Doktoraty copy-paste. Polska nauka uzależniła się od plagiatów
Oto Gazeta Wyborcza wreszcie wzięła na tapetę Tajemnicę Poliszynela, czyli prace doktorskie z Uniwersytetu Jagiellońskiego, Warszawskiego, Poznańskiego i innych polskich uczelni i odkrywa to co od dawna wiemy i o czym tutaj ponad 10 lat już piszemy.
Królująca pseudonauka, małpowanie tez artykułów zachodnich, papuzie powtarzanie po nauce anglo-saskiej i masowe fałszerstwa, stosunki feudalne, pisanie pod profesorów-zwierzchników, serwilizm, zero własnej inwencji, powtarzanie dawno już powiedzianych sloganów jako odkryć „epokowych”. 1/3 doktoratów, a co za tym idzie i doktorów (a może dzisiaj już profesorów) z polskich uczelni do wyrzucenia od zaraz! Przerażające jest to że dotyczy ta sprawa również wydziałów medycyny i uczelni medycznych. Potem profesorowie-nieuki zasiadają w Radzie Medycznej Morawieckiego i Dudy.
– To byłby ogromny despekt dla państwa. Gigantyczna afera. Wyobraża pan to sobie? Nagle jedna trzecia polskich prac dyplomowych obronionych w ostatnich latach świeci się w programie antyplagiatowym na czerwono – z prof. Markiem Wrońskim rozmawia Grzegorz Sroczyński.
Idę do biblioteki uniwersyteckiej, przeglądam doktoraty – najlepiej te starsze, żeby nie było ich w internecie – wybieram jakiś w miarę zgodny z moimi zainteresowaniami naukowymi, kseruję i publikuję jako własną habilitację. Tak?
Od 20 lat z tym walczę i nie zamierzam tu dawać instruktażu, pomagać oszustom. Nierzetelność naukowa opiera się na trzech głównych filarach: plagiat, fałszowanie danych naukowych i fabrykacja – czyli zmyślanie – danych naukowych. Z tych trzech nierzetelności plagiat najłatwiej wykryć i udowodnić. Porównuje się dwie prace i to z reguły wychodzi. Inne przekręty wykryć trudniej. Fałszowanie danych polega na przykład na zwiększaniu liczby badanych przypadków. Kiedy otrzymane wyniki za słabo pasują do tezy pracy, to czasem autor – chociaż prowadził samodzielne badania – wyniki ulepsza. Z kolei fabrykowanie danych to branie ich z sufitu, czyli nie prowadzi się żadnych badań, tylko je sobie wymyśla. Mamy w Polsce wiele prac napisanych na podstawie sfałszowanych, a czasami zmyślonych danych naukowych.
Zwykle takie nierzetelne prace wypływają przez przypadek. Profesor chirurgii z Nowego Jorku dostał od czasopisma naukowego w Londynie maszynopis artykułu do recenzji, który czasopismo dostało do druku od chirurgów z Turcji. Ci splagiatowali tekst opublikowany po angielsku dwadzieścia lat wcześniej w czasopiśmie naukowym w Południowej Afryce.
Sprytnie.
Tak. W dodatku spośród tamtejszych czasopism wybrali małe i lokalne, a nie jakieś większe i bardziej prestiżowe. Pech chciał, że autor tej pracy opublikowanej w Południowej Afryce został w międzyczasie profesorem w prestiżowym szpitalu klinicznym w Nowym Jorku i dostał do recenzji własny tekst sprzed wielu lat, który opublikował jako początkujący lekarz.
Polscy naukowcy częściej plagiatują i fałszują dane niż inni?
Uważam, że dużo częściej niż akademicy w krajach europejskich takich jak Anglia, Niemcy, Francja, Hiszpania czy Portugalia. I odrobinę rzadziej, niż to robią w Rumunii, Bułgarii czy Rosji.
Istnieje jakaś polska specyfika plagiatowania?
Typowe u nas jest to, że jak się komuś plagiat udowodni, to częściej niż w innych krajach takie osoby idą w zaparte i zaprzeczają oczywistym faktom. Mamy mniejszy zapał do skruchy.
Dlaczego?
Bo panuje większe przyzwolenie środowiska naukowego, czyli delikwent wie, że koledzy przymkną oko. Poziom rzetelności społecznej jest o wiele niższy. W krajach Zachodu jest mocny nacisk społeczny, żeby kogoś takiego z grona naukowców i nauczycieli akademickich wyrzucić.
Na zawsze?
Tak. Rzadko się zdarza, że ktoś po plagiacie wraca do pracy naukowej. To z reguły kończy karierę.
A u nas?
