Nowe Przygody Baltazara Gąbki i jego Kompanii – Na tropie Czarnej Dziury
Ponieważ wydanie drukiem Nowych Przygód Profesora Gąbki opóźnia się , aczkolwiek nie zostało udaremnione o co usilnie się starano i nastąpi mimo owych starań, o czym jestem przekonany, bo na szczęście czasy już się na tyle zmieniły, że monopol na Prawdy został złamany
Kupując (TERAZ – TUTAJ!) Budujesz Wolne Media Wolnych Ludzi!
Z okazji Dnia Dziecka
publikujemy pierwsze 6rozdziałów książki – dla Naszych Dzieci. Poczytajcie im – a zobaczycie że przy okazji zabawicie się nieźle i wy sami.
Akcja rozgrywa się w czerwcu 2012 roku w Krakowie, Warszawie i Kijowie.
Informuję, że opóźnienie druku książki ma miejsce z powodu zawieruchy Cenzury III RP w wydaniu redakcji i wydawnictw wysokonakładowych – cenzury Właścicieli tych wydawnictw wykonywanej rękami jej redaktorów, cenzury która ma motywy kościółkowo-postkomunistyczne (np nie drażnić Rosji przyjaźnią Polsko-Ukraińską, nie drażnić Ukrainy zwycięstwem Polaków w Kijowie, nie drażnić postkomuny sformułowaniami typu „coś tam kombinują pod tym czerwonym płaszczykiem”). Ta Cenzura III RP dyktowana jest lękiem Wydawców przed aktualną władzą, która w tej książce podlega krytyce i dowcipom, dokładnie takiej samej krytyce i takiemu samemu dowcipnemu przedstawieniu jak i wszystkie inne absurdy naszej rzeczywistości, Cenzura III RP stosuje także „śmieszno-straszne” kryteria poprawności obyczajowej. Chodzi im o to żeby Złych pokazać w lepszym świetle i nie traktować ich tak „źle” jak to ma miejsce w tej książce – to znaczy że według nich zło nie jest złem i zło nie powinno być ukarane, a dobro na końcu nie powinno zwyciężać. To byłby moim zdaniem bardzo specyficzny przekaz moralny dla naszych pociech – ja nie życzyłbym sobie by takie dwuznaczne lektury kształtowały charakter moich dzieci.
Smuci mnie, że wielu Polaków nie będzie mogło się cieszyć tą książką już – jutro , pojutrze – tak jak to było zaplanowane, ale pociesza mnie fakt że póki Cenzura wciąż nie dopuszcza moich książek do masowego rozpowszechniania to znaczy, że dotykają one do żywego”ESTABLISHMENT” , dotyczą najistotniejszych spraw z jakimi mamy w Polsce do czynienia, a przesłanie książki: EKOLOGICZNA REWOLUCJA widać jest nie w smak właścicielom mediów w Polsce. Jestem co prawda zaskoczony, że Cenzura dobrała się do książki dla dzieci – ale widać „demokracja” w naszym kraju jest już naprawdę mocno „zaawansowana”, gdy takich metod trzeba się imać, żeby kneblować autorów.Ponieważ nie piszę książek okazjonalnych ani na Euro 2012, ani na chwilę bieżącą – lecz z myślą by trwały stulecia i zawsze bawiły i niosły przesłanie więc poczekam aż znajdzie się wydawca z prawdziwego zdarzenia – ktoś kto nie trzęsie portkami przed władzą.
Do mojej książki posadzono Cenzora, który skupił w sobie trzy pożądane jak widać w III RP cechy: prowincjonalnego księdza + ambasadora ZSRR + IDIOTY. W sumie te trzy elementy, zastosowane jako kryteria oceny doprowadziły do sytuacji, która urąga prawu artysty do wolnej wypowiedzi i która zmusiła mnie do odmowy podpisania przedstawionej mi Umowy Wydawniczej oraz odmowy wykonania stosownych absurdalnych „skrótów” czyli cięć cenzuralnych, które miały objąć 50 % powieści!
Ci ludzie lepiej wiedzą co wolno Wam i Waszym dzieciom czytać, z czego wolno Wam i waszym dzieciom się śmiać, co wolno Wam i waszym dzieciom myśleć – jak POWINNIŚCIE wychowywać swoje DZIECI! Chcieliby bardzo wydać tę książkę, ale po wprowadzeniu „zmian” cenzuralnych i merytorycznych, które zmienią ją nie do poznania, odwrócą jej sens o 180 stopni, sprawią, że nie będzie ona krytyką Rzeczywistości Polski Współczesnej nie będzie zawierała elementów magii i nie będzie propagowała Wiary Przyrody oraz Proekologicznego Modelu wychowania dzieci i młodzieży. Mój teść właśnie przewraca się w grobie bo jego Baltazar Gąbka zawierał takie elementy i został wydany w PRL – który podobno był krajem totalitarnym. Kraj Totalitarny to ten, w którym żyjemy – tzw. III RP – to nie ulega dla mnie wątpliwości.
Na razie uruchamiamy więc znowu Krainę Księżyca do wydania Internetowego. Zaiste – czuję się jakbym wylądował – podobnie jak bohaterowie powieści – Latającym Talerzem – tyle że na jakimś dziwnym Księżycu po Ciemnej Stronie Mocy.
TU udostępniamy 6 pierwszych rozdziałów także w formie PDF do wydruku:
Czesław Białczyński Nowe Przygody Baltazara Gąbki_ Na tropie Czarnej Dziury_rozdział 1 – 3
Czesław Białczyński Nowe Przygody Baltazara Gąbki_Na tropie Czarnej Dziury_rozdziały 4 – 6
Czesław Białczyński
Nowe Przygody Baltazara Gąbki i jego Kompanii
Tom 1
Na tropie Czarnej Dziury
©copyright by Czesław Białczyński & Kraina Księżyca
® all rights reserved by Kira Białczyńska & Sawa Białczyńska
Rozdział 1: Niespodziewani goście
To wszystko wydarzyło się naprawdę dnia 15 czerwca 2012 roku. Zaczęło się od tego, że na Prądniku Czerwonym w Krakowie, tuż przed północą pojawił się Latający Talerz.
Takich osiedli jak to, i podobnych do niego miasteczek, są w Polsce tysiące. Musicie wiedzieć, że jest tam trochę różnych sklepów, poczta, dom kultury i bardzo stara kaplica. Pod starymi wierzbami płynie też rzeczka zwana Sudołem, a w Parku Zaczarowanej Dorożki jest mały staw i stary młyn z wielkim drewnianym kołem młyńskim. Tego dnia w stawie, jak zwykle kumkały żaby, kołysząc się łagodnie na liściach nenufarów. Po jednej stronie parku wyrosły wysokie bloki mieszkalne, po drugiej zaś przycupnęły małe, stare domki i wille z ogrodami. W innej części osiedla, po drugiej stronie przecinającej je wielkiej ulicy, znajdował się Stary Park z bardzo starą kaplicą i kilkoma jeszcze starszymi drzewami. Rosła tam przede wszystkim olbrzymia, bardzo, ale to bardzo, bardzo stara brzoza – król tego parku. Jej pień miał obwód ponad pięciu metrów. Żeby go objąć potrzeba było czterech tęgich chłopów. Wierzchołek drzewa sięgał tak wysoko, jak dziesięciopiętrowe bloki.
Niektórzy upierali się, że w Starym Parku straszy (zwłaszcza po północy, w pobliżu Bardzo Bardzo Starej Brzozy), chociaż przylega on do Bardzo Starej Kaplicy i do „końskich zagród”. W Końskich Zagrodach pasły się wierzchowce, znajdowały się tam stare stajnie i padok. Można tu było pojeździć na prawdziwych ogierach i klaczach, i na małych kucykach. Bardzo Bardzo Stara Brzoza od pięciuset lat każdego roku szumiała listkami swoją własną pieśń. Była to opowieść o nieujarzmionej przyrodzie i pięknie całej Ziemi. Pień Brzozy rozdzielał się gdzieś wysoko na pięć olbrzymich konarów, dźwigających więcej liści, niż rosło ich w całej reszcie parku. W pniu znajdowały się cztery wielkie dziuple, a w konarach kilka mniejszych. Na stałe stacjonował tu dzięcioł. Podobno w tych dziuplach gromadziły się nocne duszki i widziadła, także te najzłośliwsze – liszki i paskudniki. Wiele z nich, jak powiadano, było na usługach Złej Licho – tej dziwacznej istoty, która podkrada ludziom najpotrzebniejsze rzeczy, rzuca kamykami w szprychy kół, albo podkłada nogę, kiedy się tego nikt nie spodziewa. Możliwe, że rzeczy te Licho chowała właśnie w którejś dziupli wiekowej brzozy w Starym Parku. Ale byli też na Prądniku Czerwonym tacy, którzy nie wierzyli w te opowieści.
W dziesiątkach bloków i małych domków mieszkali tutaj zwyczajni ludzie, którzy wykonywali różne zawody, mieli różne poglądy na ważne sprawy i nawet różnili się kolorami włosów czy kształtem nosów, a czasem także kolorem skóry. Byli to przeciętni mieszkańcy Polski z początku XXI wieku – mężczyźni i kobiety, dziewczynki i chłopcy. Mieszkało tutaj też dużo kotów i psów różnej rasy oraz pełno innej, dziwnej menażerii.
No może nie wszyscy byli tu tacy zwyczajni – zwłaszcza Pan z Głową w Chmurach był osobą dosyć niezwykłą i mieszkał w niezwykłym zrujnowanym domku, otoczonym zapuszczonym Tajemniczym Ogrodem. Czerwony Prądnik słynął zresztą z tego, że raz na jakiś czas zamieszkiwali tutaj bardzo niezwykli obywatele. W końcu stąd przecież pochodził sam Zaczarowany Dorożkarz, Jan Kaczara[1]. Na tym osiedlu w bloku mieszkał też nie całkiem zwyczajny chłopiec o dwóch imionach Grzegorz i Sambor. Dla znajomych Grzegorek-Samborek. Grzegorek-Samborek podobnie, jak inne dzieci w jego wieku uczył się w podstawówce, która znajdowała się niedaleko jego domu. Bo na tym osiedlu była też oczywiście szkoła podstawowa i gimnazjum, i chyba trzy, tak, trzy duże przedszkola, no i rzecz jasna ośrodek zdrowia.
Był piątek wieczór. Do końca roku szkolnego pozostało niewiele ponad tydzień, a księżyc znajdował się na początku drugiej kwadry. To znaczy miał kształt litery C, czyli cieniutkiego sierpa, jak na tureckiej fladze. Tego wieczora mama skończyła czytać Grzegorkowi „Przygodę na Rodos”, ostatni tom z serii o Smoku Wawelskim i profesorze Gąbce. To właściwie jest książka, w której ani Gąbka, ani Smok Wawelski ani Kucharz Bartolini, ani tym bardziej Don Pedro czy Największy Deszczowiec – nie występują, ale dużo się tam o nich mówi.
– No, może nie tak nawet dużo, ale chociaż trochę – pomyślał wiercący się niemiłosiernie w łóżku już od ponad godziny Grzegorek – I to przeważnie dobrze.
Był wielbicielem tej trylogii, jednym z wielu. Takich wielbicieli jak on, było na świecie wcześniej dwa, albo nawet i trzy pokolenia.
W przygodzie na Rodos, Autor i jego przyjaciel zastanawiają się, co naprawdę stało się z Profesorem Gąbką i jego Kompanią, kiedy podczas wakacji w 1978 roku nagle, niespodziewanie zniknęli niedaleko od Krakowa, nad wielką rzeką San. Przepadli wtedy bez śladu i sprawa nigdy nie została wyjaśniona. Grzegorek też się nad tym zastanawiał cierpiąc na bezsenność w swoim pokoju, który nazywał Bazą Republiki Gwiezdnej. Z granatowego sufitu mrugały do niego nieustannie złote gwiazdy namalowane ręką mamy.
Za oknem sierp księżyca wyłaniał się, raz po raz, spomiędzy chmur, rozświetlał na chwilę noc i znów ginął.
Może Grzegorek dlatego nie mógł zasnąć, że ta zagadka nie dawała mu spokoju?
– Już za pół godziny Godzina Duchów – pomyślał zerkając na zegar, jedyny jasny punkt w ciemności, który pokazywał 23.30. – Lepiej zasnąć zanim się zacznie. – wyszeptał do siebie. Ale nic to nie dało. Wciąż różne domysły na temat tajemniczego zniknięcia jego ulubionych bohaterów krążyły mu po głowie, przemykając niczym szalone zwierzaki na zwariowanej karuzeli.
Grzegorz-Sambor nazwany był przez dobrych kumpli Grze-Gorkiem-Sam-Borkiem, przede wszystkim dlatego, że go lubiano. Tak brzmiały zdrobnienia jego obu imion. Ale też miało to głębsze znaczenie, bo Samborek się sam ze wszystkim borykał i sam sobie doskonale z kłopotami radził. Nie lubił, kiedy ktoś go wyręczał w trudnych sprawach, wolał je sam rozwiązywać. Najbardziej oczywiście lubił zagadki i rebusy w czasopismach i Internecie. Był też miłośnikiem drzew i w ogóle lasu, a najbardziej lasu iglastego, który leśnicy nazywają borem. Czy jego drugie imię miało wpływ na miłość do drzew i boru, trudno powiedzieć. Te dwie sprawy: imię i zamiłowania życiowe – rzeczywiście czasami idą w parze. Poza tym był Grzegorek trochę zmarzluchem, więc lubił, jak gdzieś blisko grzeje kaloryfer, piec albo najlepiej jakiś grill z pieczoną kiełbaską nabitą na prawdziwy sosnowy patyk pachnący żywicą. Ostatecznie mogła to być też zwykła kuchnia elektryczna z prętem do grillowania, jeśli nie było pod ręką prawdziwego grilla albo ogniska.
Z tego mogłoby wynikać, że Grzegorek był obżartuchem i bardziej niż grzać się lubił wcinać szaszłyki, a do tego małe, szpiczaste pomidorki i żółciutkie liście z zielonej sałaty. Uwierzcie mi na słowo, że mama uważała go za niejadka. A jak już ona, osoba mocno zakręcona na punkcie zdrowej żywności i diety oraz witamin tak mówi, to na pewno tak jest. Ale podejrzewam, że Grzegorek rzeczywiście przepadał za szaszłykami, to znaczy bardzo, bardzo je lubił.
– Jeszcze jak! – wyszeptał z rozkoszą do poduchy i oblizał się, a w brzuchu zaburczało mu niczym Smokowi Wawelskiemu.
Grzegorek-Samborek – nie miał dzisiaj dobrego dnia:
– po pierwsze nie było żadnego grilla, ani ogniska, ani szaszłyka,
– po drugie grilla nie było chociaż był obiecany, dlatego, że od rana padał deszcz i panował chłód,
– po trzecie Grzegorek-Samborek narozrabiał w szkole i pani zrobiła mu wpis do dzienniczka,
– po czwarte mama nie dała mu lodów (drugiego ulubionego przysmaku Grzegorka), bo zimno i był niegrzeczny,
– po piąte – co prawda za tydzień zaczynają się wakacje, ale jest to dopiero za cały, długi tydzień, a nie już, natychmiast!
– po szóste …. Mógłby tak długo ciągnąć, ale po co…
Teraz też wcale nie miał ochoty spać, chociaż robiło się coraz później. Zamiast spać wolałby obejrzeć po raz dziesiąty „Gwiezdne Wojny – część 1” – gdzie tak naprawdę zaczęła się historia Galaktycznej Republiki, walki z Sithami i z Klonami. Wolałby jeszcze raz zobaczyć jak Lord Vader stał się Lordem Vaderem. Albo przynajmniej chciałby jeszcze zbudować dodatkową bazę kosmiczną na stronie Internetowej gry w Astrowładcę. Leżał tak, leżał i marzył o tym, żeby go spotkała wielka życiowa przygoda, zamiast codziennej, zwykłej nudy.
No – był co prawda rok 2012 i nie było tak całkiem nudno, bo właśnie tydzień temu zaczęły się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, w Polsce i na Ukrainie. Ale, co tam mistrzostwa, to dopiero faza grupowa, nic ciekawego. Samborek musiał przyznać jednak sam przed sobą, że to, iż Polska wygrała trzy dni temu już drugi swój mecz w grupie było bardzo ciekawe, a nawet fascynujące. Przed turniejem nikt nie dawał Polakom żadnych szans na awans. Trzeba było jednak wygrać jeszcze trzeci mecz, żeby nie trafić za szybko na Portugalię, albo na Hiszpanię. W listopadzie miał też wyruszyć w kosmos polski satelita, LEM[2] … ale do listopada było daleko jak na Księżyc!
Przydałoby się znaleźć jakiś prawdziwy skarb, pokonać wrednego potwora, uratować księżniczkę albo przynajmniej ocalić Ziemię od zagłady!!!
Ledwo to pomyślał, kiedy Księżyc po raz setny tej nocy wyskoczył zza chmur. Tuż obok, tam gdzie zwykle, zamigotała jasna gwiazda. Chmury rozeszły się, wiatr zawył w rozszczelnionych framugach. Nagle w górnym rogu okna coś śmignęło zieloną krechą i stanęło jak wryte niedaleko Księżyca. Dokładnie po drugiej stronie gwiazdy. To musiało być UFO. Jakby na potwierdzenie myśli Grzegorka pomarańczowy punkt zamrugał trzy razy.
– Mamo?! Mamo!!! – zawołał Grzegorek-Samborek.
Pomarańczowy punkt błyskawicznie śmignął przez nieboskłon, po czym zawrócił w mgnieniu oka i zatrzymał się zaraz obok Księżyca, na poprzedniej swojej pozycji. Znowu zamrugał trzy razy. Wtedy właśnie weszła mama.
Mama przez dobrą chwilę próbowała zobaczyć UFO, jednak, choć długo patrzyła, nic nie widziała. Latający talerz albo zgasił swój blask, albo gdzieś się nagle przemieścił, bo nie było go tam, gdzie poprzednio.
-Złośliwość rzeczy martwych – powiedział Grzegorek-Samborek.
Mama nakrzyczała na niego, że zawraca głowę zamiast spać. Była zła jak osa, bo już siedem razy zdążyła tutaj być od chwili, kiedy wszedł do łóżka.
– Siedem to szczęśliwa liczba – burknął pod nosem.
– A osiem to nieskończoność – odparowała mama – Jak się ósemkę położy[3]. Ty też się natychmiast kładź, zamiast sterczeć przy oknie, bo jak nie, to będzie nieskończony zakaz na lody z truskawkami…. Kiedy ty wreszcie zmądrzejesz?! – pokręciła z troską głową i wyszła z pokoju.
Grzegorek-Samborek niechętnie wrócił do łóżka. Była już za minutę północ. Ledwie mrugnął oczyma – to znaczy na chwilę je zamknął i po chwili znowu otworzył – gdy gwiazda po prawej stronie Księżyca zaczęła się rozdwajać. UFO najwyraźniej schowało się za nią przed mamą. Teraz nabrało rozpędu i błyskawicznie zaczęło się powiększać! Leciało wprost na okna Gwiezdnej Bazy Grzegorka-Samborka – na jego pokój! Nim zdążył się przestraszyć, na środku dywanu pojawił się wpierw pomarańczowy wirujący krąg, a potem z wiru wyłonił się zarys zwalniającego obroty latającego talerza. Talerz świecił na brzegach, jakby go obsiadł rój robaczków świętojańskich. Dopiero teraz Grzegorek przeląkł się na dobre. Nie mógł wydobyć z siebie głosu, żeby wezwać mamę na pomoc, więc schował się pod kołdrę. Przecież okno było zamknięte z powodu wiatru, zimna i deszczu, jakim więc cudem znalazł się tutaj ten talerz, nie wybijając szyby ani nie rozwalając ściany?! Tymczasem zielono-pomarańczowe UFO, zamiast się uspokoić, kręciło się jak bąk tuż nad powierzchnią dywanu i wydawało dziwne bzyknięcia i trzaski.
Po chwili Grzegorek-Samborek zdobył się jednak na odwagę, opanował nerwy i wyszedł spod kołdry. To znaczy, powiedzmy, wystawił czubek nosa i jedno oko, które z powodu zdumienia było większe niż niejeden spodek. Talerz zatrzymał się powoli, a po dłuższej chwili w jego wypolerowanym, stalowym boku rozwarł się otwór drzwiowy, a w czerni otworu ukazali się…
Grzegorek-Samborek od razu ich rozpoznał. Byli to jego ulubieni bohaterowie, o których mógł słuchać codziennie i żądał od mamy, żeby mu wciąż od nowa czytała te same śmieszne kawałki z ich mrożących krew w żyłach przygód. Nie mógł wprost uwierzyć w to co widzi, więc sto i jeden razy przetarł oczy rękawem pidżamy w sto i dwa wyścigowe bolidy. Komuś, kto nie wie, co to bolid wyścigowy wyjaśniam, że chodzi o wyścigowy samochód Formuły Pierwszej – czyli najważniejszej formuły na świecie – przynajmniej dla chłopców w wieku od sześciu lat do stu. Na pidżamie było tych bolidów sto dwa, bo nasz najlepszy kierowca wyścigowy to chłopak na sto dwa, a urodził się i mieszkał o jedną dzielnicę w lewo od Grzegorka-Samborka, czyli bardzo blisko.
– Czy to naprawdę wy?! – zapiszczał Grzegorek przez ściśnięte gardło.
– Śmiesz pisz! – wyklekotał nieco mechanicznie robot przypominający pomalowanego na zielono Ertuditu (R2D2)[4] i wskazał na Grzegorka. Jak okazało się już wkrótce, był to Ufolódek Mądrodudek.
Nie trzymajmy dłużej naszych miłych czytelników w napięciu. Oto, kto w Godzinę Duchów stanął przed Grzegorkiem-Samborkiem na czerwonym dywanie jego pokoju.
Na początek Profesor Baltazar Gąbka, we własnej osobie, tylko trochę jakby odmłodzony.
– Witam cię Grzegorzu Samborze – rzekł profesor Gąbka poważnie i nisko się ukłonił – Witam uroczyście w imieniu całej naszej Kompanii. Przepraszamy, że zjawiliśmy się tak nagle i nieco cię przestraszyli, ale mamy ważne powody. Musimy uratować Ziemię od zagłady!
Zaraz za profesorem z czeluści wyłoniła się cała wspaniała Kompania. Stanęli więc przed Grzegorkiem witając się i przedstawiając na wyprzódki: Smok Wawelski z nieodłączną fajką, Książę Krak XXIV w koronie, Doktor Magii Tadeusz Koyot, mistrz kucharski Bartolini Bartłomiej herbu Zielona Pietruszka i Don Pedro w swojej nieprzemakalnej pelerynie.
– Pozwól, że przedstawimy ci zupełnie nowego członka naszej Kompanii – zaczął Smok nabijając starannie fajkę.
– Smosiu, proszę cię, tylko nie w zamkniętym pomieszczeniu! A najlepiej, jeszcze raz ci powtarzam – włączył się Doktor Koyot – Rzuć ten zgubny nałóg!
– A ja ci powtarzam Koyotku, że to, co zgubne dla człowieka, nie jest takie zgubne dla zionącego ogniem smoka – zripostował Smok Wawelski.
– Sam ja, jasam, samja, ja sam, jaja. – zaskrzeczał gostek w zielonym pokrowcu, przypominający Ertuditu – Ono śmiesz pisz. – wskazał na Samborka teleskopowym górnym odnóżem.
– Jaja? Kto wspominał o jajach?! – ocknął się nagle Bartolini zakreślając w powietrzu znak Zorro swoją rożnoszpadą – Mamma mia, powinniśmy już dawno zjeść jakąś kolację. Pozwólcie, że się tym natychmiast zajmę.
– Wybacz Grzegorzu – rzekł Książę Krak poprawiając sobie przekrzywioną koronę – Ale mistrz Bartolini źle znosi podróże latającym talerzem, który, jak zapewne się domyślasz, jest też machiną czasu.
– Tak naprawdę podróże tym talerzem dobrze znosi tylko Ufolódek – wysapał Don Pedro, który po locie był jeszcze bardziej zielony na twarzy niż zwykle i wciąż było mu niedobrze.
– Bartłomiej uważa, że właściwym miejscem dla talerza jest dobrze zastawiony jadłem stół, a nie żeby talerze latały w powietrzu. – oświadczył Smok Wawelski i schował nierozpaloną fajkę za pazuchę.
Mistrz Bartolini tymczasem zagłębił się w pojeździe, po czym wyłonił się z niego z patelnią, kostką masła, palnikiem gazowym i zgrzewką jajek z zieloną pieczęcią ekologicznej hodowli kur.
– Czy dobrze zrozumiałem, proszę księcia Kraka – zapytał Grzegorek-Samborek, już całkiem normalnym swoim głosem – powiedział książę, Ufolódek przez ó zamknięte?!
– Samja, jaja! – wykrzyczał nerwowo Ufolódek.
– Już dobrze, dobrze – uspokoił go Doktor Koyot. – No to fru, gadaj!
Jak się okazało z wyjątkowo szybkiej przemowy Ufolódka, był on właścicielem Latającego Talerza. Zwał się w skrócie U-L-M-D, co można przetłumaczyć od biedy z języka ufolódczańskiego na polski właśnie jako UFO-Lódek Mądro-Dudek. Najważniejsza wiadomość jaką natychmiast przekazał Grzegorkowi gość z Latającego Talerza brzmiała, że Ufolódki pochodzą z Planety Zimnej, czyli z Krainy Wiecznej Zimy w Układzie Syriusza, a ich ciała zbudowane są z czystych kryształków lodu. Widoczny zielony pokrowiec to skafander-powłoka lodówki, w której jego właściciel musi przebywać, żeby się na Ziemi nie roztopić. Izoluje go on też od pól elektrycznych. Ufolódek jest istotą żywą, ale zrobotyzowaną, złożoną z części biologicznych i elektronicznych. Po powrocie trzech badaczy Ziemi – Javoksa, Siluksa i Castrola, którzy złożyli wizytę w roku 778, w Grodzie Kraka, na Zimnej Planecie (która wtedy była jeszcze całkiem ciepła i płynęła mlekiem i miodem) zdarzył się przykry wypadek. Podczas eksperymentów z umklajderami[5] cała planeta została zamrożona, a UFO-ludzie stali się Ufolódkami – Lodo-ludo-robotami. Teraz zbudowani są częściowo z żywych komórek, a częściowo z tego samego co lodokomputery, czyli z lodu.
