wątpić w jego siłę. Owo spojrzenie kobry było dla niego samego czymś zaskakująco nowym. Przedtem nie był taki. Byle słowo Iris — jego żony, potrafiło tak go zaboleć i poniżyć, że miał ochotę ją udusić. Odkąd zrozumiał, że jest naznaczony, odkąd się poczuł natchniony, przestał zwracać uwagę na takie drobiazgi jak czyjeś złośliwości czy poniżające gesty. Podniósł dłoń do góry i zaległa cisza.
— Chcę powiedzieć — rzekł z niemałą trudnością w dawno nie używanym ojczystym języku — że jestem bardzo szczęśliwy móc się przydać mojemu staremu krajowi.
To krótkie oświadczenie zostało przyjęte przy wtórze dyskretnych oklasków, po czym Jan Kowalski i jego świta zapakowali się do pięciu mercedesów czekających u progu dworca lotniczego i wyruszyli do Różanu, w którego okolicy dwa miesiące temu Kowalski kupił jeszcze jeden dom, chcąc wyglądać na naprawdę solidnego obywatela o ugruntowanych rodzimych korzeniach. Tam, pod Różanem mieściła się teraz centrala całej akcji wyborczej, jak głosiła reklamówka: „Jedynego naprawdę niezależnego kandydata na prezydenta Rzeczypospolitej”, przeniesiona z Tucholskich Borów. Zespół trzech byłych wysokich oficerów i czterej programiści tego przedsięwzięcia zwanego przez niektórych „Preludium” przebywał jednak gdzie indziej. Dalej na północ, w zapadłej wiosce Mikaszówka zagrzebanej nad małym jeziorem na Pojezierzu Suwalskim w jedynym skrawku odwiecznej, dziewiczej puszczy litewskiej (tak kiedyś opiewanej przez Mickiewicza), jaki pozostał przy Rzeczpospolitej po Drugiej Wojnie Światowej. Linia Curzona jednym pociągnięciem pióra trzymanego w obcych rękach wyznaczyła los Polaków po tamtej stronie granicy skazując ich na banicję z własnej ojczyzny raz na zawsze.
Cóż, jeśli nie jesteś wilkiem, to musisz przyjąć rolę owcy. Ról neutralnych w Naturze nie ma. Inaczej sądzą tylko idealiści, ale idealizm paradoksalnie zawsze doprowadzał do paskudniejszych rzezi i nietolerancji niż trzeźwy, nawet prostacki realizm. Czyż Hitler nie wymarzył sobie idealnie czystej rasy, a Stalin idealnego ustroju powszechnej równości? Czyż dzisiaj w imię najwyższych, religijnych ideałów nie toczono świętej wojny przeciw innowiercom i nie mordowano tylko dlatego, że ktoś się nie urodził szyitą, albo nie uznawał Koranu za Jedyne Źródło Światła? Czy dzisiaj krytyka papieża w Polsce nie skończyłaby się dla pisarza tym czym Szatańskie wersety dla Salmana Rushdiego? A może wystarczyłoby zaatakować prymasa albo spróbować odebrać zagrabioną przez stalinowców cerkiew przerobioną na katolicki kościół, by zostać ukamienowanym?! Idealizm. To wszystko brało się zawsze ze wzniosłego, fanatycznego idealizmu. Nie jesteś wilkiem, stajesz się owcą.
Jan Kowalski na pewno nie zamierzał być owcą w tej kampanii, choć politycy polscy i cała prasa z góry przeznaczyli mu taką rolę. Nie jesteś owcą — musisz być wilkiem.
*
Oczekiwanie przedłużało się w nieskończoność. Rusinek-Karat już dwie godziny kręcił się bezsensownie po dworcu łażąc z poziomu na poziom, zaglądając do kawiarni w pasażu, do księgarni, na postój taksówek, do bagażowni, to znów stojąc bezmyślnie w hallu kasowym, gdzie odbiorniki telewizyjne sączyły beznamiętnie serial Santa Barbara, zdający się przemawiać dramatyczną akcją do wyobraźni tego rzezimieszka. W końcu zdecydował się chyba na obiad, bo wspiął się na najwyższy poziom do restauracji dworcowej. Po drodze rzucił jakieś grosze do kapelusza rumuńskiemu żebrzącemu dziecku i zniknął w toalecie obok szatni. Walczyk cały czas trzymał się z daleka, co było nie lada sztuką zważywszy na rozmiar zamkniętej przestrzeni, po jakiej Karat miotał się jak mucha po szklanej klatce akwarium. Miotanie się także było niezłą metodą sprawdzania ogona i Walczyk cały czas drżał, że jego wywiadowcy, których przecież specjalnie nie dobierał, w końcu popełnią błąd i wpadną na Rusinka.
