Wydawnictwo Slovianskie Slovo oraz Kwartalnik „Słowianić” ogłaszają konkurs plastyczny na ilustracje do opowiadania „Dziki”, które zostanie wydane w formie książkowej przez Wydawnictwo „Slovianskie Slovo” . Na konkurs należy przesłać dwie ilustracje do wybranego przez siebie fragmentu tekstu. Technika dowolna. Zwycięzca dostanie możliwość stworzenia ilustracji i okładki książki, która będzie wydana w przyszłym roku. Poza tym trzy najlepsze projekty opublikujemy w dziale „Klasyczne Ilustracje Słowiańskie” na niniejszym blogu.
Ilustracje prosimy przesyłać w formacie „jpg”, na adres mailowy: slovianskieslovo@slovianskieslovo.pl
do dnia 28 lutego 2014 roku włącznie. Ogłoszenie wyników Konkursu w Równonoc Wiosenną, Nowy Rok Słowiański, 21 marca 2014 roku (7523 roku kalendarza Słowian).
Kupując (TERAZ – TUTAJ!) Budujesz Wolne Media Wolnych Ludzi!
* * * * * * * * *
DZIKI
* * * * * * * * *
© by Joanna Kuruc
© by Slovianskie Slovo
*
CZĘŚĆ PIERWSZA
*
Niedługo dane mu było cieszyć się dzieciństwem i bliskością mamy. Zostało mu z tego okresu zaledwie mgliste wspomnienie. Bardzo więc o nie dbał, często wracając myślami do tych bezpowrotnie minionych chwil, odświeżając je sobie, wtapiając się w nie, rozwieszając wokół siebie ich delikatną tkaninę. Chciał je zachować w pamięci na zawsze; zatrzymać na dnie serca, gdzie cała krążąca w żyłach krew nabiera rytmu.
Pamiętał, jak dobrze mu było, kiedy tak leżał ściśnięty pomiędzy rodzeństwem, szukając małym ryjkiem piersi mamy. Było ich razem dwanaścioro – dwanaście małych, bezbronnych, różowych kuleczek. Mama leżała na boku, cierpliwie znosząc przepychanki dzieci. Tak naprawdę miejsca było pod dostatkiem dla każdego, ale ta nieustanna rywalizacja stanowiła ich ulubioną zabawę. Było im przy niej cieplutko i błogo. Mogliby tulić się do siebie w nieskończoność. Cały świat wydawał się wtedy przyjazny, przesycony słodyczą wzajemnego doznawania się, czułością i niezgłębioną tajemnicą łagodnej miłości.
Ale nie trwało to długo. Ledwie po trzech tygodniach od dnia narodzin zdążyli z maleńkich kuleczek przeobrazić się w nieco większe kuleczki, już pojawili się ludzie w fartuchach. Siłą odrywali przerażone prosięta od matek, chwytali je swoimi wielkimi, szorstkimi łapskami tak mocno, że ich paluchy niemal wgniatały się w delikatne, różowe brzuszki, co było bardzo bolesne. Lochy kwiczały, żeby nie odbierać im dzieci, ale ludzi nie obchodził ich lament. Mechanicznymi ruchami chwytali maluchy i przerzucali je przez blaszane ogrodzenie, za którym znajdowało się wejście do ciemnego tunelu.
Trzęsąc się ze strachu, z całych sił wtulał się w matczyną pierś, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy. Nawet jednym oczkiem nie chciał patrzeć na to, co działo się wokół. Słyszał tylko płacz innych prosiąt, jakieś trzaski i nawoływania ludzi.
Nagle silne ręce złapały również jego. Zamachał raciczkami, chcąc chwycić się mamy, ale było już za późno. Przebierał więc nimi w powietrzu, starając się wyrwać z niewrażliwego uścisku, zeskoczyć na ziemię, uciec; jednak nie miało to większego sensu, bo trzymające go ręce były jak kleszcze z żelaza! Wtem przeszył go przeraźliwy ból. Obcięto mu ogonek! Wielkimi cęgami! Nikogo nie obchodziło, że był zaledwie dzieckiem, że był żywą, czującą istotą! To boli! Boli! Boli! Zaczął kwiczeć i wierzgać tak bardzo, że brutalny człowiek, usilnie starając się utrzymać go w rękach, zapomniał o wytłuczeniu mu zębów, co uczyniono wszystkim pozostałym.
Przerzucono go przez blaszaną przegrodę w tłum dziesiątek nie mniej jak on przerażonych prosiąt. Popędzane w kierunku tunelu, biegły na oślep na trzęsących się nóżkach. Jeden maluch był wręcz nieprzytomny ze strachu – w ogóle się nie ruszał, choć komuś, kto patrzyłby na to wszystko z boku, mogłoby się wydawać, że było inaczej. Ale to tylko gęsty, prący do przodu tłum rówieśników popychał go w stronę ciemnej bramy.
Mama nigdy im nie opowiadała, co znajduje się po drugiej stronie. Na pewno wiedziała, ale nie chciała im o tym mówić. Tuliła ich do siebie, kochała – póki mogła. Po co straszyć dzieci czekającym je złym losem? Od niego i tak nie było ucieczki, postanowiła więc, że chociaż w tych pierwszych dniach życia powinny być beztroskie i szczęśliwe. Niczego więcej nie mogła im dać.
Biegł w tłumie innych maluchów, płacząc i wołając pomocy. Ze strachu wirowało mu w głowie. „Co teraz ze mną będzie?” – myślał.
Po przebiegnięciu tunelu trafili do olbrzymiej hali, oświetlonej długimi, rażącymi świetlówkami. Dalej pędzono ich korytarzami, wytyczonymi za pomocą stalowych barierek. Potem liczono ich i dzielono na grupy. Do klatek zamykano po pięćdziesiąt prosiąt. Zewsząd rozlegał się kwik, dźwięk trzaskających zasuw i krzyki ludzi. Aż wreszcie wszystko ucichło.
Nieśmiało rozejrzał się wokół. Stał na twardym podłożu z gęsto ułożonych, zimnych prętów, otoczony otępiałymi z bólu i strachu rówieśnikami. Wśród nich rozpoznał rodzonego braciszka. Przydreptał do niego, zapytał, jak się czuje. Braciszek chciał mu odpowiedzieć, ale nie mógł – z ryjka kapała mu krew. Rozpłakali się obaj i przytulili do siebie.
Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że bardzo, bardzo nienawidzi ludzi.
Od starszych prosięta dowiedziały się, że spędzą w tym miejscu pięć miesięcy. Po upływie tego czasu utuczone świnie ładowane są na przyczepę ciężarówki i wywożone do rzeźni, gdzie morduje się je, nie przebierając w środkach. A wszystko po to, żeby ludzie mogli zjeść ich mięso.
To nie mieściło mu się w głowie. Nie chciał tego słuchać. Nie dopuszczał do siebie myśli, że życie może być aż tak niesprawiedliwe i pełne tortur. I że nic nie można zaradzić na ten smutny los. Położył się zrozpaczony i wycieńczony. Zasnął, przytulony do brata.
*
Mijały dni i tygodnie a prosięta rosły, więc w klatkach robiło się coraz ciaśniej. Rosły bardzo szybko. Zbyt szybko, żeby można było powiedzieć, że dzieje się to w naturalny sposób. Podejrzana była przede wszystkim pasza, którą jadły. Jej jadowity, gorzko-mdły smak zdradzał obecność różnych chemicznych substancji, przez które ich ciała dosłownie puchły. Nie wszyscy radzili sobie ze sztucznie przyspieszonym tempem wzrostu. Wielu zaczęło poważnie chorować, niektórym nie wytrzymywały nogi. Do tych ostatnich należał jego brat, który od jakiegoś czasu kulał. Nastroje w klatce też były coraz gorsze. Dorastające prosiaki zaczęły być agresywne, głównie z powodu okropnej ciasnoty, uniemożliwiającej swobodne poruszanie się. Czasem rzucały się na siebie. Teraz wiadomo było, dlaczego ludzie przezornie wybili im zęby – właśnie po to, żeby się nawzajem nie pozagryzały, gdy zaczną szaleć z ciasnoty.
Starał się pomagać cierpiącemu bratu, uspakajał kolegów. Zabawiał wszystkich opowiadaniem swoich snów.
A w tych snach życie wyglądało zupełnie inaczej. Była tam radość, miłość i wolność. Ze zrozumieniem tego ostatniego pojęcia prosiaki miały spory problem, tłumaczył więc im cierpliwie, że wolność to takie życie poza klatką i chlewnią, o którym samemu można decydować. Można się na przykład swobodnie poruszać, a nawet biec w którą się chce stronę – do przodu, do tyłu albo i w bok! I to biec bez przerwy (jeśli się nie chce przestawać) bo żadna ściana nie stałaby takiemu pragnieniu na przeszkodzie.
Różnie sądzono o jego opowieściach. Jedni lubili ich słuchać, bo uciekali wówczas w świat marzeń. Drudzy ganili go za przedstawianie niemożliwych, utopijnych wyobrażeń na temat świata, na który powinno się patrzeć realnie, to znaczy przez pryzmat krat, za którymi się jest zamkniętym. Niektórzy byli mu wdzięczni za rozbudzenie w nich wiary w wolność i radość; innych gniewało, jak to określali – dawanie złudnej nadziei na poprawę losu. Byli też wreszcie i tacy, którzy uważali „zarażanie” pragnieniem wolności a nawet i samą wolność za coś złego i nawoływali do pokornego poddania się z góry wyznaczonemu losowi i dostrzegania w okrutnej śmierci wyższego celu, czyli poświęcenia swojego życia dla ludzi.
Z tego wszystkiego zrobiło się kilka szkół filozoficznych, a każda z nich miała odrębny pogląd na jego opowieści. Nigdy jednak nie brakło mu słuchaczy, bo każdy chciał bądź to podziwiać, bądź to krytykować.
Któregoś dnia albo nocy – bo w chlewni nie ma ani dni ani nocy, jest tylko wiecznie rzężące i zimne światło podwieszonych pod sufitem świetlówek – zwołał wszystkich obwieszczając, że właśnie przyśnił mu się kolejny sen, wyjątkowo wyraźny i żywy.
– Drodzy Współświńcy! – zaczął swoją opowieść. – Oto w sennej wizji widziałem życie naszych przodków! Wiele wam o nich mogę opowiedzieć; poznałem nawet ich imiona – zwały się dzikami! Fizycznie prawie nie różniły się od nas. Miały tylko grubą, brunatną szczecinę, a poza tym wyrastały im długie, ostre kły. Ich życie było wcieloną wolnością! Watahami biegały po lasach, żywiły się tym, co bujna przyroda im dała, wiodły proste, ale sielskie życie. Zrodzone z żarliwej miłości młode mogły się swobodnie bawić i wszystkiego uczyć i nikt nie pozbawiał ich opieki matek… Gęsty las nie tylko chronił ich i żywił, ale i dostarczał różnych przyjemności. Śniąc ten sen poznałem, czym jest szczęście! Na koniec, już kiedy prawie byłem rozbudzony, usłyszałem ryk przodków, ich przesłanie dla nas. Brzmiało ono: „Musicie wrócić! Do zieleni, do życia, do przyrody – do boru!”
Kiedy ostatnie te słowa wybrzmiały, w hali zrobiło się chicho jak makiem zasiał. Dopiero po dłuższej chwili prosiaki zaczęły otrząsać się z oszołomienia i szeptać coś między sobą. Wiele było wzruszonych opowiedzianym snem i z całego serca pragnęło, żeby wydarzył się jakiś cud, na przykład, żeby trzęsienie ziemi rozkruszyło mury chlewni, uwalniając ich z niewoli. Znowu jednak podniosły się głosy prześmiewców. Głównie Realiści i Wyznawcy Śmierci Dla Wyższego Celu Czyli Dla Człowieka skoncentrowali się na krytykowaniu snu i jego przesłania. Pierwsi szydzili, że sny to tylko fantazje, którym nie należy zbytnio wierzyć. Drugim nie przypadła do gustu sama treść snu. Jeden z nich, osobnik wyraźnie dominujący w grupie, cały się naburmuszył, wręcz pokraśniał ze złości i tak zaczął mówić:
– Moi drodzy, nie ufajcie temu prosiakowi, który mami wasze oczy kolorem zieleni, zapewne zmyślonym, bo czy ktoś z was widział kiedyś taki kolor? Ale nie tylko wasze oczy, również wasze dusze mogą paść ofiarą oszusta! Nasza droga to droga cierpienia i musimy to z pokorą zaakceptować. Temu krasomówcy marzy się powrót do zamierzchłych czasów, do taplania się w leśnym błocie i płochych uciechach ciała! Mówi on wam, że dzikie, nieokrzesane, bure, włochate i zapewne zapchlone zwierzęta to wasi przodkowie! Chcecie mieć takich przodków? A jak on ich nazywa? Dziki? Sam jest dziki! Od dzisiaj tak go nazywajmy, żeby podkreślić jego zamiłowanie do leśnego barbarzyństwa! Dziki!
– Dziki! Dziki! – podchwyciło kilka wrogo zabarwionych głosów.
Dziki podniósł głowę i zawołał w odpowiedzi:
– Proszę bardzo! Możecie mnie tak wołać! Nie mam nic przeciwko temu, ba, będę nosił to imię z niekłamaną radością i dumą! Nie rozumiem, dlaczego właściwie przeszkadza wam włochatość i bury kolor naszych przodków? Czujecie się od nich lepsi, boście łysi i różowi? Warto dla tego poświęcić wolność? Naprawdę jest wam dobrze w niewoli, w ciasnych klatkach, na gołych prętach, z breją chemicznego świństwa w korytach, która wywołuje w waszych ciałach straszliwe choroby?
Tamci jednak obstawali przy swoim i dalej ubliżali swobodnym, opartym na prawach przyrody obyczajom dawnych dzików.