– Z um-klaj-co?! Lodo-ludo-jak?! Aha rozumiem, są na półżywi na pół sztuczni. Okej. – powiedział zdumiony Grzegorek-Samborek – Jak Niszczyciele w „Dalekich szlakach”, albo jak Klony z „Gwiezdnych Wojen”. I przez to trzeba teraz ratować Ziemię od zagłady?!
– Nie do końca, nie do końca, ale coś w tym jest – wysapał Don Pedro, który na widok ognia rozpalonego pod patelnią i topiącego się masełka wyraźnie odzyskał siły. – Mniam, mniam, uwielbiasz to Smoku prawda?!
– Jeszcze jak ! – odpowiedział Smok.
Z tego co powiedział Mądrodudek wynikało, że przez lodowe kryształki jego ciała bardzo szybko i łatwo przemieszczają się prądy, dzięki czemu on i wszystkie inne UFOlódki bardzo szybko i sprawnie myślą, co powoduje z kolei, że mają na swojej planecie bardzo wysoko rozwiniętą cywilizację. Ta cywilizacja pozwalała im nie tylko podróżować po całym Wszechświecie, ale także przemieszczać się w Czasie do przodu i do tyłu. Niestety nie zostało jeszcze wynalezione przemieszczanie się w Czasie na Boki, więc nadal nie da się przejść do jakiejś lepszej i wygodniejszej Rzeczywistości Równoległej.
Nie ma więc wciąż niestety – jak szybko zrozumiał Samborek – możliwości dotarcia do Hogwartu, Zakazanego Lasu i Harrego Pottera. Ludzkość była zatem w dalszym ciągu skazana na trwanie w świecie Mugoli. Przykre.
To wszystko ULMD, czyli Ufo-Lódek-Mądro-Dudek powiedział w kilka sekund, bo język ufolódczański jest tak samo szybki jak same Ufolódki. Ale elektroniczny tłumacz musiał to przełożyć na zrozumiałą ziemską mowę i powiedzieć po polsku. Ten elektroniczny tłumacz miał nieco skrzeczący i cienki, męski głos, a mieścił się na przegubie ręki Mądrodudka.
– Bardzo się cieszę, że was widzę, ale właściwie dlaczego wylądowaliście właśnie u mnie? – zapytał Samborek
-Wybrr ć Szczeg Wielk Komp Lodówy, czyl Zim Plan – powiedział Mądrodudek, co tłumacz przetłumaczył następująco:
– Wybrał cię Szczególnie Wielki Komputer Lodówy, czyli Zimnej Planety.
Tę miłą pogawędkę przerwał Bartolini prosząc o pomoc Doktora Koyota i Don Pedra. Po chwili z wnętrza latającego talerza wyniesiono wielki biały obrus, stosy pokrojonego chleba, osiem rożnoszpad z nabitymi na nie szaszłykami, stosy pomidorów, liście sałaty, musztardę oraz sok ze świeżych pomarańczy w wielkim szklanym dzbanku. Zaraz też pojawiły się widelce, całkiem zwyczajne talerze i szklaneczki. Bartolini wbił jajka na patelnię i rozpoczął błyskawiczne opiekanie szaszłyków na ogniu. W powietrzu rozszedł się smakowity zapach. Wszyscy rozsiedli się wokół obrusa a Smok rozłożył nakrycia. Książę Krak zaprosił gestem Samborka i ten natychmiast wyskoczył ze swego łóżka.
– Nie wiem czy mogę – powiedział Samborek – Mama zawsze mówiła, żeby nigdy niczego nie brać od obcych.
– Ależ czyż my jesteśmy obcy? – zapytał przymilnie Don Pedro – Co prawda dopiero przylecieliśmy, ale znasz nas bardzo dobrze.
– Co prawda, to prawda – rzekł Smok Wawelski smarując pajdę masełkiem.
Samborek pokiwał głową przyznając mu rację i zasiadł w kręgu. Tymczasem Mądrodudek wyrzucił z wnętrza skafandra-lodówki przewód i znalazłszy gniazdko z prądem podłączył się do niego. Oczy zaświeciły mu na chwilę potężnym blaskiem po czym zaczął mruczeć jak kot, albo jak trochę popsuta lodówka i pogrążył się w samozadowoleniu, a teleskopowe krótkie rączki automatycznie zaczęły głaskać lodobrzucho. Samborek również sięgnął po kromkę.
Wtem za ścianą rozległ się spory hałas. Wszyscy zamarli i zapadła grobowa cisza. Nasłuchiwali z niepokojem. – Co będzie – pomyślał Samborek – jeśli za chwilę wejdzie tutaj mama?! Ale hałas się nie powtórzył.
– To tylko książka, którą mama lubi czytać do poduszki, musiała spaść na podłogę. Starajmy się być cicho – powiedział Samborek – Żeby nie obudzić mamy. Okej?
– Spokojna głowa – rzekł szeptem Doktor Koyot i zawadiacko puścił do niego oko, jakby znał jakąś specjalną tajemnicę, o której nikt inny nie wie.
– Żeby cię nie trzymać dłużej w napięciu – odezwał się z pewnym namaszczeniem książę Krak – Postaramy się wyjaśnić co nieco, zanim Bartolini poda na deser lody śmietankowe. Nie możemy teraz powiedzieć wszystkiego. To by było wbrew wszelkim zasadom, ale… może ty, Baltazarku, pociągniesz dalej?…
– Otóż Grzegorzu Samborze …
– Mów mi Grzegorku-Samborku, albo po prostu Samborku, drogi profesorze Baltazarze.
– Więc ty mów mi Baltazarku, albo profesorku – powiedział Gąbka – Uwielbiam zdrobnienia, a poza tym wszyscy jesteśmy przyjaciółmi.
– Mówmy sobie wszyscy na ty! – powiedział uroczyście Doktor Koyot nalewając soku pomarańczowego do szklanek – Wznieśmy bruderszaftowy toast[6] i do rzeczy Baltazarku, bo nam się lody roztopią, zanim wyjaśnimy o co chodzi. No to fru!
Wznieśli napełnione w połowie pomarańczowym płynem szklanki i wychylili po dużym łyku.
-Och, to było dobre – Smok pomasował się po brzuchu podobnie jak Mądrodudek, który zupełnie już pogrążył się w elektrycznej rozkoszy.
– Jak wiesz Samborku, od dawna zapowiadało się, że Ziemia będzie mieć kłopoty. Już starożytni Majowie i ich czarownicy to przepowiadali. Wyznaczyli nawet datę Końca Świata – To jest zapisane w Kamiennym Kalendarzu Majów. Tam wyryli ostateczną datę: 21 dnia, 12 miesiąca, 2012 roku. Jak wiesz ta data przypada właśnie teraz bo mamy rok 2012.
– Tak. To jest za sześć miesięcy i sześć dni – powiedział Samborek, który umiał już bardzo szybko i dobrze liczyć. Był też niezły w czytaniu i pisaniu.
– Ani w starożytności, ani nawet jeszcze w XX wieku nie było wiadomo, na czym ten koniec świata może polegać. Teraz już wiemy, że każde fatalne w skutkach wydarzenie na naszej Ziemi, to najprawdopodobniej sprawka Czarnej Dziury, która znajduje się w środku naszej Drogi Mlecznej. Tak więc ona odpowiada za całe zło!
– O rany! – wykrzyknął Samborek, bo o czarnych dziurach wiedział bardzo dużo z internetowej gry w Astrowładcę – Czarne Dziury to wyjątkowo wredne twory, które wciągają do swojego brzucha wszystko co się znajdzie w ich zasięgu. Potrafią pożerać nie tylko przedmioty, ale nawet światło! To straszne! Jak coś złapią, to nie ma siły, żeby to wypuściły. Czy Ziemia znalazła się w zasięgu działania Czarnej Dziury?!
– I tak i nie. – włączył się Don Pedro – Na troje babka wróżyła. Wszystko w naszej galaktyce jest w jej zasięgu, ale ona działa na różne sposoby: Takie, Siakie i Owakie. Ten sposób, o jakim ty przed chwilą mówiłeś, to jest sposób „taki”, ale zostaje jeszcze sposób „siaki” i „owaki”.
– Jajeczniczka gotowa – Bartolini zaczął nakładać pachnącą papkę na talerze – Ale martwi mnie, że te szaszłyki jeszcze się nie zrumieniły.
– Jeżeli pozwolisz, Bartłomieju herbu Zielona Pietruszka, to przyspieszę proces przypiekania – powiedział Doktor Koyot wyciągając zza pazuchy czarodziejską różdżkę – W końcu zna się tych parę zaklęć, parę przepisów na zdrowe odżywianie i kilka sztuczek z umklajderem.
– Ach, więc um-klaj-coś tam, to po prostu czarodziejska różdżka – odkrył z satysfakcją Samborek – Trzeba było od razu tak mówić.
– Nie wiem czy powinno się stosować czary do zwykłego przypiekania szaszłyków?! – zasępił się książę Krak – Czy to nie nadużycie, w zbyt błahej sprawie?!
– Nie, nie i jeszcze raz nie. Zostawmy pieczeń siłom natury – powiedział Smok Wawelski – Po tym wypadku z czarodziejską różdżką na Ufolandii, przez co się stała Zimną Planetą, a Ufoldzie stali się Ufolódkami, powinniśmy dmuchać na zimne.
– Ale to jest akurat gorące, tylko że za mało!!! – Doktor Koyot nie potrafił ukryć rozczarowania z powodu nieufności do jego czarodziejskiego rzemiosła, ale posłusznie schował pałeczkę za pazuchę, podobnie jak poprzednio uczynił to na jego prośbę Smok ze swoją fajką.
– Siakie działanie Czarnej Dziury polega na tym, że ona jednak coś tam z siebie w świat wypuszcza, ale to są wyłącznie ciemne siły, czyli Ciemne Moce i Ciemne Energie.
– A owaki sposób to jaki? – dopytywał się Samborek.
– Owaki?! – Don Pedro posmutniał – Tego nikt nie wie. To musimy właśnie wytropić. Temu między innymi służy nasza wyprawa na Ziemię XXI wieku, czyli Tu i Teraz.
– Wracając do sprawy zagrożenia Ziemi – powiedział Baltazar Gąbka – Grozi nam katastrofa E-ko-Logiczna! A to znaczy, że Przyroda całej naszej ukochanej planety jest zagrożona i w każdej chwili Ziemia może zacząć umierać. Jej umieranie może zapoczątkować wycięcie jednego drzewa za dużo w tropikalnych lasach, albo zatrucie kolejnego morza, albo zepsucie powietrza w jednym jedynym miejscu, gdzie nie powinno ono zostać zepsute. To umieranie Przyrody Ziemi może się zacząć od uśmiercenia jednej zwykłej żaby, a potem już nie da się tego zatrzymać. Życie będzie zamierać lawinowo, jedna śmierć będzie powodować sto innych, a tych sto, tysiąc następnych. To dokładnie tak samo, jak w lawinie śniegowej; zaczyna się od jednego płatka na szczycie góry, potem powstaje śnieżna kula, a kończy się na zasypaniu całego miasteczka w dolinie. Tak stwierdził Szczególnie Wielki Komputer Zimnej Planety. Aż życie całkiem zaniknie na Ziemi: znikną wszystkie lasy, zwierzęta i ludzie też. Nic nie przeżyje! Nawet najmniejszy dróżdż, ani bakteria.
– Ale póki jeszcze żyjemy – włączył się optymistycznie Bartolini wpychając w pełne usta całego pomidora. – Niue zapuominajciiie o puomidołłach i sałaciiie, są puyszszszne.
Zapadło milczenie. A w tym milczeniu wszyscy przeżuwali nie tylko smakowite liście sałaty, warzywa i wspaniałą jajecznicę, ale też straszne słowa o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad naszą ukochaną Ziemią.
– No i proszę, szaszłyki gotowe – Bartolini, nie przejmując się przejmującą ciszą, podskoczył do palnika i wyłączył go. Po kolei obdarowywał wszystkich rożnoszpadami, ale na końcu zostały mu dwie. – Czyżbyśmy źle coś obliczyli?! – zdziwił się.
W tym momencie kocie mruczenie w kącie pokoju nagle ustało. Teleskopowe rączki zawirowały, Mądrodudek wyrwał swoją wtyczkę z kontaktu i ruszył ku Bartoliniemu.
– Daw, daw! – wyskrzeczał – Ty zapom, że jaja półżyw! – I nim Bartolini zdążył się zorientować porwał swój szaszłyk i zasiadł pomiędzy nimi. – Oj tak, to dobr!!! Jaja!!!
Z korpusu wyskoczyła mu dodatkowa rączka i znów zaczął się masować dwiema rękami po lodobrzuniu, trzecią zaś pakował do otworu gębowego skafandra potężne kęsy boczku. Przez chwilę wszyscy żuli ze smakiem i nic się nie działo. Kiedy w końcu szaszłyki i jajecznica prawie zniknęły Mądrodudek zawarczał, zabuczał, zaświecił oczami, po czym na piersi jego skafandra otwarły się małe drzwiczki z tacką. Na tackę wyjechała piękna porcja lodów, a za nią kolejna i następne. Mądrodudek bardzo szybko rozdał lody pomiędzy siedzących, bo czynił to trzema rękami. Bartolini dorzucił na każdą porcję imponującą czerwoniutką truskawkę. Znowu zapadła cisza, przerywana z rzadka mlaskaniem Mądrodudka i innych biesiadników.
Po zjedzeniu lodów i krótkim odpoczynku odezwał się Samborek.
– Bardzo się cieszę z waszej wizyty, ale nie rozumiem dlaczego właśnie mnie wybrał Szczególnie Wielki Komputer Lodówy i w jaki sposób mógłbym wam pomóc?!
– Szczególnie Wielki Komputer powiedział tak: Szukajcie na Ziemi chłopca, wiek 6-8 lat. Dobrze zna współczesną Ziemię i okolicę, bez trudu posługuje się tą nowoczesną techniką, której wszędzie teraz pełno, zna różne programy komputerowe i Internet. Lubi drzewa, sam posadził jedno i opiekuje się innym, bardzo starym drzewem. Zbiera makulaturę i zużyte baterie. Zawsze starannie zakręca kran, żeby woda nie kapała. Uwielbia przygody, w tym Przygody Profesora Gąbki, Szreka, Harrego Pottera, Gwiezdne Wojny i grę w Astrowładcę. Mieszka od urodzenia na tym samym osiedlu, niedaleko Wawelu, blisko tego chłopaka z Formuły Jeden, tego kierowcy na sto dwa. Zaproście go do misji ratowania Ziemi. Posiada on takie cechy charakteru, które pozwolą mu dokonać naprawdę wielkich czynów. On będzie Najważniejszym Członkiem Wyprawy.
– Czy to wszystko się zgadza? Czy ty, to Ty?! – zadał retoryczne pytanie Smok.
– Tak. Chyba tak. Rzeczywiście zasadziłem drzewo w Parku Zaczarowanej Dorożki i dałem mu swoje imię – Grzegorz. Towarzystwo Ochrony Najstarszych Drzew w Polsce oddało mi też pod opiekę grochodrzew w Starym Parku, który ma czterysta czterdzieści cztery lata i jest starszy od Bardzo Starej Kaplicy. Ten grochodrzew jest najbliższym przyjacielem Bardzo Bardzo Starej Brzozy i nosi moje drugie imię – Sambor. Zbieram też makulaturę i zakręcam wodę w kranie, lubię przygody, filmy fantastyczne, gry komputerowe i Internet, ale… z tym charakterem i wielkimi czynami, nie wiem… – Samborek zawiesił na chwilę głos, po czym z trudem wydusił z siebie – … Aaa, jak długo miałaby potrwać ta misja i dokąd mielibyśmy się udać?!…
– SWKL, Eswukael – Szczególnie Wielki Komputer Lodówy, twierdzi, że finał naszej misji to noc z trzeciego na czwartego lipca 2012 roku. – wyjaśnił mu profesor Gąbka – Nie potrafił jednak powiedzieć nam ani gdzie ten finał będzie miał miejsce, ani na czym będzie polegał. Niezbyt to jasne jak na Eswukael, ale widać miał zbyt mało danych, żeby sprawę bardziej rozjaśnić. Powiedział tylko, że musimy znaleźć w Krainie Bociana i Tysiąca Nenufarowych Jezior Najczystsze Miejsce na Ziemi, a w nim Jedyny Obiekt, który jest Jedynym Kluczem do Zmiany sytuacji.
– Chyba się nie wahasz?! – oburzył się Bartolini i zamachał groźnie rożnoszpadą – Nie odmawia się Szczególnie Wielkiemu Komputerowi Lodówy, a tym bardziej księciu Krakowi i Największemu z Deszczowców!
– Zaraz, zaraz. Tylko bez nacisków. – włączył się nagle Doktor Koyot – Niepotrzebni nam fałszywi sprzymierzeńcy. Mam wrażenie, że nasz młody przyjaciel trochę inaczej zamierzał skończyć swoje poprzednie zdanie, ale coś go powstrzymało?!
Samborek zrobił się purpurowy na twarzy. Czy ten czarodziej Koyot umiał czytać w myślach?! Skąd Kompania Profesora Gąbki tyle na jego temat wiedziała?! Jak to się stało, że jak tylko pomyślał, że chciałby uratować świat, oni się natychmiast tutaj znaleźli w tym latającym talerzu?! W Samborku obudziła się czujność, którą od dawna wszczepiali mu dorośli – mama, dziadek, nauczyciele w szkole. W pewnych sytuacjach – powiadali – trzeba umieć odmawiać. Bo może się okazać, że człowiek pakuje się w niezłe tarapaty, a początki każdego złego są zawsze bardzo miłe.
Wstydził się, że tak pomyślał o tej jakże zacnej Kompanii siedzącej właśnie na jego dywanie, ale wewnętrzny głos kazał mu być odważnym i szczerym. Przełamał się więc i powiedział:
– Niestety nie mogę z wami nigdzie polecieć, ani wykonać żadnej misji! Okej?
To co powiedział, sprawiło mu przykrość, poczuł jednak natychmiast wielką ulgę, bo powiedział dokładnie, to co myślał.
Jeśli poprzednia cisza – po tym jak Gąbka obwieścił niebezpieczeństwo zagłady Ziemi – nasączona była po brzegi wrażeniem śmiertelnej groźby, to cisza, która nastała po słowach Samborka, miała charakter „jak makiem zasiał”, czyli grobowy. Po krótkiej chwili była już tak ciężka, jak sam Giewont. Aż dziw, że cały pokój nie zapadł się do piwnicy. Jakże różne mogą być rodzaje ciszy – pomyślał Samborek – Na przykład błoga cisza, albo cisza przed burzą.
– No, chodzi o to – wydukał, żeby przełamać fatalne wrażenie swoich poprzednich słów – że na przykład w ogóle nie zmieszczę się do tego latającego talerza. Jestem jakieś sto razy za duży?! Okej?
Ponieważ nikt się nie odezwał, Samborek ciągnął dalej:
– Nie zamierzam też opuścić przyjaciela. To czarno-biały piesek przybłęda rasy mniej więcej papillon, z sześcioma palcami u przedniej łapy. Nikt go nie lubi, bo wciąż szczeka, jak lew broni domu Pana z Głową w Chmurach po przeciwnej stronie parku, i nikogo nie wpuszcza do jego Tajemniczego Ogrodu. Nazywają tego papillona Czarny Bolo. Pan z Głową w Chmurach też chyba wcale nie lubi swojego psa, bo często zapomina go wyprowadzić, przyprowadzić, nakarmić i dać mu wody. Bolo biega samopas po całym Czerwonym Prądniku.
Siedem par oczu wbiło się w twarz Samborka z mocą czternastu promieni lasera, usiłujących prześwietlić go na wylot. Nadal nikt się nie odzywał, a cisza tężała coraz większym chłodem, stała się wręcz mroźna i twarda. Niczym węglowa płyta, w której zamrożono ciało Hana Solo[7].
– No dobra –rzekł Samborek z rezygnacją – Powiem wam całkiem szczerze, że nie mam w zwyczaju latać gdzieś w ciemno. Okej? Muszę wiedzieć co miałbym tam zrobić. Uczono mnie, żeby się nie zgadzać nigdy z góry na udział w czymś, co jest niejasne i kiedy nie wiadomo, co będę musiał zrobić… Bo co się stanie, jeżeli nie dam rady wywiązać się z zadania, które dla mnie przygotowaliście?! Może Szczególnie Wielki Komputer się co do mnie pomylił?!
– Hmmm, trudna sprawa – odezwał się profesor Gąbka. – Strach przed niebezpiecznym zadaniem to nie wstyd. Wręcz odwrotnie: nie boją się tylko głuptasy.
– Cieszę się, że jesteś z nami naprawdę całkowicie szczery. – powiedział Doktor Koyot.
– O tak, między przyjaciółmi nie ma miejsca na niedopowiedzenia – powiedział Smok.
– Tym, że jesteś za duży nie musisz się przejmować – rzekł Baltazar Gąbka – Mamy tutaj ze sobą w Latającym Talerzu całą technologię z Zimnej Planety, która dla nas ludzi, jest wręcz jak bajka i magia. Pozwala zmniejszać się i powiększać, ile się zechce razy.
– Gorzej z tym przyjacielem – włączył się Don Pedro – Bo po co nam, carramba, taki wściekły piesek, którego nikt nie lubi i który bez przerwy szczeka? Jeszcze nam ściągnie na głowę jakieś nieszczęście.
– Prawdziwy problem to z tym lataniem w ciemno. – rzekł Doktor Koyot – Przyznasz na pewno, że jako doborowa Kompania samego Profesora Gąbki nie moglibyśmy od ciebie zażądać niczego niejasnego, to znaczy niczego, pod czym byś się nie podpisał obydwiema rękami. Jednak niestety nie możemy ci powiedzieć, co masz zrobić, zanim z nami nie polecisz.
– Tak – zadumał się książę Krak – Bo przede wszystkim latający talerz jest, jak wiesz, także machiną czasu.
– Jeżeli dowiesz się teraz, co masz zrobić – włączył się Bartolini podparłszy się na swojej rożnoszpadzie – a potem nie polecisz z nami, to może dojść na Ziemi do Wielkiej Zmiany z powodu wiedzy, jaką posiądziesz. Nie będzie to dobra zmiana, możesz nam wierzyć. Taka zmiana przyspieszyłaby jeszcze katastrofę.
– Jak w „Powrocie do Przyszłości[8]”?! – zapytał Grzegorek-Samborek.
Gąbka podrapał się po głowie, ale zaraz przypomniał sobie ten film. Chodziło o to, że pewien nastolatek musiał się cofnąć w przeszłość, żeby doprowadzić do tego, aby jego rodzicie mogli się na nowo poznać, bo na skutek pewnych wypadków, jakie zaszły w Przyszłości, a szczególnie wynalezienia machiny czasu przez szalonego profesora Emmetta Lathropa Browna, w ogóle by się nie spotkali i…
-Tak, tak , dokładnie tak! – powiedział szybko profesor.
– Na dodatek Ciemne Siły są wszędzie dookoła i tylko czekają, żebyśmy tutaj i teraz opowiedzieli im wszystkie nasze tajemnice. Carrramba! – wyszeptał Don Pedro przykrywając usta rąbkiem nieprzemakalnej peleryny.
– Czarna Dziura jest według mojej teorii – powiedział profesor Gąbka – sprawcą największego zamętu w Kosmosie, a Ciemne Siły wydostają się prosto z jej wnętrza. Dlatego możemy swobodnie rozmawiać o WSZYSTKIM tylko w Latającym Talerzu i to tylko podczas jego lotu.
– Ale już całkiem najgorzej – rzekł Smok poprawiając księciu Krakowi na głowie koronę, która znów mu się lekko przy jedzeniu lodów przekrzywiła – że my sami nie wiemy co właściwie masz zrobić. Nie wie tego też, jak słyszałeś, Szczególnie Wielki Komputer. Ale to ciebie właśnie wybrał do wykonania zadania i nas wybrał, żebyśmy rozwiązali zagadkę, której rozwikłanie umożliwi ci dokonanie tego wielkiego czynu. Właściwość wyboru dokonanego przez komputer potwierdził też, wróżbą i magią, Doktor Koyot. Nim wyruszyliśmy twoją kandydaturę zatwierdzili krakowscy rajcy i sam książę Krak XXIV, za pisemną zgodą Największego Deszczowca!
Milczenie, jakie po raz trzeci tej nocy zapadło, nie było już złowróżbne, ale raczej pełne napięcia w oczekiwaniu na decyzję.
– Okej. – powiedział wreszcie Samborek zebrawszy w sobie siły.
Wszystkim spadł z serca tak wielki kamień, że mało nie unieśli się z dywanu pod sam sufit.
– Przyrzeknijcie, że zdradzicie mi wszystkie szczegóły, zaraz jak wsiądziemy na pokład Latającego Talerza. Okej? Poza tym, bez Czarnego Bola nie polecę. Nie mogę zostawić najlepszego przyjaciela, sam na sam z Panem z Głową w Chmurach!