Walczyk stał teraz na galeryjce po przeciwnej stronie baru i restauracji lustrując z góry hall kas z kłębiącym się do okienek tłumem. Ciżba ludzka zdawała się momentami składać wyłącznie z Cyganów pochodzenia rumuńskiego i rozmaitego autoramentu rdzennych włóczęgów, którzy dawno zapomnieli, co to łóżko bądź dom, a chyba nigdy nie mieli okazji, odkąd przyszli na świat, poczuć, co to serce czy miłość. Obok bezdomnych żebraków siedzieli zgodnie rozdygotani narkomani z kartkami, że nie mają na chleb, a za to mają AIDS, i zdezelowani, trzęsieni delirką alkoholicy oraz upadłe, zwichnięte kobiety w wytłuszczonych strzępach ubrań, wybuchające podczas kłótni rynsztokowym slangiem warszawskiej Pragi. Na samym środku, niedaleko wylotu szerokich marmurowych stopni z ciągnącymi się po ich bokach dwoma wstęgami schodów ruchomych, jakiś wariat padł na ziemię krzyżem i leżąc na brzuchu w prawej ręce wyciągniętej w górę wznosił nad siebie krucyfiks intonując zagadkowe modły w obronie kraju i narodu. Towarzyszyło mu dwóch mniej nawiedzonych obdartusów dodających po każdej inwokacji chóralne „Amen”, a wokół zebrała się grupka zaszokowanych podróżnych przetykana gęsto nie mniejszą grupką kieszonkowców. Walczyk był niedawno na dworcu, gdy przyjechał z Krakowa, ale wtedy się spieszył i przemknął jak błyskawica do wyjścia na Jerozolimskie, żeby czym prędzej znaleźć się w hotelu. Teraz miał czas poobserwować. Wynik tej obserwacji napawał go smutkiem i przerażeniem. Szklano-marmurowe wnętrze i cała nowoczesność gmachu tak bardzo kłóciła się z rozplenionym po nim pasożytniczym robactwem ludzkim, że nie sposób było przejść do porządku nad dysonansem. Pierwsze rodem z bogatych seriali o Zachodzie, drugie żywcem wyjęte z Trzeciego Świata. To chyba była cała przerażająca prawda o Polsce dzisiejszej doby.
Karat rzeczywiście utknął w restauracji. Posilał się. Walczykowi burczało w brzuchu — też by coś zjadł. Postanowił kupić przy jednej z lad barowych bułkę z szynką i zieloną sałatą, paczkę orzeszków ziemnych i trzy mandarynki. Było to cholernie drogie.
O szesnastej piętnaście przy grzmiącej zapowiedzi kolejnego ekspresu Karat wyłonił się ponownie z restauracji i z wolna zszedł po schodach. Podczas obiadu nie rozmawiał z nikim poza kelnerem, nikt z nim się także nie kontaktował. Torbę cały czas trzymał przy sobie. Minął powoli nawiedzonych religijnym amokiem dziwaków i zszedł szerokimi schodami na poziom okalającego perony korytarza, z którego co kawałek odchodziły w dół eskalatory na poszczególne perony. Walczyk oderwał się od balustrady, minął biura Orbisu, informacji i rezerwacji. Szybkim krokiem schodził w dół. Wyłonił się właśnie zza potężnego kwadratowego filara, gdy nagle zauważył przy kiosku Stawrę. Tamten miał przy sobie dwie walizy. Jedną zwyczajną, czarną, drugą o nietypowym wąskim kształcie, z szyfrowymi zamkami. Wyglądała jak pojemnik na instrument muzyczny, powiedzmy puzon, tyle że całkiem płaska, wyokrąglona na krawędziach. Rzadko widuje się takie walizki. Stawro kupował w kiosku gazetę i papierosy. „Dokąd jadą?”, zastanawiał się Walczyk, podczas gdy tamten płacił pojedynczym banknotem i czekał na resztę. Jeden z wywiadowców musi pojechać z nimi.