*
Stosunki w chlewni były coraz bardziej napięte. Minęły już cztery miesiące, odkąd tu trafili, a wieść niosła, że pod koniec piątego zostaną przewiezieni do rzeźni na ubój. Brat Dzikiego nie chodził już o własnych siłach. Jego nogi nie wytrzymały i złamały się pod masą sztucznie utuczonego ciała. Poza tym dolegało mu coś jeszcze – miał silne bóle i wielkie, guzowate narośle na skórze. Mimo to również i on oczekiwał dnia transportu. Najwyraźniej w dalszym ciągu był dobrym materiałem na szynkę i farsz do krokietów na świąteczne stoły. Dzikiemu łzy płynęły z oczu, kiedy patrzył na męczarnie brata. Starał się złagodzić je opowieściami:
– Wyobraź sobie szumiący cicho las, zielone krzaczki, a na nich smaczne, soczyste jagody… Wyobraź sobie czysty strumyk, przelatujące nad nim motyle i ptaki…
– Dziki, kochany mój braciszku… – jęknął chory knur. – tak ci dziękuję, że tu przy mnie jesteś… Twoje słowa przynoszą mi ulgę… Ale jednocześnie martwię się, co z tobą będzie… Wielu współświńców odwróciło się od ciebie, nie wierzą już w twoje sny, a jeszcze bardziej nie wierzą w kolor zielony… Grupa Cierpiących jest coraz liczniejsza i coraz bardziej agresywna…
– Nie obawiaj się. Dam sobie radę. Oni nie wiedzą, że w razie czego mam zęby, podczas gdy ich ryje pełne są tylko pustych frazesów! A ty, kochany bracie, wierzysz w zielony?
– Wierzę. Nie wiem co prawda, jak może wyglądać, ale wierzę w jego istnienie. Chciałbym go zobaczyć, zanim umrę, wiesz?
– O czym ty opowiadasz? Jakie znowu „umrę”? Nie załamuj się, los się odmieni! Jestem pewny, że jeszcze będziemy biegać razem po łące i wcinać jagody!
– Nie, Dziki. Ze mną jest coraz gorzej. Mam wrażenie, że mój koniec jest już bliski. Właściwie wolałbym, żeby już nadszedł. Męczę się, ciężko mi oddychać, każdy ruch sprawia ból… Proszę, pokaż mi kolor zielony – chcę nasycić nim swoje oczy przed śmiercią!
Dziki nie mógł stłumić łez. Obiecał bratu spełnić jego ostatnią wolę i pokazać mu upragnioną rzecz.
Zaczął się rozglądać po całej hali. Ściany szare, świetlówki białe, współświńcy różowi – podobni w tym zresztą do ludzi, których skóra ma niemal identyczną barwę… Pracownicy chlewni mieli na sobie zakładowe kombinezony – granatowe z czerwonymi lamówkami, do tego czarne kalosze. Mieli też różne kolory włosów – od jasnego blond, poprzez rudy, aż po ciemny kasztan. Ale nigdzie nie było widać leśnej zieleni, jaką pamiętał ze snu.
Kiedy jego ukochany, rodzony brat zaczął się trząść i chrypieć, jasnym stało się, że jest z nim już bardzo źle. Dziki jeszcze raz przeszukał wzrokiem całą halę. I jeszcze jeden raz. I jeszcze. Ale zielonego nigdzie nie było. Zrezygnowany, położył się obok umierającego, żeby przynajmniej ogrzać go ciepłem własnego ciała.
Był zrozpaczony. Sam nie był już pewien, czy to, o co walczył, nie było tylko fantazją i złudą… Zaczął wątpić w sens sennych przekazów. Przecież gdyby kolor zielony istniał naprawdę, gdzieś byłoby go widać… Wszystkich pozostałych kolorów pełno było dokoła – ale tego jednego ni widu. Może sekta Cierpiących ma rację? Może zielonego po prostu nie ma…?
– Zielony… – wychrypiał nagle jego brat. – Zielony!
– Nie znalazłem… – zaszlochał Dziki. – Nie udało mi się, wybacz!
– Nie, Dziki! Ja widzę! Widzę zielony! Ha! jest mi tak, jakbym właśnie wyszedł z ciemnego tunelu… Idę po łące, po zielonej trawie… Spijam z niej słońce, jak okruchy szmaragdu zaklęte w kroplach rosy… Ach, jak pięknie!… Nigdy dotąd moje oczy nie widziały takich cudowności! Walcz, Dziki, walcz o wolność i o powrót naszego gatunku do zieleni i boru, bo tylko tam możemy być tym, czym naprawdę jesteśmy! Bór to nasz prawdziwy, przyrodzony, jedyny dom!
To mówiąc, brat Dzikiego uśmiechnął się i wyzionął ducha.
*
Po śmierci brata Dziki na nowo rozgorzał ogniem walki o wyzwolenie umysłów, bo wolność, taka przez duże „W”, właśnie od tego bierze swój początek. Na przekór Wyznawcom Cierpienia snuł swoje opowieści o łąkach i lasach, a nawet śpiewał o nich pieśni. Niektóre rozmarzone i tęskne, w większości jednak wesołe i skoczne, takie – jak to się mówi – z przytupem. Radość, która płynęła z tych pieśni, wlewała się w dusze wielu współświńców, czyszcząc je przy tym z ciężkiego, nienaturalnego kultu męczeństwa i smutku. Chętnie przyłączali się do Dzikiego, który zamiast filozofii śmierci proponował życie. Pod koniec piątego miesiąca siły rozłożone były mniej więcej po równo.
*
Wreszcie nadeszła chwila, na którą jedni czekali, a której inni się panicznie bali. W hali pojawiło się wielu pracowników, którzy zaczęli rozstawiać metalowe przegrody, tworząc w ten sposób zamknięte szlaki. Jedna po drugiej, otwierały się klatki, tuczniki wybiegały z nich posłusznie, obawiając się popędzania kijami i prądem.
– Nie bójcie się! – zawołał Dziki. – Ta podróż wcale nie musi być naszą ostatnią! Mam już pomysł, co zrobić!
Za znaną im halą były jeszcze dwie mniejsze, a na końcu całej tej ścieżki rozpaczy i strachu znajdowały się szeroko otwarte drzwi. Za drzwiami – była wolność.
Nie wszyscy ją jednak dostrzegali, porażeni blaskiem słońca, którego nigdy wcześniej nie widzieli. Był miesiąc luty. Szczypał mróz, światło odbijało się od mroźnej śnieżnej pokrywy. Świnie zapędzano na kilkupoziomową przyczepę. Mimo, że już wcześniej żyły w strasznej ciasnocie i tłoku, teraz ledwo mogły oddychać, tak strasznie gęsto, jedna przy drugiej, musiały stać. Łącznie na przyczepę zapędzono ich trzysta! Trzysta wielkich tuczników na jednej przyczepie! Było oczywiste, że wiele z nich w tych warunkach nie przeżyje wielogodzinnej podróży…
Dziki znów pomyślał, że bardzo, bardzo nienawidzi ludzi.
Po załadowaniu przyczepy, podpisaniu jakichś dokumentów i wymienieniu kilku uwag, dotyczących stanu drogi, kierowca wielkiego TIR-a gotowy był do jazdy. Zamknął się w swojej kabinie i odpalił silnik. Szarpnęło przyczepą, świnie powpadały jedna na drugą. Zapowiadała się naprawdę ciężka podróż.
Już po upływie godziny zaczęli się dusić i słabnąć a ci, którzy stali przy blaszanej ścianie przyczepy, zwyczajnie do niej przymarzali. Po dwóch godzinach padł pierwszy knur. Po pięciu wielu było na granicy życia i śmierci. Byli przemarznięci, wycieńczeni. Nogi mdlały od stania w niewygodnej pozycji.
– Dosyć tego! – ryknął Dziki. – Możemy stąd uciec! Trzeba się tylko zjednoczyć i zadziałać wspólnie! Powiem wam, co zrobimy – stłoczymy się jak najbliżej lewej strony i na moje hasło pędem ruszymy do prawej! Wszyscy! W ten sposób przyczepa rozkołysze się i łatwo wpadnie w poślizg na oblodzonej jezdni. Roztrzaska się, a my uciekniemy i będziemy wolni. Wooolniii!!!
Słowa Dzikiego rozbudziły marznącą nadzieję. Nawet Realiści wyrazili chęć współpracy, oceniając pomysł jako wykonalny. Wahali się tylko Wyznawcy Cierpienia. Ich lider wciąż jątrzył przeciwko idei wyzwolenia i życia.
Dziki wpadł wtedy w istny szał.
– Współświńcy! – zawołał. – Gdyby nie tylu potencjalnych świadków, zapewniam was, że ten fanatyk pierwszy by uciekł! Zobaczcie, jak się trzęsie ze strachu przed śmiercią, którą całe życie czcił! Wybór należy do was, ale wiedzcie, że szansa może się już nie powtórzyć. Komu życie miłe – na lewą stronę! Jedyna nasza szansa w zjednoczeniu siły!
Nie minęła chwila, a po prawej został tylko blady ze złości lider Cierpiących i dwóch jego najwierniejszych knurów. Reszta poszła za wezwaniem Dzikiego.
– Gotowi? – zapytał.
– Gotowi! – zabrzmiała chóralna odpowiedź.
– A więc… Niech cały świat usłyszy nasz waleczny okrzyk – DO BORU!!! – ryknął.
Prawie trzysta ciężkich tuczników runęło na prawą ścianę przyczepy. Była to masa tak wielka, że zgodnie z przewidywaniami pojazd przechylił się, zachybotał, wpadł w poślizg, wypadł z drogi i stoczył do rowu. Teraz wszystko potoczyło się już szybko. Świst! Gwizd! Trzask! Świat zawirował. Jak w makabrycznym kalejdoskopie pojawiały się i znikały oblicza znajomych i nieznajomych knurów i loch, fragmenty przyczepy, oberwane gałęzie drzew, ciemność i światłość… Coś zwaliło go z nóg i przygniotło do ziemi, odbierając dech w piersiach, aż zemdlał.
Otrząsnął się dopiero po kilku minutach. Półprzytomny, ale i dumny ze swego dzieła patrzył jak świnie rozbiegają się na wszystkie strony.
– Biegnijcie… – wyjęczał. – Uciekajcie jak najdalej…
Sam nie był się w stanie poruszyć, przygnieciony jakimś wielkim ciężarem. Wszystko w nim przygasało i matowiało.
Ale to nic, myślał. Najważniejsze, że innym się udało.
– Dziki! – usłyszał nagle znajomy głos jednego ze swoich najwierniejszych współświńców. – Wstawaj! Nie możesz tu zostać! Zbierz wszystkie siły, jakie w tobie jeszcze zostały i uciekaj! Dla nas walczyłeś o wolność! I odniosłeś zwycięstwo! Teraz zawalcz o nią dla samego siebie!
Dziki w jednej chwili zrozumiał, że to bezwładne ciało przyjaciela przyszpiliło go do ziemi. Wygramolił się spod niego i z przerażeniem odkrył broczącą krwią rozległą ranę.
– To przeze mnie! – krzyknął zrozpaczony, usiłując wyciągnąć wystający z rany knura stalowy pręt.
– Nie przez ciebie, tylko dzięki tobie. – usłyszał odpowiedź. – Dzięki tobie odchodzę z tego świata wolny. Nie stoi nade mną brutalny kat z rzeźnickim nożem. Grzeją mnie promienie słońca, oddycham świeżym, zimowym powietrzem… Słyszę ptaki… Za coś takiego warto było ponieść najwyższą ofiarę! Ale ty musisz żyć dalej. Musisz doprowadzić do końca swoją misję, stając się żywą legendą, wzorem do naśladowania dla kolejnych pokoleń zniewolonych świń. Wstań, nasz bohaterze i biegnij co sił!
– Nie zostawię cię tutaj samego! Nie ma mowy!
– Musisz, Dziki. Zrób to dla mnie. Chcę wiedzieć, że ci się udało. Wstawaj i idź stąd! Już! Wstawaj!
Wstał.
Pokonując obezwładniający ból i smutek powlókł się przed siebie. Ucieknie. Uda mu się. Musi to zrobić dla przyjaciela. Musi to zrobić dla całego swojego gatunku.
Nie wiedział tylko, dokąd iść, w którą stronę. Wciąż nigdzie nie widział zieleni, do której rwało się jego serce. Może to przez płynące z oczu łzy świat był pozbawiony barw? Na drzewach białe kołderki. W powietrzu igiełki lodu. Pod nogami zimna, chrzęszcząca skorupa. Dokąd iść? W tę biel? W tę martwą biel? Byle się gdzieś schować, przeczekać pościg…
Chrup, chrup, chrup – szedł, zapadając się w twardym śniegu. Syczał z bólu.
Biegł.
Znowu szedł.
Znowu biegł, pozostawiając po sobie tunele wydrążone w zaspach.
Mimo porażającej bieli wokół, z wycieńczenia robiło mu się coraz ciemniej przed oczami a każdy ruch był niewypowiedzianym wysiłkiem. Nie wiedział, czy odszedł już wystarczająco daleko, czy może nie oddalił się nawet zbytnio od roztrzaskanego TIR-a. Jeszcze kawałek, jeszcze… jeszcze chociaż krok… Zakręciło mu się w głowie, nogi splątały.
Upadł, tracąc przytomność.
Kiedy ją odzyskał, zdało mu się, że oślepł. Nigdy wcześniej nie doświadczył ciemności nocy. Czerń rozścielona była wokół niego tak gęsto, że nawet śnieg wydawał się być czarny. Straszno mu było i zimno. Czy tak wygląda wolność, o którą tyle walczył? Czy świat musi być aż tak czarny i zimny?
Trząsł się. Dygotał. Ryczał. Ale lodowata ciemność ani nie miała litości, ani nie bała się ryków. Drapała go swymi czarnymi pazurami i wyła wiatrem, wściekła, szalona…
Jak to się stało, że przeżył do rana?
Jednakże zimowy poranek mało się różnił od zimowej nocy. Było wprawdzie widno, biel znowu zastąpiła czerń, ale była ta biel tak samo martwa i zimna jak nocna pomroka.