– Zgoda! Przyrzekamy! – rzucił natychmiast Bartolini, żeby Samborek przypadkiem nie zdążył się rozmyślić – Z tą rożnoszpadą to oczywiście żartowałem. Myślę, że jak przystało na obywateli Grodu Kraka z VIII wieku, a więc z czasów, kiedy nade wszystko szanowano przyrodę – zwrócił się z groźnie zmarszczoną brwią w kierunku pozostałych członków wyprawy – Nie będziemy mieli nic przeciwko temu wspaniałemu kundelkowi z sześcioma palcami?!
– Pewnie – podchwycił ochoczo Smok
– Jak znam życie – powiedział Gąbka – To jeszcze się nam na pewno przyda.
– Naresz, wspań, braw, braw!!! – wyrzucił z siebie Mądrodudek i zakręcił się w radosnym piruecie.
– Więc zgoda? – zapytał Samborek
– Zgoda!!!
– A ty, Don Pedro, też się zgadzasz na pieska?
– Jeszcze jak! Przecież nikt nie lubi zwierząt bardziej ode mnie. – wykrzyknął Don Pedro i zaraz złapał się za usta zawstydzony – Przepraszam, tę kwestię powinien był powiedzieć Smok, moja to caramaba. Carrramba!
– Wspaniale! Zatem lećmy do Tajemniczego Ogrodu po Czarnego Bolka! – Samborek nareszcie poczuł, że może złapać oddech pełną piersią. – Tylko napiszę do mamy krótki list, żeby się nie martwiła.
– Teraz wierzę, że komputer Ufolódków się nie pomylił – powiedział Doktor Koyot. – Oto, moi drodzy, człowiek, który naprawdę może dokonać wielkich czynów!
Wszyscy bili brawo, nie tylko z powodu mądrych słów Doktora Koyota, czy aby docenić moc charakteru i odwagę Samborka, ale też sobie samym, z powodu osiągniętego kompromisu[9].
Samborek tymczasem włączył komputer, który stał w kącie na biurku i po chwili list był już gotowy. A brzmiał następująco:
„Lecę Latającym Talerzem razem z profesorem Gąbką i jego Kompanią zmądrzeć i uratować Ziemię. Nie martw się. Wrócę jak załatwię tę sprawę. Okej? Będziesz ze mnie dumna 4 lipca. Na ra! Pa, pa!”
Doktor Koyot wyciągnął czarodziejską różdżkę, Bartolini, Książę Krak, Smok i Don Pedro posprzątali szybko naczynia, wciągnęli cały bałagan na pokład Latającego Talerza i razem z Baltazarem Gąbką weszli do środka.
– Gotowy?! – zapytał Doktor Koyot – Nie chciałbym cię przestraszyć . Poza tym to nie będzie bolało.
– Gotowy! – Samborek poczuł się w tej chwili rzeczywiście gotowy na każdą przygodę i każde największe nawet niebezpieczeństwo. Przecież Ziemia czekała na ocalenie, a on miał odegrać najważniejszą rolę w tym wielkim dziele. Niestety wciąż nie wiedział, na czym to będzie polegać, ale cóż, czasami trzeba wykazać elastyczność w stosunku do twardych zasad, jakie się wyznaje. Zwłaszcza jeżeli wymaga tego Cel Wyższy[10].
Czarodziejska różdżka dotknęła czubka jego głowy i zaczął się pomniejszać jak balonik z którego uchodzi powietrze, aż zrównał się rozmiarami z Doktorem Koyotem i Mądrodudkiem. Wtedy weszli na pokład latającego talerza, a Mądrodudek zatrzasnął otwór drzwiowy, i zakomenderował:
-Jaazzzdaaa!!!!!
Latający Talerz zakręcił się , spomarańczowiał, zazielenił się na krawędziach seledynowym ogniem świetlików świętorujańskich i zniknął w jednym mgnieniu oka z Gwiezdnej Bazy Republiki na Prądniku Czerwonym. Na ekranie komputera mrugał tylko list do mamy z uśmiechniętą buźką na koniec zamiast kropki.
Rozdział 2: O tym jak działa Czarna Dziura i jak jest zbudowany Latający Talerz
Prosto z Bazy Gwiezdnej Republiki na Czerwonym Prądniku latający talerz udał się na orbitę okołoziemską. Tam schował się za ISS-em czyli Międzynarodową Stacją Kosmiczną, bo Ufolódki od dawien dawna przestrzegały zasady, żeby się specjalnie ludziom nie rzucać w oczy.
– Śródgwiezdna żegluga to niełatwa sprawa – Profesor Gąbka czuł się w obowiązku objaśnić Samborkowi skomplikowane manewry latającego talerza – Prościej się czasem udać spodkiem na orbitę, niż na drugi koniec parku. Pewnie zastanawiałeś się, w jaki sposób znaleźliśmy się w twoim pokoju nie rozbijając ścian ani okien?
– Ależ tak! – wykrzyknął Samborek – Wydawało mi się, że śnię, że to kompletnie niemożliwe!
– Jak widzisz możliwe, ale trzeba się poruszać szybciej niż światło, czyli szybciej niż krążą atomy… jakby ci to wyjaśnić. To zresztą nieważne, myślę , że tego nie uczą na naszej poczciwej Ziemi nawet na studiach, a co dopiero w podstawówce. W każdym razie poruszając się szybciej niż światło poruszamy się szybciej niż atomy, a więc poruszamy się też wtedy w czasie… czyli nasz talerz staje się machiną czasu…
– Profesorku, czy nie wydaje ci się, że to całe tłumaczenie jest niepotrzebne? – włączył się niespodzianie Doktor Koyot – Przepraszam, że się wtrącam, ale Samborek pewnie czyta książki i ogląda telewizję, więc na pewno wie o Harrym Potterze i zna zasady poruszania się na zaczarowanej miotle. Przecież to rozumie każde dziecko i każdy uczeń pierwszej klasy Hogwartu.
– No tak – rzekł profesor Gąbka nieco zbity z tropu – Zasada jest ta sama, tylko wszystko dzieje się milion razy szybciej. W każdym razie prościej nam było z Czerwonego Prądnika na orbitę i z orbity na Czerwony Prądnik niż z twojego pokoju do Tajemniczego Ogrodu.
– Rozumiem doskonale – rzucił od niechcenia Samborek – Najszybsza miotła „Błyskawica”[11] osiąga tylko 240 kilometrów na godzinę. Chodzi wam oczywiście o teleportację, czyli kiedy w mgnieniu oka jesteśmy tam, gdzie nas nie było.
Na szczęście w tym momencie weszli do głównej sterowni i Samborek nie zauważył nawet, że Baltazara Gąbkę zamurowało ze zdumienia, że on wie tak dużo o podróżach z nadświetlną prędkością i o latających miotłach.
– A nie mówiłem – Doktor Koyot wzruszył ramionami robiąc wszechwiedzącą minę i przepchnął się przez drzwi obok osłupiałego profesora Gąbki.
– O! Jak tu pięknie! – wyszeptał Samborek rozglądając się po tęczowym wnętrzu sterowni – Pokażecie mi, jak on działa?! Będę go mógł poprowadzić?!
Przez środek okrągłej kabiny od podłogi do sufitu biegła szklana kolumna, a przez nią śmigały od dołu na sam szczyt statku strumienie światła we wszystkich barwach tęczy.
– To główny silnik – wyjaśnił profesor Gąbka podążając za wzrokiem Samborka – Kolumna światło-czasowa. Maszynownia znajduje się pod pokładem sterowni, a sterownia jest pod Kajutą Łączności w Innych Wymiarach, która zajmuje sam wierzchołek naszego talerza. Zresztą może niepotrzebnie się wysilam, bo doskonale wiesz także, jak są zbudowane latające talerze?
– Szukałem kiedyś w Internecie, ale nic nie znalazłem. Szkoda, że nie zabrałem ze sobą swojego laptopa. – Samborek był autentycznie zafascynowany pulsującą kolumną – Więc to jest kolumna światło-czasowa?! Nie mogę się doczekać, żeby poprowadzić latający talerz, to musi być frajda!
– Oczywiście będziesz mógł go poprowadzić, ale trochę później. Zanim to nastąpi, musisz przejść kilka szkoleń i zdobyć kilkadziesiąt dyplomów. To skomplikowana maszyna. – powiedział profesor Gąbka.
Grzegorkowi zrzedła mina, co Smok od razu wychwycił niezawodnym okiem detektywa.
– Nie przejmuj się. Te szkolenia to pestka, a dyplomy zdobywa się tak o! – wyjaśnił Smok Wawelski strzelając z palców – Jak nie wierzysz, zapytaj Mądrodudka, on tutaj jest kapitanem i wydaje nie tylko dyplomy, ale i rozkazy. Znajdzie też dla ciebie na pewno jakiś zapasowy laptop.
– Ja, ja. Laptop dla Smbrek, ja. O tem po-tem. – wymamrotał Mądrodudek zajęty przygotowaniem do startu.
– A wy wszyscy macie te dyplomy?!
– Nie traćmy czasu na sprawy mniej ważne. – przerwał im nagle Doktor Koyot – Pomówmy o misji.
– Oho – Smok pochylił się nad Samborkiem i szepnął mu prosto do ucha – Nasz doktorek zawsze zmienia temat, kiedy padają kłopotliwe pytania.
– Tu siad! Zar star! Z luna orbit do Ogr Taj! – zakomenderował kapitan Mądrodudek.
Samborek usiadł posłusznie w fotelu, który mu wskazano.
– Cały zamieniam się w słuch – rzekł – O co w tym wszystkim chodzi? Ciekawość mnie zżera. Czy przez cały czas od 1978 roku podróżowaliście po Naszej Galaktyce?
– Wy zapinacie pasy, a ja muszę do Kajuty Innych Wymiarów – rzekł Don Pedro – A zresztą, po co wam pasy. Zanim zdążycie powiedzieć następne zdanie, już będziemy w Tajemniczym Ogrodzie. Misję sobie, carramba, oopps! – Don Pedro zaplątał się kompletnie we własną pelerynę – …I te wszystkie sprawy… omówimy później, na księżycowej orbicie spoczynkowej, tuż przed zaśnięciem. – wysapał, po czym bęcnął na podłogę i zamarł bez ruchu.
Gdyby nie pomoc Smoka Wawelskiego Don Pedro poplątałby się doszczętnie i już tak pozostał, zawiązany we własną pelerynę jak baleron.
– Poczekaj mój drogi, rozplączę ci ręce i nogi! – zaśpiewał Smok i śpiewająco rozprawił się z plątaniną. – Trzeba mieć talent, żeby tak się zagmatwać we własne kończyny.
– Rzeczywiście, carramba! – Don Pedro zrobił trzy przysiady i rozprostował fałdy peleryny udając, że nic się takiego nie stało. – Żebyś wiedział, że mam do tego talent.
– O nie, na razie nigdzie nie polecimy! – oświadczył kategorycznie Doktor Koyot zatrzymując się przy fotelu Samborka – Obiecaliśmy wyjaśnić naszemu przyjacielowi wszystko co się tylko da. I to zaraz, jak znajdziemy się na pokładzie! Słowo się rzekło, kobyłka u płota.
– Mądrodudku! – zawołał Doktor Koyot do Ufolódka, który w rogu kabiny wciskał guziki, kręcił korbkami i przestawiał wajchy na mrugającym jak nocne niebo pulpicie – Zanim wylądujemy w Tajemniczym Ogrodzie zróbmy jakieś tysiąc okrążeń Ziemi. Da się?!
– Tyś okr Ziem. Się rob! Ja-ja!
– Tysiąc okrążeń to potrwa, potrwa, zaraz… – Książę Krak poskrobał się po głowie i złapał koronę, zanim mu z niej spadła – … Całe cztery minuty. Tyle wam wystarczy?
– Pewnie – rzekł Bartolini sadowiąc się do drugiej stronie Samborka.
– Nie rozumiem tylko Koyotku, co ma do tego wszystkiego kobyłka i płot. Wyjaśnisz mi to później – Don Pedro powstrzymał gestem Doktora Koyota, który już otwierał usta – Naprawdę bardzo się spieszę. Największy Deszczowiec czeka na sprawozdanie.
To rzekłszy Don Pedro skłonił się i wykonał dworski, pożegnalny wywijas. Nie zdążył jednak obrócić się na pięcie, kiedy pokładem latającego talerza targnął wstrząs. Don Pedro zamarł ze stopą wzniesioną w powietrze.
– Mamma mia!!! Co to?!!! – krzyknął Bartolini robiąc wielkie oczy.
Wtedy pokładem szarpnął kolejny wstrząs, a zaraz potem rozległ się potężny grzmot. Wewnątrz świetlistej kolumny, zamiast złotych i srebrzystych promieni, pojawiły się błękitne błyski, a zaraz potem strzeliły w dół granatowe strugi. Na ułamek sekundy wszyscy unieśli się w powietrze. Włączyła się też natychmiast syrena alarmowa. Don Pedro do reszty stracił równowagę i po raz drugi w ciągu jednej minuty runął prosto na cztery litery.
– Ooops, gwałtowne hamowanie?! – rzucił jeszcze lecąc na deski – … Czy to jakaś ciemna siła przekręciła lustra w naszym poza-czaso-światło-silniku?! – dokończył już na leżąco, masując sobie tylną część ciała.
– Awaria, awaria! – krzyczał Doktor Koyot – Awaria! Uwaga! Na mnie uwaga! Uwaga, bo ja mam lęk przestrzeni! Uwaga!
Na całe szczęście był przypięty pasami, bo inaczej biegałby w panice dookoła swojego fotela.
– Bez panik! Ja widz! Ja-ja, awa! Waria! Już działać! Ja-ja!!! – starał się ich uspokoić Mądrodudek.
Jednak nie pomogło to za bardzo, bo w kolejnej chwili światła na całym statku przygasły, a kolumna światłoczasowa zaczęła mruczeć basowo i pulsować czerwonym i fioletowym kolorem. Zdawało się, że czas się na chwilę zatrzymał.
– Zasi-lanie awa-ryjne – oznajmił komputer pokładowy.
– Katastrofa, Mamma mia, żegnaj Balbinko, żegnaj Nasturcjo… – jęknął Bartolini, bo pomyślał, że może już nigdy nie zobaczyć swojej kochanej Balbiny ani jednenaściorga uroczych dzieciaków, a zwłaszcza najulubieńszej córeczki, Nasturcji.
– Spoko – rzucił Mądrodudek – Już widz, co grane jest! Zajm ś tym! Czrn Dziur! Czas stać!!!
– Co on mówi?! – zapytał książę Krak – Wciąż mam kłopoty z tą jego skróconą nowomową.
– Powiedział, żeby być spokojnym, już widzi co jest grane i zajmie się tym. To Czarna Dziura. Czas stanął.
– Aha – powiedział książę Krak wyciągając spod swojego królewskiego płaszcza wielką księgę oprawną w purpurową skórę.
Na okładce księgi widniał złotymi zgłoskami napis: „Księga Pokładowa Latającego Talerza” . Książę począł wertować dziennik pokładowy z dużą wprawą i już wkrótce znalazł interesujący go zapis.
– Więc w takim razie… no, tak – rzekł książę – Javox, Silux i Castrol mieli dokładnie to samo, też zahaczyli o Czarną Dziurę. Tylko, że wtedy stracili tysiąc dwieście lat i wylądowali w roku 1978. To dzięki temu spotkaliśmy ich nad Sanem i mogli zabrać nas z powrotem do Grodu Kraka, do naszego ukochanego 778 roku.
– O nie! – jęknął – Bartolini – Nie możemy sobie pozwolić na stratę kolejnych tysiąca dwustu lat. To by znaczyło, że wylądujemy dopiero w roku 3212. Wtedy już będzie po ptakach!
– Nie tylko po ptakach – odezwał się Doktor Koyot – Ale w ogóle po wszystkim. Na ziemi nie będzie też ani jednej ryby, ani jednego grzyba, ani jednego pomidora i ani jednej pietruszki do twojego herbu. Sam piasek i żadnej żywej istoty!
– To właśnie powiedziałem – powiedział Bartolini – „po ptakach” znaczy to samo co „po wszystkim”. Takie powiedzonko, Koyotku.
– Klęsk! Klęsk!!! To klęsk dla Ufo-lód!!! – zawył rozpaczliwie Mądrodudek – Ja rozpacz! Roz-pacz! Ja-ja!!!
– Nie poddawaj się tak łatwo, kapitanie! – powiedział Samborek pragnąc za wszelką cenę dodać ducha Mądrodudkowi. – Okej?
Jednak jemu samemu nie było w tym momencie lekko na duszy. Także przeżywał stan bliski rozpaczy. Przecież przygoda jeszcze się na dobre nie zaczęła, a zanosiło się, że zaraz się fatalnie skończy?! Czyżby babcia, która zawsze krakała: nie rób tego, bo sobie zrobisz to a to, nie ruszaj tego, bo ci spadnie tam a tam, nie dotykaj tego, bo cię kopnie, nie odzywaj się, bo sobie ściągniesz na głowę to i tamto – miała rację?!
Trzeba powiedzieć, że sytuacja na pokładzie latającego talerza stała się naprawdę bardzo poważna. No bo skoro jego kapitan popadł w rozpacz, to co mieli począć ze sobą zwyczajni pasażerowie? Na szczęście był jeszcze pokładowy komputer.
– Czas nie stać w miejsc, nie całkiem stać. – oznajmił komputer pokładowy – Posuwać się. Powoli. Powoli. Do przodu. Bardzo wolno. Tysiąc okrążeń nie cztery minuty. Tysiąc okrążeń cztery godziny. Pokład czysty. Siły Nieczyste, Ciemne brak. Bariera ochronna pod napięciem… Jesteśmy w Pozaprzestrzeni[12].
– Wiem, to znaczy poza czasoprzestrzenią – zawołał Samborek – Jesteśmy tam gdzie znikają statki w Gwiezdnych Wojnach, tam gdzie gwiazdy stają się srebrnymi kreskami i zapada ciemność! To dokładnie tak samo jak przy teleportacji.
– Racja. Samborek racja mieć. – powiedział komputer pokładowy – Jesteśmy między być a nie być. Te czerwone i fioletowe strugi to nici czasu, one wiązać nas ze strumieniem, a strumień trafiać do rzeki. Rzeka Czasu – czasoprzestrzeń. Nasz statek iść na właściwy nurt. Przeskok w czasie cztery minuty, ale dla nas cztery godziny. Nie grozi to co Javox, Siluks, Castrol. Czarna Dziura nas lekko przyhaczyć… za ogon.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a Bartolini odetchnął tak głęboko, że byłby zdmuchnął kraciasty kaszkiet z głowy Wawelskiego Smoka.
– Za ogon?! – zdziwił się Doktor Koyot – Przecież my nie mamy ogona?!
– Oj doktorek. Nie bądźmy tak drobiazgowi. Powiedzmy, że nas przyhaczyć za dolną antenkę – rzekł nieco naburmuszonym tonem komputer pokładowy.
– Dobrze, że cztery godziny a nie cztery dni, bo bym się tu zanudził na śmierć – stwierdził już całkiem rozpogodzony Bartolini – Ale, ale, czemu to od dobrej chwili nic nie mówisz, nasz Smosiu?!
Smok przetarł oczy i ziewnął szeroko.
– Przepraszam. Chyba przysnąłem – powiedział – Maam jaaszczuuurzy refleks, zwłaaszcza, kiedy roobi się ziimno. Zauważyyyyliście, żeeee zrobiiiłoooo sięęęęę ziiimnoooo, jak w lodóóóówce? – Smok w rzeczy samej mówił bardzo powoli i coooraz, coooooooraz woooooooooolnieeej.
– Przepraszać, ja zapomnieć, że mieć gości z Ziemi na pokładzie. Goście z Ziemi żywi. Już ogrzewanie awaryjne włączać. – oświadczył komputer pokładowy.
Gdy tylko awaryjne ogrzewanie zostało włączone, Mądrodudek natychmiast podpiął się do kontaktu. Oczy mu pojaśniały.
– Uf- sapnął – Jak tylk spad mi napićcie, zar siad mi nastr. Już dobrz, ja-ja!
(Co znaczyło, że kiedy mu spada napięcie to siada mu też nastrój, ale że już jest dobrze).
Nie pozostawało im teraz nic innego, jak jakoś przetrwać na orbicie okołoziemskiej cztery godziny. Teraz było dość czasu, żeby wyjaśnić Samborkowi szczegóły misji i jeszcze oprowadzić go po latającym talerzu.
– Tu Zenobia, tu Zenobia! X 51 zgłoś się! – rozlegało się regularnie z małego pomieszczenia Kajuty Łączności w Innych Wymiarach.
Kajuta Łączności znajdowała się na samiuteńkim wierzchołku latającego talerza. Wiodły do niej schody okręcone wokół kolumny światło-czasowej. Jako że wymiary, z którymi się łączyło przez tę kajutę były inne, to i ona sama musiała mieć inne wymiary. W rzeczy samej posiadała rozmiary bardzo malutkie. Mieścił się w niej jedynie Don Pedro pomniejszony jakieś tysiąc razy i ponadczasowy nadajnik, nie większy niż pestka z jabłka. Z konieczności więc Samborek z profesorem Gąbką przystanęli w otwartych drzwiach kajuty. Przed chwilą Don Pedro nawiązał łączność z Największym Deszczowcem przebywającym w Krainie Mypingów i był z tego powodu wniebowzięty, ale też mocno zakręcony.
-Tu X51 – rzucił w mikrofon mini-komórki, podłączonej do niewielkiego jak mini-gruszka dynama. Na pionowej mini-antence cienkiej niczym włos łosia kręcił się nadajnik w kształcie mini-banana. Na stu mini-zegarach skoczyły nagle małe wskazówki a w stu mini-okienkach poruszyły się mini-wskaźniki. – Słyszę cię dobrze – rzucił Don Pedro do mini-komórki[13].
– Te wskazówki pokazują czas na Całej Drodze Mlecznej – objaśnił Don Pedro Samborkowi – A te wskaźniki ukazują połączenia w czasie i przestrzeni. Przepraszam, ale teraz nie mam już więcej czasu, wskaźnik wskazał, że kontakt będzie hiper-krótki, a wskazówka pokazuje, że w Krainie Mypingów już czas na sen nocny. A ja mam w tym hiper-krótkim czasie do przekazania bardzo dużo hiper-długich i super-ważnych wiadomości dla Największego Deszczowca. Zaraz potem muszę też włączyć podsłuch wszystkich stacji radiowych nad Wisłą. Najwięcej o tym co dzieje się złego i kto najbardziej broi można się dowiedzieć z lokalnych wiadomości! To nam pomoże znaleźć wodza Guiltów.
Odwrócił się do mini-komórki i zupełnie nie zwracając na nich uwagi, zaczął relację z lądowania w Grodzie Kraka oraz z niedawnej awarii. Profesorowi Gąbce i Samborkowi nie pozostało więc nic innego, jak się dyskretnie oddalić.
Od godziny już zwiedzali latający talerz, oczekując, że komputer pokładowy być może wcześniej, niż to było zapowiadane poradzi sobie z atakiem Czarnej Dziury i czas zacznie lecieć normalnie. Ale póki co nic się nie dało zrobić i czas wlókł się nadal jak makaron spaghetti.
– Jednego jestem bardzo ciekaw, profesorku – powiedział Samborek – Kiedy nas przyhaczyła ta Czarna Dziura, właśnie zadałem to pytanie, ale nikt mi nie zdążył odpowiedzieć. Co właściwie działo się dalej, jak już Javox, Silux i Castrol zabrali was z łąki nad Sanem? Czy to znaczy, że przez całe 34 lata podróżujecie z UFOlódkami po Wszechświecie? Czy byliście na Lodówie, kiedy miał miejsce ten wypadek z umklajderem?!
– Byliśmy w wielu dziwnych miejscach i podróżowaliśmy bardzo długo, ale machina czasu sprawiła, że to trwało mniej niż rok. Odwiedziliśmy wiele planet w tym Naboo, gdzie spędziliśmy też chwilkę w podwodnym świecie Gunganów. Odwiedziliśmy i B 612, ale nie zastaliśmy tam Małego Księcia.
Podążali teraz w dół ślimakowatymi schodami, powiększając się o jedną wielkość z każdym stopniem. Gdyby tych stopni było tysiąc, powiększyli by się do całkiem normalnej wielkości, ale było ich tylko sto.
– Byliśmy też na Tatooine[14]. To tam zobaczyliśmy, do czego może doprowadzić utopia postępu i niekontrolowana technologia. Cała planeta była jedną wielką pustynią. Po lasach i rzekach pozostały im tylko wspomnienia na starych filmach.
Po kolejnych trzech godzinach nic się nie zmieniło. Profesor Gąbka nadal opowiadał Samborkowi o różnych szczegółach ich ważnej misji, a także objaśniał zawiłości budowy latającego talerza. My opowiemy sobie te wszystkie szczegóły później, żeby teraz już niepotrzebnie nie tracić czasu. Zwłaszcza, że obie te opowieści zabrzmią o wiele ciekawiej w normalnym, niż w zwolnionym przez Czarną Dziurę tempie. Jednak Samborek nie narzekał, bo tego wszystkiego, co wtedy usłyszał, wcale dotąd nie wiedział.
Warto tu może wspomnieć, iż rozpacz Ufolódka Mądrodudka w momencie katastrofy była uzasadniona. UFOludzie odwiedzali Ziemię i badali jej stan już od ponad stu lat. Przez cały czas śledzili, co się u nas dzieje, bo chociaż Ziemia leży na skraju Mlecznej Drogi i wydaje się jedną z miliarda nieważnych, małych planetek krążących wokół miliona przeciętnych jak nasze Słońce gwiazd, to jest w istocie najważniejszym miejscem w całym Kosmosie.
– Ale dlaczego? – dopytywał się Samborek – Dlaczego profesorku, Ziemia jest najważniejsza, skoro jest tak przeciętna, jak każde inne ziarnko piasku na plaży większej niż cała Sahara?