Stawro zebrał drobne i schował je do kieszeni. Był czujny. Rozglądał się. Uspokojony ruszył ku szerokim stopniom. Szedł szybkim, zdecydowanym krokiem. Rzucił okiem na zegar oraz tablicę odjazdów. Wyświetlano na niej osiem aktualnych pozycji. Walczyk postępował w bezpiecznej odległości za nim. Przy wylocie schodów w korytarz obwodniczy stał wywiadowca popijając coca-colę z butelki, obok wózka z napojami i słodyczami. Zauważył Walczyka, ale nie zwrócił uwagi na Stawrę, nie znał go. Tamten tylko prześlizgnął się wzrokiem po nieciekawym człowieczku w dżinsowym ubraniu żłopiącym łapczywie colę i skierował się do eskalatora na trzeci peron. Figurowały tam dwa odjazdy w czarnym elektronicznym okienku nad wejściem: Leningrad i Lublin. Walczyk podszedł do wózka udając, że chce kupić ciastka. Zapłacił, wziął paczkę, otworzył i przystanął obok wywiadowcy zjadając ocukrzoną, kruchą gwiazdkę.
— Gdzie Rusinek? — zapytał cicho.
— Na trzecim peronie. Szeląg poszedł za nim.
— Słuchaj uważnie. Oni obaj są tutaj. Przed chwilą drugi zszedł na ten sam peron. Pojadą, albo przekażą komuś bagaż. Nie wiem. Jeżeli pojadą, ruszysz razem z nimi. Nikt nie śmie się dowiedzieć, że jesteś z policji. Ty musisz się dowiedzieć, do jakiej stacji jadą. Pogadaj z konduktorem. Tylko pamiętaj, jak się zorientują to koniec.
— Zrobi się.
— Zawiadomić kogoś, że nie wrócisz na noc?
— Nie trzeba.
— Jak tylko wsiądą w pociąg, poślemy kogoś za wami, on cię zluzuje.
W tym momencie z megafonu nad ich głowami padła zapowiedź:
— Międzynarodowy pociąg ekspresowy z Berlina przez Warszawę, Wilno do Leningradu wjeżdża na tor piąty przy peronie trzecim…
— Cholera — Walczyk tak mocno ścisnął torebkę, że z ciastek pozostała tylko miazga. „Karat! Karat!, zatłukło mu się w głowie, specjalista od diamentów, kamieni szlachetnych! Karat”. Zapowiedź jeszcze trwała. Słuchał uważnie każdego słowa: — „…Pociąg zatrzymuje się w Białymstoku, Grodnie, Wilnie i Daugawie. Przejazd tylko za ważnymi biletami z rezerwa…” — Dalej już nie słuchał. Przez moment głęboko skupiony myślał intensywnie. Miał parę minut, by przeanalizować, co się bardziej opłaca, i jaki wybrać wariant. Zdecydował się.
— Nie pojedziesz! — klepnął zdziwionego wywiadowcę w plecy. — Upiekło ci się, co? Na pewno mamy kogoś w urzędzie celnym. Przypatrzymy się im na granicy i poczekamy, aż wrócą. Wtedy będą nasi.
Walczyk powoli przybliżył się do barierki, skąd odprowadzający obserwowali ruch na peronie. Wywiadowca Szeląg stał pod tablicą z rozkładem wagonów. Wielka pomarańczowa lokomotywa elektryczna przetoczyła się majestatycznie wzbudzając głuche drżenie w konstrukcji całego budynku. Wagony zwalniały, aż pisk hamulców zrównał ich pęd z krokiem piechura, a potem ze zgrzytem stanęły w miejscu. Otworzyły się drzwi. Wyskoczył konduktor. Stawro i Rusinek udając nieznajomych skierowali się do wagonu sypialnego. Slipinger sprawdzał bilety i rezerwacje. W Warszawie wsiadało sporo osób. Walczyk dał Szelągowi znak, że akcja skończona. Stawro ze swoją dziwną walizką i z drugą, czarną, zwyczajną właśnie zniknął w korytarzu wagonu. Inspektor postanowił zaczekać, aż pociąg odjedzie. Teraz nie miał już wątpliwości, co się znajduje w podłużnym sakwojażu — forsa. Walczyk był przekonany, że na granicy celnik nie znajdzie tej walizki w przedziale. Pociąg był pełen kryjówek, które obsługa znała i mogła udostępnić, jeżeli się miało odpowiednie kontakty i dobrze zapłaciło. Odpowiednia suma wystarczyła też, by stępić czujność celników. Gdyby chcieli przetrząsnąć wszystkie podejrzane miejsca, odkręcić każdą płytę izolacyjną, pociąg musiałby stać na granicy trzy dni. Walczyk wykręciwszy jeden numer telefonu mógłby teraz bez trudu zapobiec wywozowi tych pieniędzy z kraju. Na granicy wywleczono by tych obu z przedziału i ludzi z obsługi także. Obsługa wskazałaby w zamian za gwarancję bezkarności miejsce ukrycia bagażu nie przejmując się zleceniodawcami. Oto miał jednego z morderców dziennikarki i najprawdopodobniej
zapowiedziany przemyt diamentów, o którym mówił człowiek z CIA. Tyle, że nie chodziło mu o płotki. Nie zadowoli się aresztując wykonawców, którzy mogą tylko milczeć, jeżeli w ogóle chcieliby przeżyć. Poczeka, aż Stawro i Rusinek zjawią się z kamieniami u Drygały. Wtedy dopiero zwinie wszystkich. Kiedy będą za kratkami wszyscy, któryś na pewno pęknie skuszony złagodzeniem wymiaru kary za współpracę z policją. „Jak to łatwo poszło?” zdziwił się. „Strasznie łatwo!” A reszta pionu krążyła po mieście jak oszalałe stado psów nie mogąc niczego wytropić. I to wszystko dzięki Rzeźnikowi.