Wyczerpany był i głodny. Gdzie te jagody ze snu? I ciepłe, miękkie leśne runo? I zieleń? Czy po tym wszystkim, co przeszedł, przyjdzie mu skostnieć tu z zimna?
Czas, mijał, upływał, a on coraz bardziej obojętniał na to, co dzieje się z nim i wokół niego.
Kolejna czarna noc.
Kolejny biały dzień.
Samotność.
Czerń. Biel. Noc. Dzień.
Noc…
*
CZĘŚĆ DRUGA
*
Czas zagubił się w sobie, zagubił się w nim. Minęły dni? Tygodnie? Nie wiedział. W pewnej chwili, nie wiadomo skąd i dlaczego, po prostu poczuł w sobie niebywałą siłę. Nic go nie bolało, czuł się wypoczęty, jak po najlepszym śnie. Niemało zdziwiony tym stanem rzeczy, otworzył oczy.
I zdumiał się jeszcze bardziej, bo oto otaczał go krąg… dzików! Dokładnie takich, jak przodkowie ze snu! Były wśród nich zarówno olbrzymie odyńce, jak i młode pasiaki.
Zerwał się na równe nogi, stanął na baczność i ukłonił wszystkim.
– Przodkowie! – zawołał ucieszony, łamiącym się ze wzruszenia głosem. – A więc umarłem i połączyłem się z wami!
Zebrani w kręgu popatrzyli po sobie. Skonsternowani, zaczęli coś między sobą mówić. Maluchy rozchichotały się na cały głos.
– Uspokójcie mi się w tej chwili, wybryki natury! – krzyknęła na nie wielka locha Przewodniczka.
Podeszła do niego. Jej oblicze było stanowcze, wzbudzające respekt, ale jednoczenie na swój sposób łagodne.
– Wydaje ci się, – powiedziała. – że jesteśmy cieniami z zamierzchłej przeszłości. Ale to nie tak. My nigdy nie przestaliśmy i nie przestaniemy istnieć. Trwamy.
– Ale jak to? – zdziwił się.
Przewodniczka westchnęła.
– Później ci wszystko opowiem, mój drogi, i mam nadzieję, że to, czego się dowiesz, stanie się dla ciebie mostem pomiędzy przeszłością a przyszłością; mostem, po którym idąc do przodu – powraca się w miejsce, z którego się wyszło…
Słowa Przewodniczki zabrzmiały cokolwiek tajemniczo. Most, który prowadzi do przyszłości, która jest przeszłością?!
– Ale najpierw… – Przewodniczka tupnęła na pozostałych. – Najpierw musisz coś zjeść. Już tydzień minął, odkąd się tobą zajmujemy. Byłoby więc dobrze, gdybyś napełnieniem swojego żołądka zajął się już osobiście. Ryjek! Wariat! Przynieście tu, coście nazbierali!
Z kręgu wystąpiły dwa młode odyńce. W zębach trzymały przeznaczony dla niego posiłek. Ułożyły go przed nim na kupkę.
Musiał zrobić dość niewdzięczną minę, bo locha aż się naburmuszyła.
– Co? Nie podoba ci się? Pasza wyglądałaby apetyczniej?
Leżało przed nim kilka garści kłączy z wplątanymi w nie dziwacznymi korzonkami i zwiędłymi ziołami, do tego martwy zamrożony robak i kilka żołędzi.
– Mam TO zjeść? – wyrwało mu się niechcący. – To znaczy, eee, bardzo dziękuję! – poprawił się szybko. – Tylko że nigdy nie miałem w ustach czegoś podobnego… Wszystko, co dotąd jadłem było…
– To jest nasze naturalne, normalne pożywienie. – przerwała mu locha. – Na początku nie będzie ci smakowało; jesteś przyzwyczajony do smaku i konsystencji paszy, którą tuczono cię przez całe życie. Zmiana sposobu odżywiania to zmiana dosyć nieprzyjemna, przez jakiś czas może cię odrzucać od nowych smaków. Ale to tylko przejściowy etap, który wkrótce minie. Wszystko, co tu widzisz, jest zdrowe i pożywne, nawet jeśli na takie nie wygląda.
Jeszcze raz rzucił na swój posiłek niechętne spojrzenie. Ciężko mu było się przemóc, ale w końcu zrobił to, nie chcąc wyjść na skończonego niewdzięcznika. Zamknął oczy, nabrał do ryja porcję kłączy i zaczął je gryźć.
Gryzł i gryzł, wydawało mu się, że w nieskończoność. Musiał też przy tym robić iście cyrkowe miny, bo małe pasiaki chichrały się, wręcz zanosiły śmiechem, nie bojąc się nawet reakcji starszych. „Ileż to można żuć?” – irytował się. „Gryzę , mielę, a to nadal twarde!” Tymczasem maluchy ze śmiechu tarzały się już po śniegu.
Nieważne, że nie do końca przeżute. Połknął.
– Teraz robaka! – kwiknął jeden mały i dostał za to po uchu od swojej matki.
– Zachowuj się, gamoniu! – ofuknęła go.
Dziki spojrzał na zamarznięte, podłużne, bladoróżowe truchełko. Wzdrygnął się. Na pewno tego nie tknie. Za żadne skarby!
Malujący się na jego obliczu opór nie uszedł uwadze Przewodniczki.
– Zostaw, jeżeli uważasz, że jeszcze na to za wcześnie. – powiedziała. – Ale w takim razie musisz zjeść całą resztę kłączy i wszystkie korzenie.
Odetchnął z ulgą. Ten robak wyglądał wyjątkowo nieapetycznie. Kłącza były paskudne, ale ostatecznie dało się je zjeść. Posłusznie zagryzł więc kolejną porcję suchych, twardych traw.
Wreszcie uporał się ze wszystkim co dla niego przeznaczono.
Dowiedział się też, że od następnego dnia po pożywienie będzie się wyprawiał wraz z pozostałymi. Ryjek i Wariat mieli go nauczyć, gdzie czego należy szukać i co jest jadalne a co nie.
– To znaczy, że przyjmujecie mnie do swojej grupy? Że mogę z wami zostać? – spytał, niedowierzając, że mogło go spotkać tak wielkie szczęście.
Przewodniczka przytaknęła.
– Przecież jesteś jednym z nas. – stwierdziła, jakby to było coś najoczywistszego na świecie.
Radość Dzikiego nie miała granic.
– A jak pan ma właściwie na imię, panie knurze? – zapytał jeden z maluchów. – Bo ja jestem Psot. A ten obok to Filcyk, mój najlepszy kolega.
– Współświńcy nazwali mnie Dziki. – odpowiedział, nieco speszony.
– Widzisz, mój przyjacielu, mówiłam, że jesteś jednym z nas. – zaśmiała się locha.
– A dlaczego tak pana nazwali? – kwiknął mały Filcyk.
– Jak chcecie, to wam opowiem. Tylko, że to nie jest najprzyjemniejsza historia…
– Chcemy! – usłyszał w odpowiedzi chór głosów.
Dziki usadowił więc pośrodku kręgu i zaczął opowiadać zebranym swoje dzieje. Mówił długo, ale nikt nie ośmielił się mu przerywać, nawet maluchy słuchały z uwagą. Wszyscy byli wstrząśnięci tym, jak traktowane są hodowlane świnie. Lochy instynktownie przytulały do siebie swoje młode, słysząc o zabieraniu matkom trzytygodniowych prosiąt i o bestialskim okaleczaniu ich. Nawet wielkie, potężne odyńce dostawały gęsiej skórki z przerażenia, wyobrażając sobie, że ktoś mógłby ich zamknąć w takiej ciasnocie, że nie można się nawet swobodnie obrócić. Malutka Rozalka popłakała się, słysząc o śmierci brata Dzikiego. Zresztą samemu opowiadającemu szkliły się oczy, kiedy o tym mówił.
– Tak więc ludzie, moi bracia dzikowie, to potwory i nasi najwięksi wrogowie! – zakończył, kraśniejąc z nienawiści.
Ku jego ogromnemu zdziwieniu, Przewodniczka zaprotestowała.
– Nie generalizuj. – powiedziała bardzo stanowczym tonem. – Trafiłeś na złych ludzi, ale nie tylko tacy żyją na Ziemi. Nigdy nie zapominaj o tym i nie pozwól rządzić tobą złym emocjom.
– Ale… – Dziki nie rozumiał, jak po tym wszystkim, co opowiedział, locha może bronić tych zwyrodnialców, mających siebie za gatunek uprzywilejowany. – Ale przecież…
– Wystarczy! – powtórzyła. – Ci ludzie, których miałeś nieszczęście spotkać w swoim życiu, są niemniej, a może nawet jeszcze bardziej zniewoleni, jak krzywdzone przez nich zwierzęta. Nie mają nawet świadomości, w jak ograniczającej ich niewoli żyją.
To tłumaczenie zupełnie nie przekonało Dzikiego. Nie chciał się jednak spierać z Przewodniczką, która okazała mu tak wiele serca i przyjęła go do watahy. Niezręczne milczenie przerwał pocieszny kwik małego Filcyka:
– Nie psejmuj się! Na nas tez Psewodnicka casem ksycy, ze jestesmy „wybryki natury”, ale i tak nas lubi, bo jestesmy faaajni.
Wszyscy roześmiali się.
– A dlaczego właściwie tak was nazywa? – zaciekawił się Dziki, bardzo zadowolony, że atmosfera rozładowała się w tak sympatyczny sposób.
– Bo powinniśmy urodzić się dopiero na wiosnę. – wytłumaczył Psot. – No a my tak w środku zimy… Trochę to nienormalne jest…
– To prawda. – wtrąciła się do rozmowy rezolutna Rozalka. – Młode powinny przychodzić na świat dopiero wtedy, gdy warunki są sprzyjające, czyli gdy zaczyna się robić ciepło, pojawiają się rośliny, a wraz z nimi cały las robi się zielony.
Rozalka chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Dziki już nie słuchał. To, co znalazło się na końcu ostatniego zdania sprawiło, że aż podskoczył i zawołał:
– Zielony? Więc jednak bór jest zielony? Nie zawsze jest taki absolutnie biały?
Wszyscy znowu zaczęli się śmiać.
– Pewnie, że nie! – odpowiedział mu w końcu Ryjek. – Teraz jest biało i mroźno, bo mamy zimę. Ale ona powoli dobiega już końca. Niedługo stopnieją śniegi i lody, powietrze będzie cieplejsze i łagodniejsze. Spadną deszcze, czyli taka woda prosto z nieba, a wraz z pierwszym trzaskiem pioruna ziemia stanie się płodna i zacznie rodzić młode roślinki… Kiedy nastanie wiosna, dopiero zobaczysz, co to jest życie!
– Ciemną zieleń możesz zobaczyć nawet teraz, chcesz? – do rozmowy włączył się Wariat.
– Jasne, że chcę! Jest taka możliwość?
– No ba! – Wariat był zadowolony, że udało mu się zwrócić na siebie uwagę nowego członka watahy. Lubił być przez innych zauważany; znany był też z tego, że aby ciągle być w centrum uwagi, wyczyniał rozmaite wariactwa. Stąd też wzięło się jego imię. – No to patrz! – zawołał.
Odbiegł kawałek, żeby móc się porządnie rozpędzić, następnie wystrzelił jak z procy i popędził wprost na pień wysokiego świerku. Z całej siły, całym ciałem uderzył w niego, aż innych na ten widok zabolały kości.
Uderzenie zatrzęsło drzewem. Z poruszonych gałązek osypał się śnieg. W jednej chwili cały świerk stanął w migotliwym, skrzącym się pyle, jakby ktoś właśnie zdejmował z niego czar. Śnieżny brokat osypywał się bezdźwięcznie, za to cała polana wypełniła się westchnieniami zachwytu. Jedynie Wariat krytycznie ocenił skutki swojego działania i bez dłuższego namysłu całą akcję powtórzył raz jeszcze. Tym razem z kilku gałęzi osunęły się ciężkie białe okiście, odsłaniając sztywno sterczące, zielone igły.
Można by długo pisać, co zadziało się w duszy Dzikiego na ten widok, ale chyba nie starczyłoby na to wszystkich kartek świata, tak wiele było w nim emocji i uczuć, w dodatku pomieszanych ze sobą i w sobie jak składniki ciasta, a każde z tych doznań rozciągało się aż do nieskończoności. Dla postronnych wyglądało to tylko tak, że chwiejąc się na nogach, zbliżył się do drzewa, powiedział „ach!”, szczęka opadła mu w zaspę, zaraz potem opadł w nią cały, jedynie głowę trzymając w górze; wbił nieruchomy wzrok w odsłonięte gałęzie i nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że z oczu tryskały mu strugi łez.
Pozostali również bardzo się wzruszyli. Każdy myślał sobie, jak potwornie i beznadziejnie musi być w chlewni, skoro byle kawałek zielonej gałązki jest w stanie tak zachwycić dorosłego knura. Życie w borze bywało surowe i trudne, ale pełne też było piękna, pozwalało rozwijać się w zdrowiu, w harmonii z samym sobą i z całym otoczeniem, dostarczało ciągłych niespodzianek i uciech. Przeżywać życie, będąc odciętym od Przyrody to pewna choroba dla ciała i ducha. Nieważne czy z przymusu, czy z własnego wyboru, taka izolacja jest prostą drogą do zatracenia. Ten tucznik, ich nowy brat, tak bardzo pragnął powrotu do naturalnego środowiska, że żadne mury, żadna wymyślona ideologia ani narzucona władza nie były go w stanie powstrzymać. A powodowała nim tylko podświadoma tęsknota za przyrodzoną wolnością. Dzisiaj po raz pierwszy zobaczył barwę, o której marzyć kazał mu nie dający się z jego genów wymazać dzik. Zobaczył zielony – kolor nadziei, która sprawiła, że miał siłę, by przeciwstawić się wszystkiemu i walczyć o wyzwolenie. Kolor odnowy, odrodzenia. Kolor Żywiołu Boru – żywiołu umożliwiającego życie wszystkim mieszkańcom Ziemi.