Z relacji profesora Gąbki wynikało jasno, że według Szczególnie Wielkiego Komputera Lodówy tylko my, Ziemianie, mamy w sobie to coś, co miał w sobie i Samborek – zdolność do dokonywania wielkich czynów. Na innych planetach żyli tylko przeciętni zjadacze chleba i nikt w całym kosmosie niczym specjalnym nie wybijał się ponad przeciętność. Na Ziemi było inaczej. Oprócz osób zdolnych do bohaterskich czynów była też grupa bardzo zdolnych Zgadywaczy i Rozwiązywaczy Zagadek. A oprócz zdolnych Zgadywaczy i Rozwiązywaczy żyli też na Ziemi wyjątkowo zdolni Ogłupiacze i Szkodliwcy. Zgadywacze mieli szansę rozwiązać Zagadkę Czarnej Dziury, ale w tym musieli im pomóc bohaterowie. W przeciwnym razie zwyciężyliby napędzani przez Ciemne Moce Szkodliwcy i Ogłupiacze. Szczególnie Wielki Komputer Lodówy przekazał te wiadomości Kompanii Profesora Gąbki razem z teorią, według której we Wszechświecie cały czas toczy się walka między Siłami Jasności, które są Siłami Życia i Siłami Ciemności, które są niewidzialnymi Siłami Bez-życia.
– Czy to znaczy – zapytał na koniec Samborek – Że Czarna Dziura nie tylko wszystko pożera tą swoją czarną przepastną, paskudną gębą , ale także wyrzuca z niej w nasz piękny Kosmos śmiercionośne promienie i niewidzialne złe fluidy?
– Dokładnie tak. I nie tylko. – Profesor Gąbka zamyślił się.
Właśnie weszli do maszynowni latającego talerza.
– Śmiercionośne promienie nie są najstraszniejsze. Siły Ciemności wciskają się wszędzie i szkodzą jak tylko się da. Już starożytnym Grekom znana była zła bogini Licho, którą nazywali też Lihesis. To ona dowodziła i nadal dowodzi Siłami Ciemności, które co prawda przybierają różne postacie, ale najchętniej wcielają się w ciemne duszki-szkodniki: liszki i paskudniki. Promienie wciskają się też w umysły samych ludzi i wykrzywiają im w głowach obraz świata. Najgorsze ze wszystkiego są ciemne fluidy, które sprawiają, że ludzie zaczynają widzieć świat jak w krzywym zwierciadle. Zapominają co jest najważniejsze dla nich samych, dla przyrody i dla całej Ziemi. Pod wpływem tych fluidów zaczynają myśleć, że tylko ich potrzeby się liczą. Ze zwykłych ludzi przeradzają się w ohydnych Guiltów, czyli Gnomów Utopii i Lobby Technologicznego[15]. Pozornie wyglądają na normalnych ludzi, ale w głowach mają tylko jedno – manię postępu i utopię technologii. Ciemne Siły podszeptują im wszystko, co najgorsze, co złe dla Siły Życia. A oni realizują każdy śmiercionośny dla życia pomysł i wytwarzają coraz szkodliwsze dla Ziemi urządzenia.
Samborek zatroskał się bardzo, patrząc na czterdzieści cztery turbiny wtłaczające czasoprzestrzeń do kolumny światło-czasowej. Do jego głowy wkradły się właśnie ciemne myśli. Przestał na chwilę wierzyć, że można pokonać tak przebiegłego przeciwnika.
– A jak ich poznamy, tych ludzi ?! Ilu ich jest?! Gdzie oni są?! Czy to możliwe, że uda nam się zwyciężyć tak potężnego wroga?! Przecież nawet teraz kręcimy się w kółko, a czas biegnie naprzód?!
– Podobno są gdzieś tutaj. Blisko. Dlatego właśnie tutaj przylecieliśmy. – rzekł profesor Gąbka i wskazał na jedną z turbin – Popatrz, każda turbina ma 365 łopatek, a każda łopatka składała się z 24 umklajderów, a każdy z nich ma po 60 diamentów nie większych niż główka szpilki, a na każdej główce od szpilki tańczy ….
– Godzina zero! Eoo, eoo! – obwieścił nareszcie komputer pokładowy – Zapraszać do kabiny sterowniczej. Proszę siadać i pasy zapinać. Za chwilę lądować w tajemniczy ogród. Prosić do kabiny… Eoo, eoo! Prosić do kabiny sterowniczej! – rozległo się po wszystkich pokładach.
– Chodźmy – profesor pociągnął Samborka za sobą – Trzeba się spieszyć. Może mamy aż tylu wrogów, że ich nie zdołasz policzyć, ale nie mamy wyboru. Są pewne wskazówki zapisane w starych księgach, o których nam powiedział eSWuKaeL. Właściwie w jednej, w „Księdze zaklęć i czarów” Mistrza Jana Twardowskiego[16], która znajduje się ponoć w Bibliotece Jagiellońskiej. Musimy rozwiązać zagadkę i wykazać się najwyższą odwagą. Wiemy, że Klucz do Zmiany leży w Królestwie Bocianów i Tysiąca Nenufarowych Jezior. Chyba, że oddamy pole bez walki i pogodzimy się z tym, że 21 grudnia 2012 roku zajdzie rzecz nieodwracalna. Zacznie się Koniec Świata, czyli koniec życia na Ziemi. Doktor Koyot twierdzi, że Licho właśnie się zbliża do naszej planety. Gdzieś na tej pięknej ziemi nad Wisłą wylądowały już jej pomocnicze armie nielichych liszków i paskudnych paskudników. To niby psotliwe duszki, ale tak naprawdę bardzo groźne szkodliwe istoty. Wywołały już wiele katastrof i zacierają ręce za każdym razem, kiedy coś się komuś nie uda. Musimy też koniecznie odnaleźć na Ziemi najważniejszych popleczników Czarnej Dziury wśród ludzi, GUILTów. To oni są głównymi Szkodliwcami i Ogłupiaczami.
Samborek i Profesor przyspieszyli znacznie kroku, ponieważ po drodze zdążył ich minąć pędzący ze szczytu talerza Don Pedro, a wszyscy pozostali siedzieli już posłusznie w fotelach i mieli zapięte pasy.
– Złapałem na nasłuchu bardzo ważną wiadomość – rzucił im w przelocie Don Pedro i tyle go widzieli.
W ostatniej chwili wpadli do sterowni i zatrzasnęli klamry na brzuchach. Niskie buczenie światło-czaso-kolumny przeszło w wysoki świst a kolor światła zmienił się z czerwonego na pomarańczowy, a potem na żółty. Szybkie promienie jak świetliste igły poszybowały prosto ku górze.
– Nie poddamy się – zdążył powiedzieć do profesora Samborek, zanim kolumna zrobiła się srebrna i niebieska.
– Pewnie, że nie – zabasował mu Smok.
– Znowu jestem głodny – stwierdził Bartolini ze zdziwieniem, kiedy kolumna pozieleniała i zaczęła drżeć niczym liść na wietrze.
Szarpnęło, zagrzechotało i ruszyli z kopyta. Byli znowu we właściwym czasie i we właściwym miejscu. Na ekranie pulpitu sterowniczego pojawiły się dobrze znane Samborkowi zarośla Tajemniczego Ogrodu. W oknie otoczonego drzewami i zaroślami domku Pana z Głową w Chmurach właśnie zgasło światło. Oko kamery wychwyciło także czarno-białą, kudłatą postać, wypisz wymaluj przybłędę rasy mniej więcej papillon, z sześcioma palcami u przedniej łapy.
– Nic dziwnego Bartłomieju, że jesteś głodny – powiedział z miną wszechwiedzącego znawcy Doktor Koyot. (Jak wiadomo, był on nie tylko czarownikiem, ale także lekarzem. A lekarze po prostu tak już mają. Rodzą się z taką miną.) – W końcu od ostatniego posiłku minęły ponad cztery godziny.
Z zewnątrz rozległo się dzikie ujadanie.
– Szybko, otwórzcie drzwi! – zawołał Samborek i pobiegł do włazu – Muszę go uspokoić, bo zaraz zbudzi Pana z Głową w Chmurach, a wtedy będziemy się mieli z pyszna.
Rozdział 3 – Bitwa w Tajemniczym Ogrodzie
Samborek wypadł z latającego talerza prosto na zaskoczonego Bola. Pies w pierwszej chwili zamarł w bezruchu, ale zaraz rozpoznał przyjaciela, choć ten był trochę mniejszych rozmiarów. Na szczęście światło w oknie nie zapaliło się ponownie. Pan z Głową w Chmurach musiał mocno zasnąć po wyczerpującym pisaniu. On wciąż coś pisał i pisał – nie wiadomo co. Czarny Bolo przypadł do Samborka, stanął na dwóch łapach, położył uszy po sobie tak, że zupełnie znikły, zakręcił młynka ogonem i wyszczerzył w całej okazałości roześmianą paszczę. W jego psim języku znaczyło to: okropnie się cieszę, że cię widzę, drogi przyjacielu. Zaraz też na potwierdzenie tych słów śmajdnął Samborka przez twarz trzema długimi pociągnięciami mokrego jęzora. Co za szczęście – pomyślał Samborek – Mieć kogoś, kto tak potrafi człowieka przywitać!
Głaskaniom i tańcom powitalnym nie byłoby końca, gdyby zaraz za Samborkiem nie poczęli wyskakiwać z Talerza pozostali uczestnicy wyprawy. Pierwszy wyszedł książę Krak. Czarny Bolo uważnie przyglądał się jego królewskiemu płaszczowi i złotej koronie, jak zwykle siedzącej nieco krzywo na bujnych książęcych włosach. Potem ukazał się Baltazar Gąbka ze szkłem powiększającym i Doktor Koyot z umklajderem gotowym do natychmiastowego działania. Na widok jak zwykle zielonego na twarzy Don Pedra, który szeptał coś do swojej peleryny, Bolo tylko zawarczał, ale kiedy zobaczył Mądrodudka szczęka opadła mu do ziemi.
– To moi bardzo dobrzy znajomi. Okej? – powiedział Samborek widząc mieszane uczucia na jego pysku – Możesz się nie obawiać, nie zrobią tutaj niczego niewłaściwego.
Naprawdę źle zrobiło się wtedy, kiedy z talerza wyłonił się posuwistym krokiem szermierza Bartolini z rożnoszpadą na sztorc, a za nim potężny Wawelski Smok. Tego piesek już nie wytrzymał i rozwarczał się na całego, po czym raz szczeknął grubo, cztery razy cienko i trzy razy w tonie niezdecydowanym.
– How, hooow, how-how, Hawr – powiedział do Czarnego Bola Doktor Koyot.
Bolo na te słowa zmachał ogonem przyjaźnie i odpowiedział cicho i grzecznie:
– Hawr, wr, ummm!
-Już dobrze – rzekł do Samborka Doktor Koyot – Jak widzisz, dogadaliśmy się. Samborek przedstawił Bolowi swoich przyjaciół a Doktor Koyot bez trudu przetłumaczył wszystkie imiona na psi język. Czarny Bolo od razu zaprzyjaźnił się z Bartolinim, który na końcu swojego szpikulca miał dla niego, niespodziankę – kilka plastrów boczku z szaszłyka.
– Masz piesku – powiedział Bartolini – Od razu o tobie pomyślałem, jeszcze podczas naszej kolacji.
Smok przystanął i ciekawie rozglądnął się po ogrodzie. Wciąż było jeszcze ciemno, ale pierwsze słowiki rozpoczynały próbne trele, a księżyc rozświetlał noc. Na liściach róż i jaśminów perliła się rosa. Smok zaczerpnął powietrza pełną piersią.
– Jak tu pięknie pachnie. Ten ogród jest cudowny. Wcale się nie dziwię, że Czarny Bolo pilnuje go jak twierdzy.
Wszyscy przybysze porozchodzili się po ogrodzie oczarowani jego spokojem i zapachem. Bolowi nie bardzo się to podobało, ale po krótkiej walce wewnętrznej postanowił im zaufać.
– Nie tylko jest cudowny, ale jest też naprawdę tajemniczy – powiedział książę Krak – Popatrzcie – wskazał złotym berłem w cztery rogi ogrodu. – W północnym rogu rośnie wielki stary dąb, w południowym przepiękna lipa. O tej porze dnia, tuż przed świtem, zapach jej kwiatów jest najprzyjemniejszy, ale najmocniej pachnie w samo południe. Nad wschodnim narożnikiem czuwa brzoza. Jest taka duża, że ma pewnie ponad dwieście lat. A zachodni narożnik zamyka jodła, pod którą rosną kolczaste tarniny i głogi. To wygląda dokładnie jak święte gaje w naszych czasach. Dąb jest drzewem Peruna, Lipa to drzewo Bogini Nieba i Światła Dnia, Jodła należy do Welesa, a głóg i tarnina do innych władców Zaświatów – one wszystkie są symbolami Wieczystego Nieziemskiego Lasu – Rajca… założę się, że rosną tutaj nie tylko drzewa i krzewy wszystkich naszych bogów, ale także ich kwiaty i zioła – te do leczenia i te do jedzenia, i te na wieńce! Bartłomieju , Koyotku, rozejrzyjcie się, na pewno muszą tu być zioła.
– Są! Oczywiście że są! – zwołał Baltazar Gąbka odrywając swoje potężne szkło powiększające od powierzchni niepozornego różowego kwiatka. To coś dla ciebie Bartłomiejku, tymianek. A tam – wskazał na wysoki na ponad metr żółty świecznik wyrastający spośród sercowatych wielkich liści – dziewanna, na wieńce dla pięknej Dzikiej Pani Łąk, Dziewanny. A to? Zobacz Koyotku, to przecież tojad mordownik – zioło welesowe, straszliwa trucizna…
– Masz rację, profesorku – powiedział Doktor Koyot rozcierając na palcach wyglądający niewinnie szafirowy pantofelek tego roślinnego zabójcy. – To straszliwa trucizna, która jednak podana w małych dawkach może wyleczyć bardzo ciężkie choroby.
-Jesteśmy zatem w świętym gaju – rzekł ściszonym szeptem Don Pedro – czy z tego nam nie wynika, że Pan z Głową w Chmurach jest po prostu czarodziejem, który zaplątał się w niewłaściwe czasy?
– Nie wygląda mi na czarodzieja – powiedział Samborek – Nie ma telewizora, ani telefonu, nie ma nawet radia, a często też nie ma w ogóle prądu, bo mu go odłączają. Pod tą brzozą uprawia marchewkę i inne warzywa, a tutaj niedaleko lipy zbiera gruszki i śliwki, ma tam też porzeczki i agrest.
– Czy sądzisz, że biedak nie może być czarodziejem?! – zapytał Smok.
– Nie, skądże – obruszył się Samborek – Ale gdyby był czarodziejem, to sam by sobie wszystko wyczarował, a jemu bez przerwy czegoś brakuje. Nie ma nawet dwóch takich samych butów, tylko zawsze lewy jest inny od prawego, a przez dziury w parasolu zawsze mu kapie na głowę. Żal mi go czasem, ale on od nikogo nie przyjmuje pomocy.
– Agrest – zaciekawił się Bartolini – Powinien być już dojrzały, a nie ma na świecie nic wspanialszego, jak dobrze przyrządzony dżem agrestowy. To mi przypomina, że przydałoby się przekąsić małe co nieco.
– Mnie też kiszki marsza grają – obwieścił tubalnym basem Smok Wawelski, a Mądrodudek zagrzechotał metalowymi łapkami na potwierdzenie, że dolega mu to samo.
– Zarządzam więc nocną naradę w Tajemniczym Ogrodzie – obwieścił książę Krak – Obradom będzie towarzyszyć skromna uczta, wczesne śniadanie, złożone z suchego prowiantu i soków owocowych. Tylko gdzie my się ulokujemy? Widzę tutaj jakąś zapuszczoną altankę….
– Tylko nie to! – Czarny Bolo zagrodził księciu drogę własną piersią i zawarczał złowrogo – Wrrr. Tam straszy! Ja mam bardzo piękną, obszerną budę – zamerdał ogonem i liznął władcę przez policzek. – Zapraszam do siebie. Na szczęście nie jesteście tak duzi, żeby się w niej nie zmieścić. Jeszcze zostanie sporo wolnego miejsca na ganku. Bo ja mam budę z gankiem!
– Nie mówiłeś Samborku, że Czarny Bolo żyje tutaj w takim luksusie. – powiedział Bartolini.
-Dobra buda jest ważna – zauważył Doktor Koyot – Ale nie zastąpi przyjaźni, czułej opieki, ani uwagi drugiej osoby.
– Dobrze powiedziane. – oświadczył książę Krak – Zastanawiam się tylko, czy nam wypada odbywać tak poważną naradę w psiej budzie? Ja, jako książę nie mam co prawda żadnych uprzedzeń ani kompleksów, ale co na to moi poddani?! Czyli wy, moi kochani?!
– Gospodarz zaprosił nas tak pięknym liźnięciem, że byłby wstyd odmówić temu uprzejmemu zaproszeniu. No to fru, ruszajmy! – powiedział Doktor Koyot.
– Co racja to racja – potwierdził Smok – Chodźmy już bo, umieram z głodu.
Pozostali zgodzili się ze słowami Doktora Koyota i Smoka Wawelskiego bez zastrzeżeń. Bartolini poprosił Doktora Koyota i Don Pedra oraz Mądrodudka o pomoc i zniknęli na chwilę we wnętrzu latającego talerza.
-Trzeba by ten talerz jakoś zakamuflować – Smok krytycznym okiem oceniał srebrzysty dysk leżący pomiędzy główkami kapusty i kwiatami kalafiorów. – Tam pod ścianą domu stoją tyczki do fasoli. Proponuję zrobić mu wigwam i przyozdobić go fasolką szparagową.
-Super – powiedział Samborek – Ty masz łepetynę Smoku, ja nie wpadłbym na tak świetny pomysł.
We dwójkę przynieśli tyczki i ustawili je dookoła talerza tworząc nad nim stożek. Gdy Bartolini i pozostali wyszli z latającego talerza a Mądrodudek zatrzasnął właz i włączył autoalarm, nasi podróżnicy zebrali z kopki kompostowej łęty po fasolce i okręcili nimi dookoła wszystkie tyczki. Powstał całkiem zgrabny prowizoryczny namiot.
– Dopiero teraz przyszło mi do głowy – rzekł Koyot, kiedy już ułożył ozdobnie na froncie wigwamu okazały strąk fasoli – Że mogłem to wszystko zrobić na pstryk, czarodziejską różdżką.
– Nic się nie stało – stwierdził Smok – praca fizyczna rozwija mięśnie, a ty przynajmniej zachowałeś swoją moc nienaruszoną na inne, ważniejsze okazje.
-Pięknie – ocenił wspólne dzieło książę Krak – Teraz możemy spokojnie iść na śniadanie. No i trzeba wyjaśnić Czarnemu Bolowi, po co tutaj przybyliśmy, żeby zechciał z nami polecieć.
Po tych słowach księcia wszyscy żwawym, żeby nie powiedzieć wyjątkowo szybkim, krokiem udali się w stronę psiej budy. Ich marsz był tak szybki, ponieważ najzwyczajniej w świecie poganiał ich Głód, wielki i odwieczny wróg ludzkości, który od tysiącleci nie opuszcza żadnej szerokości geograficznej naszej planety i co najmniej kilka razy dziennie zagania wszystkich do michy.
Czarny Bolo skończył obgryzanie ostatniej kosteczki z kurzych udek, po czym umył łapy w miseczce z wodą i wytarł je papierowym ręcznikiem. Na pewno nie był zwyczajnym psem przybłędą i miał swoje zwyczaje, żeby nie powiedzieć „maniery”, związane z rasą papillon i miejscem jej pochodzenia, czyli francuskim dworem. Co prawda na początku uczty zachował się wobec Don Pedra nie do końca jak gościnny gospodarz, ale miał swoje racje. To gospodarz wskazuje gościom miejsca przy stole, a nie na odwrót. Więc kiedy Don Pedro zajął jego stałe miejsce powiedział tylko krótko – Wrrrh, ty tam! To moje. Wrr! – i wskazał Don Pedrowi miejsce z daleka od siebie, po drugiej stronie. Ten, widząc odsłonięte długie białe kły, nie dyskutował.
Czarny Bolo z uwagą wysłuchał opowieści znajomych Samborka, które spadły na niego jak grom z jasnego nieba, a raczej jak sto gromów, bo tyle tych szokujących wieści było na raz. Nie za bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Im dłużej myślał, tym więcej przybywało różnych „za” i „przeciw”, a im więcej ich było, tym trudniej było podjąć jakąś decyzję.
Biesiada dobiegła końca, wyjaśnienia także i wszyscy w milczeniu czekali, co też powie Bolo. Bolo po obfitym posiłku najchętniej by się przespał, a decyzję odłożył do rana, ale to nie wchodziło w grę. Niegrzecznie byłoby kazać czekać tak długo tak zacnemu audytorium.
– Jesteście pewni, że te nieliche liszki i paskudne paskudniki już wylądowały na Ziemi i że zrobiły tę paskudną rzecz właśnie tutaj, nad naszą piękną rzeką Wisłą?!
– Niestety tak. – Doktor Koyot pokiwał głową ze smutkiem.
– Czy Ziemi naprawdę zagraża zagłada? – dopytywał się Czarny Bolo.
– Środowisko Ziemi zostało zaatakowane już dawno – rzekł Doktor Koyot – Teraz ta robota zmierza do straszliwego finału. Mamy Efekt Cieplarniany, Dziury Ozonowe, Skażenia Radioaktywne, Niezniszczalne Śmieci, Zdziesiątkowane Puszcze i Bory, masowe Wymieranie Całych Gatunków w przyrodzie, Zanieczyszczone Oceany, Zabudowaną Miastami planetę, Kosmos pełen Złomu, który nam zaraz spadnie na głowę – Doktor Koyot aż stracił dech wymieniając ciurkiem te wszystkie okropne plagi ludzkości.
– Nie zapominaj, Zatruty Eter – dorzucił Don Pedro – Eter jest wypełniony po brzegi, i to czym, jakimś jazgotem, hałasem, kłamstwami i bzdurami, falami radiowymi i elektromagnetycznymi…
– Można by tak ciągnąć w nieskończoność, ale najgorszy jest Zatruty Eter – powiedział poważnie książę Krak – To święte miejsce, zawsze ciche i spokojne, gdzie od tysiącleci gromadziły się dobre duchy opiekuńcze Ziemi, które teraz nie mogą tam przebywać. Już sam Zatruty Eter wystarczy, żeby się stało coś złego. To wszystko jest wynikiem działalności nierozważnych ludzi, którzy łatwo ulegają wpływom Ciemnych Sił.
Czarny Bolo popatrywał po nich, nadal nie mogąc się zdecydować.
-Hawk! – powiedział w końcu – Nie mogę zostawić tutaj Pana z Głową w Chmurach samego. Od jakiegoś czasu nasz ogród jest areną zażartej walki. Jakieś szkodniki niszczą uprawy, wyżerają buraki i miętę. Tylko ja mogę mu pomóc ocalić ogród.
– W takim razie ja też nie polecę. Okej? – powiedział Samborek – Nie zostawię przyjaciela.
Zapadła cisza.
– To klops. – powiedział w końcu Bartolini – Niezła potrawa, ale niefajna sprawa.
– Jesteś pewny, Bolu?! – zapytał Samborek, który już przywykł do myśli, że uratuje Ziemię – Sprawa jest bardzo poważna.
– Muszę to jeszcze raz przemyśleć – rzekł Czarny Bolo – Hawk!
Wszyscy czekali w napięciu, ale myślenie szło Prawie Papillonowi coraz ciężej. „Za” zdecydowanie przybyło. Było ich już tyle, że aż za dużo. Ale wciąż było to jedno małe „ale”.
– Czy mi się zdawało –zwrócił się Samborek do Don Pedra, żeby przełamać dojmującą ciszę – że mijając nas pędem z Kajuty Innych Wymiarów rzuciłeś, że złapałeś z nasłuchu jakąś ważną wiadomość?!
– Ach, carramba! – Don Pedro złapał się za głowę i pacnął się w czoło – Zapomniałem, na śmierć! Miałem wam o tym powiedzieć!
– Więc?!
– Z radiowego nasłuchu wynika, że szefem Guiltów jest niejaki Marszałek Zmora. To nazwisko powtarza się w wiadomościach we wszystkich stacjach i bardzo wiele się o nim mówi. Podobno przewodzi on Najbardziej Oświeconej Radzie, która się zbiera co trzy dni w Sali Kandelabrowej w Warszawie. Z tego, co zrozumiałem, rada ta podejmuje najgłupsze możliwe decyzje w najkrótszym możliwym czasie.
– A kim on jest poza tym? – zapytał książę Krak.
– Bardzo mało wiadomo na ten temat – przynajmniej z radia, telewizji i Internetu. Poza tym, że jest Prezesem Najjaśniejszej Rady, jest też właścicielem potężnej Korporacji Od Pomysłu Do Przemysłu (w skrócie KOP do P) i koncernu medialnego Nic Poza Tym. Nie wiem dlaczego nazywają go marszałkiem, bo nie jest nawet wojskowym. Podobno stara się o posadę doradcy samego Prezydenta, a pozostali członkowie Najjaśniejszej Rady są już doradcami w bardzo ważnych instytucjach. Może czegoś więcej dowiemy się w Warszawie?
Bolo wciąż myślał i myślał, ale nie mógł nic wymyślić.
– Bardzo ciekawe – rzekł profesor Gąbka.
– I przerażające – dorzucił Doktor Koyot.
– Poradzimy sobie – uspokoił ich Smok Wawelski, z czułością nabijając swoją ulubioną fajkę.
– Pewnie – zawtórował mu Samborek, natchnięty jego optymizmem.
– Pwn! Ja-ja! – potwierdził Mądrodudek.