Wtedy po raz pierwszy Walczyk pomyślał, że Rzeźnik wcale nie mówił prawdy, a raczej, że zataił lub przed nim zatajono jej istotną część. Najwyraźniej komuś zależało, żeby UOP odkrył Rusinka i wyjaśnił, na czym polega zabójstwo Zuzanny Grabież. Kiedy Walczyk wszedł do jej pokoju, Rzeźnik szukał notatnika i znalazł go. Nie zdążył wyrwać kartki, o którą mu szło, ale nie było to tak, jak Walczyk sobie dotychczas wyobrażał. Notatnik miał trafić do rąk Walczyka bez jednej kartki. Ludzie, którzy to zaplanowali, wiedzieli o jej posunięciach i istnieniu tego zaszyfrowanego dokumentu. Nie mogli być zwykłymi biznesmenami czy podrzędnymi kapusiami z dawnych lat. Wiedzieli, że prędzej czy później Walczyk albo programiści złamią ten szyfr. Może przypuszczali, że inspektor trafi na klucz, który nadszedł właśnie dziś rano? Jedno było pewne, nie ci zabili Grabież, którzy oddawali mu notatnik i wskazywali palcem mordercę. Wskazując mordercę, wskazywali również na diamenty.
Nie liczyli, że Walczyk uniemożliwi transakcję, która miała się odbyć poza terytorium Polski, choć mogło się i tak zdarzyć. Chcieli jedynie ujawnienia transakcji, chcieli szumu wokół niej, chcieli, by tajny fundusz KGB-GRU wypłynął na powierzchnię, by polski wywiad i wywiady zachodnie dowiedziały się o tym. Ale o czym właściwie? Czyż nie wiedzieli od dawna, że w Amsterdamie i Londynie handluje się sowieckimi kamieniami i złotem, co zasila kiesę rządu ZSRR? Rządu tak, ale czy wiedzieli, że KGB? Czy wiedzieli, że istnieje w samym KGB druga, dość silna, frakcja zdolna ujawnić przed światem taki fakt? „Tak!” Walczyk wyprostował się i odetchnął głęboko, Rzeźnik miał powiązania z tymi ludźmi w Polsce, którzy pracowali dla tego właśnie odłamu KGB. Czego oni chcieli? Żeby wyszło na jaw, że z Moskwy do Polski toczy się kasę, że pompuje się prywatne kieszenie bonzów postpezetpeerowskich i samej nowej post-Partii?! Że postpartia przez „swoje” dawne służby wojskowe i policyjne szmugluje forsę z kraju na jakieś dziwne konta?!!! Kim byli dokładnie, inspektor na razie nie wiedział. Karat zaś pracował w takim razie dla tych, którzy związali się z drugą stroną i używając w swych rozgrywkach polsko-radzieckiej mafii zmierzali do jakiegoś niewiadomego na razie, głęboko zakonspirowanego celu. Grabież musiała wiedzieć coś na temat tego celu. Grzebiąc w sprawach byłych esbeków natknęła się pewnie przypadkiem na jakiś gorący trop i musieli ją zlikwidować. Mieli w nosie jej notatnik, albo nie mieli pojęcia, że w ogóle istnieje. A jednak notatnik był ważny! Czy możliwe, by popełnili tak prosty, zasadniczy błąd, że mając dosyć czasu nie przetrząsnęli dokładnie mieszkania zamordowanej? A potem zamach na Walczyka? Co to było? Próba zastraszenia czy zabicia kogoś, kto może dokądś dojść. A może próba odwrócenia uwagi?
