Pamiętniki Stanisława Pagaczewskiego – Początek Wojny 1 września 1939
Piątek, 1. IX. 1939 (ulica Floriańska przy Rynku Głównym, bliżej Bramy Floriańskiej i ul. Św. Marka. Kamienica i mieszkanie Pagaczewskich – CB)
W nocy o 1.30 nastawiłem po ciemku aparat i złapałem Wrocław po polsku. Była mowa o silnych walkach powstańców śląskich koło Gliwic. Była strzelanina. „Z powodu ciemności nie można ustalić liczby zabitych i rannych po obu stronach”. Ten komunikat w ciemności wywołuje specyficzny nastrój.
Zasypiam.
x
Ciekawe co to tak brzęczy? Śpię jeszcze ale na pograniczu jawy. Słychać warkot samolotów. Piękna pogoda. Wychodzę do okna i widzę ponad kamienicą jakieś bombowce jak wynurzają się z obłoków. Głuche dudnienie dolatuje z daleka.
– Może to Niemcy? – myślę sobie pół serio a pół żartem. Idę na front i dalej obserwuję te samoloty.
Wtem zrywa się potężny ryk alarmowej syreny!
Już wiem. Wojna! W twej samej sekundzie rozpoczyna się kanonada. Bum, bum…Gnam do swojego pokoju. po drodze zamykam gazomierz w pokoiku Hani i wołam do niej: „Alarm”.
Syrena w dalszym ciągu wyje. Armaty biją. Dalekie detonacje bomb. Ubieram się piorunem zmawiając krótką, gorącą modlitwę. Przecież mogę już z ulicy nie wrócić. Marka (znak obrony przeciwlotniczej CB) na ramię – kapelusz – i wylatuję na ulicę. Jestem jedyny z komendantów. W bramie stoi kilka osób. Gońciarzowa mówi:
– Ależ to ćwiczenia…
Odpowiadam, że to wcale nie ćwiczenia, że to na pewno wojna. W tak napiętej sytuacji nie robiliby ćwiczeń.
Jestem na ulicy. Zabieram się do zatrzymywania przechodniów i do pakowania ich do bram. W wielu wypadkach trzeba używać mocno dosadnego słownika ażeby wymusić sobie posłuch. Klnę jak sierżant. Wielu ludzi legitymuję. Jakąś grubą i pyskatą przekupkę siłą wsadzam do bramy. Wesołość. W oknach zaspane i ciekawe twarze. Brachlonki patrzą się przez szyby.
Nad nami warczą bombowce.
Idą ku wschodowi.
– chyba to naprawdę ćwiczenia – myślę sobie. Latają tak spokojnie… O, teraz lądują.
Szereg maszyn rzuca się ostrą piką w dół. Idą niemal prostopadle. Huk bomb. To w lotnisko. No, to jednak wojna. Nagle z Plant, spoza murów wylatują trzy czerwone błyski. Ludzie cofają się do sieni. Nadlatują trzy samoloty myśliwskie – tuż nad dachami. Nie widzę znaków. Jednocześnie nad Akademią Sztuk Pięknych przelatuje wielki bombowiec. Widzę wszystkie szczegóły. Artyleria grzmoci dalej.
– To może angielski – myślę sobie (chodziły pogłoski, że w Krakowie jest kilka samolotów angielskich). W następnej sekundzie pomyślałem, że to niemiecki – a polskie myśliwce ścigają go. Ledwo zniknął mi z oczu, huknęło coś potężnie.
– Ale blisko…
Woła mnie komendantka bloku – żydówka, p. Glusnerowa. Powierza mi swoje zastępstwo bo ona „idzie się kąpać do łazienki”. Mam wrażenie, że ta łazienka była… w piwnicy. Przy sposobności mocno okląłem jakieś duże rozindyczone na siebie kobiety. W gardle mi już zasycha od tego gadania. Gonię na przestrzeni od Marka do Bramy Floriańskiej. Ktoś pokazuje mi kulki (pociski – CB) zebrane w rynsztoku. Tak, to wojna.
Przyjeżdża fryzjer z Rakowic i zadowolony opowiada jakie to ładne ćwiczenia. „Na lotnisku tak aż zrobili jakby się paliło”
Gdy zobaczył kulki – otwarły mu się oczy…
Ulicą Basztową jadą pędem karetki czerwonego krzyża w kierunku P.K.U. Podobno tam huknęła bomba. Są ranni. Jakiś dom rozwalony.