Wtedy rozległ się hałas, jakby coś spadło na dach psiej budy. Bartolini wytężył słuch i mimowolnie ścisnął w ręku rożnoszpadę. Po pierwszym uderzeniu nastąpiło drugie, a po nim trzecie i czwarte. Towarzyszyły im takie wstrząsy i odgłosy, jakby ktoś rzucał w budę kamieniami i grudami ziemi. Czarny Bolo ruszył na ganek, żeby sprawdzić co się dzieje. Nie zdążył nawet dobrze wystawić głowy, gdy zasypały go kolejne pociski. Teraz rozszalała się już potężna kanonada, a buda podrygiwała, jak podczas trzęsienia ziemi. Profesor Gąbka wyjrzał przez małe boczne okienko w samą porę, żeby dostrzec wyjątkowo paskudnego paskudnika, który zamachnął się i z całej siły cisnął spory kamień w kierunku budy. Kamień uderzył niedaleko okienka i profesor natychmiast odskoczył.
– Fatalnie, oni już tutaj są. To ich macie w ogrodzie, to oni nas atakują!
-Kto, kto profesorku?! – dopytywał się Bartolini
-Liszki i paskudniki. Jest ich wielkie stado – To one niszczą uprawy w Tajemniczym Ogrodzie. Licho musi być gdzieś rzeczywiście blisko, są strasznie bezczelne.
– Howk! Wiedziałem! – rzekł po psiemu Czarny Bolo (co zaraz przetłumaczył na język ludzki Doktor Koyot) – Teraz jestem absolutnie pewien, że nie mogę opuścić mojego pana. On sobie z nimi nie poradzi! Zniszczą tajemniczy ogród w kilka dni!
– Masz rację. Wyżrą tutaj wszystko co jadalne i co trujące. – powiedział książę Krak.
– Więc zostaję z tobą! – zadecydował Samborek.
– Jeżeli myślisz, Czarny Bolciu, że sam sobie z nimi poradzisz – włączył się profesor Gąbka – To jesteś w grubym błędzie. Oni nie znikną na dobre, dopóki nie pokonamy Licho. To jest jej magiczna armia. Trzeba nie tylko siły, przebiegłości oraz czarów, żeby ich pokonać. Musimy unieszkodliwić ich Panią, Licho. To jedyny sposób, żeby ich na dobre przegnać z Ziemi i z tego ogrodu!
– Możesz to zrobić razem z nami! – powiedział Samborek, który nie chciał się rozstawać z przyjacielem, ale też nie chciał rezygnować z udziału w wyprawie, która uratuje Ziemię od zagłady.
– Do ataku! – krzyknął Bartolini wystawiając przed siebie rożnoszpadę i przymierzając się do otworu wejściowego w pozycji startowej, jak do biegu na trzy kilometry.
W tym momencie grad pacnięć jeszcze bardziej się nasilił, a na wejście spadła olbrzymia gliniana kula. Bartolini ruszył do przodu z impetem, lecz tylko wbił się rożnoszpadą w kupę gliny, która całkowicie odcięła ich od świata. Kucharz zawisnął na szpadzie, jak skoczek na tyczce.
– Rety! Co się dzieje?! – krzyczał fikając nogami w powietrzu.
Smok schował do kieszeni świeżo nabitą tytoniem fajkę i ruszył mu na pomoc. Postawił go szybko na nogi, a także wyrwał rożnoszpadę z glinianej zapory. Otwór wejściowy był zupełnie zawalony.
– I co teraz? – zastanawiał się Samborek – Pogrzebią nas tutaj, jak w egipskiej piramidzie, jeżeli czegoś nie wymyślimy!
Grad kamieni i grud ziemi sypnął się jeszcze gęściej na ich kryjówkę i zapadła całkowita ciemność, gdyż okienko także zostało zasypane. Kamienie grzechotały teraz o sufit.
– Już po nas! – Bartolini popadł w lekką panikę.
– Ponas, ja – ja! – zaskrzeczał Mądrodudek.
Buda zaczęła trzeszczeć w szwach, jakby się miała zaraz zawalić i pogrzebać ich żywcem. Rzeczywiście kilka desek w suficie pękło, a kilka innych wygięło się do wewnątrz.
– Howk, hawk! – Czarny Bolo, niczym rasowy wódz indiański, rzucił swoje bojowe hasło – Hawk! To wcale nie koniec! Każdy dobry dom ma więcej, niż jedno wyjście.
Czarny Bolo ruszył do rogu pomieszczenia, w którym biesiadowali i odsunął klapę w podłodze.
– Mam tu podkop i tunel. On prowadzi prosto na kapuściane grządki. – Hawk! Biegiem!
– Zarządzam natychmiastową ewakuację! – rozkazał książę Krak.
Pierwszy zanurzył się w otworze tunelu Bartolini, za nim Don Pedro, trzeci podążył Doktor Koyot.
– Rety – jęknął Bartolini, posuwając się co sił do przodu na czworakach – Przepadła książęca zastawa śniadaniowa!
– Pędź, pędź nasz dzielny kucharzu – wysapał z tyłu Doktor Koyot – Wyczaruję ci inną, jeszcze piękniejszą, moją czarodziejską różdżką … Jeśli jej w biegu nie zgubię!
Po krótkim marszu w niewygodnej pozycji zauważyli, że na końcu tunelu zaczęło świtać światełko.
– Zbliżamy się do wyjścia – rzucił Don Pedro – Teraz biegiem do latającego talerza. Mądrodudek musi otworzyć klapę i odpiknąć autoalarm. Inaczej silniki nie ruszą. Mądrodudek był na szczęście tuż za nimi.
– Się robi! – rzucił i odpiknął alarm.
Błyskawicznie wydostali się na powierzchnię pomiędzy kapuścianymi głowami i ruszyli pędem do statku. Mądrodudek otworzył przyciskiem pilota wejście, zanim jeszcze zdążyli dobiec.
Tymczasem Siły Ciemności zauważyły ich ucieczkę. Potężny liszek dojrzał wśród kapuścianych głów jedną złotą, koronowaną głowę i zamierzył się na nią wielkim szpiczastym kamieniem. Rzucił, a cela miał tak celnego, że bez dwóch zdań zdmuchnąłby głowę księcia Kraka raz na zawsze, gdyby nie dziwny przypadek. Książę w tej samej chwili potknął się i runął jak długi w bruzdę. Korona spadła mu na ziemię. Pocisk przeleciał koło książęcego ucha i z wizgiem wrył się w grunt, wznosząc gliniastą fontannę. Książę biegł przedostatni, za nim był już tylko pies. Krak porwał koronę z ziemi i rzucił się do włazu Latającego Talerza. Wszyscy byli już w środku jedynie Doktor Koyot stał na stopniach nerwowo szukając w połach surduta swojego umklajdera, czyli czarodziejskiej pałeczki.
– Czyżbym go rzeczywiście zgubił w biegu?!… Nie, jest!
Uchwycił pałeczkę prawidłowym końcem i w ostatniej chwili, kiedy Bolo już wykonywał skok uderzył go pałeczką w lewe ucho. Pstryk!
To było prawdziwe szczęście. W przeciwnym razie piesek zderzyłby się w tym skoku z Latającym Talerzem i byłaby z tego prawdziwa katastrofa. Czarny Bolo pomniejszył się jednak w locie jakieś sto razy i wylądował bezpiecznie w otworze wejściowym. Mądrodudek już uruchamiał silniki, podczas gdy grad kamieni bębnił o stalowy korpus statku.
– Gotowi?! – zapytał retorycznie komputer pokładowy i nie czekając na odpowiedź odpalił silniki.
Wystartowali. Na szczęście wszyscy zdążyli zapiąć pasy bezpieczeństwa i nikt nie nabił sobie podczas startu nawet guza.
– Czy nie za dużo mamy tego szczęścia – pomyślał jeszcze profesor Gąbka – Jak na zwyczajne zbiegi okoliczności?
Wiele w życiu widziałem, rzeczy, o których nikomu nawet się nie śni – powiedział do siebie Pan z Głową w Chmurach, patrząc przez okno na swój ogród. Wyjrzał przez nie, bo zbudziły go okrutne hałasy – Ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem! – zdumiał się – Żeby tyczki od fasoli same wystartowały w kosmos?!!!
– To musi mi się śnić – powiedział, poczłapał szybko do łóżka i przewrócił się na drugi bok.
Wtedy deszcz tyczek opadł na ogród, a każda dziwnym trafem przygwoździła do ziemi jakiegoś liszka, albo paskudnika. Jęki i wycia potworków ponownie wyciągnęły z łóżka Pana z Głową w Chmurach. Po krótkiej chwili wijący się i jęczący Słudzy Czarnej Dziury wyparowali, jakby ich nigdy nie było. Pan z Głową w Chmurach znów był w oknie i patrzył na swój Tajemniczy Ogród.
– Co to? Po co ja porozstawiałem tyczki po ogrodzie? Przecież fasolka szparagowa już zebrana, no i rosła tam obok brzozy?! Co to się z człowiekiem na starość wyprawia. – pomyślał i znów wrócił do łóżka. Tym razem na dobre.
Była piąta rano dnia 16 czerwca 2012 roku.
[1] Jan Kaczara – bohater wiersza Zaczarowany Dorożkarz, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
[2] LEM – tak nazywano w 1969 roku lądownik księżycowy (Lunar Explorer Module), ale to także nazwisko wielkiego polskiego pisarza. Stanisław Lem (1921-2006), pisał popularne na całym świecie książki fantastyczno-naukowe, a żył i mieszkał w Krakowie.
[3] Ósemka wygląda tak: 8, a matematyczny znak nieskończoności tak: ∞
[4] Ertuditu (R2D2) – mały, kosmiczny, robot naprawczy – jeden z głównych bohaterów Gwiezdnych Wojen.
[5] Ten przypisek jest od Autora „Tylko dla Dorosłych”: O umklajderach i falenderach oraz o ich czarodziejskich właściwościach można przeczytać dokładniej w książce A. i B. Strugackich Poniedziałek zaczyna się w sobotę („Понедельник начинается в субботу”, wyd. Iskry 1970) oraz w książce Harrego Mathewsa Przemiany (The Conversions, wyd. MAW 1987), a także w powieści Jana San Moje przygody z psioniką (wyd. Czytelnik 1990). Dalekie szlaki – powieść Siergieja Sniegowa („Люди как боги”, wyd. Iskry 1972).Gwiezdne wojny (Star Wars 1977-2005) – seria filmów fantastycznych George’a Lucasa.
[6] Bruder – niem. brat – toast, który przypieczętowuje przyjaźń i braterstwo.
[7] Han Solo – jeden z głównych bohaterów Gwiezdnych Wojen George’a Lucasa.
[8] Powrót do przyszłości to amerykański film przygodowy i fantastyczno-naukowy (trylogia) z 1985 roku wyreżyserowany przez Roberta Zemeckisa.
[9] Kompromis – to jest porozumienie, które w równym stopniu uwzględnia stanowisko wszystkich zainteresowanych.
[10] Cel Wyższy jest niższy od Celu Najwyższego, a zarazem wyższy od każdego zwykłego celu, ale są tacy ludzie, którzy twierdzą, że dla żadnego celu nie warto naginać albo łamać zasad.
[11] Hogwart to szkoła czarnoksiężników w cyklu powieści Susan Rawlings o Harrym Potterze, a „Błyskawica” – to jeden z modeli miotły do latania, najszybszy jaki istnieje w tym powieściowym cyklu. My znamy szybsze.
[12] W pozaprzestrzeni czyli w eterze Rzeczywistości. Eter – w fizyce ośrodek w którym rozchodzą się fale; w filozofii i magii – subtelna substancja wypełniająca wszechświat; w mitologii – najwyższe rejony niebieskie, w medycynie – środek usypiający.
[13] Ten przypisek od Autora jest znowu „Tylko dla Dorosłych”: Dawniej komórką nazywano składzik na zimowe przetwory w piwnicy, albo składzik na węgiel, którym zimą palono w piecach. Potem komórką nazywano najmniejszą część każdego żywego organizmu. Teraz komórką nazywa się przenośne urządzenie do słuchania i mówienia na bardzo duże odległości. Komórka to przenośny telefon, a mini-komórka to telefon ponadczasowy, czego żadnemu dziecku nie trzeba tłumaczyć.
[14] Naboo i Tatooine to znaczące planety dla akcji Gwiezdnych Wojen, B 612 jest znana z Małego Księcia – powieści Antoine’a de Saint-Exupéry’ego wydanej w roku 1943 (fr. Le Petit Prince).
[15] Guilty – ang. przymiotnik: winny, karygodny, nieczysty. Tutaj skrót od pierwszych liter: Gnomy Utopii i Lobby Technologicznego.
[16] Mistrz Jan Twardowski żył naprawdę w Krakowie, w XVI wieku. Miał tutaj pracownię i był nadwornym czarownikiem (magiem) Króla Zygmunta Augusta. Do naszych czasów przetrwały dwa jego magiczne lustra. Ci którzy twierdzą, że księgi Imć Twardowskiego: Księga zaklęć i czarów oraz Encyklopedia nauki zaginęły, nie mają do końca racji.
©® Wydawnictwo Kraina Księżyca & Studio KK
===============================
Czesław Białczyński
Nowe Przygody Baltazara Gąbki i jego Kompanii
Tom 1
Na tropie Czarnej Dziury
©copyright by Czesław Białczyński & Kraina Księżyca
® all rights reserved by Kira Białczyńska & Sawa Białczyńska
Rozdział 4 – Gdzie szukać klucza do Klucza, czyli dziwne wydarzenia w Bibliotece Jagiellońskiej
Na miejsce kolejnego lądowania wybrano jednogłośnie Bardzo Bardzo Starą Brzozę. Najbezpieczniejszym lądowiskiem okazało się szerokie, potrójne rozwidlenie na jednym z czterech potężnych konarów. Było to bardzo wysoko nad Ziemią, tuż przy wielkiej dziupli. Potężny pióropusz liści wystarczająco osłaniał tutaj latający talerz przed wzrokiem ciekawskich ludzi. Mimo, że pojazd pozostawał stukrotnie pomniejszony, nadal miał jednak średnicę stolika ogrodowego, a do tego połyskiwał srebrzyście w promieniach słońca.
Zanim doszło do trzeciego już w tej wyprawie lądowania na Ziemi, doszło też na pokładzie do krótkiej dyskusji, którą rozpoczął Smok Wawelski.
– Nie możemy bez przerwy przebywać na orbicie – rzekł zafrasowany – jeżeli mamy zamiar wykonać naszą misję na Ziemi. Trzeba wrócić do zwyczajnych wymiarów, a statek dobrze ukryć.
-Masz rację, Smosiu – powiedział na to profesor Gąbka – Myślę, że nasza stała baza będzie w Krainie Tysiąca Nenufarowych Jezior. Jak rozwiązać ten problem?
– Trzeba wybrać jakiś punkt, tam powiększyć talerz i samych siebie, ukryć pojazd i jakoś wtopić się w tłum. – włączył się Don Pedro – Trochę się na tym znam, było nie było.
– Biorąc pod uwagę, że dosyć egzotyczna z nas kompania, nie będzie to proste – rzucił książę Krak wyobrażając sobie, jak maszerują ulicami współczesnego miasta – Ja sam w królewskim płaszczu i koronie to drobiazg. Słyszałem, że królowie wciąż jeszcze istnieją. Ale Smok, Mądrodudek czy Don Pedro wzbudzą na pewno nie lada sensację.
– Czy jesteście przekonani, że ta kraina w ogóle leży w Polsce? – zapytał Samborek
– Szczególnie Wielki Komputer określił miejsce, gdzie objawi się Obiekt-Klucz, jako Najczystsze Miejsce na Ziemi w Krainie Bociana oraz Tysiąca Nenufarowych Jezior. – jeszcze raz przypomniał Doktor Koyot – Egipt jest krainą bociana, ale odpada ze względu na brak jezior. Pozostają zatem wyłącznie Litwa, Niemcy i Polska.
– Tak, siak czy owak – powiedział Don Pedro – Baza powinna być na północy.
– A może w Warszawie? – zastanawiał się Bartolini – W dużym mieście łatwiej się ukryć. A Warszawa jest podobna do Grodu Kraka. Powinniśmy się tam czuć swojsko i bezpiecznie.
– Z tym ukryciem się, to Bartłomieju nieźle przesoliłeś – rzekł książę Krak trochę zgryźliwie – I to wcale nie ze względu na długi nos Doktora Koyota, on akurat, nie licząc Samborka i psa, wygląda najnormalniej z nas wszystkich. Jestem jednak za, ze względu na obecność Guiltów w stolicy! Zdecydowanie.
– Zatem bazę – wyszeptał Don Pedro zacierając ręce – umieścimy pod samym nosem wroga. Pod latarnią najciemniej! – przymknął powieki i uśmiechnął się do swoich wspomnień – Tak nas uczyli, kiedy Krainą Deszczu rządził jeszcze Największy Deszczowiec. – jego głos się rozmarzył – W Akademii Szpiegowskiej nad Jeziorem Łubianka. Stare, dobre czasy…
– Czyżbym słyszał w twoim głosie tęsknotę?! – huknął na niego Smok.
Głos Smoka poderwał Don Pedra w fotelu. Smocze oczyska wlepione gniewnie w jego zadowoloną twarz mogłyby chyba zaraz cisnąć błyskawicami. Don Pedro udał, że się nie boi, ale serce zastukało mu mocniej.
– Carrramba! Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie wiem, skąd mnie to naszło. Za nic w świecie nie chciałbym przecież powrotu do tamtych czasów, mimo że wciąż pracuję dla Największego Deszczowca. On zupełnie się zmienił, od kiedy wybudował kanały Mypingom, czyż nie?
– Oczywiście – rzekł Baltazar Gąbka – Zmienił się i możemy być spokojni, że już nigdy nie zechce być dawnym satrapą. Jednak na szczęście, nie całkiem się zmienił.
– Dlaczego? – zapytał Samborek. To słowo było jednym z najczęściej przychodzących mu ostatnio do głowy – Od początku główkuję – ciągnął – dlaczego Don Pedro musi składać raporty Największemu Deszczowcowi, i dlaczego latający talerz musi być w kontakcie z ósmym wiekiem?
Profesor Gąbka jakby tylko na to czekał. Od razu z wielką radością palnął mały wykład na temat „Czym różnią się Deszczowcy”.
Nie będziemy tutaj przytaczać owego wykładu, bo Autorowi nie starczyło odwagi, żeby go słowo po słowie zapisać, wydawcy niniejszej książki zapewne nie starczyłoby pieniędzy na papier, żeby go w całości wydrukować, a wam na pewno nie starczyłoby cierpliwości, żeby go tak dzielnie wysłuchać, jak to uczynili członkowie wyprawy. Streszczając wywód profesora należy powiedzieć, że z Deszczowcami sprawa ma się nieco inaczej niż z wszystkimi innymi. Deszczowcy muszą mieć zawsze jednego jedynego wodza i bardzo lubią słuchać jego rozkazów. Swojemu wodzowi bezgranicznie zawsze ufają i nigdy mu się, sami z własnej woli, nie sprzeciwiają. Dlatego to Smok Wawelski, Bartolini herbu Zielona Pietruszka i profesor Gąbka musieli w Krainie Deszczu wywołać rewolucję. W przeciwnym razie nigdy by się tam nic nie zmieniło. Jak może niektórzy z was pamiętają, potem, podczas karnego pobytu Największego Deszczowca i pana Mżawki w Grodzie Kraka ich praca polegała na podlewaniu kwiatków w królewskich ogrodach. Wtedy to dosyć często odwiedzał ich doktor Koyot, gdyż wciąż mieli katar. Chcąc im za wszelką cenę ulżyć, Doktor Koyot przeprowadził dokładne badania Deszczowców. Jako królik doświadczalny wystąpił również Don Pedro, będący podówczas ambasadorem w Grodzie Kraka. Okazało się, że Deszczowcy łapią katar na odwrót niż wszyscy inni, to znaczy wtedy, kiedy mają za sucho. Przy okazji wyszło na jaw, że Największy Deszczowiec różni się od pana Mżawki i Don Pedra. Jak wszyscy oni, Największy Deszczowiec miał za uszami skrzela, a palce stóp połączone błoną. Jednak tylko Największy posiadał dodatkowy narząd – kilka specjalnych włosów czuciowych w nosie. Pozwalały mu one wyczuwać najmniejsze nawet zanieczyszczenia wody i powietrza. Z powodu posiadania tego właśnie zmysłu Największy Deszczowiec, a nie żaden inny, pomniejszy, wyznaczał miejsca pod kolejne osiedla, wskazywał ujęcia wody i kierował pracami melioracyjnymi w Królestwie Deszczu. Stąd wzięła się jego królewska pozycja w społeczeństwie Deszczowców. Na szczęście po rewolucji wrażliwość ta mu pozostała, choć pod każdym innym względem był już teraz zupełnie nowym człowiekiem. Przez lata sprawowania swej funkcji Największy Deszczowiec nauczył się rozpoznawać najczystsze miejsca jednym rzutem nosa i oka. W końcu nawet nos przestał mu być do tego potrzebny. Czynił to głównie patrząc po roślinach i innych znakach, niezauważalnych dla zwykłych zjadaczy chleba. Tylko on więc mógł naszym bohaterom pomóc znaleźć to jedyne, Najczystsze Miejsce na Ziemi. Zadaniem Don Pedra zaś było przekazywanie Największemu Deszczowcowi jak najwierniej wszystkich obrazów w trakcie wyprawy. Ponieważ w VIII wieku nie znano Internetu, Don Pedro czynił to z użyciem ponadczasowej radiostacji, przekazując przez „eter” to co widział wprost do ucha Największego Deszczowca. Dzięki mini-mikrofonowi, który Mądrodudek wczepił w klapę marynarki Największego Deszczowca ten mógł się porozumiewać tą samą drogą z latającym talerzem. Niestety wizja nie przepychała się wciąż jeszcze przez eter, czy jak kto woli przez pozaprzestrzeń, tak łatwo, jak dźwięk.
Czarny Bolo przespał ten wykład zwinięty w kłębek pod pulpitem sterowniczym. Spał trochę niespokojnie, bo wciąż nie był pewien czy Pan z Głową w Chmurach jakoś przetrwa do jego powrotu. Don Pedro miał za złe pieskowi, że chrapie, podczas gdy jest mowa o odmiennościach rasy Deszczowców. Nie odezwał się jednak, tylko złośliwie trącił psi ogon końcem buta. Czarny Bolo otwarł jedno oko i cicho warknął, ale zaraz znów zasnął. Mądrodudek też wcale nie słuchał, co mówiono. Postanowił przejść do czynów, skoro tutaj wciąż tylko trwały narady i pogaduchy. Przez ten czas grzebał w laptopie. To był naprawdę trudny wykład.
– Ja mam! Ja-ja!!! – wrzasnął nagle, przerywając wywody profesora Gąbki – Król Boć! Ja znalść w In-net!
Książę Krak, który miał kłopoty ze rozumieniem jego szybkiej mowy, natychmiast podszedł do Mądrodudka i odczytał ze strony internetowej co następuje:
– Kraina Bociana.
– Patrzcie, patrzcie, to rzeczywiście istnieje. Eswukael wcale nie zmyślał. I gdzie to jest? – zainteresował się Bartolini
– Tworzą ją trzy powiaty nad jeziorem Gołdap. Dzięki ci Mądrodudku za to wspaniałe odkrycie. – książę Krak czule poklepał Mądrodudka po metalowym hełmie – Nieźle się spisałeś.
– Czy nie czas, żebyśmy my też wreszcie coś zrobili? – rzucił Smok trochę zazdrosny o książęce czułości.
I na tym zakończył się wykład profesora Gąbki, a ponieważ zajął sporo czasu, zrobiło się prawie południe i zaczęto się mocno spieszyć. W tym pośpiechu wybrano jednogłośnie Bardzo Bardzo Starą Brzozę na lądowisko. Co prawda tuż przed głosowaniem Samborek chciał im jeszcze coś powiedzieć, ale zakrzyczano go, że szkoda teraz czasu na jakieś dyskusje.
– Na wykłady jest czas – pomyślał Samborek – a na dyskusje nie ma.
Wzruszył ramionami, ale nie chciał się sprzeciwiać wszystkim. Sprawę dojścia do właściwych wymiarów i znalezienia stałej bazy przełożono na jutro. Teraz trzeba było pędzić do Biblioteki Jagiellońskiej. Dotrzeć do księgi Mistrza Twardowskiego i czym prędzej odnaleźć sentencję, będącą kluczem do rozpoznania prawdziwego Klucza do Zmiany sytuacji na Ziemi. Do realizacji tego zadania wytypowano cztery osoby, które najmniej rzucały się w oczy: Profesora Gąbkę, Samborka, Doktora Koyota i księcia Kraka. Reszta miała pozostać w statku i dokonać przeglądu maszynerii, aby wszystko było gotowe do lotu na północ. Tylko Bartolini miał inne zadanie, zlecono mu bowiem przygotowanie bardzo smacznej gorącej kolacji i to jeszcze przed zachodem słońca.
Doktor Koyot wyrzucił z otworu drzwiowego latającego talerza bardzo długą drabinkę, która poszybowała ku ziemi. Smok Wawelski został w otworze a pozostali zeskoczyli na konar. Kiedy Samborek rzucił okiem w dół, natychmiast zakręciło mu się głowie, a potem zrobiło mu się czarno przed oczyma. Profesor Gąbka w ostatniej chwili złapał go za rękę, bo chłopiec byłby stracił równowagę i spadł z konara.
– Oou – zauważył profesor Gąbka – Nasz młody przyjaciel ma chyba lęk przestrzeni.
– Nic się nie dzieje. – rzekł Doktor Koyot – Wiem, jak to jest. Zamknij Samborku oczy, a ja cię wezmę na barana.
– Wcale nie o to chodzi – obruszył się Samborek nieco urażony – Przypomniałem sobie, co ludzie mówią o tym miejscu. Mówią, że to siedziba złych duchów. Twierdzą, że tutaj straszy, że tu znikają przedmioty, a nawet ludzie. Od razu oczami wyobraźni zobaczyłem te wszystkie ciemne siły i zrobiło mi się przed nimi czarno.