Każdy kolejno podchodził do leżącego w zaspie pod świerkiem, poklepując go przyjacielsko lub przytulając się do niego na chwilę. Wszyscy chcieli okazać mu wsparcie i szacunek.
Powoli zapadał zmrok, niebo nad polaną szarzało, granatowiało, czerniało. Kiedy cienie ostatecznie pokładły się na drzewach, odbierając tym samym zieleń gałązkom świerku, Dziki podniósł się, otrzepał ze śniegu, otarł łzy, po czym jak gdyby nigdy nic, cały rozpromieniony i uśmiechnięty obwieścił grupie:
– Wreszcie czuję, że jestem w domu!
Noc w towarzystwie odyńców i loch z watahy nie była tak czarna i straszna, jak te spędzone w samotności. Ryjek i Wariat, którzy bez końca byli głodni, pokazali mu miejsca, gdzie pod warstwą śniegu najlepiej szukać kłączy traw. Śmiali się i gonili między drzewami. Najbardziej spodobało mu się wskakiwanie w wysokie zaspy i robienie w nich „orzełków”. Ubawieni po pachy leżeli potem na plecach, spoglądając w gwiazdy.
– Tam o… to jest gwiazdozbiór Oriona. – Wskazał na niebo Wariat, iście gwiazdorsko błyskając wiedzą. – Wygląda jak klepsydra. A tam, od Kasjopei, tego zygzaka powyżej, aż do Jednorożca, to ten z lewej strony Oriona i trochę w dół, ciągnie się Mleczna Droga. Widzisz?
– Piękna… Cudownie jest patrzeć w rozgwieżdżone niebo!
– O, tak! – zgodził się Ryjek. – A za dnia można patrzeć na chmury i opowiadać sobie nawzajem, z czym się kojarzą ich kształty.
– Eee tam, tobie się prawie wszystkie kojarzą z Basią. To żadna zabawa. – odparował Wariat. – Zakochana para, Ryjek i Barbara! – zaczął się natrząsać z przyjaciela, co doprowadziło do tego, że ten w końcu zasłonił mu usta racicą.
– Cicho bądź, bo ona usłyszy! – Ryjek był bliski pogniewania się.
Dzikiemu sprzeczka przyjaciół wydawała się nader zabawna.
– Tak mi z wami dobrze! – powiedział. – pokażecie mi jeszcze jakieś gwiazdozbiory?
– Pewnie!
I tak minęła im ta noc na roztrząsaniu tajemnic nieba oraz na jeszcze bardziej żywiołowym roztrząsaniu tajemnic powabnych kształtów młodej Basi i Racisławki, bo jak się okazało, także serce Wariata zostało skradzione.
Rankiem całą watahę zwołała locha Przewodniczka.
– Wszyscy są? Nikt się gdzieś nie zaszwędał? – zapytała.
– Wszyscy obecni!
– W takim razie słuchajcie. – powiedziała. – Obiecałam naszemu nowemu przyjacielowi, że opowiem mu coś bardzo ważnego, co być może pozwoli mu odnaleźć przyszłość w przeszłości. Maluchy, wy też słuchajcie uważnie. – zwróciła się do ziewających ospale pasiaków. – To będzie i dla was ważna lekcja.
– Dobrze, już jesteśmy grzeczni i zamieniamy się w słuch. – pisnęła Rozalka.
Dziki otoczyły Przewodniczkę i zamknęły ją w kręgu, żeby każdy mógł wszystko dobrze usłyszeć.
– Było to więc tak… – zaczęła swoją opowieść locha Przewodniczka. – Dawno, dawno temu Bogowie powołali do życia trzy rodzaje ziemskich istot, składających się z nieśmiertelnej duszy i śmiertelnego ciała. Byli to Zróstowie-Rośliny, Zwierzowie i Ludzie.
Zróstowie otrzymali od nich w darze doskonałą umiejętność bezpośredniego pożywiania się czystą siłą witalną, energią kosmiczną, płynącą wprost od Bogów. Ponieważ pozostali mieszkańcy Ziemi nie posiedli tej umiejętności w stopniu umożliwiającym przeżycie, Zróstom przyszło się z nimi ową życiodajną siłą dzielić. Przekazywali ją innym za pomocą swoich płodów, a niektórzy, po wydaniu nasion, poświęcali nawet własne przepełnione nią ciała.
Zwierzów wyposażono w silne instynkty i przyrodzoną wiedzę, pozwalającą rozumieć otaczającą ich naturę i wszechświat wraz ze wszystkimi jego złożonymi prawami.
Wreszcie – Ludzie. Ze wszystkich ziemskich istot Człowiek był najsłabszy – nie miał kłów ani pazurów do obrony, nie miał grubej kory, która chroniłaby jego ciało przed mrozem, poruszał się niezdarnie; także zmysły, którymi doświadczał świata, w porównaniu z innymi miał stosunkowo nieostre. Nie było też z niego zbyt wiele pożytku w Przyrodzie, ba, niektóre jego działania były dość głupie, żeby nie powiedzieć szkodliwe. Ale było w nim coś, za co Zwierzowie, a zwłaszcza Zróstowie go uwielbiali. Kochał dla samego kochania, zachwycał się dla samego zachwytu. Ponadto w darze od Bogów otrzymał twórczą, artystyczną pasję. Posługiwał się również Słowem, które u zarania dziejów było wyłącznie dobre i miało wielką czarowną moc.
Żeby ktoś nie zrozumiał tego źle – twórczego ducha posiadają również Zróstowie i Zwierzowie, tak samo jak odżywianie się energią, bezpośrednio czerpaną z kosmosu, w pewnym stopniu możliwe jest także dla Ludzi i Zwierzów, ale mówimy tutaj o cesze szczególnie dla danego rodzaju istot ważnej, dominującej. To, że jest ona także udziałem pozostałych, stwarza płaszczyznę międzygatunkowego porozumienia.
Locha na chwilę zamilkła, zastanawiając się, jak powrócić do głównego wątku. Po chwili, zebrawszy myśli, kontynuowała:
– Początkowo owe trzy rodzaje zamieszkujących Ziemię istot szanowały się nawzajem, respektując tym samym boskie prawa. Jedni doceniali w drugich to, co tamci w sobie najlepszego mieli.
Cisi ze swej natury Zróstowie szczególnie pokochali dźwięki wypowiadanych przez Człowieka Słów. Swoją urodą wzbudzili w nim pragnienie śpiewu. A on, zrozumiawszy ich muzykalnego ducha, odwdzięczył się za to najpiękniej jak potrafił. Z konarów i drewna powalonych przez wiatry i burze drzew rzezał instrumenty, uwalniając zaklętą w Zróstach muzykę. Ich splecione ze sobą glosy stały się fundamentem głębokiej przyjaźni. Troszcząc się o Człowieka, Zróstowie karmili go i leczyli: drzewa i krzewy chętnie dzieliły się z nim swoimi owocami, zboża rodziły wartościowe ziarna, zioła uzdrawiały. A Człowiek śpiewał z nimi i dla nich i dla siebie o nich. Poezją i zaklęciami były opisujące ich Słowa.
Ze Zwierzami rzecz wyglądała różnie. Czasem dochodziło do pewnych napięć. Ale byli wśród Zwierzów i tacy, którzy podobnie jak Zróstowie gotowi byli na współpracę z Ludźmi; współpracę opartą oczywiście na wzajemnym dzieleniu się korzyściami. W zamian za ochronę, troskliwą opiekę i miłość odwdzięczali się tym, czym mogli: owce wełną, kozy i krowy mlekiem, koty broniły zapasów przed gryzoniami…
Na przestrzeni wieków szamani z rodu Ludzi, odczytując przekazy, nauczyli się rozmawiać ze Zróstami i Zwierzami jak ze swoimi i dokładali wszelkich starań, aby ta wielka przyjaźń i wzajemny szacunek trwały, i żeby występujące od czasu do czasu nieporozumienia czy chwilowe konflikty nie zachwiały ową wspaniałą harmonią.
Teraz, kiedy już wiecie, jak to na samym początku wyglądało, słuchajcie jak doszło do rozłamu pomiędzy dzikami i jak to się stało, że powstały świnie.
Początkowo bowiem wszyscy byliśmy jednym wielkim dziczym rodem. Byliśmy wolni i cieszyliśmy się swobodnym, bezpiecznym życiem w lasach, które jako naturalne środowisko wyznaczyli nam Bogowie. Przyszedł jednak czas, że Ludzie, którzy zaczęli przystosowywać różne Zwierzęta do życia wewnątrz swoich domostw lub grodów, doprowadzili w ten sposób do wytworzenia się nowych gałęzi na prastarych drzewach rodowych Zwierzów. Stało się tak między innymi w przypadku dzików. Żyjąc w zmienionych warunkach, po wielu pokoleniach straciły swoją przyrodzoną dzikość i przeistoczyły się w świnie.
Ważne, żebyście rozumieli, że dopóki udomowienie opierało się na przyjaźni i zasadzie wzajemności, nie było niczym złym… Szybko jednak okazało się, że Ludzie łatwo zapominali o tym, że podstawą ich współbycia z braćmi Zwierzami i Zróstami powinny być właśnie wzajemność i przyjaźń. Wygodniej było im brać, nie dając niczego, lub mało dając w zamian. Bywało, że dochodziło do rażących nadużyć. Na szczęście istnieli w ich społecznościach szamani i wiedźmy, to znaczy kobiety wiedzące, posiadające głęboką wiedzę. W takich sytuacjach ci mądrzy Ludzie trzymali rękę na pulsie i kiedy trzeba było – napominali, upominali i przypominali, troszcząc się o poszanowanie boskich praw, dzięki czemu równowaga w Przyrodzie nigdy nie była poważnie zagrożona.
Do czasu jednak. W pewnym momencie wszystko się zmieniło. Zaczęto bowiem głosić, że Człowiek stoi rzekomo wyżej niż jego bracia Zwierzowie i Zróstowie, że może nad nimi panować, że wolno mu brać, nie dając niczego w zamian. Twierdzono nawet, że tylko Człowiek posiada nieśmiertelną duszę! I to był początek katastrofy.
– A wiedźmy nie protestowały? – kwiknął rozemocjonowany historią Psot.
Locha Przewodniczka zaśmiała się gorzko.
– Protestowały! A jakże! Niestety większość z nich przypłaciła to życiem, a te, które przetrwały, musiały się ukrywać. Tymczasem Człowiek, ogarnięty manią wielkości i odsunięty od mądrości szamanów, dopuszczał się coraz gorszych czynów. Już się nie opiekował, ale wykorzystywał, nie tworzył lecz niszczył… Zrobił się samolubny i brutalny, bezmyślnie karczował lasy, zanieczyszczał rzeki… Udomowione zwierzęta były bite, trzymane w wołających o pomstę warunkach, zabijane w sposób okrutny i niegodziwy…
– Skrzywdzili tak wielu naszych… – Dziki nie powstrzymał się od komentarza. – Nie ma dla nich przebaczenia!
Locha wyraźnie się na tę uwagę skrzywiła. Po chwili jednak jej oblicze złagodniało.
– To prawda, Człowiek wyrządził swojej Wielkiej Matce – Ziemi wiele krzywd. Ale będąc jej częścią, w ten sposób zaszkodził przede wszystkim samemu sobie. Tak to już jest, że każda wyrządzona Zwierzętom i Roślinom krzywda odciska na Ludziach głębokie piętno. Dzisiaj na przykład kaleczą ciała Zróstów niepotrzebną chemią i zmuszają ich do nielogicznych krzyżówek, powodując co prawda wydajniejsze (ilościowo) plony, pozbawiając je przy tym jednak ich naturalnych, odżywczych i leczniczych właściwości. Ostatnio odkryto, że da się manipulować genami… Manipulują więc, tak jakby nie rozumieli, że koniec końców, po spożyciu płodów tych Zróstów, to ich własne ciała staną się przedmiotami eksperymentu, którego skutki mogą być tylko opłakane. Nie można poprawiać natury, bo natura jest już doskonała! Zmieniając coś, co jest doskonałe, niszczy się to, pozbawia najlepszych wartości! Zauważcie, że ani sztucznie wyhodowane pseudorośliny, ani zwierzęta z wielkich farm, przetrzymywane w urągających żywym istotom warunkach, pozbawione światła słonecznego, spożywające chemicznie i genetycznie zmodyfikowane pożywienie, całe życie czujące ból i strach i wreszcie na koniec bezlitośnie zarzynane, nie staną się, nie mogą stać się dobrym pokarmem dla Ludzi! Zjadając je, Człowiek wprowadza do swojego organizmu ich choroby, hormony strachu i te nieszczęsne zmodyfikowane geny, z których naprawdę nie wiadomo, co się w przyszłości wylęgnie. Natomiast tej podstawowej, czystej, życiodajnej siły w takim posiłku po prostu brak.
– Oj, źle to wszystko wygląda, beznadziejnie… – jęknął przejęty Ryjek.
– Źle, to prawda. Ale nadzieja jeszcze jest. – powiedziała locha, na tyle głośno, żeby jej słowa dotarły przede wszystkim do uszu Dzikiego. – Jest taka legenda, która mówi, że świnia, powróciwszy do boru, stanie się znów dzikiem, że stanie się nim nie tylko mentalnie, ale i fizycznie. I to jest, moi drodzy, ów most, po którym idąc do przodu, dociera się w miejsce, z którego się wyszło…
Dzikiemu zakręciło się w głowie od nadmiaru wrażeń.
– A czy Ludzi dotyczy podobna legenda? – zapytała Basia.
– Oczywiście! – Przewodniczka była rada, że może udzielić takiej odpowiedzi. – Oprócz rodzin, które nigdy nie odeszły od Boru, są tacy, i jest ich coraz więcej, którzy do niego powracają, czując, że świat znalazł się nad przepaścią. Wiedzą, że wyjścia są tylko dwa – albo skoczyć w tę przepaść, albo przejść nad nią po owym legendarnym moście…
– Nie wierzę w istnienie takich ludzi! – naburmuszył się Dziki.