Teraz dopiero wszyscy uwierzyli we wojnę.
Jakiś robotnik nie chciał wejść do bramy. Zawołałem na pomoc policjanta , który go wepchnął pięściami.
– Tam ludzie giną – a pan tu robi głupie grandy – zawołał.
Teraz już nie było żadnej wątpliwości. Nagłe przerażenie na wielu twarzach.
– Niemcy nad Krakowem – pomyślałem i trudno mi było uzmysłowić to sobie – A więc przeżyłem pierwsze bombardowanie Krakowa.
W pewnym momencie mimo trwania alarmu ludzie wyszli z bram. Wielu ludzi idzie z kartami powołania do P.K. U. Tych puszczam po wylegitymowaniu. Puszczam też lekarzy i pielęgniarki. Wołanie „Z powrotem do bram” nic nie pomaga.
Razem z jakimś policjantem nadaremnie staramy się zahamować ruch. Dopiero gdy gwizdnąłem przeraźliwie na swoim gwizdku – tłum dał się spokojnie załadować do domów.
Wróciłem do domu. Powiadam do Hani:
– No, mamy wojnę. To były samoloty niemieckie…
Otwieram radio i słucham komunikatu o wojnie. Nadają również sygnały alarmowe: Uwaga, uwaga tu Karat. Nadchodzi! Czekaj, Morduj – wykonać instrukcję ewakuacyjną 15 – 1. itd, w ten deseń. Zapalam gaz , chcę ugotować herbatę. Alarm. Znów idę na ulicę.
Wkrótce potem poszedłem ku Radziwiłłowskiej. Aby spotkać się z Adamem (Adamem Bochnakiem CB). Na ulicy Pańskiej otwiera się okno mieszkania parterowego i jakiś typ w pidżamie pyta się mnie zaspanym głosem:
– Panie, czy to ćwiczenia czy naprawdę nalot?
– Naprawdę. To wojna.
– Rany boskie! – i okno nagle zamyka się.
Adama w domu nie zastałem. Poszedłem ku dworcowi zobaczyć co się tu stało. Nie ma żadnych śladów zniszczenia. Wracam do domu i przechodzę na Basztową. Nagle słychać artylerię polową. Na niebie kłębki szrapneli. Wchodzę w bramę 24 po uprzednim załadowaniu do niej ludzi. Po chwili puszczam ich dalej i sam idę do domu. Koło Województwa (urzędu wojewódzkiego – CB) zastaje mnie alarm.
Alarm!
Nieliczni ludzie biegną po pustej ulicy. Biegnę i ja na Floriańską. Ale po 30 minutach alarm został odwołany.
Koło godziny 10-tej zadzwoniłem do Ewy i uspokajałem całą rodzinę, że „nie taki diabeł straszny jak go malują”. Zaraz potem poszedłem do nich na aleję Słowackiego.
Na mieście ruch normalny. Widzi się dużo ludzi z opaskami O.P.L. i markami. Ja również mam opaskę i markę. W domu u Ewy zdenerwowanie. Słuchamy radia. Powtarzają wciąż ten sam komunikat w rozmaitych językach. Potem orędzie Mościckiego. Mnóstwo miejscowości zostało zbombardowanych. Co chwilę komunikaty są przerywane dla nadania sygnałów alarmu. Brzęczek, potem: „Uwaga, uwaga! 146, 87, 92, 50 – czekolada”
???
Szyfr.
Znów komunikat. Znów przerwa.
– Uwaga, uwaga! – 148, 25, 50 – nadchodzi. 157, 92 przeszedł. Halo, halo – 148, 148 – wypatrywać.
itd
Idę do domu. Na ulicy Długiej alarm. Wchodzę do bramy Rutkowskiego i przelotnie sobie myślę:
” A może to będzie mój grób?” Jestem na wszystko zdecydowany. Spotykam radcę R. Promienieje radością i tryska w tłum nowinami.
– Dobrze jest panie Bodziu, dobrze jest dobrodzieju. Nasi zbombardowali Berlin. Nasi ułani wdarli sie do Prus Wschodnich! Bijemy!
Nastrój staje się wesoły i radosny.
W sieni na Floriańskiej spotykam Adama z „Tempem Dnia”. Szybko przeglądam gazetę. Na ulicach jaskrawo od słońca. Wspaniałą pogoda.