Nie kończy. Za rok czy za dwa lata ktoś taki wypływa na innej uczelni, w oddalonym mieście. Często na jakieś prywatnej, ale także i na państwowej. Może nie zostaje od razu kierownikiem zakładu czy katedry, ale dalej jest zatrudniony i koledzy nie pozwalają utonąć. Po jakimś czasie próbuje awansować i często to się udaje.
Dlaczego tak jest?
Bo mamy w Polsce niski poziom rzetelności społecznej. Nie tylko w nauce. Kreatywność naszych naukowców w plagiatowaniu prac jest godna podziwu. Przed prawie 25 laty jednemu z ówczesnych profesorów ze Śląskiej Akademii Medycznej udowodniłem 49 plagiatów.
Ile?!
Napisał jeszcze kilkadziesiąt innych prac po angielsku, ale nie miałem już czasu ich sprawdzać. Jego modus operandi był taki, że brał dobre artykuły z zachodnich czasopism medycznych, tłumaczył na polski i proponował kolegom-klinicystom, profesorom ginekologii czy chirurgii, żeby włączyli się w jego badania. Ich podstawą były zmiany biochemiczne enzymów i pierwiastków w surowicy krwi w różnych chirurgicznych czy ginekologicznych stanach patologicznych, które były operowane. Stąd koledzy-klinicyści w ramach wspólnych badań wysyłali mu krew pacjentów z takimi czy innymi schorzeniami. Za pół roku nasz bohater przychodził z gotowym maszynopisem i wynikami, profesorowie-klinicyści byli dopisywani jako współautorzy i artykuły szły do druku w najlepszych ówczesnych polskich czasopismach medycznych.
Ale do czego mu były potrzebne próbki krwi pacjentów? Przecież prace plagiatował.
Do pozorowania badań. Powiedzmy, że chce pan opublikować artykuł o wpływie jakiegoś enzymu na powstawanie kamicy woreczka żółciowego. Znajduje pan taką pracę po angielsku w zachodnim periodyku naukowym, tłumaczy na polski, ale jest tam pełno badań i liczb. Musi pan te badania też „spolszczyć”, czyli mieć jakiś dowód, że to pan je przeprowadził na grupie konkretnych pacjentów. Więc on szedł do kliniki do znanego profesora i mówił: „Podobno macie dobre wyniki leczenia kamicy woreczka żółciowego”. „No, owszem”. „A ilu macie pacjentów?”. „Około stu rocznie, a co?”. „A bo ja wpadłem na pomysł, że jeżeli zmierzymy enzym taki i taki, to jego poziom pokaże nam, czy ten pacjent po operacji będzie miał nawrót choroby, czy też nie. Czy moglibyśmy razem to sprawdzić i opublikować pracę?”. „A co panu potrzebne?”. „Tylko surowica tych pacjentów i ich dane kliniczne”. No to profesor wołał adiunkta i kazał mu wysyłać próbki krwi do instytutu biochemii, w którym pracował nasz bohater. Probówki były wysyłane, a po pół roku on przychodził: „Proszę, niech pan profesor zobaczy, jak świetnie nam to wszystko wyszło”.
I tych próbek nie badał?
A po co? Przecież wyniki miał w tej splagiatowanej pracy. Jak sprawdzałem dane, to w stosunku do oryginału zmieniona była najwyżej druga cyfra po przecinku.
Czy takie ordynarne plagiatowanie nie jest strasznie ryzykowne? Przecież polskie środowisko naukowe te zachodnie periodyki czyta, więc jeśli tam się ukazuje artykuł o wpływie jakiegoś enzymu na woreczek żółciowy, a ktoś to publikuje w Polsce jako własne, no to któryś z tych profesorów od woreczka powinien się połapać.
Ale nikt się nie zorientował. To było w połowie lat osiemdziesiątych – nie było internetu, za to był olbrzymi deficyt zachodnich czasopism. Ten człowiek całymi tygodniami przesiadywał w bibliotece w poszukiwaniu nowych prac, mnóstwo czytał i raczej nie spotykał tam tych profesorów-klinicystów.
Po co to właściwie robił? Dla pieniędzy?
Nie. Wiele lat później powiedział mi, że zyskiwał w ten sposób sympatię i koleżeństwo profesorów chirurgii i ginekologii, którzy nadawali ton i prestiż ówczesnej rady wydziału.
Koleżeństwo profesorów?
W polskim środowisku naukowym panowała i nadal panuje ogromna hierarchia. Stosunki bywają feudalne. Ten człowiek nie był klinicystą, tylko biochemikiem i na radzie wydziału miał niski prestiż, większość klinicystów patrzyło na niego raczej z góry. Więc te pierwsze splagiatowane prace były po to, żeby chirurdzy czy ginekolodzy uznali go za kogoś równego sobie. Klinicyści zabiegowi rzadziej publikują, bo pochłania ich praca kliniczna i zabiegi operacyjne. Dla pacjenta jest ważny rezultat operacji i biegłość chirurga, a nie liczba prac, którą opublikował. Natomiast za liczbę prac rozliczał dziekan i więcej prac zwiększało szanse awansowe. Jak te prace „ze współpracy” zaczęły wychodzić drukiem, to profesorowie byli zadowoleni, bo zarówno klinika zwiększała dorobek, jak i lista ich publikacji szybko się powiększała. Przeszli z nim na „ty” i zaczął się cieszyć dużym prestiżem naukowym w wydziałowym gronie profesorskim.
