Baltazar Gąbka w Krainie Szczęścia
Bohater naszych czasów
|
Wracając kiedyś nocą z występów we Wrocławiu, zatrzymałem się przy małym sklepiku na przedmieściu. Sklepik pełnił rolę klubu osiedlowego i wokół zakratowanego okienka, przez które dokonywano transakcji, stali, kołysali się lub siedzieli w niebanalnych pozach liczni bywalcy. Stanąłem w kolejce i zaraz stwierdziłem, że jeden z uczestników spotkania szczególnie mi się przygląda. Zbliżył się na niebezpieczną odległość i powiedział: „Ja wiem, kto ty jesteś. Ale akurat w porządku”. Po czym się oddalił. Kiedy wracałem do samochodu, słyszałem, jak relacjonował przebieg spotkania swoim kolegom: „To był ten… no…. jak on się… no, z Krakowa”… Wówczas jeden z nich, oparty o murek, ze zwieszoną głową, wymamrotał przez sen: „Smok Wawelski”…
Z radości spróbowałem zionąć ogniem. Jedyny raz w życiu ktoś pomylił mnie z moim największym idolem.
***
Bartłomiej Bartolini zbudził się, jak zwykle, o szóstej piętnaście i, śpiewając ulubioną arię z opery „Wesołe kumoszki z placu Szczepańskiego”, zaczął przygotowywać się do przyjęcia pierwszych gości w swej restauracji. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że słynny mistrz patelni od powrotu z Dalekiej Przyszłości prowadził własną restaurację w samym sercu Grodu Kraka, słynącą z jedynej w swej prostocie specjalności: kaszy gryczanej z białym serem.
Kiedy miałem 11 lat, na skutek różnych komplikacji po przeprowadzce przejąłem chwilowo panowanie nad ogromnym biurkiem ojca. Ustawiłem tam (przejętą również w konsekwencji Wielkich Przemian) maszynę do pisania marki „Consul”, na której wcześniej ćwiczyłem, kopiując repertuar teatrów i kin z „Echa Krakowa”. Ćwiczenia te sprawiały mi dużo większą przyjemność niż fortepianowe etiudy. Stuk maszyny i zapach taśmy były rozkoszne, żółć klawiatury i filc młotków – nie bardzo. Zresztą wszystko, co nieobowiązkowe, miało wtedy nieodparty urok. W ramach zajęć pozaszkolnych zajmowałem się więc atrapą autobusu miejskiego (miednica plus stylisko od łopaty) i maszyną do pisania – sprzętem, który łączył z lekka motoryzacyjny, naftowy aromat ze smakiem swobody twórczej. Tak doszło do spontanicznej, plagiatującej słynny cykl Stanisława Pagaczewskiego produkcji.
Otóż, moi drodzy, Kraina Szczęścia leży w kotlinie pomiędzy Wyżyną Skrzeczących Kuropatw a Skałami Zaklętych Pielgrzymów. Obie te krainy naturalne są niezamieszkałe przez ludzkie istoty i słyną z niebezpiecznych bagien, stromych spadków, wystających korzeni i jadowitych wężostrzępów. Te ostatnie zawdzięczają swą nazwę zdolności dzielenia się wzdłuż zygzaków na całym ciele na strzępy. Kawałki te mają odrębne mózgi i zęby jadowe, a więc są tak samo niebezpieczne, jak zebrane w grupę. Oprócz tych odrażających zwierząt Krainę Szczęścia i jej okolice zamieszkują bardzo sympatyczne Maciejaki Futerkowe, które bez szkody dla nich samych dają zdjąć z siebie prześliczne futerko, które w przeciągu miesiąca odrasta im na nowo.
Baltazarem Gąbką, a przede wszystkim Smokiem, byłem zafascynowany z wielu powodów. Przede wszystkim, była to ekipa zmotoryzowana. Pojazd Smoka, podobnie jak superauto Pana Samochodzika z powieści Nienackiego (kto kogo inspirował?), niesłychanie rozbudzał wyobraźnię. Wehikuł wszędobylski, że tak się wyrażę – o zdolnościach jeepa i amfibii – był obiektem moich marzeń.
Reflektory, ulepszone przez Smoka, spisywały się doskonale. Szofer widział wszystko tak jak w dzień, lecz przelatujące co chwilę przed maską pojazdu nietoperze i puszczyki wywoływały w pasażerach nastrój niepokoju i niepewności. Warto przy okazji zwrócić uwagę na nowoczesność wnętrza mikrobusu, które Smok zmajstrował na wzór aut z przyszłości. Kierownica, mająca środek wypełniony miękką gąbką oprawioną w skórę bawoła, wykonana była z tworzywa sztucznego typu Smok-Mix 3 r. Na tablicy rozdzielczej umieszczono wskaźniki poziomu słonej wody w baku, szybkości, temperatury cieczy chłodzącej i tym podobnych urządzeń. (…) Całość pojazdu tworzyła szoferka wraz z silnikiem i dwoma siedzeniami oraz duża plandekoskrzynia, pełna wnęk, kabin, okienek, drzwiczek, zakamarków i kącików. Smok wyposażył ją w pięć kabin pasażerskich, dwie lodówki, cztery wnęki bagażowe, pomieszczenie kuchenne i przedsionek. Wszystko to sprawiało wrażenie minidomu na kółkach, a konstruktor, dumny ze swego dzieła, z zadowoleniem przyjmował pochwały i słowa uznania od towarzyszy podróży.