– Czy dalej jesteście pewni, że wybraliśmy dobre lądowisko?! – zadał retoryczne pytanie książę Krak. – Szkoda Samborku, że mówisz nam to dopiero teraz.
– Próbowałem, ale wszyscy chcieli już głosować i to na „tak”.
– Jak widać, bywa, że dobrze poinformowani się mylą, a ten jeden, o którym wszyscy mówią, że się myli, ma świętą rację.
Oczywiście, teraz myśleli, że popełnili gruby błąd, nie wysłuchując przed głosowaniem Samborka.
– Proszę cię Samborku – rzekł profesor Gąbka – Na przyszły raz musisz być stanowczy i trzymać się swego. Nawet jeżeli pozostali są przeciwko tobie.
– Okej. – powiedział Samborek.
Wszyscy poczuli lekki niepokój. Doktor Koyot zaraz ich jednak pocieszył:
– Liszki i paskudniki nie atakują w świetle słońca, ani nawet za dnia. Do zachodu mamy czas. Ale kiedy ostatni promyk schowa się za horyzontem, musimy brać nogi za pas. Pośpieszmy się zatem – rzucił za siebie i zaczął się opuszczać po drabince.
Samborek szedł za nim. Wczepił palce w liny, postawił mocno stopy na szczeblu i zacisnąwszy jeszcze mocniej powieki zaczął schodzić w ciemno. Samborek wolał sobie nawet nie wyobrażać, ile setek szczebli jest jeszcze do przejścia, żeby móc stanąć na pewnym gruncie. Postanowił jednak przezwyciężyć słabość i dzielnie posuwał się w dół…
Ostatni postawił stopę pod Bardzo Bardzo Starą Brzozą książę Krak.
– Świetnie – powiedział do pozostałych – jesteśmy w komplecie. Teraz Samborku powiedz nam, jak najszybciej dostać się do Biblioteki Jagiellońskiej. Możesz otworzyć oczy, jesteśmy już przecież na dole.
– Możesz też puścić drabinkę – powiedział doktor Koyot – Szarpnę trzy razy a Smok wciągnie ją na nasz talerz.
Dopiero po chwili dotarło do Samborka, że ktoś do niego mówi, a po dwóch chwilach, co mówi. W trzeciej chwili doszedł do siebie i stwierdził ze zdziwieniem, że oto schodząc w dół po tylu szczeblach przeszedł samego siebie i przezwyciężył swój największy strach – lęk wysokości.
– To było przejście – wysapał otwierając oczy i puszczając drabinkę. – Jeszcze mi krew w żyłach buzuje.
– To adrenalina. – powiedział przemądrzały Doktor. – Wiec jak się tam dostaniemy?
– Gdzie? A, do Biblioteki Jagiellońskiej. Prosto – powiedział Samborek stawiając pierwsze kroki na stałym lądzie – Wsiądziemy w autobus linii 139 i za dwadzieścia minut będziemy na miejscu. – Kolana miał zupełnie miękkie.
– Stop, gdzie idziesz?! – Doktor Koyot zatrzymał go wpół kroku.
– Do autobusu? – zdziwił się Samborek.
-Jesteś jakieś sto razy za mały, żeby wskoczyć choćby na najniższy stopień.
Doktor Koyot rozglądnął się dookoła i wyciągnął zza pazuchy umklajder. Dotknę każdego z was w nos. Od nosa magiczne astrale rozchodzą się równomiernie. Co prawda kiedyś za młodu, kiedy zaczynałem dopiero swoją przygodę z magią przez duże eM zdarzyło mi się wykonać to nieprawidłowo, ale… teraz mam już doświadczenie. Zaczniemy od ciebie, Samborku.
I nim Samborek zdążył mu powiedzieć, żeby w takim razie najlepiej rozpoczął od siebie, już poczuł magiczne dotknięcie na czubku nosa . PSTRYK!
Zobaczył ze zdziwieniem, że nagle wszystkie rzeczy dookoła stają się mniejsze i mniejsze. Trwało to ułamki sekund, aż wreszcie zatrzymało się, jak rozpędzony wagon na stacji metra. Samborek rozglądnął się dookoła.
-Phi – wzruszył ramionami. Bardzo Bardzo Stara Brzoza wcale nie była teraz taka wysoka, za to jego przyjaciele zniknęli gdzieś w trawie. Z trudem ich wypatrzył. – Ale jesteście malutcy.
– Teraz ty. – rzekł Doktor Koyot i trzepnął po nosie profesora Gąbkę.
Samborek ze zdumieniem obserwował, jak kolejni kompani wyrastają obok niego niczym grzyby po deszczu.
– To miłe być normalnej wielkości – rzekł książę Krak i mocno wcisnął koronę na głowę.
– A co się wtedy stało doktorze, jak się pan w młodości pomylił?
Ruszyli przez Stary Park w stronę Końskich Zagród i przystanku autobusowego.
– Eeee, co tam gadać. ..wszystko poszło dobrze. No, prawie dobrze… Znasz Samborku tę bajkę o Pinokiu[1]? … No, jakby tu rzec… Ona się wzięła właśnie stąd.
– Acha – powiedział Samborek, ale nie do końca załapał, co konkretnie Doktor Koyot miał na myśli.
Wysiedli prawie pod samą Biblioteką, tylko że to, co było dawniej jej frontem, teraz stało się tyłem, choć stało nadal przodem do Alei Trzech Wieszczów. W każdym razie wejście było chwilowo z odwrotnej strony, od ulicy Oleandry. Dobrze, że nie zdarzyła im się w czasie jazdy kontrola biletów, bo ich po prostu nie mieli, a wtedy mogli trafić zupełnie gdzie indziej niż do biblioteki. Nikomu nie polecam tego sposobu podróżowania, czyli jazdy na gapę. No chyba, że nie ma wyjścia! Wtedy trzeba być jednak przygotowanym na nieprzyjemności. Czasami grube nieprzyjemności! Bardzo grube. Co prawda nasza czwórka jechała zamiast dwudziestu minut czterdzieści pięć, bo autobus dłużej stał w korkach niż jechał, więc może nawet należał im się zwrot za bilety a nie mandat. Jednak skoro ich nie mieli, to nie byłoby i zwrotu. W każdym razie książę Krak, jak tylko się w tym wszystkim połapał, wyciągnął zza pazuchy trzy szczerozłote krakusy (nie mylić z krakersami ani z krakenami[2]) i zamienił je, po krótkiej dyskusji w kantorze na wór nowych polskich złotych. Nie był to nawet taki wielki wór, raczej woreczek na pantofle, ale zmieściło się w nim tyle gotówki, że mogliby za nią kupić sto samochodów średniej marki, średniej wielkości statek na Wiśle, albo nawet dziesięć metrów kwadratowych Wawelu. Książę Krak śmiał się z pomysłu, żeby kupować własny zamek, no ale teraz ten zamek wyglądał nieco inaczej, niż za jego czasów. Jego następcy nieźle go rozbudowali, chociaż już w 1978 roku książę miał kilka pomysłów, co by tu wyburzyć, a co w zamian postawić. Nie wszystko było więc z Wawelem jak trzeba, a wkrótce miało się okazać, że nie wszystko jest jak trzeba także w Bibliotece Jagiellońskiej.
– Jakże się cieszę – skomentował książę Krak XXIV wchodząc w zacne biblioteczne progi – że moi następcy postawili coś tak wspaniałego po to tylko, żeby przechowywać w tym stare książki.
– Ja też się cieszę – rzekł Samborek – Teraz większość książek idzie na makulaturę.
– Makulatura – zdziwił się Doktor Koyot – to brzmi prawie jak kultura, ale taka bardziej na opak, pokręcona.
– Dokładnie na opak i raczej przekręcona, na opak-owania. – zażartował Samborek, ale nikt nie zrozumiał żartu, gdyż w VIII wieku zbiórka surowców wtórnych była jeszcze w powijakach.
W recepcji biblioteki stała wśród ludzi dziwna dziewczyna. Samborek zauważył ją już w autobusie, bo była ubrana całkiem na zielono – zielone dżinsy, zielona bluzka, zielone pantofle i jeszcze bardziej zielony kapelusz, a na nosie, zamiast różowych, miała zielone okulary. Reszta kompanii nie zwróciła na nią uwagi i kontynuowała rozmowę.
– Muszę ci powiedzieć, miły książę – rzekł Baltazar Gąbka – że ufundowali nie tylko bibliotekę, ale także wspaniały uniwersytet, gdzie uczył się Mikołaj Kopernik i odkrywał prawa wszechświata. Między innymi poruszył Ziemię i zatrzymał Słońce, dzięki czemu możliwe są dzisiaj loty kosmiczne. Tutaj też wykładał magię Mistrz Twardowski. Ten wielki krakowski czarownik znany był w świecie pod nazwiskiem Laurentius Dhur, albo Durentius. Powiadają, że istniały dwie księgi napisane przez niego – „Księga zaklęć i czarów” oraz „Encyklopedia Nauki”. Powiadają też, że księgi te zaginęły, ale Szczególnie Wielki Komputer Lodówy twierdzi, że książka znajduje się w Bibliotece Jagiellońskiej, tylko jej autorstwo przypisane zostało komu innemu.
– Czyli, że specjalnie wydano ją pod pseudonimem? – zapytał Samborek
– Właśnie. Musimy szukać pod literą L, bo ten pseudonim brzmi Laurenty z Rud.
– Mistrz Twardowski po mistrzowsku umiał mylić ślady. Racja! – krzyknął Samborek i przystanął porażony nagłym odkryciem – Przecież wykiwał samego Księcia Ciemności, więc jest oczywiste, że w jego książce będzie szyfr, który te ciemne siły powstrzyma!
– Trafne spostrzeżenie. Gratuluję, Samborku. Nie każdy by na to wpadł. – rzekł Doktor Koyot.
– Mistrz Twardowski umiał nie tylko czarować. – powiedział profesor Gąbka – Wywoływał też duchy dla samego króla Zygmunta Augusta. W tamtych czasach magia była uznawana za naukę. W naszym VIII wieku zresztą też. Na Lodówie do dzisiaj jest wysoko ceniona. Może dzięki temu, iż wierzyli w istnienie eteru mają tam teraz tak wysoko rozwiniętą technikę.
– Dziwię się, że mówisz to ty, Baltazarze, który jesteś profesorem żabologii stosowanej, a więc poważnej nauki – powiedział Doktor Koyot – Ale jako doktor magii, jak najbardziej popieram twoje poglądy.
Kiedy tak rozmawiali, zmierzając do głównego katalogu biblioteki, jak spod ziemi wyrosła przed nimi Zielona Dziewczyna.
– Ja chyba pana skądś znam? – odezwała się do Baltazara Gąbki – Profesor?…. Zaraz, zaraz… pst, nazwisko uciekło mi z głowy, mam je na końcu języka.
Profesor Gąbka szybko założył ciemne okulary i przekręcił melonik tyłem do przodu.
– To jakaś pomyłka – rzucił, po czym skrył się za ramieniem doktora Koyota.
– A pana nie znam wcale – rzuciła dziewczyna patrząc na Doktora Koyota.
Profesor tymczasem błyskawicznie ruszył w kierunku katalogów. Zielona Dziewczyna została zamyślona na środku recepcji.
– Jasne, że mnie nie zna – pomyślał doktor Koyot – O mnie filmów nie robili.
Profesor już zanurzył swój nos i powiększające szkło we właściwej przegródce i przekładał karty na literę „L”.
– Najlepiej rozejdźmy się do różnych katalogów – zaproponował książę – Tak będzie szybciej.
– Spotkamy się potem w kawiarence, tu na parterze – rzucił Doktor Koyot udając się do katalogu rzeczowego.
I rozeszli się, zanim Zielona Dziewczyna zdążyła znów ich dopaść.
Po godzinie wertowania wszystkich możliwych katalogów spotkali się na dole. Zielona Dziewczyna już tam siedziała, popijając napój orzeźwiający. W żadnym katalogu nie znaleźli książek Laurentego z Rud. Czyżby Szczególnie Wielki z Lodówy się pomylił? Byli wyczerpani i zniechęceni .
– Nigdzie nie ma. Może Szczególnie Wielki nie wie co mówi?! – wyraził skrywaną dotychczas głęboko wątpliwość Doktor Koyot.
– Gdzie on to wygrzebał, że pod pseudonimem, i że akurat tutaj to mają?! – profesor Gąbka był najwyraźniej rozczarowany.
– Przestaje mi się to podobać. Popadamy w zbyt czarny nastrój. Należy wzmocnić siły – rzekł władczo książę Krak. – Proponuję herbatkę.
– Dla mnie zieloną mrożoną, green ice tea – poprosił Samborek.
– Dla mnie też – powiedział Doktor Koyot – Zielona herbata jest bardzo zdrowa i rozjaśnia umysł.
– Niech zatem będą cztery mrożone zielone – powiedział książę Krak.
Książę zdjął koronę, położył ją na krześle i podszedł do baru, gdzie grzecznie ustawił się w kolejce. Po chwili przyniósł na tacce napój w dzbanku i cztery szklaneczki. Zapłacił za wszystko banknotem z woreczka. Książę Krak XXIV to był naprawdę równiacha i fajny władca, więc z byle powodu korona nie spadała mu z głowy.
– Wiem – Gąbka uniósł palec do góry – On może być pod literą „Z” albo pod „R”. Na przykład jako Z Rud Laurenty, albo Rudy Laurenty Z.
Zielona Dziewczyna właśnie przechodziła obok, kiedy profesor wypowiedział to nazwisko i zatrzymała się zaciekawiona.
– Nie możecie znaleźć autora czy tytułu?
– Ani tego, ani tego – odpowiedział grzecznie na pytanie książę Krak, który nie zauważył, że Doktor Koyot kopie go ostrzegawczo w kostkę pod stołem.
– Mnie też się nie powiodło. A wy czego szukacie? – zapytała. A kiedy nikt jej nie odpowiedział, kontynuowała niezrażona dalej – Ja szukam raportu o przygotowaniach do budowy elektrowni atomowej na Mazurach. Ale raport jakby się zapadł pod ziemię. Nikt nic nie wie.
Przez moment pomyśleli ze zgrozą, że dziewczyna ma zamiar się do nich przysiąść, lecz ona nagle klepnęła się dłonią w czoło i pobiegła do działu czasopism.
– Szalona osoba – powiedział Doktor Koyot, który jej chyba nie polubił.
– A mnie się podoba – rzucił beztrosko Samborek.
– Musimy być czujni – rzekł profesor Gąbka – Guilty mogą być już na naszym tropie. Na pewno ciemnymi kanałami poszły już w świat wieści o bitwie w Tajemniczym Ogrodzie.
– Ta sympatyczna osoba nie wygląda mi na wysłannika Ciemnych Sił – stwierdził książę wypijając do dna swój napój herbaciany.
– Do roboty! Bierzmy z niej przykład, bo nie zdążymy z powrotem przed zmierzchem, chociaż dni są teraz wyjątkowo długie.
Nasi bohaterowie znów rzucili się do różnych katalogów, nic jednak z tego nie wyniknęło. Po kolejnej godzinie spotkali się w tym samym miejscu i zamówili kolejną porcję tego samego. Miny mieli markotne. Misja natrafiała na poważną przeszkodę. Tym razem była to przeszkoda zasadnicza. Znaleźli się w prawdziwej kropce. Bez „Księgi zaklęć i czarów” Imć Twardowskiego, która była kluczykiem do klucza, czyli do zapisanego w niej tajemnego zaklęcia-wskazówki, które miało z kolei wskazać obiekt-rzecz, a więc Wielki Klucz spoczywający gdzieś w Najczystszym Miejscu Świata, tego Wielkiego Klucza do Zmiany Sytuacji na Ziemi nie sposób było odszukać. Nagle otwarły się drzwi czytelni i wypadła z nich rozpromieniona Zielona Dziewczyna. Przebiegła obok nich machając nad głową plikiem kartek.
– Mam! Nie to co chciałam, ale teraz przynajmniej wiem gdzie szukać!
Nim jeszcze całkiem zniknęła rzuciła do księcia Kraka przez ramię:
– Nie zapomnijcie o Katalogu Zbiorów Specjalnego Znaczenia i o katalogu Rękopisów! Ale tam do czytelni wpuszczają tylko profesorów.
I tyle ją widzieli. Pobiegła i nikt nawet nie zdążył jej powiedzieć „dziękuję”.
– Że też sam na to nie wpadłem! –Baltazar Gąbka pacnął się w czoło – Czy ja na pewno jestem profesorem?! Oczywiście, że tego, co jest w tamtych katalogach, nie ma w dostępnych dla zwykłej publiczności.
Do katalogów tych wiodła wcale nie prosta droga, gdyż nie znajdowały się one wcale tam, gdzie pozostałe. Baltazar Gąbka wybrał się w tę drogę zupełnie sam, towarzyszy pozostawił w kawiarence przy kolejnym dzbanku mrożonej herbaty. Po trzech jazdach windą i przejściu nieskończonego labiryntu korytarzy oraz antresoli, profesor Gąbka stanął wreszcie przed imponującymi dębowymi drzwiami z mosiężną tabliczką: „Rękopisy specjalnego znaczenia”. Pod spodem widniała inna, znacznie mniejsza, mosiężna tabliczka: „Wstęp tylko dla profesorów i innych pracowników naukowych”. Na samym końcu wisiała już ostatnia, malutka tabliczka z napisem: „Czynne w dni powszednie, od 10.00 do 15.00, a w soboty od 13.00 do 15.00”. Profesor Gąbka szybciutko rzucił okiem na zegarek i zauważył , że jest za minutę trzecia. Czym prędzej więc złapał za klamkę, nacisnął ją ostrożnie i pchnął drzwi… Na szczęście ustąpiły. Odetchnąwszy głęboko Baltazar Gąbka przekroczył próg.
W przestronnym pokoju, którego wszystkie ściany zajmowały szufladki katalogowe, przy potężnym dębowym biurku drzemała siwiuteńka jak gołąbek staruszka. Profesor Gąbka podszedł do biurka na palcach, bo jako dobrze wychowany człowiek nie chciał zbyt gwałtownie przebudzić ani przestraszyć starej damy. Na wielkiej mosiężnej tabliczce stojącej na blacie widniał napis: Najstarszy Inwentaryzator. Było pewne, że najstarszy jest najważniejszy. Profesor usiadł w fotelu naprzeciw pani Inwentaryzator i zapukał delikatnie trzy razy w oparcie swojego fotela. Na twarzy starej pani pojawił się błogi uśmiech, jakby miała bardzo miły sen. Po chwili jej oczy za grubymi okularami rozwarły się i całkiem trzeźwo popatrzyły na siedzącego naprzeciw profesora.
– Witam pana, profesorze. – powiedziała i wyprostowała się w fotelu – Czym mogę służyć?
– Poszukuję rękopisu Laurentego z Rud – powiedział profesor – Czy my się znamy?
Staruszka wstała i ruszyła po właściwą szufladkę katalogową.
– W dzisiejszych czasach – mówiła wyciągając szufladkę z półki – wszyscy dokądś pędzą i nikt nikogo nie pamięta, jeżeli taka pamięć nie przynosi mu jakichś korzyści. Ja mam bardzo dobrą pamięć i nie jestem w ogóle z dzisiejszych czasów.
Wzięła szufladkę pod pachę i wróciła do biurka, po czym postawiła ją przed sobą i uśmiechnęła się do profesora.
– Profesor Baltazar Gąbka, prawda? – nie czekając na odpowiedź zaczęła przerzucać karteczki w szufladzie.
– To miłe. Myślałem, że nikt mnie już nie pamięta.
– Wprost przeciwnie profesorze. Mam wciąż w pamięci pana epokową pracę pod tytułem… O jest! Proszę – wyjęła właściwą karteczkę i położyła przed sobą. – Laurenty z Rud „Czary i Atraktanty”… numer katalogowy… – zaraz… zaraz – przetarła grube okulary flanelową szmatką i ponownie włożyła je na nos – Ach! – krzyknęła i zasłoniła usta dłonią, jakby zrobiła coś niewłaściwego. Oczy rozszerzyły jej się ze zdumienia.
– Czy coś się stało? – zapytał profesor Gąbka.
-Tutaj jest napisane – powiedziała powoli siwa pani Inwentaryzator – Że ta książka w 1961 roku została wysłana do Warszawy w celu wykonania prac konserwatorskich… i…
– ..i.. – podsunął jej usłużnie profesor Gąbka
– … i nie ma żadnej adnotacji, że do nas wróciła!
Stara dama wpatrywała się w notatki wykonane odręcznie na karteczce, kręciła głową, obracała kartkę do góry nogami i na lewą stronę, znów czytała. Profesor Gąbka wstał i na chwilę przystanął za jej plecami studiując różnobarwne adnotacje na fiszce. Ponieważ zaś siwiuteńka jak gołąb pani zupełnie zapomniała o bożym świecie, profesor Gąbka postanowił nie przeszkadzać i opuścił na palcach jej gabinet.
– To dziwne – powiedziała podnosząc wzrok znad kartki – Takie to były czasy. Zabierali coś do konserwacji a potem znikało. Dobrze, jeśli będzie w Bibliotece Narodowej, a nie na Dalekim Wschodzie, na przykład na tym najdalszym, co leży dokładnie na północy…
W tym momencie odkryła, że mówi sama do siebie. Nie zdziwiło jej to jednak, bo miała już naprawdę swoje lata i nie była pewna, czy przypadkiem nie prześniła całego życia.
– Właśnie teraz leci już pięćdziesiąty pierwszy rok od wywiezienia tej książki do Warszawy. – zakończył swą relację profesor Gąbka, który siedział od dobrej chwili z powrotem w kawiarence.
– Nie chcę nic mówić – rzekł Doktor Koyot – Ale widzę w tym jednak działanie Ciemnych Mocy i Czarnej Dziury.
– Dlaczego? – zadał swoje nieśmiertelne pytanie Samborek.
– Bo 1961 w systemie magicznym sumuje się do ośmiu, pięćdziesiąt równa się pięć, a osiem plus pięć to daje razem trzynaście – ciemną liczbę. A trzynaście równa się cztery. A z kolei osiem plus pięć plus cztery równa się siedemnaście, czyli znowu osiem – „pełnia”. A osiem plus osiem równa się szesnaście, co równa się siedem – „szczęście”, ale mamy też tutaj dziewiątkę, a dziewięć – to „śmierć”…
– Doktorze Koyot, a osiem położone, daje nieskończoność, prawda? – przerwał mu grzecznie Samborek.
– Właśnie – podchwycił profesor Gąbka – On może tak w nieskończoność sumować i mnożyć. Tylko czy coś z tego dla nas wynika Koyotku poza tym, że mamy tu już wszystkie cyfry od zera do dziewięciu i jeszcze kilka innych?!
– Prócz dwójki. – powiedział Doktor Koyot natychmiast i głęboko się na chwilę zamyślił – Tak, właśnie że wynika. – pociągnął po chwili – Trzeba jechać do Warszawy. Zresztą z tego co wiemy, tam właśnie ma siedzibę Marszałek Zmora. Tam też urządza te swoje słynne narady Najbardziej Oświeconej Rady.
– Zatem ruszajmy. – powiedział Książę Krak
Rozdział 5 – Horror w Sali Kandelabrowej. Wielkie wejście Licho na szczycie wieżowca.
Marszałek Zmora przechadzał się majestatycznym krokiem po Sali Kandelabrowej, która mieściła się na ostatnim piętrze największego wieżowca w Warszawie, zwanego modnie – Warsaw Tower. Wieża wzbijała się dumnie w górę w samym sercu miasta i przebijała iglicami chmury. Za wynajęcie jednego piętra w tej przepysznej wieży ze szkła i marmuru trzeba było zapłacić, z góry za miesiąc, ćwierć kilo diamentów czystej wody. Woreczek księcia Kraka starczyłby dokładnie na wynajęcie piętra na 3 doby 3 godziny i 33 minuty. Imperium Marszałka Zmory zajmowało tutaj całe dziewięć pięter na samiuteńkim szczycie, a dziewiąte z tych dziewięciu to była właśnie Sala Kandelabrowa. Pozostałe piętra należące do Marszałka Zmory wypełniały biura jego konsorcjum KOP do P oraz koncernu medialnego Nic Poza Tym.
Marszałek szedł powolutku wzdłuż ścian ze szkła, a ze wszystkich stron spoglądały na niego dumne oblicza przodków odmalowane na gigantycznych portretach. Środek Sali zajmował olbrzymi okrągły stół, a wokół niego postawiono czterdzieści pięć krzeseł. Za przeszkloną ścianą naprzeciw dębowych drzwi ciągnęła się przewspaniała panorama stolicy z wybijającym się wciąż na tle innych wieżowców Pałacem Kultury.
– Ciemno tu jakoś – wymamrotał sam do siebie Zmora i klasnął trzy razy w dłonie. Salę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zalało miłe światło z tysiąca rozmieszczonych pod sufitem kandelabrów.
Marszałek Zmora wpatrzył się w portret swojego prapradziadka, którego obrał za wzór do naśladowania w każdym najmniejszym szczególe. Zmora nie był dzisiaj w dobrym humorze. Ostatnio nie sypiał dobrze, więc ziewnął szeroko patrząc w oczy prapradziadka.