– Przynajmniej teraz wiemy co jest. Sytuacja jest jasna – mówi Adam.
Te pierwsze godziny wojny zdenerwowały mnie do pewnego stopnia. Nie chce mi się jeść – po prostu nic nie mogę wziąć do ust. Chodzę po mieszkaniu, bo nie mogę ani chwili usiedzieć! Fakt wybuchu wojny przywalił mnie swym ciężarem. Więc już. Po raz pierwszy w życiu zażyłem walerianę (krople na serce – CB). Pomogło. Wróciła energia, dobre samopoczucie. Wcinam na obiad jajecznicę. Lecą samoloty. A niech tam! Muszę coś zjeść. Na ulicy zastępuje mnie Kloczkowski. Walą bomby. Z jakiegoś niedalekiego dachu bije karabin maszynowy. Słońce wpada do pokoju. Radio otwarte bez przerwy, nie zamykam go. Co chwilę jakieś szyfrowane komunikaty. W przerwach piosenki i melodie wojskowe.
Po południu wpadł do mnie Tadziu U. Jest zadowolony, w dobrym nastroju. Idziemy na miasto. Na ulicy Wiślnej mijamy furmanki z karabinami maszynowymi. Karabiny i żołnierze ustrojeni kwiatami. Pokazuję któremuś na niebo i wykonuję znaczący gest. Śmieje się szeroko i odpowiada również mimiką. Furki jadą od Wawelu ku Rynkowi. Nagle alarm. Syreny wyją trzy minuty bez przerwy. Jesteśmy obok „Świtu” – natychmiast zaczynam służbę na ulicy – wpędzam ludzi do bramy kina. Tramwaj staje i pasażerowie biegną do sieni. Między nimi Kasia Kocz. Przywitałem się z nią. Jakiś samolot leci wysoko ku Rakowicom. Walą karabiny maszynowe z ulicy. Jakieś detonacje. Idziemy z Tadzikiem na schody do „Odrodzenia” i siedząc na stopniach najspokojniej rozmawiamy o literaturze. Nie czekając na odwołanie alarmu wychodzimy i i idziemy dalej. Byłem z nim u jego ciotki w okolicy ulicy Syrokomli. Uspokajamy ją, że to wszystko nie jest takie groźne. W sieni ciemno, bo okna pozasłaniane.
…
Na ulicach normalny ruch. Zaraz po przelocie bombowców, ludzie wychodzą z bram i łażą po mieście. Co chwilę ktoś pochyla twarz ku niebu i nasłuchuje. Przed ośrodkiem WF na Zwierzynieckiej formuje się oddział strzelców. Same młodziki. Poszliśmy razem z T. do redakcji. Tadzik dał swój wiersz – bardzo aktualny. Pogadaliśmy trochę. Turowski poszedł do wojska.
Polazłem do Ewy. Chcą koniecznie żebym został na noc. Owszem. Nie mam jakoś ochoty spać dziś na Floriańskiej. Telefonuję do kom. Zeicha wydając pewne dyspozycje. Pomagam Ewie w zamienieniu łazienki na „pomieszczenie uszczelnione”. Zaklejam wentylator. Przybijamy woreczki w drzwiach, etc. Radio stale otwarte. O godzinie 20 był alarm i od tej pory nie został odwołany. Miasto zaciemnione znakomicie.
Doszliśmy do wniosku, że kolory ciemne oznaczają nalot a jasne odwołanie alarmu (np. czekolada – słońce). Wieczorem słuchamy dziennika radiowego. „Naczelny wódz pozdrawia waleczną załogę Westerplatte”. Brzęczek. – Halo , halo uwaga! Tu Koral. 148, 148, 86, 52 czekolada. Potem pogawędka wojskowa kapitana Palesińskiego. I znów wiadomości,. Wieczór nadano I Komunikat Kwatery Głównej. Było bombardowanie 16 miast polskich/ Stracono 16 samolotów niemieckich. Walki na Śląsku.
Kolacja. Spanie. Śpię w gabinecie ojca Ewy na kanapie. Noc ciemna i ciepła. W ciemnościach wyczuwa się życie. Ludzie siedzą przed domami na krzesełkach i ławeczkach.
Jarzą się ogniki papierosów. Wielu nie chce spać w domu – wolą siedzieć w bramie. Ja się jednak z chęcią prześpię. Ciekawym czy będzie nalot w nocy?
https://www.youtube.com/watch?v=6StZIxBm1B4