Takie twórcze rozwinięcie pojazdu-pierwowzoru miało, jak to dziś oceniam, charakter roszczeniowy. Byłem w tamtym czasie posiadaczem wysłużonej motorynki czeskiej „Babetta”, podczas gdy kolega z klatki jeździł już żółtą jawą najnowszej generacji. Poczucie niesprawiedliwości społecznej rekompensowałem sobie, wystukując bezczelne brednie na temat dalszych losów moich ulubionych bohaterów z powieści Pagaczewskiego i ich parku maszynowego. Była zima, motorower stał w osiedlowym boksie, ja miałem cudownie przedłużone klęską żywiołową (1979 r.) ferie i każdą wolną chwilę (czyli wszystkie) spędzałem przy maszynie.
***
Nigdy nie przepadałem za książkami podróżniczymi. W nowej, licealnej klasie trochę wstydziłem się braku orientacji w przygodach Tomka z serii Alfreda Szklarskiego. Miałem już za sobą spotkanie z Orwellem i przeczuwałem nieuchronny zmierzch okresu lektur tzw. „dzieciństwa”. Gąbka zachował jednak w mojej nastoletniej głowie rodzaj immunitetu. Do fascynacji serią Pagaczewskiego przyznałem się pewnej koleżance, której nazwisko przyjemnie kojarzyło się ze Smokiem. Wypożyczyłem jej w tajemnicy ów maszynopis, licząc na podwyższenie swoich notowań. O ile dobrze pamiętam, w tym samym czasie wypożyczałem innej koleżance własne przekłady Lennona. Wygląda na to, że inwestowałem w różnych sektorach i – jak się wkrótce okazało – z mizernym skutkiem. Tłumaczenia były ryzykowne („…imagine there’s no heaven” – „…wyobraź świat bez niebios…”) i nie zyskały aplauzu, a jedyny istniejący egzemplarz „Baltazara Gąbki w Krainie Szczęścia” (Antoni Słonimski mawiał, że grafoman zawsze pożycza jedyny egzemplarz) koleżanka o wawelskim nazwisku po prostu zgubiła.
Kiedy po wielu latach odnalazła w czasie przeprowadzki tę licealną pamiątkę i zwróciła mi wraz z tzw. „falą wspomnień”, nie bardzo miałem ochotę na lekturę. Pamiętałem właściwie tylko to, że moja plagiatowa fabuła została poniechana w dość dramatycznym momencie i nigdy nie starczyło mi odwagi, by doprowadzić ją do końca.
Zaufanie Kraka zostało jednak poważnie zachwiane, a nawet wstąpiły w niego pewne obawy, gdy małpolud odwrócił gorylowatą twarz wprost na księcia, a jego przekrwione oczka zwężyły się niebezpiecznie. Wstał on powoli i, oblizując się łakomie, począł zbliżać się do struchlałego księcia. I wtedy nastąpił mrożący krew w żyłach moment: zwierzę sprężyło się, podniosło do góry ręce i… z przeraźliwym rykiem runęło na księcia! Krak zamknął oczy, odmówił w ułamku sekundy modlitwę do Swaroga i poczuł, że umiera. Ogarnęła go ciemność…
Fakt zmartwychwstania owego maszynopisu bardziej mnie zaniepokoił, niż tkliwie ucieszył. Obawiałem się spotkania z tamtym chłopczykiem. I słusznie. Kołysana miłością własną „literatura” z krainy szczęścia, jaką niewątpliwie było moje dzieciństwo, nie wytrzymała próby czasu. Podawane tu fragmenty są tylko – jak to dziś się popularnie określa – „twardym dowodem” mojej infantylnej dezynwoltury wobec prawa autorskiego (nawiasem mówiąc, gdyby to była powieść w odcinkach, a autor sprytnie zażądałby w tym miejscu podwyżki, kolejny fragment powinien zaczynać się klasycznie: „Nadludzkim wysiłkiem woli książę Krak znalazł się w Nowym Jorku”, czy coś w tym stylu).