„Do diabła, powiedział cicho do siebie, kim oni są?” Łamigłówka wciąż się nie układała do końca. Jakieś elementy nie pasowały tu do siebie, choć miał świadomość, że zrobił duży krok do rozwiązania.
Zamykano z trzaskiem drzwi. Lizak poszedł w górę. Konduktor, jak na zwolnionym filmie, wskoczył na stopień wagonu i ekspres z Berlina do Leningradu wyruszył w dalszą drogę przez Wilno będące dla co najmniej dwóch pasażerów ważną stacją końcową ich podróży.
Roman Stawro spokojnie rozkładał swoje rzeczy w przedziale. Kupił dzisiejszą „Naszą Gazetę”, dziennik, nad którego nazwą długo się kiedyś zastanawiano. Powołany do życia doraźnie na czas poprzednich kontraktowych wyborów parlamentarnych przeistoczył się w potężny koncern dyskretnie wspierający linię rządową, lecz sprytnie manewrujący na granicy niezależności. Lubił tę gazetę za jej jasny język, ostry ton i klarowność poglądów, z którymi bardziej się identyfikował niż z bezpłciową mieszaniną postaw „Życia” czy „Ekspresu”.
— Na kogo zagłosujesz? — zapytał wesoło. — Co, Karat?
Był odprężony. Do odjazdu zostały dwie minuty. Wyjął termos i kanapki. Od rana nie miał nic w ustach. Najpierw krążył jak oszalały gubiąc ewentualne psy gończe, których wcale jednak nie było, potem musiał odebrać forsę od Drygały na Próżnej, w końcu lecieć piechotą na pociąg. Teraz zamierzał odpocząć. Następne manewry zaczną się już po zmroku, tuż przed granicą w Kuźnicy Białostockiej.
— W życiu głosował nie będę — rzekł skwaszony Karat. — Kandydatów jak nasrał, ale nie różnią się od siebie bardziej niż dwa kawałki gówna na dnie miski klozetowej.
Roman aż skrzywił się z niesmaku. Wyglądało na to, że zapowiada się urocza podróż.
— Dawniej też nie głosowałeś, kiedy była taka różnorodność i możliwość wyboru? — zapytał ironicznie.
— Ty lepiej uważaj mądralo! — Rusinek wycelował w niego palcem, jak ten przeklęty facet z jego koszmarnego snu i zmarszczył brwi groźnie dokładnie jak tamten. — Trzymaj język przy sobie. Nie jestem przygłupem, choć tak ci się wydaje!
— Spokojnie. Bez obrazy, — rzucił Stawro z gasnącym uśmiechem. — Mamy wspólną sprawę na dwa dni i trzy noce. Nie tak nerwowo.
Karat sapnął, machnął ręką i zwalił się na siedzenie. Rozluźnił krawat. Był wściekły, że musiał dziś założyć białą koszulę i tego śledzia. Od jakiegoś już czasu używał wyłącznie szeroko wyciętych podkoszulków, bo każdy kołnierzyk go dusił, a krawat… krawat był wręcz jak stryczek. Chyba zaczynała mu się astma, ale nie potrafił zrezygnować z papierosów. Roman wstał. Zamknął drzwi do przedziału, który mieli tylko dla siebie i otworzył okno. Pociąg ruszył. Roman lustrował uważnie otoczenie. Przy ruchomych schodach jakiś włóczęga w wojskowym szynelu pamiętającym pewnie powstanie warszawskie wygrzebywał niedopałki z kosza na śmieci. Młoda dziewczyna niedbale oparta o filar żuła gumę. Tłum kłębił się przy stoisku z oranżadą. Ruchome schody zwoziły na peron tabuny nowych podróżnych. Roman uważnie twarz po twarzy studiował osoby na peronie. Na galeryjce obok starej kobiety w śmiesznym kapeluszu zobaczył jasnowłosego, przystojnego mężczyznę w białej koszuli, którego wcześniej nie było, i tego gościa, co żłopał colę przy nim.
Pociąg wyruszył punktualnie. Wewnątrz było gorąco i duszno. Widać włączono już ogrzewanie, choć do nocy było daleko, a na zewnątrz temperatura wynosiła czternaście stopni Celsjusza. „Październik to jesień”, pomyślał widocznie maszynista. Roman popatrzył w górę na galeryjkę. Jasnowłosy stał tam nadal, obojętnym spojrzeniem odprowadzając znikający w tunelu pociąg.
*