– Ty to zawsze wiedziałeś skąd wiatr wieje i z kim trzymać – rzekł wpatrując się w portret – żeby skutecznie pomnażać zasoby naszej rodziny. Dzięki ci dziadziu, że potrafiłeś być tak przenikliwy. To ty zdobyłeś ten najważniejszy, bo pierwszy worek złota, który był podwaliną pod moje dzisiejsze imperium. To była wielka odwaga zostać piratem na Wielkiej Rzece, w czasach gdy dookoła szalała rewolucja. Ale ten numer z transferem worka złota razem twoim synem, małym Leonkiem, na Barpiwonię to już prawdziwy majstersztyk wszechczasów. Jak dokonałeś tego cudu? – zapytał Marszałek i pokręcił głową z podziwem. – Wtedy czasy były o wiele prostsze. Łatwo było rozpoznać kto wróg, a kto przyjaciel. Teraz nawet przyjaciel może człowiekowi wbić przysłowiowy sztylet w przysłowiowe plecy…
Marszałek Zmora rozczulił się nad samym sobą tak bardzo, że byłby się rozpłakał, ale w kieszeni jego rasowego garnituru rozdzwoniła się nagle komórka.
– Słucham! – rzucił wściekle w słuchawkę – ….Aaa, to ty Ciernik?!… Proszę, odnalazła się wreszcie chluba naszej Najtajniejszej z Tajnych Służb. Gdzieś ty się zakamuflował?!! Czemu nie odbierasz telefonów od rana!…. Że co?…. Że prawie do rana śledziłeś tych Krakusików?!… A co mnie to może obchodzić?! – Marszałek Zmora poczerwieniał na twarzy i groźnie zmarszczył brwi – Czy ja ci płacę za spanie?!!! Wyśpisz się na tamtym świecie, ty nieudaczniku jeden! Już tu do mnie!!! Meldować się! Chcę cię widzieć w pięć minut z raportem w zębach. Jestem w Kandelabrowej… No, no już dobrze… dobrze… nie płacz!.. Że co wymyśliłeś, piosenkę powitalną?!!! Czyś ty chłopie zwariował?!… Co?… Tylko nie myśl, że się wykpisz jakimś tanim pochlebstwem! Na bruk cię wywalę jak psa, jeżeli dasz plamę!!!
Marszałek wyłączył telefon i z furią rzucił komórką o posadzkę. Rozleciała się na drobne kawałeczki. Ciężko sapiąc wyciągnął z kieszeni chusteczkę i otarł czoło. Musiał się koniecznie uspokoić, bo skronie mu pulsowały i tracił dech ze zdenerwowania. Wziąwszy trzy potężne hausty powietrza podjął znów swój marsz wokół Sali. Zatrzymał się przy kolejnym portrecie i począł się kiwać na piętach w tył i przód, z rękami założonymi na plecach. Był to portret pradziadka, którego mgliście jeszcze pamiętał z dzieciństwa.
– Popatrz pradziadku Leonie, z kim ja muszę tutaj pracować?! Otaczają mnie sami popaprańcy jacyś, nieudolni i namolni dranie. Piosenkę wymyślił zamiast śledzić tych popleczników Zielonych! Powitalną… i to ma być moja prawa ręka?! Czy to tak miało wyglądać, dziadziu? Czy o to walczyłeś jako główny księgowy Barpiwonii?!
Marszałek poczuł, że z lewego oka łzy lecą mu ciurkiem wbrew jego woli.
– Nie rozklejaj się tu, cholercia, tylko bierz się do roboty! – wrzasnął na niego pradziadek Leon z portretu. – Bierz się za nich! Nie waż mi się spocząć, dopóki choć jedna sprawa będzie jeszcze jasna! Nie po to cię tata wydał na świat, żebyś tutaj beczał nad sobą! Mam zejść z obrazu i wytargać cię za uszy?!
Marszałek przetkał sobie ucho palcem, bo nie wiedział, czy to nie jakiś omam słuchowy albo głos wewnętrzny będący skutkiem kryzysu nerwowego i rozdwojenia jaźni. Portrety nie gadają, tego był pewien, przynajmniej na razie jeszcze nie…może kiedyś, gdy technika się rozwinie. Przetarł też oczy, bo mu się zdało, że dziadek Leon wykrzywił się do niego.
– Nie gap się tak i nie dłub w uszach, jak jakiś półgłówek! Ruszaj! Wykończ ich! Wszystkich! Co do jednego, cholercia! – usłyszał głos pradziadka.
Może Marszałek Zmora byłby się i przewrócił z wrażenia, gdyby perorujący pradziadek Leon nie umilkł nagle, gdy rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Marszałek odwrócił się tyłem do portretu, na którym pradziadek Leon zmarszczył brwi robiąc srogą minę.
– Bierz tego durnia za łeb i przywróć go do pionu! Wszystkie ręce na pokład! – rzucił jeszcze pradziadek do jego pleców.
– Proszę wejść – powiedział Marszałek Zmora prawie przyjemnym tonem – Wejść!!! – ryknął, kiedy drzwi mimo tego się nie otwierały.
W drzwiach stał Jerzy Ciernik. Łysy mężczyzna wielkości szafy gdańskiej z zupełnie na zero wygoloną głową. Czarne okulary, których nigdy nie zdejmował, zasłaniały mu nie tylko oczy, ale i pół twarzy. Jedynie zza lewego ucha wyrastał mu jeden jedyny, czarny jak sadza włos. Włos ten był najwyraźniej przedmiotem kultu i bardzo starannej pielęgnacji. Mężczyzna ufarbował go, wyżelował i zakręcił na końcu jak antenkę.
– Szef Najtajniejszej Tajnej Służby Jerzy Ciernik melduje się na rozkaz! – powiedział człowiek-szafa przykładając dwa palce do łysej czaszki nad prawym uchem i prężąc pierś.
Włos nad lewym uchem stanął mu na baczność. Mężczyzna zrobił trzy kroki do przodu, wysunął stopę w błyszczącym jak lustro czarnym lakierku i niespodziewanie zaśpiewał dziarskim altem:
Jestem do usług,
padam do nóżek,
Ja – Jerzy Ciernik,
Pański podnóżek!
Pochylił się na koniec tak nisko, jak mu na to pozwolił jego wielki brzuch i w tej pozycji pozostał.
– Mam ci bić brawo?! – żachnął się Marszałek, ale zaklaskał trzy razy – Brawo! A teraz zamykaj te drzwi i gadaj zaraz co z nimi, zamiast mi tu wierszem kadzić! – rzucił wściekle. Wciąż był w szoku po niespodziewanej rozmowie z portretem pradziadka.
– Jakby to powiedzieć – zaczął szef NTTS, a prywatnie doradca Marszałka Zmory do spraw Bezpieczeństwa Osobistego i Biznesowego – Mieliśmy ich na widelcu wczoraj o świcie… W Tajemniczym Ogrodzie… ale…
Marszałek Zmora poczuł, jak napinają mu się muskuły.
– Tylko mi nie mów, że coś poszło nie tak! – wrzasnął.
– Wszystko szło dobrze, zrobiliśmy zasadzkę z wielką armią liszków i paskudników, osaczyliśmy ich i rozpoczęliśmy kanonadę, ale…
– Tylko mi nie mów, że oni jeszcze żyją! – wysyczał Marszałek.
Ruszył w stronę Ciernika pochyliwszy głowę, jak atakujący byk. Twarz mu poczerwieniała, a oddech stał się świszczący.
– Niestety… – powiedział Szef Najtajniejszej z Tajnych Służb drżącym sopranem. Cały trząsł się jak galareta – Udało im się wymknąć podkopem na zagon kapusty , a potem…
Marszałek Zmora jednym susem znalazł się przy nim i choć wyglądał jak dziecko na tle gdańskiej szafy, z całej siły kopnął Ciernika w kostkę.
– Ty, ty!!!… Ty nieudolna kopo siana! – wyrzucił z siebie Marszałek – Ty, ty.. Ty największy z największych bałwanów!!! .. Ty… – zabrakło mu konceptu, więc jeszcze raz potężnie kopnął swojego współpracownika w kostkę. Tamten zawył z bólu i zaczął tańczyć na jednej nodze niczym nakręcany pajacyk.
– Ależ Marszałeczku kochany – zawył – Marszałuńciu łaskawy, to nie nasza wina!
– Nie nasza wina?! Ty łazęgo?!! – wrzasnął Marszałek jak oparzony i zaczął okładać pierś Ciernika, bębniąc w nią pięściami niczym z karabinu maszynowego. Ledwo sięgał tak wysoko nawet wspiąwszy się na palce, lecz walił z całych sił – Ile jeszcze razy usłyszę od ciebie tę beznadziejnie głupią gadkę?!!! – zapytał retorycznie i nagle zniechęcony usiadł na krześle, które mu Szef usłużnie podstawił.
Przez chwilę trwała cisza.
– Więc? – zapytał Marszałek Zmora wpatrując się ponuro w błyszczącą odbitym światłem kandelabrów posadzkę obok czubka swojego buta.
– Więc uciekli…. – powiedział wolno komendant Ciernik – Ale jesteśmy na tropie. Na pewno się gdzieś pojawią. A stało się tak bo Licho… bo Wielki Liszek i Najpaskudniejszy Paskudnik wydali rozkaz… wstrzymania ognia. I to wtedy, kiedy już mieliśmy ich na widelcu i ten ich latający spodek!
– Co?! – zdumiał się Marszałek – I ty do tego dopuściłeś?! Żeby oni wydawali rozkazy? Tu u nas?! Na naszej pięknej nadwiślańskiej ziemi?! Patałach!
– On powiedział , że to jest rozkaz samej Licho, więc..
– Co?! Samej Licho?! A to ona sama nie mogła się z tym rozkazem pofatygować?!!! Mogła by się wreszcie objawić! Korona by jej z głowy nie spadła, gdyby…
Marszałek miał tę przypadłość, że zawsze musiał palnąć coś nie do końca mądrego. I tym razem było nie inaczej. Nim dokończył, złapał się nagle za gardło.
– Gdbbyyrrrrhhbyyy – wycharczał, oczy wyszły mu z orbit, twarz zaś w jednej chwili zsiniała.
Zaczął się szamotać i wić, jakby go dławiła i krępowała jakaś niewidzialna ręka. Jerzy Ciernik ruszył mu na ratunek, ale nie zdążył zrobić kroku, kiedy stało się z nim dokładnie to samo. Powietrze w sali pociemniało, zmieniając się w nieprzejrzystą, szarą zawiesinę. Teraz obaj wili się i charczeli na lśniącej posadzce. Ściany, meble i portrety zadrżały, a kandelabry pod sufitem zaczęły dzwonić. Dzwoniły coraz głośniej i głośniej. Rozległ się dziwny dźwięk, jakby grzmot, a olbrzymi stół obrad, zajmujący środek Sali, ruszył nagle i sunął z coraz większym pędem ku ścianie i drzwiom. Wyrżnął w nie z takim impetem, że złamał się na kilka części i zabarykadował wejście.
Z drugiej strony drzwi usłyszeli tupot kroków wielu osób i zaraz ktoś zaczął się do nich dobijać. To przybyła przerażona ochrona Marszałka. Ochroniarze nie mogli się jednak przedostać przez barykadę.
– Panie Marszałku, panie Marszałku – krzyczeli usiłując sforsować wejście do odciętej od świata Sali Kandelabrowej – Co się dzieje?! Czy panu nic nie jest?!!!
– Kret-tyni – wyrzęził zduszonym szeptem Marszałek, którego skręcone niczym korkociąg ciało poczęło się teraz składać wpół, jak scyzoryk. Pojedyncze kandelabry odpadały od sufitu i rozbijały się o posadzkę ze szklanym grzechotem.
W sali rozległ się ochrypły głos, który wypełnił sobą przestrzeń. Najbardziej przerażające w nim było to, że czuło się, że dochodzi z dna niewyobrażalnej otchłani, jakby z Zaświatów, i ma moc, która wprawia w drżenie całą budowlę.
– To tylko ja – wyszeptała Licho, a jej słowa przecięły przestrzeń, niczym elektryczna piła żelazną szynę. – Czy rzeczywiście mam ci się objawić? Czy chcesz mnie zobaczyć w pełnej potędze? Czy wystarczy ci może ta okrojona wersja, którą nazywam „Niewidzialna Ręka”?!
Marszałek i jego poplecznik skrzywili się z bólu na te słowa i wcisnęli czym prędzej palce w uszy. Okulary komendanta Jerzego Ciernika zostały zerwane przez Niewidzialną Rękę z jego twarzy i roztrzaskane w drobny mak.
– Wysttarczy – pisnął Marszałek – wysttarczy, błagam!
Potężna siła uniosła ich w powietrze i cisnęła jednego o jedną ścianę, a drugiego o drugą. Marszałek przeleciał niczym kukiełka prawie całą Salę Kandelabrową i wyrżnął z impetem w ścianę z widokiem na Pałac Kultury.
– Uff – stęknął, osuwając się po niej i upadł na kolana.
W tej sekundzie rozległ się cichy trzask i szyba pod jego palcami pokryła się siatką gęstniejących pęknięć. Potem usłyszeli mocniejszy trzask i szyba pękła zygzakiem od podłogi do samego sufitu. Ciarki przeleciały im po plecach.
– Littości – zawył Marszałek – Littości, o Pani, littości!!!
– Przygotujesz naradę wojenną. – Licho nieco ściszyła głos, tak że mogli go teraz znieść, choć nadal budził niewyobrażalną grozę i przypominał elektroniczne zwarcie splecione z wizgiem po szkle – Przed nami decydujące starcie. Żeby mi wszystko, ale to wszystko – mówiła powoli i dobitnie – było zapięte na ostatni guzik. Osiemnastego czerwca o północy. W Strasznym Dworze. Zrozumiałeś ten rozkaz?!
– Ttak pani, ttak, oczywiście!!!
– Ależ osiemnastego to jest pojutrze?! W Kalinowie?!– zaprotestował słabo komendant Ciernik – Nie sposób zapewnić środków bezpiecze… – przerwał, gdyż sala nagle zatrzęsła się w posadach.
Potężny, czarny jak noc wir powietrzny zakręcił się w jej środku. Poderwał pod sufit ostatnie stojące krzesła i cisnął je z impetem w róg pomieszczenia, o centymetry od głowy Szefa Najtajniejszej z Tajnych Służb.
– Wykonacie rozkaz, czy mam wam pokazać, gdzie pieprz rośnie?!
Zapadła śmiertelna cisza.
– Więc żegnam.
W jednej sekundzie powietrze przejaśniało i wszystkie przedmioty odzyskały swoją ostrość.
Marszałek dźwignął się z kolan. Jego garnitur nadawał się na śmietnik, podobnie jak Okrągły Stół, wszystkie krzesła oraz sto kilkadziesiąt z tysiąca kandelabrów. Jerzy Ciernik chlipał jak małe dziecko. Miał podbite oczy, wielkiego guza niczym byczy róg na środku głowy, a włos na uchu spleciony w kulisty mini kołtunek. Dopiero teraz ochroniarzom udało się sforsować drzwi. Stanęli w wejściu jak wryci, porażeni obrazem Kandelabrowej Sali i widokiem Marszałka oraz Szefa NTTS.
– Czego się gapicie?! – ryknął falsetem Marszałek Zmora – Wynocha!!! Ale już!!! – wrzasnął i cisnął w ich kierunku nogę od krzesła, na którym siedział, zanim to wszystko się zdarzyło, a którą przez cały ten czas, jak się okazało, ściskał w ręku.
– Ty też się zabieraj – rzucił do swojego doradcy do spraw ochrony osobistej i biznesowej – Ja robię konferencję, a ty mi masz przynieść głowy tych Krakusików na półmisku. Wszystkie, co do jednej! Zrozumiano?!
– Tak jest – zasalutował Jerzy Ciernik – Nie spuszczę ich z oka.
Szef Najtajniejszej z Tajnych Służb poczłapał ostrożnie do wyjścia. Bolały go wszystkie kości, nawet te najdrobniejsze, o których istnieniu do tej pory nie wiedział. Wchodząc tutaj wyglądał jak solidna szafa gdańska, teraz jednak przypominał już tylko kompletnie załamanego łamagę.
Rozdział 6 – Warszawa, czyli jak zdobyć pozwolenie na rozbicie namiotu na Bielanach.
Podczas gdy Jerzy Ciernik i Marszałek Zmora z trudem dochodzili do siebie, nasi bohaterowie zdążali miejskim autobusem do Starego Parku. Tym razem każdy z nich miał w kieszeni bilet. Gdy ostatnie promienie słońca kryły się za horyzontem, dotarli na miejsce. W chwilę później Książę Krak jako dowódca całej wyprawy zwinął ostatnie stopnie drabinki i zatrzasnął właz. Czas był najwyższy, jako że liszki w dziuplach Bardzo Bardzo Starej Brzozy przecierały właśnie swoje wszechwidzące po-trzy-oczy, a paskudniki otrząsały z resztek snu swoje przepaskudne gęby i myły zęby. Ta ciemna armia od razu zauważyła wrogi obiekt w sercu swoich posiadłości. Byliby oni bez wątpienia nakryli czapkami pomniejszony latający talerz, gdyby się natychmiast nie wzbił w powietrze wypuściwszy za siebie oślepiającą, laserową strugę. W mgnieniu oka zniknął im więc za horyzontem wydarzeń.
Wieczorem zjedzono fantastyczną kolację przygotowaną przez Bartoliniego. Czarodziej Patelni tym razem podał serię wyśmienitych sałatek pod tytułem „dla każdego coś miłego”. Na bazie podstawowej zielonej sałaty i obowiązkowych pomidorów oraz sosu vinegrette powstały iście kosmiczne uwertury i arie smakowe, ba, całe opery! Dodatki serwowano według indywidualnych upodobań. Smok zażyczył sobie smażonej papryki i cebuli oraz oliwek i kaparów. Książę Krak chłopskiej szynki i boczku oraz jajka na twardo i aż czterech innych gatunków sałaty, profesor Gąbka trzech gatunków sera i rukoli. Nie będziemy wymieniać kompletnego jadłospisu. Do każdej sałatki mistrz dobrał odpowiedni sos, którego skład stanowił jego słodką, a czasami gorzką, albo nawet pieprzną tajemnicę. Po kolacji podano kruche ciasteczka i kawusię, albo sok pomarańczowy, a nawet colę. Była po temu ważna okazja, bowiem o godzinie 20.45, zamiast iść grzecznie do łóżek, dzięki Mądrodudkowi podłączyli swój telewizor do satelity transmisyjnego. Obejrzeli w głównej sterowni wspaniały mecz polskiej drużyny we Wrocławiu. To było piękne zwycięstwo. Zapanowała euforia, bo Polska wygrała swoją grupę. Teraz mogli wreszcie umyć zęby i zasnąć, po tym męczącym ale jakże radosnym dniu.
Tylko jedna osoba nie była w stanie spać tej nocy. W ciągu tysiąca przelotów na orbicie okołoksiężycowej profesor Gąbka obmyślał plan zainstalowania Kompanii w Warszawie. Był niezawodny w rozwiązywaniu trudnych sytuacji, choć często czynił to kosztem snu. Rano miał jak zwykle gotowe rozwiązanie.
– Wylądujemy w ustronnym miejscu, najlepiej na jakiejś polanie w bielańskim lesie – powiedział podczas śniadania – Tam doktor Koyot wyczaruje wielki namiot cyrkowy. Ogrodzimy teren wokół namiotu i ogłosimy w prasie i telewizji, że oto przybyła z Krainy Włoskiej Kapusty ekipa najznakomitszego na świecie cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro, czyli Bartłomieja Bartoliniego, zwana też Cyrkiem „Zielona Arena”. W namiocie będziemy mieć bazę, a w drugim mniejszym bez trudu ukryjemy latający talerz. Wyczarujemy też mieszkalne wozy na kołach i namiocik kuchnię dla Bartoliniego.
– Już ja dopilnuję – rzekł Smok Wawelski – żeby się tam nikt podejrzany nie plątał.
– Howk. I ja też! – rzekł po psiemu Czarny Bolo.
Kiedy już usłyszeli ten plan, wszystkim wydał się on oczywisty i dziecinnie prosty. Ale wiedzieli, że trzeba być geniuszem takim, jak profesor Gąbka, żeby na coś tak prostego wpaść.
– Jesteś genialny, Baltazarze – ogłosił z zachwytem Bartolini.
– To ty jesteś genialny, Bartłomiejku – odpowiedział mu profesor Gąbka – Ten pomysł przyszedł mi do głowy podczas kolacji. Sporządziłeś tak wspaniałą sałatkę z pomidorów, że pomyślałem, że wyczarować taki smak to prawdziwa magia. No i od magii do iluzji, a potem do cyrku, było już bardzo blisko.
– Mamma mia! – wykrzyknął zadowolony z siebie Bartolini i okrył się rumieńcem ciemniejszym niż pomidor.
– W rzeczy samej, genialne – potwierdził książę Krak – To zwyczajne, że w kompanii cyrkowców jest ktoś o twarzy pomalowanej na zielono jak klaun, ktoś przebrany za księcia jak ja, robot taki jak Mądrodudek, czarnobiały łaciaty pies, a nawet egzotyczny smok .
– O przepraszam, ja jestem jak najbardziej tutejszy – obruszył się Smok Wawelski.
– Prawda, tylko że oni nie wierzą w tutejsze smoki – powiedział Doktor Koyot.
– Lepiej zastanówcie się jakie w tym cyrku damy przedstawienie. – odezwał się profesor Gąbka
– To jest problem. – Samborek zamyślił się poważnie.
– Poradzimy sobie – rzekł jak zwykle nastawiony optymistycznie i spokojny Smok – Każdy z nas przecież potrafi coś zupełnie wyjątkowego. Ja na przykład umiem zionąć ogniem, więc dam pokaz, jak połykacze ognia. Jestem też silny, więc mogę dać pokaz siłacza, no i mam swój wygląd, więc mogę robić za dziw nad dziwami. Doktor Koyot wyczaruje niejedno, a książę Krak może dać z Bolem pokaz wspaniałej tresury. Tak mądrego pieska jeszcze tutaj nie widzieli. Spokojna głowa, damy radę.
– Akurat, jaki tam z psa może być wielki mądrala? – wymamrotał do siebie bardzo cichutko Don Pedro.
Tuż po szóstej nad ranem, 17 czerwca 2012 roku, Latający Talerz opuścił się majestatycznie na wielką polanę opodal bielańskiego lasu. Jak się okazało, nie była to wcale polana, ale duże lekkoatletyczne boisko należące do Akademii Wychowania Fizycznego. Dookoła panowała cisza przerywana jedynie przez świergolące ptaki. W tak dużym mieście trudno jednak o rzeczywiście puste miejsce. Mimo że była niedziela, przez teren akademii sunęli powoli dwaj strażnicy, Alan i Igor, strzegący obiektów uczelni. Właśnie zaczęli swoją zmianę. Alan i Igor nie byli wcale obcokrajowcami, ale rdzennymi mieszkańcami stolicy. Jeśli komuś brzmią dziwnie te obce imiona, to przypominam że nad Wisłą i Odrą zamieszkuje około dwadzieścia tysięcy dziewczynek o imieniu Izaura, i około stu tysięcy Oliwierków. Mnie to imię kojarzy się z gatunkiem oleju i z oliwiarką do roweru, ale ludzie nadając dzieciom imiona czasami kierują się chwilową modą. Moda przechodzi, a imię niestety lub na szczęście zostaje. Jak widać Alan Motyka był produktem mody prozachodniej, a Igor Grubek mody odwrotnej.
Początkowo obaj strażnicy myśleli, że ktoś rzucił dyskiem, bo srebrzysty talerz przypominał wielkością i kształtem ten właśnie przedmiot. Jednak nie było widać miotacza, który miałby tym dyskiem miotać. Z chwilą kiedy dysk upadł w trawę, a potem z jego wnętrza wytaszczyli się nasi bohaterowie, sytuacja się zmieniła. Strażnicy byli dosyć daleko a dysk lądował pod słońce, więc musieli osłaniać oczy, żeby dokładnie zobaczyć, co też tam się wyprawia. Po chwili spostrzegli, że przed dyskiem pojawiła się banda krasnoludków. Alan i Igor w jednym stali domu, jeden na górze a drugi na dole. To znaczy, że byli sąsiadami z tej samej kamienicy i przyjaciółmi z tego samego podwórka. Obaj też mieli tęgie mięśnie, tęgi spust i nietęgie głowy. Wczorajsza dyskoteka bardzo ich obu wyczerpała, jednak nawet kilka hektolitrów coli wypitych przez nich zeszłej nocy nie mogło wywołać o szóstej rano wizji samomiotającego się dysku.
Tak się złożyło, że nasi bohaterowie nie zauważyli strażników. Dlaczego? No, bo każdemu w tak długiej książce zdarza się popełnić błąd. Prawdę mówiąc ulżyło mi, że się im ten błąd przytrafił. Już zaczynałem bowiem podejrzewać, że oni nie są ludźmi. Tylko święty albo maszyna nigdy się nie myli i zawsze ma szczęście. Mądrodudek był co prawda maszyną, ale jedynie w połowie, więc też popełniał błędy. Skoro komputer pokładowy pomylił się co do miejsca lądowania, Mądrodudek nie zauważył niebezpieczeństwa, a Czarny Bolo nawet nie zaszczekał, to tym bardziej prawo do popełnienia błędu miała cała reszta towarzystwa.
Doktor Koyot po krótkiej chwili od wylądowania przystąpił do ich powiększenia. Oto na chronionym terenie przed oczami Alana i Igora zjawiła się znikąd ośmioosobowa paczka jakichś przebierańców nie z tej ziemi i do tego dziwny pies w łaty, z wielkimi uszami. Jeden z przybyszów był przebrany za olbrzymiego smoka i gdy tylko ich spostrzegł, podniósł z trawy srebrzysty dysk. Ten sam, który widzieli w locie.
– Oops – powiedział Smok – mamy gości, a raczej trafiliśmy do kogoś w gości. Przerwij, Koyotku, to powiększanie.
Doktor Koyot powstrzymał się w ostatniej chwili przed dotknięciem różdżką dysku. Jak już się przekonaliśmy, używanie umklajdera może być niebezpieczne. Tym razem dzięki refleksowi Doktora Koyota udało się uniknąć zmiażdżenia smoczego ogona albo łapy.