– Są, są! Nawet w naszym lesie! – przypomniał sobie Wariat. – Stary szaman i jego wnuczka! Ta rodzina żyje tutaj od pokoleń!
– A wiesz, Wariat, to jest jakaś myśl… – podchwyciła locha. – Zaprowadzisz tam Dzikiego, pokażesz mu tych dwoje. Może jego nienawiść stopnieje, kiedy się przekona, jak wielki potencjał dobra i piękna tkwi w Ludziach. Znasz drogę do ich domu?
– Pewnie, że znam!
– Świetnie. To co, wybierzcie się tam któregoś dnia? Dziki, zgadzasz się?
– Skoro muszę… – burknął zapytany.
– Co mówiłeś? – Przewodniczka udała, że niedosłyszała.
– Że bardzo chętnie pójdę…
*
Nim zima dobiegła końca, Dziki nauczył się podstaw życia w lesie. Potrafił już sam znaleźć pożywienie, chronić swoje ciało przed chłodem, orientować się w przestrzeni i czasie. Czuł się już na tyle mieszkańcem boru, że żywił wielką nadzieję, iż spoglądając w lustro wody, zobaczy odbicie prawdziwego dzika, nie hodowlanej świni. Bardzo chciał, żeby się okazało, że legenda, o której mówiła Przewodniczka, zbudowana jest na prawdzie.
Tymczasem zrobiło się cieplej, śnieżna pokrywa malała z każdym dniem, lód, dotychczas skuwający rzeki, pękał – nurt porywał i kruszył jego kry. Dzień się wydłużał, noc skracała, ptaki były wyraźnie pobudzone, śpiewały głośniej, krzykliwiej, świergotliwiej, radośniej… I tylko w nim, w jego odbiciu nie zmieniało się absolutnie nic, chociaż pełen ufności w rychłą przemianę, dokładnie sprawdzał to każdego ranka, oglądając w pękających lodowych lustrach swój profil i ciało z każdej możliwej strony.
*
Któregoś dnia zaintrygowała go cienka, twarda zaspa. Wydawało mu się, że coś jakby unosi ją od spodu i postanowił bacznie się temu zjawisku przyglądać. W ciągu tygodnia przebiły się przez nią małe zielone pędy. Dziki, szalejąc ze szczęścia, narobił takiego rabanu, że pół lasu zbiegło się, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zgromadzonym ptakom, lisom, dzikom, zającom i sarnom pokazał małą roślinkę.
– To przebiśniegi. – wyjaśniła mu stara sowa. – Pierwsze wiosenne kwiaty.
Kwiaty? Co to takiego te kwiaty? – zastanawiał się.
Wkrótce na zielonych łodyżkach pokazały się bielusieńkie, śliczne dzwoneczki. Lisy z pobłażaniem kręciły głowami widząc, jak ogromny, różowy knur, przebierając ze szczęścia racicami, delikatnie przystawia do nich swoje nozdrza, po raz pierwszy w życiu wdychając woń kwiatów. Starał się być bardzo ostrożny, nie chciał przecież złamać ani łodyżki.
– Ciekawe co on zrobi, jak wkrótce zakwitną całe łąki? – zastanawiał się w swojej dziupli dzięcioł.
– Może zacznie nad nimi fruwać? – zarechotał siedzący wysoko na gałęzi kruk.
Ale szyderstwa mieszkańców lasu mało obchodziły Dzikiego. Był tak zachwycony, że faktycznie zdawało się, że zaraz wzleci w powietrze. A to by się dopiero ptaki zdziwiły!
Przedwiośnie i wiosna tak pochłonęły nowego członka watahy, że nie było co myśleć o zabieraniu go w miejsce, gdzie żył stary szaman. Postanowiono dać mu najpierw czas na przywyknięcie do natury i lasu. Cieszyło go wszystko: deszcze, burze, kiełkujące trawy, pąki na drzewach, młode listki, kałuże, błoto, stawy… Z każdym kolejnym „odkryciem” robił taki hałas, że cały las natychmiast wiedział, że oto Dziki poznał coś nowego.
Wreszcie Przewodniczka uznała, że nadszedł czas konfrontacji. Poprosiła dwóch najlepszych przyjaciół knura, żeby zaprowadzili go w pobliże ludzkiej siedziby.
Znaleźli go na polanie. Leżał na plecach, otoczony wielobarwnymi kwiatami i spoglądał w niebo.
– Ta chmura, o tam, wygląda jak smok! – podzielił się spostrzeżeniem z odyńcami. – Tam ma pysk, tam oczy i chrapy i, zobaczcie, zieje jakby chmurnym ogniem!
– A mnie się kojarzy z drogą; jest taka długa i kręta. – stwierdził Ryjek. – Może to znak?
– Znak czego?
– Że czas nam ruszać w drogę.
– Ale po co? dokąd? Tu jest mi całkiem dobrze. – oznajmił zaniepokojony przebiegiem rozmowy Dziki.
Wariat trącił go gwizdem pod boki.
– Już ty wiesz, dokąd. – odpowiedział. – Po co to odwlekać? Przejdziemy się tam, popatrzysz sobie, zmienisz zdanie co do Ludzi albo zostaniesz przy swoim, wrócimy i po krzyku.
– Łatwo ci mówić. Mnie na sam dźwięk słowa „człowiek” przechodzą zimne dreszcze. Zaraz mi się wszystko przypomina… Ich sztywne, szorstkie ręce… Ich oczy, pozbawione głębi… Mechaniczne ruchy… Ból, który nam zadawali…
Ryjek poklepał go przyjacielsko.
– Przecież będziemy tam z tobą. Nie zostawimy cię. No i podejdziemy tylko na pewną odległość. A już tak w ogóle, to z takimi szalonymi odyńcami jak my możesz czuć się zupełnie bezpieczny. – zakończył żartobliwie.
Dziki uległ w końcu namowom przyjaciół. Niechętnie bo niechętnie, ale jednak podniósł się z miejsca i wyruszyli.
*
Droga okazała się rzeczywiście długa i kręta. Zapewne dlatego, że była to trasa wybrana przez Wariata, obfitująca w rozmaite dziwaczne zakątki, porośnięte ulubionymi smakołykami zwariowanego dzika, poprzecinana strumieniami, wypełniona mokradłami i płytkimi bagienkami, w których nie omieszkali się przy okazji porządnie wytaplać.
Pod wieczór zdrzemnęli się na chwilę. Wędrówkę kontynuowali nocą. Srebrne światło księżyca rozlało się po pniach sosen i ich, na pozór sięgających nieba czuprynach, pokładło wśród bluszczu i paproci świetliste ścieżki, rozbłyszczyło czarne oczy stawów.
Przed świtem byli na miejscu.
Na grafitowym tle odchodzącej nocy pokazał się szpiczasty daszek śródleśnej drewnianej chaty i kilka niższych daszków, zapewne stodółki i kurnika. Wokół rozciągały się ogrodzone płotem grządki. Po płocie spacerował kocur. Nieopodal była jeszcze studnia, kawałek dalej wygasłe ognisko i dziwne, rzeźbione w drewnie postaci, oplecione wieńcami z ziół.
– Proponuję się jeszcze na chwilę zdrzemnąć. – ziewnął przeciągle Ryjek. – Ludzie też jeszcze śpią.
Położyli się w wysokich trawach, skąd mieli dobry widok na zabudowania, sami pozostając przy tym w ukryciu.
Zmęczone drogą odyńce już po krótkiej chwili zaczęły miarowo, spokojnie pochrapywać. Tylko Dziki nie potrafił zmrużyć oka. Drżał na myśl, że z chaty niebawem wyłonią się Ludzie.
Nie mylił się. Nagle w jednej z izb zapłonęła świeca. W jej blasku ukazała się długowłosa postać. Nie widział jej zbyt wyraźnie, miał jednak wrażenie, że posturą znacznie różniła się od krępych mężczyzn w chlewni. Zaplatała długie włosy w warkocz. Ona. Samica Człowieka. Dziewczyna.
Przeciągnęła się. Zdjęła nocną koszulę, ubrała się w coś innego. Po chwili zniknęła z okna, otworzyły się natomiast drzwi wejściowe i nagle zobaczył ją na zewnątrz. Serce zabiło mu mocniej z przerażenia, oddech przyspieszył.
– Nie mogę! – ryknął, budząc tym samym przyjaciół, którzy nie wiedząc, co się dzieje, zerwali się na równe nogi. – Nie potrafię! Nie chcę na nich patrzeć, nie każcie mi patrzeć na ludzi!!!
Zanim przyjaciele zdążyli się dobrze zorientować w sytuacji, Dziki pomykał już z powrotem w stronę głębokiego boru.
Igliwie i szyszki pryskały mu pod racicami, tak pędził, tak gnał przed siebie, pomiędzy drzewami, krzewami, niemal w locie przeskakując dziury i leżące na drodze kamienie. Ryczał przy tym i parskał, krzyczał wniebogłosy.
Ryjek i Wariat nie zwlekali. Natychmiast ruszyli za uciekającym knurem.
– Dziki! – wołali z nim. – Dziki, zaczekaj na nas! Nie znasz tej części boru!
Kiedy go znaleźli, leżał półprzytomny ze zmęczenia i strachu, zagrzebany w ciasnej jamie, przykryty warstwą liści. Płakał.
Zauważywszy ich, zaczął szlochać jeszcze bardziej.
– Co ja teraz powiem Przewodniczce? – jęknął. – Będzie na mnie wściekła…
Wariat podszedł do niego i przyjacielsko trącił go gwizdem pod bok.
– No co ty, bracie… Ważne, że próbowałeś, że się starałeś…
– Ale nie dałem rady! Nie potrafiłem zostać tam ani minuty dłużej! – strugi łez lały się po policzkach uciekiniera. – Jestem tchórzem!
– Nie powiemy o tym Przewodniczce. – postanowił Ryjek, który wciąż stał kilka kroków dalej. – Byłeś tam, patrzyłeś na ludzi, stwierdziłeś, że są ci obojętni. Potem sobie poszliśmy. Koniec. Taka będzie nasza wersja.
– Chcesz skłamać? – zachlipał Dziki, pociągając nosem.
– Czego się nie robi dla przyjaciół! No, uszy do góry, przestań się już mazać. Stara locha o niczym się nie dowie. Zresztą, muszę ci powiedzieć, że po tym wszystkim, co nam opowiedziałeś o ludziach, sam też najchętniej nigdy bym już człowieka nie chciał oglądać na oczy. Doskonale cię rozumiem.
– Ja też obiecuję nie puścić pary z pyska, o tym, co dzisiaj się stało. – uroczyście obwieścił Wariat. – Chociaż po prawdzie to bym wolał, żebyś chociaż tych dwoje poznał nieco lepiej. Ja ich bardzo szanuję i lubię. To co, wracamy do watahy?
– Wracamy.
*
Rzeczywiście, przyjaciele nie zdradzili Dzikiego przed Przewodniczką. A wspólna tajemnica zbliżyła ich do siebie jeszcze bardziej. Choć trzeba przyznać, że więź ta miała jeden słabszy punkt. Była nim różnica zdań odnośnie ludzi. Podczas gdy Ryjek coraz mocniej wtórował Dzikiemu w jego poglądach i odczuciach, Wariat wciąż twierdził, że ludzie, a szczególnie tacy jak szaman i jego wnuczka są istotami, mającymi w sobie ogromny potencjał dobra. Czasem wręcz boczył się na pozostałą dwójkę, niemal bez przerwy krytykującą w ludziach to lub tamto.
*
Tak mijały tygodnie i miesiące, zmieniały się pory roku, upływały wody w rzekach. Dziki coraz bardziej wrastał w życie lasu, w jego cykliczność, jego twarde prawa i nieskończone rozkosze. Z radością też zaobserwował wreszcie na swojej skórze pojedyncze, sterczące tu i ówdzie kępki brunatnej szczeciny, uznając je za pierwsze oznaki przekształcania się w prawdziwego dzika. Nie przeszkadzało mu nawet, że inni nieco z tego jego nowego wyglądu drwili. Sam dobrze wiedział, że póki co rzeczywiście wyglądało to jak wyglądało, raczej pokracznie, ale cieszył się, mając nadzieję na całkowitą przemianę w przyszłości.
I tak życie mieszkańców lasu płynęło swoim zwykłym-niezwykłym torem, spokojne, przez nic nie zakłócane, malowane farbami następujących po sobie pór roku.
Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, to upragnione i wywalczone, sielskie, bezpieczne, poukładane życie knura zatrzęsło się w posadach. Zło, którego nikt się nie spodziewał, wywróciło je do góry nogami…
Stało się to krótko po odejściu lata. Jesienne bóstwo ledwo co objęło panowanie, ledwo zamoczyło swój pędzel w złocie, by dotknąć nim zielonego płótna lasu, kiedy…
PUFF! PAFF! – zahuczało z jednej, z drugiej, z tej i z tamtej strony.
Spłoszone ptaki odleciały, trawa i zioła stanęły na baczność, prężąc się i węsząc w powietrzu bardzo niedobre wibracje; spomiędzy krzaków czmychnął przerażony zając. Serduszko szamotało się w jego piersi tak mocno, że aż dziw brał, że nie pękło. Większe zwierzęta na chwilę zamarły, niedowierzając własnym uszom. W końcu i one pojęły, że wszystko to dzieje się naprawdę.
– Uciekamy! – usłyszał ryk Przewodniczki. – To myśliwi! Strzelają! Szybko, zaraz tu będą!
Myśliwi?
To znaczy…
Ludzie?!
Stał jak wryty, niedowierzając własnym uszom.
PUFF! PAFF! – huczało coraz głośniej.
Nawet tutaj przyszli zabijać? Do jego boru? Do jego ukochanego boru? To mało im krzywd, jakie wyrządzają zwierzętom w wielkich przemysłowych farmach? Mało? Tam zabijanie jest ich codzienną rutyną a tutaj przychodzą zabijać dla rozrywki?