***
Dziś czytam „Porwanie Baltazara Gąbki” z czułym zachwytem. To wybitna książka dla rodziców, którzy mają zwyczaj czytać na głos swoim dzieciom. A są i tacy, którzy „Gąbkę” odkryli sami, i to dopiero w późnym dzieciństwie. Na przykład Tadeusz Nyczek: kilka lat temu, z okazji wznowienia przez WL serii Pagaczewskiego, w swoich „Lekturach obowiązkowych” krytyk ów napisał: „To przecież chytra kontrutopia antysocjalistyczna! I to pisana w czasach, kiedy nawet Lemowi jeszcze się nie śniło ukrywanie pod złudną powierzchnią science fiction przeróżnych złośliwości antyustrojowych! A tu skromny pan Pagaczewski cichutko i przemyślnie kroi powiastkę dla dzieci, gdzie Smok Wawelski z doktorem Koyotem i kucharzem Bartolinim wyruszają na ratunek profesorowi Baltazarowi Gąbce uwięzionemu w kraju Deszczowców, jako żywo przypominającym Związek Sowiecki, a co najmniej Rumunię, zaś sąsiednią Słonecją mógłby spokojnie władać jakiś Żiwkow czy Husak. Polski gród Kraka jest tu, odwrotnie, czystą idealizacją krainy miodem i mlekiem płynącej, wymarzonego raju będącego oczywistą projekcją autorskich tęsknot”.
Czy wtedy, w 1979 r., kiedy dopisywałem w natchnieniu ciąg dalszy przygód Gąbki, obchodziło mnie to drugie dno? Czy w popularnej, „dobranockowej” animacji – według projektów Alfreda Ledwiga, z kapitalnym obojowym tematem muzycznym Tadeusza Kocyby i rewelacyjnym Wiktorem Sadeckim w roli Smoka – odnajdywałem ten orwellowski, antytotalitarny humor? Czy Kraina Deszczowców albo Słonecja, z ich opętanymi satrapami, mogły kojarzyć się z Wielkim Sąsiadem i jego Układem? Czy obchodziły mnie rozmaite aluzje?
Otóż, nic mnie nie obchodziły.
Świat, w którym dysydenta (Salamandrusa) lud wynosi do władzy, tyran (Największy Deszczowiec) jest wyławiany z beczki i wraz z agentem Mżawką (podobno przemianowanym po interwencji cenzury, która nie zgodziła się na nieprzyjemnie kojarzącego się w 1965 r. „Moczarka”) skazany na prace ogrodnicze, a skruszony szpieg (Don Pedro) awansuje na posła – otóż taki świat był jeszcze daleko przede mną.
***
„– Świat jest piękny i ciekawy – powiedział Smok, szukając zapałek w przepaścistej kieszeni szlafroka. – Ale smutno by na nim było, gdyby człowiek nie miał dokąd powracać”. „Widok wrogów w poniżeniu może cieszyć wyłącznie serca ludzi prymitywnych. My jednak szczycimy się wyższą od nich kulturą”. „Skoro ci nic nie przychodzi do głowy, to skorzystaj z tego i prześpij się”. Złote myśli Stanisława Pagaczewskiego w jakimś stopniu zbudowały moją ówczesną „krainę szczęścia”. Ten ostatni cytat rymuje się zresztą z klasyczną radą Słonimskiego: jeśli nie wiesz, jak się zachować, na wszelki wypadek zachowaj się przyzwoicie.
Bohaterowie Pagaczewskiego zachowywali się przyzwoicie. I mieli dokąd wracać. Kto wie, czy nie ta sybarycka tęsknota do tzw. pieleszy, kawusi i lodów śmietankowych, ten stały ląd po burzliwej podróży, były dla mnie wówczas największą atrakcją? Wstyd się przyznać, ale nadal lubię mieć dokąd wracać.
Fragmenty kursywą pochodzą z „Baltazara Gąbki w Krainie Szczęścia”, młodzieńczego utworu Grzegorza Turnaua. Reprodukujemy także kilka stron opisanego tu maszynopisu, z ilustracjami inspirowanymi rysunkami Alfreda Ledwiga.
Bohater naszych czasów |
Ania z Zielonego Wzgórza, Alicja, Muminek, Kubuś Puchatek, Gandalf… Któż nie nosi w pamięci postaci z lektur dzieciństwa? Jak wielu z nas chciało zawrzeć przymierze krwi z Winnetou albo odwrócić los Nemeczka? Czy pamiętamy o tym tylko dlatego, że chcemy pamiętać? A może jest tak, że nie potrafimy zapomnieć? Może dorastanie to niekończący się proces – droga, którą dochodzimy do siebie, nigdy nie osiągając celu? W każdym razie wciąż nie opuszczamy bohaterów niegdyś czytanych książek, a raczej: to oni zostają z nami na zawsze. Bywa zresztą i tak, że z czasem pozwalają lepiej rozumieć swój los: jak bardzo różnie czytają opowieść o Tatusiu Muminka, który wypłynął na włóczęgę z Hatifnatami, pięcioletni chłopiec i mężczyzna, który sam jest ojcem…
W cyklu spotkań z mieszkańcami nie tylko dziecięcej wyobraźni ukazały się artykuły: |