– Cie, choroba – rzekł Igor do Alana – Włóczykije jakieś?!
– Ki diabeł – odpowiedział Alan Igorowi – Takiego czegoś żem jeszcze nie oglądał. Wyciąg broń. Zabawimy się, co?!
– Jak tu już wylądowaly, to postrzelamy se jak do kaczek, nie?! Naprzód! – rzekł Igor i wyciągnął pistolet z kabury.
Ruszyli niespiesznie w stronę kolorowej bandy przebierańców.
– Ty, ten w pelerynie coś tam chowa, myślisz że jest uzbrojony? – rzekł Alan postępując za Igorem i odbezpieczając swój pistolet.
Zatrzymali się kilkanaście kroków od dziwnej grupy.
– Ty – Igor szturchnął w bok Alana – Ten z koroną na głowie to jaki król? On też tam coś kombinuje pod tym czerwonym płaszczykiem.
– Nie łokciuj mnie, palancie! – fuknął na niego Alan – Bo przez ciebie zaczne strzelać bez ostrzeżenia, a to jest przestępstwo. Trza ich ostrzec.
– Ty, a ten zielony to jakiś obcy chyba?! Obcy jak nic!
– Hej wy, łachudry! Stać, nie ruszać się!!! – krzyknął Alan do Obcych – Ręce do góry!
– Czy my się ruszamy? – zapytał Smok.
– Nie wydaje mi się. – odpowiedział mu Samborek – Ale i bez tego bardzo nie lubię, kiedy ktoś do mnie mierzy z broni.
– Przepraszamy, ale czy wylądowaliśmy na warszawskich błoniach?! – zapytał uprzejmie profesor Gąbka.
– Że co? – ryknął Alan.
– A pozwolenie na lądowanie macie?! – zapytał Igor.
– A pozwolenie na pobyt na terenie naszej wyższej uczelni?! Okazać! – ryknął Alan.
– Przepraszamy, jeżeli wkroczyliśmy bez pozwolenia na prywatny teren. Do tej pory jakoś pozwolenia nie były nam potrzebne! – zawołał profesor.
– Nie były wam potrzebne. – Igor przedrzeźniał nieco drżący głos profesora – U nas wszędzie trzeba mieć pozwolenie. Na wszystko! Na sprzedaż, na wejście, na stanie na ulycy..
– Na gadanie na ekranie – kontynuował Alan – Na palenie tytoniu na otwartym terenie też. Ty tam – wskazał na lewą rękę Smoka – czy tam masz fajkę? Palenie tutaj jest zabronione!
– He, he, he! – zaśmiali się grubo obaj i zapytali chórem – Czyście z Księżyca spadly, czy jak?
– Pozwolenia im niepotrzebne były. – przedrzeźniał nadal Igor drżącym falsetem.
– Zgadł pan, właśnie spadliśmy z Księżyca – powiedział dostojnie książę Krak – Przed chwilą. A dokładnie z okołoksiężycowej orbity.
– A ten zielony i ten automat to kto?! Obcy z Nostromo, co?! – zarechotał Allan
– Słucham?! – rzucił w stronę napastników Bartolini – Czy mi się zdaje, czy słyszę jakąś złośliwą nutę w głosach szanownych panów?
– Te – Alan znów trącił Igora w bok – on słyszy nuty i nazywa nas szanowni panowie. Co ten kucharczyk sobie myśli? Przylejemy mu w patelnię?!
W tym momencie przestraszony Igor, który przecież ostrzegał Alana, żeby go nie poszturchiwał, pociągnął za spust swojego pistoletu. Pocisk świsnął w powietrzu. Miał dziwny kształt napęczniałej różowej kiełbaski i leciał prosto w kierunku Don Pedra. Don Pedro zupełnie na ten widok osłupiał i nie zdążył się usunąć. Kiełbasina eksplodowała mu na brzuchu oblewając go strumieniem różowej wody.
– Pfu, carramba – prychnął Don Pedro – Co to ma być?
Doktor Koyot, powąchał go ostrożnie: – Woda różana – zawyrokował.
Smok jednak tak bardzo się zdenerwował, że ryknął:
– Tak, to fajka, a to zapalniczka! – i zionął w kierunku napastników potężnym jęzorem żywego ognia.
W powietrzu zapachniało palonymi włosami, a Igor i Alan padli z wrażenia na ziemię.
– O rany! Trzymaj mnie Alan, ale mu dokopię… Ale może innym razem?! Dlaczego dali nam tylko pistolety na wodę. Mnie na różaną, a tobie na fiołkową?!
– Lepiej się stąd zabierajmy – rzekł książę Krak – Wygląda na to, że nie jesteśmy tutaj mile widzianymi gośćmi.
-Ja, ja – potwierdził Mądrodudek.
Igor nie chciał się poddać i podniósł swój pistolet celując w księcia. Kiedy Czarny Bolo to spostrzegł, rzucił się w jego stronę z przeraźliwym szczekaniem.
– Oj, rety! – krzyknęli obaj strażnicy i wzięli nogi za pas.
– Alan, ściągaj po… Ooo!… Moje portki! – ryczał szarpany za nogawkę Igor.
– A sam se ściągaj! – rzucił mu Alan i przyspieszył biegu.
– Nie portki ściągaj, tylko po-siłki! Posiłki, słyszysz?! Posiłki ściąg!!!
Pędzili w kierunku budki strażniczej. Przyspieszyli jeszcze bardziej, kiedy srebrzysty dysk świsnął im koło ucha i zatoczył łuk wracając w ich kierunku. Znowu uratowali się padem na trawę. Szczekanie wściekłego pieska poderwało ich jednak szybko na nogi. Cwałowali przez boisko lekkoatletyczne niczym dwa grube zające w czarnych bejsbolówkach na łysych czaszkach. Całe szczęście, że to zajadłe psisko dało spokój i już wracało do grupy przebierańców.
– Ja im nie odpuszczę – mamrotał Alan – Ten gość z miotaczem płomieni to przegiął. Mocno przegiął. Wszyscy poprzeginaly! Patrz, wynoszą się!
Istotnie grupa zrobiła w tył zwrot.
– Przenieśmy się nad Wisłę, zanim ci mądrale ściągną tutaj pół miasta, a zwłaszcza dziennikarzy – powiedział Don Pedro.
– Słusznie – zgodził się profesor Gąbka.
– Ja, ja – przytaknął Mądrodudek – Strszn nisympty typy.
– Rozbijemy namiot nad brzegiem rzeki. Tam jest pusto – zaproponował Doktor Koyot
– Dobry pomysł – potwierdził Don Pedro, który uwielbiał jeziora i rzeki.
– To jazda. Ogłaszam oficjalne przenosiny. – zakomunikował książę Krak.
Ruszyli żwawo przed siebie, zostawiając za plecami niegościnny teren i dwóch skonsternowanych osiłków.
– Ale koniecznie trzeba będzie zdobyć jakoś pozwolenie – powiedział poważnie Samborek – bo w dzisiejszych czasach niczego się nie da zrobić bez stu pieczątek na stu papierkach.
I oczywiście jak zwykle miał rację.
– Dziwny to rodzaj wolności – zauważył filozoficznie Smok Wawelski – Za naszych czasów było inaczej. Wystarczało jedno słowo księcia Kraka.
– I po co było likwidować monarchię? – zapytał retorycznie książę.
Gdy tylko Alan zobaczył, że dziwni przybysze odchodzą, nabrał ponownie animuszu.
– Ty, mam myśl – powiedział do Igora – Jakby tak zarobić trochę kaski na colę, co?! …
– Jasne, pomysł w deche. Tylko jak?
– Ty idź za nimi, a ja dam znać tym gościom z telewizorni. Wiesz, tym z Nic Poza Tym, że wylądowało UFO.
– I co im powiesz? Że rzucaly dyskiem i że z dysku wysiadły krasnoludki, które się powiększyły i że znowu rzucaly w nas dyskiem?
– Nie gadaj, tylko zasuwaj. Jak ich zobaczą to uwierzą.
– A dlaczego ja? …
– Bo ty masz lepszego nosa – Alan postukał palcem w czubek nosa Igora – Ty go trafiłeś i ty pójdziesz za nim na węch, nie?! No rusz się… Ja stukam do tivi. – powiedział wyciągając zza pazuchy komórkę.
Don Pedro tak okropnie śmierdział wodą różaną, że aż wykręcało nosy. Czarny Bolo od razu poradził mu, żeby wskoczył do Wisły, ale Don Pedro nie był przekonany. Rzeka wydawała mu się nie dość czysta. Igor nie miał więc problemu z odnalezieniem dziwnych przybyszów, chociaż na początku stracił ich z oczu. Szybko wpadł na trop węchowy i podążał za nimi bardzo ostrożnie w pewnej odległości.
Nie musieli odchodzić daleko, żeby znaleźć dobre miejsce na rozbicie namiotów. Nad samą Wisłą było znacznie spokojniej. Znajdowało się tam wiele parków, a także kilka płaskich trawiastych obszarów otoczonych starodrzewem. Nie podejrzewając, że są śledzeni, zatrzymali się na pustym terenie, który zwykle nazywa się błoniem. Doktor Koyot wyczarował wielki zielony namiot cyrkowy, a w jego środku także widownię i arenę. Czarodziejska różdżka wiedziona jego ręką, jak pałeczka dyrygenta, powołała też do życia solidne ogrodzenie terenu i wielki kolorowy szyld z neonową nazwą cyrku. Na zapleczu głównego namiotu Doktor Koyot wyczarował także kilka wozów cyrkowych. Wśród nich znalazła się również amfibia Smoka Wawelskiego, znana wszystkim dobrze z jego poprzednich wypraw. Na koniec Doktor Koyot wyczarował osobny płaski namiot i Smok wszedł do niego ze srebrzystym dyskiem pod pachą. Wszystko to obserwował z zapartym tchem strażnik Igor Grubek, który coraz bardziej przecierał oczy ze zdumienia. W pewnej chwili to wredne psisko zaczęło się jednak bacznie wpatrywać w krzak, za którym ukrył się Igor. Kiedy pies uniósł przednią łapę i zaczął intensywnie węszyć w tym kierunku, Igorowi ścierpła skóra. Postanowił dłużej nie czekać. Odczołgał się na brzuchu spory kawałek, a kiedy już zasłoniły go inne krzewy wstał i ruszył biegiem na teren akademii, do Alana. Wyglądało, że przybysze rozgościli się tutaj na dobre. Biegnąc Igor zastanawiał się, czy Alan powinien sprowadzać telewizję i dziennikarzy. Czy w ogóle ktokolwiek im uwierzy w tę niesamowitą historię? Może ich wyśmieją? Co kombinują ci tutaj? A może należałoby zawiadomić wywiad wojskowy albo policję?
Jak pewnie się domyślacie, mały namiot posłużył za hangar dla latającego talerza. Kiedy latający talerz został już powiększony, wszyscy z wyjątkiem Czarnego Bola, który pozostał na straży, weszli jeszcze raz na pokład, aby się zastanowić nad dalszymi krokami. Okazało się, że w czasie, gdy ich tutaj nie było, komputer pokładowy odebrał nowe wieści od Szczególnie Wielkiego Komputera z Lodówy. Potwierdzało się, że prawą ręką Licho jest marszałek Zmora. Prawą ręką Prawej Ręki był zaś podobno Szef Najtajniejszej z Tajnych Służb, który pracował u niego na drugim etacie. Tak więc zidentyfikowano najważniejszych wrogów w stolicy. Co ciekawe, Szczególnie Wielki wskazał także potencjalnych sprzymierzeńców. Była to grupa nazywana Zielonymi Oddziałami, dowodzona tutaj przez tajemniczego i nieznanego z twarzy osobnika o pseudonimie Zielona Sowa. Ludzie ci stali się sławni po tym, jak uratowali Dolinę Rospudy, kiedy chciano puścić przez nią autostradę. Eswukael podał również, iż zidentyfikowano wydarzenie, które stanie się ostatecznym impulsem do wybuchu bomby ekologicznej. Jądrem krystalizacji dla śmiertelnej lawiny, która miała zabić przyrodę i życie na Ziemi będzie wycięcie na dalekiej Syberii, w dniu 21 grudnia 2012 roku, trzystuletniej jodły. Jodłę tę zamierzano jak zwykle postawić na Nowy Rok, na Placu Czerwonym przed Kremlem. Od wielu lat wielkie stolice rywalizowały w dziwacznym wyścigu – kto postawi u siebie okazalszą żywą choinkę na święta. Od Nowego Jorku przez Paryż, Londyn, Berlin, Warszawę i Moskwę, po Pekin, Tokio i Sydney, ku uciesze tłumu stawiano ścięte drzewa, które każdego roku w grudniu wycinano w północnych lasach. Miliony jodeł i świerków na całym świecie szły w tym czasie pod topór. Ta świąteczna rzeź choinek trwała nieprzerwanie od ponad dwustu lat.
– Dwieście razy kilka milionów – policzył szybko na głos Samborek – To są miliardy wyciętych drzew!…Ścina się je tylko po to, żeby postały w domach przez tydzień i wyrzuca się na śmietnik, bo już są martwe!
– Nie mogę w to uwierzyć! – powiedział książę Krak – Przecież za naszych czasów drzewa były uważane za święte! Ogniska paliło się z zebranych suchych gałęzi. Kto ściął drzewo, musiał przepraszać leśne duchy i Borowiła – Władcę Puszczy, bo inaczej naraziłby się na ich zemstę. Musiał też złożyć ofiarę, czyli na miejscu ściętego drzewa zakopać jego nasiona. Wycięcie jednego drzewka bez potrzeby mogło kosztować niebacznego drwala uschnięcie prawej ręki! Mógł być nawet zaklęty w głaz! Ci, co uporczywie czynili zło borom, stawali się w końcu upiorami bądź wilkołakami!
Doktor Koyot tylko kiwał ze smutkiem głową. Profesor Gąbka także bardzo się zmartwił tym, co usłyszał.
– Jeśli tego nie powstrzymamy – powiedział – tylko kwestią czasu będzie śmierć całej planety. Samborek dobrze policzył. Przez dwieście lat dla zabawy ścięto miliardy drzew, a ile ich ścięto w jakimś innym, niby bardzo ważnym celu?
– A może Eskawuel podesłał coś nowego na temat tego obiektu-klucza, albo miejsca gdzie go szukać?! – zapytał z nadzieją Bartolini.
– Niest nie. Ja, ja. – rzekł Mądrodudek, który manipulował jak zwykle przy tablicy rozdzielczej statku.
Książę Krak westchnął ciężko, ale zaraz podniósł głowę wysoko i wyprostował na niej koronę, która zabłysła złotymi refleksami. W namiocie pojaśniało i w serca zebranych wstąpiła otucha.
– Musimy się rozdzielić – powiedział stanowczo książę – Samborek ma rację. Jeżeli w tych czasach na wszystko trzeba mieć pozwolenie, to i my musimy zdobyć pozwolenie na pobyt na tym błoniu, na rozbicie namiotu i na wystawienie widowiska. Trzeba się udać tam, gdzie takie papierki wydają.
– Do Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy. – powiedział Samborek – Ale z tego co wiem, to się załatwia tygodniami, i to zanim się namiot rozbije. A my już tu jesteśmy.
– Co?! Aż tyle czasu?! Carrramba! – Don Pedro zasłonił usta zaskoczony własnym okrzykiem.
– Od czeg nasz lat tal?! Lat tal jst mach czas! My mach czas do tył i już! – zaskrzeczał Mądrodudek nie odrywając wzroku od światełek skaczących po pulpicie.
– Rzeczywiście! – ryknął Smok – Genialne! Pozwolenie na Cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro na Bielanach nad Wisłą! Sławny cyrk z Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty! Cyrk Bartłomieja Bartoliniego !
– W urzędzie na pewno zapytają, z jakiej okazji to widowisko?! – zastanawiał się Bartolini.
Profesor Gąbka poskrobał się po głowie.
– Nie można bez okazji? Bo cyrk sławny? – powiedział zafrasowany.
– Mam powód. Na cześć uczestników mistrzostw Europy w piłce nożnej! – powiedział Samborek i poczuł jak rośnie z dumy, że wpadł na tak proste rozwiązanie – Pierwszego lipca jest finał Mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie. Więc trzeciego lipca, zaraz po powrocie polskiej reprezentacji , zrobimy z jej udziałem na bielańskich błoniach wielkie finałowe, piłkarskie przedstawienie cyrkowe! Okej?!
– Okej. – zgodził się książę Krak – Zrobimy tak: Mądrodudek, ja i Bartolini cofniemy się w czasie i zdobędziemy wszystkie niezbędne zezwolenia z Urzędu Miasta. Uzgodnimy też ze związkiem piłkarskim występ reprezentacji Polski na naszej arenie. Profesor Gąbka, Samborek i Don Pedro zajmą się rozpoznaniem zamiarów naszych wrogów i przyjaciół oraz identyfikacją miejsca przechowywania „Księgi Zaklęć i Czarów” Imć Twardowskiego. Smok Wawelski, Doktor Koyot i Czarny Bolo, pozostaną na miejscu w namiocie, żeby nie wszczynać popłochu na mieście. Nie wolno wam wpuścić tu nikogo obcego.
– Przepraszam, drogi książę – rzekł doktor Koyot nieco naburmuszony – Nie widzę powodu, żeby na mój widok miał powstać w mieście popłoch.
– Przepraszam doktorku. Nieściśle się wyraziłem – odpowiedział książę – Ty musisz tu zostać, żeby razem ze Smokiem i Czarnym Bolem obmyślić program tego widowiska i wyczarować wszystkie niezbędne na scenie rekwizyty.
Z tym Doktor Koyot zgodził się bez protestów.
– Ja poproszę laptop. – Samborek uniósł dwa palce do góry, jak w szkole – Z bezprzewodowym dostępem do szybkiego Internetu. Bez tego ani rusz.
– Ja, ja – Mądrodudek pokiwał głową – Ja, czyl tak.
– To znaczy, że to ja mógłbym spowodować popłoch w mieście, czy Czarny Bolo? – zapytał cicho Smok.
Nikt mu nie odpowiedział.
Tymczasem na teren Akademii Wychowania Fizycznego zajechał już wóz reporterski z telewizji Nic Ponad To, czy też Nic Poza Tym. Na boku miał wielki napis Nic Poza Tym, ale główny reporter Leszek Chytrusek, który nim tutaj przyjechał, miał też drugi etat w tej drugiej telewizji. To znaczy tam sprzedawał materiały, jako tak zwany wolny strzelec. Od jakiegoś już czasu dyskutował zażarcie z Alanem i Igorem przy budce strażniczej.
-Nie, nie, nieee – mówił teraz – Nie. To niemożliwe! – schował mikrofon do kieszeni marynarki zupełnie zniechęcony . – Po co ja tracę cenny czas!
Leszek Chytrusek był wielkim miłośnikiem Rzeczy. Że co? Nie rozumiecie co to znaczy? Być miłośnikiem Rzeczy, to znaczy uwielbiać posiadać rzeczy. Jakie? Wszelkie. Wszelkie rzeczy, jakie tylko stworzono na świecie. Nieprzypadkowo więc, podobnie do Jerzego Ciernika, który pracował na dwóch etatach, Leszek pracował aż na trzech. Ten trzeci, i to również nie jest przypadek, Leszek Chytrusek miał u Marszałka Zmory, jako rzecznik prasowy konsorcjum KOP do P i Najbardziej Oświeconej Rady. Obaj byli ludźmi tego samego pokroju. Najbardziej na świecie kochali pieniądze i to wszystko, co za nie można kupić. Prawdę mówiąc Leszek Chytrusek wziął tyle kredytów w obcej walucie, że przydałby mu się jeszcze czwarty etat, żeby je wszystkie spłacić. Czas był dla niego niezwykle cenną rzeczą, bo cały czas musiał zarabiać pieniądze. Teraz był zrozpaczony, gdyż tych dwóch osiłków najwyraźniej postradało zmysły. Opowiadali banialuki, bajdy, niestworzone historie. Coś o samorzucającym się dysku, który raz był mały, a raz duży i zionął ogniem. Dwóch ograniczonych umysłowo strażników to nie był ciekawy temat na program, który dałoby się dobrze sprzedać w telewizji Nic Poza Tym, albo na przykład w Nic Ponad To. – Co innego, gdyby byli chorzy psychicznie! – przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić z nich wariatów.
– Ale jak bum cyk cyk! Przysięgam na kalesony mojego taty! – tłumaczył mu Alan – Najpierw to oni miely rozmiar jak dłoń, a potem to ten jaszczur był trzy razy większy od normalnego człowieka, a ten brytan to był, no, jak ten strongman , no jak mu tam… Nie tak?! – walnął znów łokciem Igora.
– Nuu, a ja… Przestań, mnie trącać! Bo znowu będzie nieszczęście! – Igor zwrócił się gwałtownie do poszturchującego go Alana – Ja… poprowadzę – uśmiechnął się przymilnie do redaktorka z tivi – Ja wskażę miejsce. Oni założyly tam biwak. Nielegalnie … Bez pozwolenia na ten biwak są. Oczywista. Po sałacie na łape i lećymy! – Co miało znaczyć, że żąda całych, zieloniuteńkich stu nowych złotych polskich na dłoń każdego z nich.
– Przestańcie chłopaki zalewać! – Leszkowi Chytruskowi zbierało się na płacz. Zanim wróci z powrotem do redakcji straci godzinę, a zanim złapie następny temacik, kolejną. To znaczy, że przedpołudnie się zmarnuje.
– No i oprócz jaszczura, był tam gość z długim nosem, jakiś diabelski kucharz i król w koronie i jeden gość z zieloną twarzą i jakiś robot. – kontynuował.
– Eeee, niech was!!! – redaktor Chytrusek machnął ręką ze zniechęceniem – Ileście tej coli na dyskotece wczoraj wytrąbili?! Ile ona miała procent, tak z ręką na sercu?! – Zrobił w tył zwrot do wozu reporterskiego. – Wracamy! – rzucił kierowcy.
Kamerzysta założył denko na oko kamery i wsiadł do samochodu. Kiedy Leszek Chytrusek stawiał nogę na stopień pojazdu, w jego kieszeni rozległa się marsylianka. To dzwonił telefon komórkowy. Ten trzeci! Od razu zesztywniał i nerwowo wygrzebał telefon z kieszeni.
– Słucham, panie komendancie? – rzucił uniżenie do słuchawki – Jak samopoczucie naszego wodza?!
– Dzięki! Przekażę, że pan się tym interesował. Powiedziano mi w redakcji, że pan szuka UFO na AWueFie. Ktoś podobno widział, zaraz po szóstej.
– Jestem tu z takimi dwoma. To oni. Kompletnie niewiarygodni. Poplątani goście. Mówią, że tam był smok i kucharz i jakiś król… że raz byli mali, raz duzi…Nieee, można to sobie darować.
– Hmmmm… Tak powiedzieli?! Widzieli smoka i króla w złotej koronie?!
– Tak twierdzą. Nie jestem pewien, czy się obudzili na dobre po wczorajszej zabawie.
– Proszę ich sprawdzić. Serio.
– To jakaś bajka, panie komendancie?
– Na pana miejscu… – odezwał się szeptem Ciernik – na pana miejscu poszedłbym czym prędzej tym tropem. Poważnie. I nie wypuszczałbym tych ludzi spod kamery. Tak się składa, że nie tylko ja ich poszukuję. Sam Najwyższy też. Ozłoci pana, kochaniutki, ozłoci, jak mu ich przyprowadzimy przed biurko…
– Co pan, serio, panie komendancie?! To ci heca! – Leszek Chytrusek w sekundę pojaśniał. Twarz przyozdobił mu uśmiech od ucha do ucha. – Już ruszam.
– Tylko dyskretnie. Proszę nie spłoszyć. Obserwować. Ja tymczasem starannie przygotuję akcję. Musimy ich zdjąć.
Na teren kampusu Akademii Wychowania Fizycznego wjechał właśnie kolejny wóz reporterski. Miał emblemat złożony z trzech splecionych ze sobą liter T, czyli był z radia Tra-Ta-Tam.
– Oho, konkurencja – zauważył kamerzysta redaktora Chytruska.
– Daj mi tu umowy dla tych dwóch – rzucił do niego Chytrusek – Ale szybko – odwrócił się na pięcie i z szerokim uśmiechem zwrócił się do markotnej pary, czyli Alana i Igora. – Panowie, żartowałem. Chodźcie no tutaj. Ozłocę was. Podpiszemy zobowiązanie… dwustronne. Ja wam tu – zrobił palcami znany gest wypłaty pieniążków – A wy tylko i wyłącznie mnie. – wskazał na swoje ucho – Zrozumiano?!
– A jakże! – potwierdził ochoczo Igor.
– Piącha! – rzucił Alan wznosząc dłoń do góry.
Allan i Igor natychmiast się rozchmurzyli i w podskokach pospieszyli podpisać diabelski cyrograf. Leszek Chytrusek przybił z nimi piątkę i poklepał każdego po ramieniu. To było szczere, chociaż w głębi ducha miał ich za głupków. Mogli zażądać więcej pieniędzy. Za to on sam miał pewność, że nie zmarnował tu ani minuty, oraz że wydusi od Marszałka Zmory sutą zapłatę za następne godziny.
[1] Pinokio (wł. Le Avventure di Pinocchio) – powieść dla dzieci napisana przez włoskiego pisarza Carla Collodiego, a także imię jej głównego bohatera Pinokio (wł. Pinocchio). Początkowo ukazywała się w odcinkach w latach 1881-1883, pod tytułem Storia di un burattino (Historie marionetki). Jako książka została wydana w 1883 roku. Powieść opowiada o przygodach drewnianego pajacyka Pinokia i jego „ojca” stolarza Geppetto (o przezwisku „Mamałyga”). Charakterystyczną cechą Pinokia było wydłużanie się jego nosa gdy kłamał.