Krew się w Dzikim zagotowała. Gdyby mógł, rozerwałby polujących na strzępy. Jednak stara locha w porę zauważyła narastający w nim gniew.
PUFF! PUFF! PUFF!
– Dziki! Do mnie! – przekrzykiwała odgłosy wystrzałów. – W tej chwili!
Zrobił, co Przewodniczka kazała, choć zrobił to wbrew własnej woli. Posłusznie pobiegł za resztą watahy, uciekającą w inną część lasu, gdzie bagna i trzęsawiska powinny utrzymać ludzi na dystans. W duchu jednak poprzysiągł myśliwym zemstę. Każdy kolejny wystrzał ze strzelby pieczętował tę przysięgę. Wybuchał mu w sercu jak dynamit, rozsadzając je, rozdzierając, zmieniając soki jego ciała w bulgoczącą lawę i rozżarzony gruz. Nie może tak być, nie może, żeby ludzie bezkarnie odciskali piętno swoich zbrodni nawet tutaj! Popamiętają go, zobaczą, jak się kończy zadzieranie z Dzikim!
*
Myśliwi polowali do późnego popołudnia. Przed wieczorem wracali do wybudowanej na podobieństwo wielkiego szałasu śródleśnej bazy. Niektórzy stamtąd rozjeżdżali się do domów, chełpić się przed bliskimi swoim krwawym łupem, inni zostawali w „bazie” na noc. Rozpalali wówczas wielkie ognisko, nad którym opiekali upolowane zwierzęta, upijali się mocnym piwem i bardzo głośno rozmawiali, wręcz krzyczeli jeden do drugiego, nic sobie nie robiąc z tego, że w lesie obowiązuje cisza. Spali potem długo, chrapiąc ciężko i sapiąc. Zawsze mieli w planach wstać następnego dnia wcześnie, ale że w obolałych głowach huczało im i wirowało po całonocnym pijaństwie, nigdy im się to nie udawało. Budzili się dopiero przed południem, jedli coś „na szybko” i znów wyruszali zabijać.
Wytropił ich. Podglądał. Kiedy wychodzili na polowanie, zbliżał się do ich „bazy” i dokładnie zapisywał w pamięci najdrobniejsze szczegóły jej konstrukcji i wyposażenia. Kiedy wracali, rejestrował ich zachowania, ich nawyki.
Wyprawiając się do lasu na grubego zwierza, myśliwi nie mieli pojęcia, że sami są obserwowani, że pewien wyjątkowo gruby zwierz, nietypowy świnio-dzik planuje na nich zemstę.
*
Gdy plan był już dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, Dziki postanowił podzielić się nim z przyjaciółmi. Słuchając, o czym mówił, Ryjek i Wariat osłupieli.
– Jutro, kiedy wyruszą na polowanie, zakradniemy się i zrównamy z ziemią cały ten ich szałas. Zniszczymy wszystko, stratujemy, wdepczemy w glebę! Co wy na to?
Po dłuższej chwili pierwszy odezwał się Wariat:
– Dziki, zwariowałeś? Rozum ci odjęło? I dlaczego od razu zakładasz, że zechcemy wziąć w tym szaleństwie udział?
– A nie chcecie?
– W życiu! To może ściągnąć na nas jeszcze większe kłopoty!
– Więc co? Mamy im pozwolić dalej zabijać, panoszyć się po naszym lesie, zakłócać jego harmonię i spokój? Niech idą precz, nie są u siebie!
– Wręcz przeciwnie. – odpowiedział Wariat. – Bór to także ich macierz, stąd się wywodzą, tylko zapomnieli…
– Zaczynasz gadać jak Przewodniczka. – rozsierdził się Dziki. – Może w ogóle przystawmy sobie lufy ich strzelb do skroni i naciśnijmy spust? Niech się nie trudzą gonitwą za nami! Ułatwmy im to! Naprawdę mamy im na wszystko pozwalać? Są przecież chyba jakieś granice? Może i oni stąd pochodzą, ale najwyraźniej całkiem o tym zapomnieli. Mają się za władców świata, a są jego okupantami! Z okupantem się walczy! Zwalcza się go jak pasożyta, inaczej zniszczy wszystko!
– Walcząc jego metodami staniesz się bardzo podobny do niego…
– Cóż, mogę się poświęcić, żeby wam, tchórzom, żyło się lepiej.
W tym momencie do rozmowy włączył się Ryjek.
– Obaj macie trochę racji… Dziki, jeśli chcesz, ja mogę pójść z tobą…
– Róbcie, co chcecie. – wzruszył ramionami Wariat. – Ale zobaczycie, ściągniecie na nas przez to jeszcze większe kłopoty. Ja do tego racicy nie przyłożę! Ta wojna toczyć się powinna na poziomie Świadomości! Nie potraficie tak walczyć, więc wam tylko rozwiązania siłowe przychodzą do głowy! Mnie do tego nie mieszajcie! Do widzenia!
Po chwili krępa figura odyńca znikła przyjaciołom z pola widzenia.
Jakiś czas milczeli, nie mogąc znaleźć odpowiedniego komentarza do ostatniej wypowiedzi Wariata. Chłodne słowa rzadko jednak mają moc schładzania rozpalonych głów. Tu czasem i kubeł zimnej wody to za mało…
– To co, idziemy? – szepnął Dziki. – Myśliwi kończą właśnie śniadanie, niedługo wyruszą. Będziemy mieć kilka godzin na zniszczenie tej siedziby zła…
– Chodźmy. – usłyszał upragnioną odpowiedź.
*
Jeszcze tego samego dnia setki tysięcy ludzi, oglądających wieczorem telewizję, dowiedziało się o zniszczeniach, dokonanych przez „agresywne dziki”. Powodów tej napaści podawano wiele; do tych najczęściej wymienianych należały: populacja dzików w regionie jest zbyt wysoka, a do tego mogą być one chore. W każdym razie materiały zostały przedstawione widzom w taki sposób, żeby wzbudzić strach i poczucie zagrożenia ze strony groźnych dzikich bestii. Zaniepokojeni ludzie kiwali z aprobatą głowami, kiedy piękna pani moderator, powierzchownie zabarwionym emocjami głosem poinformowała, że w związku z zaistniałą sytuacją eksperci zalecają zwiększenie odstrzału.
*
– Chcę wiedzieć, – ryczała Przewodniczka. – czy któreś z was maczało w tym racice?
Spojrzeniem krzesającym iskry wodziła po stojących przed nią dzikach z watahy i tych, którzy należeli do niej niegdyś, bo nawet ci, w sytuacjach tak wyjątkowych jak obecna, pełni respektu dla wiedzy i doświadczenia starej lochy, znów instynktownie poddawali się jej władzy. Było tam wiele potężnych odyńców, których pierwszy raz widział na oczy.
– Jeżeli któreś z was miało na tyle odwagi, żeby wtargnąć do obozu ludzi i narobić tam tych wszystkich zniszczeń, niech i teraz wykaże się odwagą i stanie naprzeciw swoich braci i sióstr; niech wytłumaczy im, po co to wszystko zrobił! Czy to któreś z was było na tyle bezmyślne, by dać ludziom argument do nasilenia ostrzału? Jeżeli tak, a nie przyzna się tutaj i teraz, niech wie, że nim pogardzam!
Dzikiemu serce kołatało jak oszalałe. Pogarda Przewodniczki… Już czuł ją w sobie; już niczym trucizna trawiła jego wnętrze, paliła jak kwas, wżerała się w każdą komórkę ciała… Zniósłby wszystko, ale nie pogardę tej najmądrzejszej, najlepszej ze wszystkich loch… Nie potrafił tego znieść.
– To ja… – wyszeptał.
A może tylko zdawało mu się, że wyszeptał, bo nikt, absolutnie nikt z zebranych nie usłyszał jego wyznania. Przełknął ślinę, mając wrażenie, że połyka kulę zwiniętego drutu kolczastego.
– To ja!!! – ryknął tak głośno, jak tylko burza nad lasami ryczy.
W jednej chwili zaległa martwa cisza. Nawet echo nie odważyło się powtórzyć tego wyznania; zupełnie, jakby się bało, że wina zostanie przypisana jemu, nie prawdziwemu winowajcy.
Zwiesił głowę, spuścił wzrok. Nie widział więc, ale czuł, że pozostali odsuwają się od niego. Chłodny powiew zdumionych, zawiedzionych nim westchnień przepełzł mu po ciele.
– Tak, to ja… – powtórzył jeszcze raz, wyręczając w tym strwożone echo.
Chwile, po brzegi wypełnione ciszą, pękały nad nim od ciężaru swojej zawartości.
Jedynie Ryjek stanął u jego boku. Zamierzał nawet przyznać się do współudziału w przestępstwie. Ale Przewodniczka kazała mu zamilknąć i odsunąć się od knura. Czuł, że był dla niej jedynym winnym – ostrze włóczni jej gniewu skierowane było wyłączne na niego.
Spodziewał się ostrych słów, dotkliwej kary. Ale nie spodziewał się, że Przewodniczka powie:
– Wynoś się.
Szamoczące się w nim do tej pory serce na chwilę stanęło. Myślał, że zaraz pęknie, że trzaśnie, zabijając go na miejscu. Ale nawet takiej, ostatecznej ulgi nie dane mu było przeżyć. Stał na miękkich jak z waty nogach i słuchał tego, co locha miała mu jeszcze do zakomunikowania.
– Nie jesteś już członkiem watahy. – jej głos był zimny i surowy, ciął jak nóż ze stali. – Pomimo moich wielokrotnych zakazów i napominania, ciągle narażasz nas wszystkich na niebezpieczeństwo; jedyne, czym się kierujesz, to chorobliwa nienawiść. W dodatku infekujesz tą swoją chorobą tych, którzy są najbliżej ciebie. – dla potwierdzenia tych słów wskazała na Ryjka. – Wielokrotnie cię ostrzegałam, ale nie słuchałeś. Teraz, przez twoją głupotę, giną inni. Ryjek jeszcze nie wie, że jedną z ofiar nagonki, którą na nas sprowadziłeś jest jego ukochana Basia! I co mu teraz powiesz, co?
– Basia?! – osłupiały Ryjek runął na ziemię, jakby zwalił się na niego ciężar kamiennej lawiny.
Ta sama lawina wgniotła w ziemię również duszę Dzikiego. Oddałby życie za szczęście przyjaciela, tymczasem stał się przyczyną jego tragedii. Ach, gdyby mógł cofnąć czas! Gdyby mógł odwrócić bieg wydarzeń!
– Wiesz, jednak nie obchodzą mnie twoje wyjaśnienia. Znów zaczniesz mówić, że ludzie to, że ludzie tamto. Jesteś wcieloną nienawiścią w skórze knura. Odejdź i nigdy więcej nie kontaktuj się z żadnym z nas! Ryjek! Wariat! Od dzisiaj nie wolno wam się nawet zbliżyć do Dzikiego; w przeciwnym razie także i wy zostaniecie wygnani. Czy wyraziłam się dostatecznie jasno?
Nienawiść, która rzeczywiście była motorem jego fatalnej decyzji, zwróciła teraz swoje żądło na niego. Tak jak wcześniej nienawidził ludzi, zaczął nienawidzić siebie. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy zrozpaczonego przyjaciela. Odchodząc, wbił wzrok w ziemię pod własnymi racicami. Szedł, a z każdym krokiem pękało mu serce. Nie, przecież nie mogło tak pękać! Jakby raz pękło, to padłby martwy! Więc co to było, co tak boleśnie pękało w okolicy serca?
Pozostali odprowadzali go milczeniem. Nikt nie zaprotestował przeciwko karze banicji. Wszyscy byli zgodni co do tego, że nie chcą go więcej widzieć, nie chcą mieć z nim już nic do czynienia…
Krok za krokiem oddalał się od swojego spełnionego marzenia. Zniszczył wszystko. Zasłużył na karę…
*
CZĘŚĆ TRZECIA
*
Odkąd wygnano Dzikiego, nikt go w lesie nie widział. Zupełnie, jakby przepadł bez śladu. Jedni sądzili nawet, że umarł z rozpaczy, albo skoczył w przepaść, targany wyrzutami sumienia. Kiedy pytano o niego Przewodniczkę, ta odwracała się i odpowiadała milczeniem. Minął rok, mijał drugi… Knur jakby rozpłynął się powietrzu.
My jednak wiemy, że żadna żyjąca istota nie może tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku, zdradzę Ci, co stało się z przepędzonym na cztery wiatry leśnym banitą.
Otóż rzeczywiście miał on początkowo zamiar rzucić się ze skały, albo utopić się w stawie, wszystko, byle tylko uwolnić się od nękających go wyrzutów sumienia i wstydu. Potem postanowił odejść tak daleko, dokąd tylko zaniosą go nogi. Im dalej jednak szedł, tym silniejsze stawało się poczucie winy. „Nawarzyłem piwa” – myślał. – „a teraz inni muszą je wypijać za mnie… Tak się przecież nie godzi…” I Dziki postanowił wrócić.
Postanowił wrócić, ale w tajemnicy przed wszystkimi. Nie miał zamiaru zdradzać im swojej obecności. Jedyną ulgą, jaką mógł sam sobie sprawić, było roztoczenie opieki nad braćmi i siostrami dzikami, którzy przez jego bezmyślność żyli teraz w wielkim zagrożeniu. Obserwował okolicę, czuwał, pilnował, żeby myśliwi nie mieli szansy podejść zbyt blisko członków watahy. Kiedy ludzie pojawiali się ze swoimi strzelbami, Dziki wybiegał im na spotkanie jako wabik i kierował pościg w zupełnie inną stronę, gdzie żadnej żywej duszy do ustrzelenia nie było. Tylko to niebezpieczne i ryzykowne zajęcie pozwalało mu żyć dalej, nadawało sens jego istnieniu i stwarzało szansę, by chociaż w części zrehabilitować się za wcześniejsze zło, którego był przyczyną.
Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem mijał mu w ten sposób czas. Nikt nie wiedział o szlachetnej działalności naszego samotnika.
*
Któregoś ranka, kiedy przyszedł nad staw ugasić pragnienie, powietrze było wyjątkowo przejrzyste i spokojne. Nie drgały nawet listki osiki, które przecież przy najmniejszym, najdelikatniejszym powiewie, tańczą i szumią. Teraz jednak było absolutnie cicho. Również tafla wody w stawie była idealnie nieruchoma. Była zupełnie jak lustro.
Schyliwszy się, żeby zaczerpnąć orzeźwienia, Dziki odruchowo spojrzał w to lustro i z najwyższym zdumieniem zobaczył w nim odbicie… Tak! Zobaczył odbicie prawdziwego dzika!
Czekał na ten moment tak długo! Wreszcie, wreszcie się spełniło! Legenda okazała się prawdą!
„Zaraz powiem o tym Ryjkowi i Wariatowi!” – pomyślał w pierwszym momencie.
„Ach, prawda… Nie powiem…” – posmutniał w chwilę potem. – „Nie mam już przyjaciół, z którymi mógłbym się tą nowiną podzielić…”
„Szkoda, bo cudownie byłoby móc świętować z nimi ten dzień… Samemu nawet świętować się nie chce…”
*
Nie jest jednak prawdą, że Dziki stał się dzikiem jak każdy inny. Musisz wiedzieć, drogi Czytelniku, że taka świnia, która powróciwszy do swojego pierwotnego siedliska, do swoich korzeni, na powrót dziczeje, staje się naprawdę niezwykłym okazem, takim super-dzikiem. Od pozostałych różni się przede wszystkim wielkością, ponieważ jako hodowlana świnia osiąga znacznie większe rozmiary niż jego dzicy od pokoleń bracia. Przekształciwszy się w dzika, nie traci swoich potężnych rozmiarów. Staje się też nie lada gratką dla myśliwych i kłusowników, z których każdy marzy o ustrzeleniu takiej „bestii”.
Dziki, który wystawiał się w charakterze przynęty oczom myśliwych, bardzo ryzykował więc po przeistoczeniu się w ową „bestię”. Odkrywszy, jak niezwykłą potencjalną zdobycz mają tu, w tym lesie, łowcy zapłonęli pragnieniem powalenia jej. Każdy miał nadzieję, że to właśnie jemu się ta sztuka uda, że okryje się wielką sławą, że będą o nim pisały gazety i będzie go pokazywała telewizja.
„Bestia” była jednak przebiegła. Mimo usilnych starań, nikomu póki co nie udało się jej upolować.
*
Kolejne lato mocno dało się wszystkim we znaki. Było wyjątkowo suche i skwarne. Trwające całymi tygodniami upały sprawiły, że mieszkańcy lasu byli jacyś ociężali i niemrawi. Żeby sobie ulżyć, każdy starał się znaleźć w pobliżu rzeki, strumienia czy stawu.
Kto jak kto, ale myśliwi doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Zakradali się cicho, ubrani w maskujące ubrania, spryskani jakimś tajemniczym płynem, mającym zmylić ofiarę.
Dziki z watahy orzeźwiały się właśnie, brodząc w przyjemnie chłodnym stawie. Było ich tam tyle, że ludzie byli pewni, że nawet strzelając na ślepo, uda im się jakiegoś powalić.
PUFF! PAFF! PAFF! PUFF!
Dziki ocknął się z drzemki, słysząc odgłosy wystrzałów. Jak mógł przespać niebezpieczeństwo? – pomyślał zdruzgotany. Strząsnął z siebie senne oszołomienie i pędem ruszył w stronę, skąd dobiegały upiorne odgłosy.
Gdy dotarł nad staw, widok, który zobaczył, rozdarł mu duszę: kilka biegających chaotycznie dzików, dwa leżały martwe, między nimi ludzie, najwyraźniej szykujący się do dalszych strzałów.
PUFF! PUFF!
Jedna z kul trafiła Przewodniczkę!!!
Dziki gnał jak oszalały, rycząc i kwicząc i wyjąc. Jak demon, jak półboski mściciel, inóg, potwór…
Wpadł w kotłujący się tłum dzików i ludzi, w jednych i drugich budząc popłoch. Przewracał myśliwych, z potwornym kwikiem wyrywał im z dłoni broń, łamał ją, tratował swoim ciężarem.
Wszystko to nie trwało nawet pięciu minut. Po przerażonych ludziach wkrótce nie było ani śladu. To znaczy był… Dwaj jego martwi bracia i ranna, brocząca krwią Przewodniczka…
Pozostałe dziki widząc, że przerażeni myśliwi uciekli gdzie pieprz rośnie i już na miejsce zbrodni na pewno nie wrócą, zbiegły się z powrotem. Każdy chciał pomóc, ale zupełnie nie wiedział, jak. Zawsze w takich sytuacjach to Przewodniczka rozdawała dyspozycje, rozdzielała zadania i porządkowała chaos. Teraz jednak to jej trzeba było pomóc, a zszokowane dziki nie miały pojęcia, od czego zacząć.
– Pobiegnę po wnuczkę szamana! Ona potrafi leczyć! – znajomy głos Wariata wlał w pozostałych nadzieję na uratowanie lochy.
Ta jednak, ku ogólnemu zdumieniu, podniosła łeb i wystękała:
– Nie.
– Nie?! Ale… Ale dlaczego? – nie mógł zrozumieć Wariat.
– Nie ty. Niech Dziki sprowadzi tutaj dziewczynę.
– Dziki?! – na ustach wszystkich namalowało się zdumienie.
I nagle zdali sobie sprawę z obecności „bestii”. Ten wielki, szlachetny mściciel, ich wybawca… to Dziki?
Podszedł do rannej lochy, skłonił się jej.
– Ja? Dlaczego ja? – zapytał zdławionym głosem.
– Idź, synu. – odpowiedziała mu. – Jesteś gotowy.
*
Wcale nie uważał, że był na to gotowy. Biegł jednak jak wystrzelony z działa, mając nadzieję, że zdąży. Przewodniczka musiała być chyba w malignie, że zleciła to zadanie właśnie jemu. A to znaczy, że musi być z nią bardzo źle…
Biegnąc, zastanawiał się, czy wybrał dobrą drogę. Niezbyt dobrze pamiętał, którędy szli poprzednio, to było przecież ponad dwa lata temu… Zresztą wtedy wędrowali raczej okrężną drogą, teraz natomiast musiał znaleźć się jak najszybciej u celu.
Zły był, że spełnił wolę rannej. Wariat z pewnością sprowadziłby pomoc znacznie szybciej. I byłoby to o wiele pewniejsze. Dziki wcale nie był przekonany, że w ogóle da radę przemóc się i zbliżyć do ludzi. Przebiegła locha nawet w obliczu śmierci potrafiła wymyślić coś takiego, żeby go złamać i doprowadzić do bezpośredniej konfrontacji między nim a ludźmi. Głupi był, głupi, że się na to zgodził.
Było jednak za późno na zmianę decyzji. Leciał. Pędził. Miał nadzieję, że zdąży.
*
Wnuczkę szamana znalazł przy źródełku. Siedziała na wielkim kamieniu, ubrana w krótką sukienkę z białego lnu, boso. Śpiewając piosenkę, rozczesywała swoje piękne, długie włosy, jasne jak lipowy miód. Nie wyglądała groźnie jak pracownicy chlewni ani jak myśliwi. Ale była przecież Człowiekiem…
Stanął przed nią sparaliżowany ze strachu.
Zauważyła go. O dziwo nie przestraszyła się wyrosłej przed nią nagle olbrzymiej bestii. Zaciekawiona patrzyła na niego swoimi pięknymi, przejrzyście zielonymi niczym dwa szmaragdy oczami. Zastanawiała się, po co przyszedł.
No właśnie… Jak zdoła jej przekazać swoją prośbę? Przecież ludzie mówią zupełnie innym językiem niż zwierzęta! Jak ma jej wytłumaczyć, co się stało, co robić, dokąd ma się z nim udać? Musiałby przecież mówić jak człowiek, a tego nie potrafił!
Znów ogarnęło go przerażenie. Tym razem bał się przede wszystkim, że nie potrafiąc wyjaśnić dziewczynie w czym rzecz, zawiedzie i Przewodniczka umrze!
Wnuczka szamana zauważyła, że stał się nerwowy. Położyła na kamieniu swój grzebień, wstała. Bardzo powoli zaczęła iść w jego kierunku. Pokazała mu otwarte dłonie, żeby się nie obawiał żadnej ukrytej broni, żadnego podstępu.
Wstyd mu było, ale trząsł się jak galareta.
Dziewczyna była już tuż obok niego. Uklękła przy nim, żeby jej oczy były na poziomie jego oczu, nie wyżej.
Położyła mu dłonie na głowie.
Wzdrygnął się.
Jednak po chwili uczucie wstrętu i strachu zaczęło gdzieś znikać. W dotyku jej delikatnych, miękkich dłoni było coś… było coś takiego…
Przyjemnego?
Odprężającego?
Głaskała go, jakby ścierając z niego przy tym wszelkie negatywne uczucia i zastępując je innymi, których doznawanie było wspaniałe!
Serce, dotychczas szalejące mu w piersiach zwolniło, mięśnie rozluźniły się. Poddał się jej dłoniom, słodyczy jaką dawał mu ich dotyk. Z rozkoszy aż zakręciło mu się w głowie, wzrok zmętniał – widział przed sobą tylko jakby mgiełkę.
Wtem zobaczył jeszcze coś. Ale zobaczył to bardziej w sobie, niż przed sobą…
Zobaczył las, pokryty grubą warstwą śniegu, a w jednej z zasp ranną, nieprzytomną świnię, młodego knura… Kilka kilometrów dalej, w rowie przy ulicy leżał roztrzaskany TIR. Czyli ten knur… To on!!! Półmartwe zwierzę było w bardzo ciężkim stanie. Nagle obok stanęła postać, ubrana w gruby, ciężki kożuch. Przecież to… Tak, to wnuczka szamana! A więc to ona go znalazła! Podeszła do niego, sprawdziła w jakim jest stanie. Był ranny, wychłodzony, chory. Zdjęła swój płaszcz i nim go okryła. Cały tydzień, dzień po dniu przychodziła do niego, odprawiała nad nim swoje czary, podawała rozmaite zioła. Kiedy uznała, że jego stan wystarczająco się poprawił, przekazała opiekę nad nim dzikom z watahy…
Ach, a więc to była ona! To jej zawdzięczał, że przeżył, że został przygarnięty przez lochę! To jej zawdzięczał wszystko, co dobrego go tutaj spotkało!
Obraz przyblakł. Znów widział przed sobą tylko tę mgiełkę, którą rozwieszało wokół niego przyjemne doznanie dotyku dłoni dziewczyny.
„No dobrze, opamiętaj się Dziki”, sam siebie usiłował przywołać do porządku. „Musisz opowiedzieć o tym, co stało się Przewodniczce…” No właśnie… Tylko jak „opowiedzieć”?!
„Spokojnie, przyjacielu.” – usłyszał w swojej głowie obcy głos; głos dziewczyny. „Mów, o co chodzi, widzę, że jesteś czymś bardzo przejęty…”
„Co to za język?” – zastanawiał się. „Przecież wszystko rozumiem! Jak to możliwe?”
„To język myśli, lub, żeby się precyzyjniej wyrazić – Świadomości, Podświadomości i Nadświadomości.” – usłyszał w odpowiedzi. „Każda żywa istota, niezależnie, czy jest Człowiekiem, czy Zwierzem, czy Zróstem, może się w ten sposób z innymi porozumiewać. Wystarczy tylko bardzo chcieć, skupić się i jednocześnie rozluźnić.”
„Nie wiem, czy tak potrafię.” – odpowiedział.
„Przecież właśnie to zrobiłeś.” – zaśmiała się. „Mów, mów, co cię trapi.”
Rzeczywiście. Przecież właśnie z nią rozmawiał!
Nie tracąc więc czasu opowiedział jej, co wydarzyło się nad stawem.
Dziewczyna, wysłuchawszy wszystkiego, szybko zabrała odpowiednie zioła i tak jak była – boso i w bieliźnie, oznajmiła, że jest gotowa do drogi. Poprosił, żeby usiadła mu na grzbiecie i mocno chwyciła się jego szyi. Tak też zrobiła.
Gnał, jak mógł najszybciej. Miodowe włosy dziewczyny powiewały na wietrze. Była lekka. Jej ciężar nie spowalniał go, a może wręcz odwrotnie, dodawał mu jeszcze prędkości. Oto, przezwyciężywszy własne lęki, wiózł potrzebną pomoc. Miał nadzieję, że zdążą.
*
Na miejscu okazało się, że rzeczywiście zdążyli. Zresztą, nie było mowy, żeby nie zdążyć, bo rana lochy była raczej powierzchowna, w ogóle nie zagrażała jej życiu. Mało brakowało, żeby Dziki jeszcze się na nią za to obraził, ponieważ jasnym stało się, że nawet nie za bardzo potrzebowała pomocy – po prostu wykorzystała nadarzającą się okazję, by knura wreszcie z wnuczką szamana skonfrontować.
Trochę było mu głupio, że dał się tak nabrać, ale bardziej był z tego powodu szczęśliwy. Czasami potrzeba czyjegoś podstępu, żeby uparte istoty przestały się upierać przy swoim i mogły się dalej rozwijać. Potrzeba prawdziwej mądrości, żeby taki podstęp wymyślić.
*
Po oczyszczeniu i opatrzeniu rany, Przewodniczka podeszła do oburzonego na pokaz Dzikiego.
– Cofam twoją karę. Jeżeli chcesz, możesz do nas wrócić. – powiedziała.
– Dziękuję. – uśmiechnął się. – Wiele to dla mnie znaczy. Ale, jeżeli pozwolisz, chciałbym jednak pozostać przy wnuczce szamana.