I on to panu opowiadał? Przyznał się?
Spotkałem go po 10 latach, gdy mentalnie był już innym człowiekiem – zdał sobie sprawę z własnej winy i błędów. Miałem wtedy w Katowicach wykład na temat nierzetelności naukowej, on był słuchaczem i potem usiedliśmy przy kawie. Parę lat temu znów natknąłem się na jego nazwisko, bo zaczął pracować w prywatnej szkole wyższej, gdzie wykładał biochemię skóry i kosmetologię. Napisałem do pani rektor, że nie wypada, żeby on wrócił do szkolnictwa wyższego.
To nie jest trochę okrutne?
Nie jest. Jak panu pijany kierowca na czerwonym świetle rozjedzie babcię z wnuczką i nawet prawa jazdy mu nie odbiorą, a potem się pan dowiaduje, że zaczyna wozić dzieci autobusem szkolnym, to pan nie zareaguje? Naturalna zdrowa postawa. W USA takiego pytania, jak pan mi teraz zadał, nikt by nie postawił i nikt by się nie dziwił. Zaręczam panu, że fałszowanie badań w nauce może mieć podobne skutki jak jeżdżenie po alkoholu, taką nierzetelną pracą z medycyny można zabić ludzi.
No dobrze. Ale jak to możliwe, że polscy naukowcy nie boją się plagiatować?
Już mówiłem: przyzwolenie środowiska oraz znaczny nacisk na szybką karierę akademicką
Ale przecież teraz wszystko jest w internecie. Wystarczy przepuścić pracę przez program antyplagiatowy.
Jeden z ostatnich przypadków: doktor anglistyki z Zielonej Góry, wzięła cztery doktoraty w języku angielskim obronione w USA i w Anglii, jak również trzy prace magisterskie z Holandii, USA i wkleiła ich znaczące fragmenty do swojej monografii habilitacyjnej, którą przedstawiła na Uniwersytecie Wrocławskim. Recenzentka w pewnej chwili zwróciła uwagę, że jakość angielszczyzny w tej pracy raz jest świetna, a raz słabsza. Dziwne, prawda? Wrzuciła do Google’a kilka zdań tego lepszego tekstu i wyskoczyła jej tamta holenderska praca. Dalsze poszukiwania potwierdziły, że ponad 70 procent tekstu przejęte jest z wielu zagranicznych prac.
No i właśnie.
Ale co tego? Habilitacja co prawda upadła, dziekan z Wrocławia w czerwcu zeszłego roku powiadomił rektora Uniwersytetu Zielonogórskiego i do dziś nic się nie stało, pani adiunkt nadal pracuje, postępowanie wyjaśniające nadal nie jest zakończone, mimo że wszystkie dowody rzecznikowi podano na talerzu.
Jeśli ktoś chce być sprytniejszy, to jak to robi? Jedzie do Berlina, idzie do biblioteki jednego z uniwersytetów – zależnie od swojej dyscypliny naukowej – wybiera coś sprzed 10-20 lat, żeby nie było tego z necie, tłumaczy na polski i publikuje, tak?
Powtarzam: nie będę dawał instruktażu. W Niemczech obowiązuje zasada, że wszystkie doktoraty muszą być upublicznione. Prace są sukcesywnie wrzucane do internetu, więc w ostatnich latach w miarę ich upubliczniania różne plagiaty zostały odkryte.
U nas doktoraty nie muszą być upubliczniane?
Po obronie już nie. Bardzo niewiele dysertacji trafia do przestrzeni publicznej. Minister Kudrycka chciała, żeby wszystkie prace magisterskie z ostatnich 10 lat obowiązkowo przebadać systemem antyplagiatowym i uczelnie dostały kilkanaście miesięcy na to, aby zeskanować stare prace i wrzucić je do takiego wspólnego kotła, gdzie by można je potraktować programami antyplagiatowymi. Ale po jej odejściu to zatrzymano. Jedna z pierwszych decyzji, którą podjął minister Gowin, polegała na rozbrojeniu tych przepisów.
Myślę ze tyle wystarczy, ale więcej u źródła ( o ile nei znalazło sie juz w wersji płatnej Gazeta.pl): https://next.gazeta.pl/next/7,151003,27017738,doktoraty-copy-paste-polska-nauka-uzaleznila-sie-od-plagiatow.html