– O, teraz to mnie zaskoczyłeś! – locha nie kryła zdumienia.
– Ja właściwie też jestem zaskoczony, tym co mówię. – odpowiedział. – Ale czuję, że powinienem być blisko niej. Teraz wiem, jak wiele dla mnie zrobiła. Pokazała mi swoje wspomnienia… Wszystko widziałem… Jak mnie pielęgnowała i ogrzewała… Chcę się jej jakoś odwdzięczyć. Będę ją chronił. Jest taka delikatna, na pewno łatwo ją skrzywdzić…
Przewodniczka nie zgodziła się z taką opinią.
– To młoda szamanka. Wydaje się krucha, ale to bardzo silna osobowość.
– Tak czy inaczej, pozwól mi z nią odejść.
– Dobrze. Widzę, że bardzo ci na tym zależy.
– Bardzo!
*
Tak to właśnie nasz Dziki, do niedawna chorobliwie nienawidzący ludzi, zamieszkał blisko ludzkiej siedziby.
Za żadne skarby świata nie przyznałby się innym dzikom, że zrobił to przede wszystkim ze względu na niesamowite doznania, towarzyszące rozmowie z dziewczyną i dotykowi jej dłoni. Głaskany, tulony przez nią, wręcz rozpływał się z rozkoszy i szczęścia. Powód pozostania przy niej, żeby ją chronić, był więc raczej pretekstem.
Pomiędzy nim a dziewczyną szybko nawiązała się głęboka przyjaźń. Poznając ją, poznawał jakby Człowieka z Przeszłości, o którym opowiadała kiedyś Przewodniczka – niewinnego, pięknego, bogatego duchem i jednocześnie Człowieka z Przyszłości, wzbogaconego o ponad tysiącletnie, traumatyczne doświadczenia straszliwej choroby zwanej antropocentryzmem; Człowieka, który cudem z owego duchowego wirusa wyleczony, cudem ocalały, po sam kres świata albo i dłużej pozostanie na niego uodporniony. Żyła tu i teraz, ale całe jej istnienie łączyło w sobie czystość Przeszłości i dojrzałość Przyszłości. Kochał ją za jedno i za drugie. Spędzał z nią każdą możliwą chwilę – kiedy pracowała i kiedy odpoczywała, kiedy śpiewała i tańczyła do wygrywanych na skrzypcach przez dziadka melodii i kiedy milcząca i zasłuchana w otaczającą ją przyrodę, siedziała nad brzegiem rzeki, płynącej przez święty od zarania dziejów gaj. Rozmawiali o wszystkim, dzielili się najskrytszymi tajemnicami swoich serc.
Chociaż trzeba powiedzieć, że nie wszystkimi… Było bowiem coś, do czego dziewczyna nie chciała się przyznać – nawet przed sobą, nawet we własnym sercu…
Dziki potrzebował całego roku, żeby dojść do tego, co ją trapi.
W tym czasie dowiedział się o niej bardzo wiele: że jej rodzice i brat mieszkają w wielkim mieście, że brat odwiedza ją od czasu do czasu, żeby zabrać wystrugane przez dziadka rzeźby i instrumenty, a od niej utkane z lnu szaty i sprzedawać to potem mieszczuchom, tęskniącym za życiem bardziej związanym z przyrodą. Wiedział też, że poza bratem, z rzadka również rodzicami i jedną przyjaciółką, nikt nie zapuszcza się do ich chatki i rosnącego w jej pobliżu świętego gaju.
„Jak mogłem nie rozpoznać, co jej dokucza, samemu dwa lata spędziwszy w odosobnieniu?” – zastanawiał się Dziki.
No ale teraz, od dłuższego czasu, on dotrzymywał jej przecież towarzystwa – miała go na każde skinienie, stał się jej przyjacielem i powiernikiem. Czy więc dokuczał jej jakiś inny rodzaj samotności?
Nie rozumiał. Nie mógł pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.
Wreszcie któregoś dnia tajemnica wyjaśniła się sama.
Znów było lato. Właśnie minął rok od ostatnich, brzemiennych w skutki wydarzeń. Wybrali się wspólnie nad rzekę. Bawili się, ochlapując się nawzajem chłodną wodą, szukając na dnie kamieni o ciekawych kształtach i obwiązując się wieńcami wodorostów. Potem wyszli na brzeg, położyli się obok siebie na trawie i obserwowali białe, leniwe chmurki płynące powoli po błękitnym niebie. Młoda szamanka zapomniała o bożym świecie i zamyśliła się, zupełnie nie zważając na to, że obok leżał Dziki, który każdą jej myśl odbierał i czytał.
Patrzyła w niebo i myślała o tym, jak bardzo brakuje jej miłości. Marzyła o mężczyźnie, wyobrażała go sobie. Rysowała sobie na niebie jego obraz. Był wysoki, silny, pracowity. Oczy błękitne jak to niebo, włosy długie i ciemne… Potrzebowała jego męskiej siły, przy której mogłaby sobie czasami pozwolić na kobiecą nieporadność, na chwile beztroskiego zapomnienia…
„A więc , brakuje ci, moja śliczna, miłości! Brakuje ci mężczyzny!” – pomyślał na tyle delikatnie, żeby nie usłyszała tej myśli.
Odkąd zrozumiał, w czym tkwi problem, nie mógł przestać się zastanawiać, jak, no i przede wszystkim gdzie znaleźć mężczyznę z jej marzeń. Bo to, że poszukiwania musi wziąć w swoje racice, przesądzone było od samego początku… Ale gdzie szukać? Do miasta przecież nie wyruszy. A tutaj, w lesie.. Tutaj są tylko myśliwi. A myśliwi to nie ludzie. To anty-ludzie, nie-ludzie, bez-ludzie. Wśród tych na pewno szukał nie będzie.
Jednakże po dłuższych rozważaniach doszedł do wniosku, że skoro myśliwi to jedyne dostępne na miejscu ludzkie istoty, warto może utwierdzić się w swoich przypuszczeniach, że nie znajdzie się wśród nich nikt, kto sprostałby wymaganiom, czy raczej marzeniom ukochanej przyjaciółki. Postanowił więc zakraść się do ich odbudowanej po zniszczeniach, których sam dokonał „bazy” i bacznie się przyjrzeć każdemu z tych nie-ludzi.
*
Miał szczerą nadzieję, że jedynie potwierdzi dzięki temu to, co na ten temat sądził. W jakimż był więc szoku, kiedy wśród pijących piwo, robiących wstrętne miny i w ogóle wstrętnych typów spod ciemnej gwiazdy zobaczył wypisz-wymaluj mężczyznę z marzeń dziewczyny: wysoki, postawny, długowłosy, błękitnooki, siedział, milcząc, przy ognisku i strugał z drewna postać jakiegoś zwierzęcia, zdaje się, że wilka.
Dziki był niepocieszony. Był na siebie wściekły, że w ogóle tu przyszedł, że zobaczył to, czego zobaczyć był nie powinien, czy raczej, czego zobaczyć nie chciał. Przecież to myśliwy! Wcielone zło! Myśliwy w ogóle nie pasuje do szamanki, kapłanki bogów lasu i boru!
Chociaż… Jest przecież legenda… Jest most, po którym idąc do przodu, trafia się w miejsce, skąd się pierwotnie pochodzi… W jego przypadku legenda okazała się prawdą! Ze zwykłej świni stał się na powrót dzikiem! Może więc i myśliwy mógłby stać się na powrót Człowiekiem? Może warto spróbować dać mu szansę?
Zbliżył się do biesiadujących przy ognisku. Pozostał na tyle daleko, żeby pijani obskurnicy w ogóle go nie zauważyli; na tyle jednak blisko, żeby młody człowiek, zajęty dotąd struganiem swojego drewnianego wilka, zdał sobie sprawę z tego, że coś go z zarośli bacznie obserwuje.
Zgodnie z planem Dzikiego, zaniepokojony mężczyzna podniósł głowę. Odłożył na bok nóż i nie skończoną rzeźbę. Odruchowo wziął za to w ręce strzelbę. Wstał. Postanowił się rozejrzeć.
Kiedy nieco oddalił się od pozostałych, Dziki wystawił z zarośli swój łeb. Jego oczy napotkały wzrok myśliwego. Wtedy leśny olbrzym zaczął swój myślowy przekaz:
„…Popatrz! To nie jest zwykły dzik! To bestia! Upolować go może tylko najlepszy z najlepszych, a jeśli tego dokona, należą się mu mir i sława. Będziesz okrzyknięty wielkim, jeżeli go ustrzelisz. Idź za nim, śledź go i powal!…”
Mężczyźnie zakotłowało się w głowie. Zdało mu się, że usłyszał własne myśli. Postanowił iść za potworem.
Dziki to się wychylał, to chował, prowadząc młodego człowieka prosto w kierunku chaty starego szamana. Myśliwy szedł za nim jak zahipnotyzowany, nie lękając się nawet zapadającego zmroku. W głowie miał tylko jedno – pragnienie powalenia bestii.
Wreszcie dystans między nimi zmniejszył się na tyle, że mężczyzna odważył się wystrzelić.
PUFF! PUFF!
Dziki, z przeraźliwym kwikiem ruszył co sił w nogach. Uciekał, goniony przez odgłosy strzałów – PUFF! PUFF! PUFF!
Wreszcie – chatka.
Dziewczyna pojawiła się na zewnątrz. Dziki, udając zagonionego i śmiertelnie przestraszonego, podbiegł do niej i schował się za jej drobnym ciałem.
Kilka sekund później pojawił się młody łowca i widząc tak niecodzienny obrazek, stanął jak wryty.
Patrzył i oczom nie wierzył. Stała naprzeciwko niego prześliczna dziewczyna, bosa, ubrana w lnianą sukienkę, jedynie przy kołnierzyku i na dole czerwoną nicią wyszywaną w nieznane mu zaklęcia. Na długich, miodowych włosach miała wianek, upleciony z najpiękniejszych kwiatów i ziół lata. A za nią bestia. Potwór. Olbrzym szkarada. Dlaczego się nie bała? Czy ona… Czy ona osłaniała przed nim bestię własnym ciałem?
– Odsuń się! – zawołał, odrzucając tę myśl jako coś nieprawdopodobnego. – Zabiję go i będziesz bezpieczna!
Ona jednak zmarszczyła nos i brwi. Widać wcale nie spodobała jej się ta oferta.
– Jeżeli chcesz go zabić, będziesz musiał najpierw strzelić do mnie! – odpowiedziała, na co on wytrzeszczył zdumione oczy jeszcze bardziej. – To mój przyjaciel i tknąć go nie pozwolę. Zwłaszcza tutaj, w świętym gaju, gdzie nawet gałązki złamać nie wolno, a co dopiero strzelać do zwierząt!
Przyjaciel? Święty gaj? Myśliwy był zupełnie zdezorientowany. I jeszcze ta dziewczyna, piękniejsza, niż wszystkie, które malował sobie w marzeniach; niż wszystkie one razem wzięte…
Widząc jej stanowczość, ustąpił. Pragnienie sławy nagle wydało mu się nie warte funta kłaków.
– Już dobrze. Zobacz, odkładam broń…
Jak powiedział, tak zrobił. Schylił się i położył strzelbę na ziemi.
To uspokoiło dziewczynę. Gniewne zmarszczki zniknęły jej z nosa i z czoła. Pozwoliła mu podejść bliżej. Uklękła przy Dzikim i poleciła obcemu zrobić to samo. Chwyciła jego dłoń w swoją i oboje dotknęli kosmatego karku „bestii”.
W tym momencie ich myśli rozszalały się. Myśliwy zrozumiał, że został tutaj podstępnie zwabiony, dziewczyna pojęła dokładnie to samo i w tej samej chwili. Młodzi spojrzeli na siebie. I tak, jak spojrzeli, tak nie mogli już przestać na siebie spoglądać, nie mogli ukryć swojego sobą nawzajem zachwytu. W oczach zapłonęły im iskry, delikatny rumieniec zapłonął na jasnej twarzy szamanki. Ich dłonie znów spotkały się na ciele olbrzymiego dzika, niby to głaszcząc go, jednak tak naprawdę celem tego głaskania było właśnie owo kolejne dłoni spotkanie. Chłopak nie wytrzymał. Objął dziewczynę i pocałował ją tak mocno, że aż wianek spadł jej z włosów i usadowił się na łbie Dzikiego. Cała trójka zaśmiała się z tego zdarzenia. I już wiadomo było, jak to się wszystko dalej ułoży…
*
Tak oto Dziki stał się swatem. Ale nie tylko swatem tych dwojga młodych ludzi. Zeswatał również Człowieka z jego dawnym Siedliskiem; dzięki niemu myśliwy porzucił swój morderczy fach, przeszedł po legendarnym moście, łączącym Nowe ze Starym w jedną doskonałą Pełń.
Jakiś czas później urodziły się bliźnięta – dziewczynka i chłopiec – dzieci, które żadnego mostu przechodzić musiały nie będą, ponieważ poczęte zostały i narodziły się już po właściwej stronie…
A wielki, ogromny dzik po dziś dzień chroni je i niańczy, opiekuje się nimi, plecie bajki i kołysze do snu.
*
Zapytasz, miły Czytelniku, skąd znam tę historię, skąd o tym wszystkim wiem? Ano nie raz byłam w tej chatce, wszystko na własne oczy widziałam, bo jestem przyjaciółką wnuczki starego szamana.
Może, gdy kiedyś będziesz w lesie, spotkasz ich także i Ty i na własne oczy przekonasz się, jak pięknie i wspaniale żyją.
Od razu jednak Ci powiem, że trafić tam wcale nie jest łatwo. By się tam znaleźć, trzeba najpierw przejść po… Ale co ja Ci będę tłumaczyć? Ty już doskonale wiesz, po czym trzeba przejść, prawda? Wiesz już, że do świętego gaju wiedzie niezwykły most, po którym… No właśnie… Jak to było? Przypomnisz?
…Most, po którym idąc do przodu, dociera się w miejsce, z którego się wyszło…