Nowe przygody profesora Gąbki i jego Kompanii
Z okazji Dnia Dziecka
publikujemy kolejnych 6 rozdziałów książki z nowymi ilustracjami – dla Naszych Dzieci. Poczytajcie im – a zobaczycie że przy okazji zabawicie się nieźle i wy sami.
Akcja rozgrywa się w czerwcu 2012 roku w Krakowie, Warszawie i Kijowie.
Książka ukaże się nakładem Wydawnictwa Slovianskie Slovo jeszcze w tym roku.
©® by Czesław Białczyński, Kira Białczyńska, Sawa Białczyńska, by Slovianskie Slovo
Rozdział 7 – Na Bielanach, karuzela, co niedziela. I nie tylko tam.
Bartłomiej Bartolini, Książę Krak i Mądrodudek, którego brano za sprytną podróbkę robota z filmu Gwiezdne Wojny, już dwa tygodnie siedzieli na korytarzach Urzędu Miasta Stołecznego. Zebrali przez ten czas bardzo wiele pieczątek i papierów, ale brakowało im ich jeszcze całe mnóstwo, żeby na nieużywanym przez nikogo i bezludnym skrawku łąki za Parkiem Kępy Potockiej mógł stanąć cyrkowy namiot. Przez te dwa tygodnie spotkali się na korytarzach urzędu z wieloma miłymi ludźmi. Nie byli to jednak urzędnicy, a interesanci, którzy cierpliwie krążyli od drzwi do drzwi, usiłując zrozumieć bardzo skomplikowane procedury przyznawania pozwoleń, a potem starając się zebrać potrzebne pieczątki. Jeszcze trudniej było zrozumieć cokolwiek z tego, co usiłowali im bardzo skomplikowanym językiem, zupełnie niepodobnym do języka polskiego, wyłożyć przedstawiciele wysokiego Urzędu.
– Dlaczego, żeby móc nagrywać piosenki, czyli otworzyć studio muzyczne muszę sobie zrobić badanie lekarskie i odbyć szkolenie przeciwpożarowe?! – krzyczał pewien biznesmen, który tuż przed nimi wszedł do gabinetu urzędnika, a teraz go, zdenerwowany, opuszczał.
– W sam rzecz. Dla-czg?! – dziwił się Mądrodudek – Co śpiw i muz ma do Ppoż?!
Książę Krak był przybity i znudzony. Zdjął koronę i kręcił nią kółka na palcu.
– Czy myśmy się nie cofnęli za mało wstecz? – zapytał sam siebie – Jeszcze się okaże, że w trzy tygodnie nie zdążymy.
Drzwi się jednak niespodzianie otwarły i stanął w nich młody, dziarski urzędnik pod krawatem.
– Proszę wchodzić. – powiedział nieco szorstko – Przecież poprzedni petent już wyszedł. Czemu pan … – teraz rzucił dopiero okiem na księcia – … przepraszam, czemu król nie wchodzi? Myślałem, że nikogo już nie ma i że mogę iść. Teraz mamy porę lanczy!
Zaprosił ich szerokim gestem do wnętrza gabinetu. Nasi bohaterowie poderwali się z ławki i zniknęli w środku.
Nie minęła nawet minuta, jak już byli z powrotem na korytarzu. Zadowolony z siebie urzędnik zamknął drzwi na klucz i kłaniając się im nisko popędził przed siebie. Książę Krak nie mógł uwierzyć własnym oczom. Na papierku, który miał przed sobą, widniała stosowna pieczątka.
– A wszyscy mówili, że na tym tu, to stracimy co najmniej tydzień? – powiedział książę – Może to dlatego, że on się tak bardzo spieszył na ten pojedynek na lance. Miły chłopak, ale czy sobie poradzi? Do lancy potrzeba krzepy.
– Jemu chodziło o lancz, a nie o lance, proszę księcia. – nieco nieśmiało sprostował pomyłkę jaśnie wysokiego majestatu Bartolini – Lancz to obiad po angielsku.
– Obiad? Ale my jesteśmy w Polsce, a nie w Anglii?
– Prawda. – potwierdził Bartolini – Tylko, że im się tutaj zupełnie poprzekręcało w głowach. Zauważyłeś, książę, jak zmieniają ton, kiedy ja się przedstawię? Oni na punkcie zagranicznych nazw i nazwisk mają chyba hysia.
– Masz rację. Za to gdy ja się przedstawiam, to jakby zobaczyli ogrodnika spod Łomianek. – powiedział książę Krak, któremu nowa rzeczywistość zupełnie przestała się podobać.
– Sło, łom, mian, Janek – literował sobie dla wprawy Mądrodudek, który robił wielkie postępy w nauce języka polskiego.
Zza zakrętu korytarza wypadł nagle pucułowaty jegomość z kasztanowymi włosami, ubrany w granatowy garnitur w białe prążki. Kapelusz trzymał w dłoni i pędził do drzwi, pod którymi stali nasi bohaterowie. Nie zauważył ich nawet. Zrobił krok do przodu, potknął się o nierówność w marmurowej posadzce i zamiast złapać za klamkę pucnął w nią brodą. Wyprostował się zdumiony. Potrząsnął klamką, lecz drzwi nie ustąpiły.
– Co?! Dopiero za pięć minut trzynasta! Zamknięte?!
– Ten pan właśnie wyszedł. – poinformował go usłużnie Bartolini.
-Jak to?! To się nazywa pocałować klamkę, co?!… Ale, ale, witam pana księcia i pana kucharza! – teraz dopiero ich rozpoznał – Człowiek taki zagoniony, że znajomych nie poznaje. Ile już macie z tych dziewięćdziesięciu dziewięciu pozwoleń? Pewnie nie więcej niż trzydzieści, co? A z tych trzystu trzydziestu trzech pieczątek, to ile wam już przystawili?!.. Ale, ale, to jak będzie z tym naszym dilem?! Decydujecie się panowie sprzedać mi licencję na ten fantastyczny model?! – wskazał na Mądrodudka – Zrobimy razem świetny interes. Uruchomię taśmę na milion sztuk na rok. Wy z licencji, ja ze sprzedaży , będziemy żyć, że palce lizać. Do samiutkiej emeryturki. Ale, ale, ona też będzie, że palce lizać!
– Dziękujemy bardzo, ale musimy się zastanowić. – powiedział książę Krak.
– Świetnie, świetnie, proszę, to moja wizytówka. – wcisnął księciu w rękę kartonik odwrócił się na pięcie i zniknął za zakrętem korytarza.
– Już szósty raz daje nam wizytówkę. – Książę pokiwał głową z politowaniem.
– Dziwię się, że pamięta, jak się nazywa. – stwierdził Bartolini.
Tak to naszym bohaterom upływały trzytygodniowe wędrowne wakacje w Urzędzie Miasta Stołecznego Warszawy. Zrozumieli na razie jedno – że sprawa nie będzie prosta. A czasu mają jak na lekarstwo.
Podczas gdy książę Krak, Bartolini i Mądrodudek od dwóch tygodni zmagali się z urzędnikami w warszawskim magistracie, w przyszłości, to jest dokładnie trzy tygodnie później, czyli 17 czerwca 2012 roku około godziny trzynastej, profesor Gąbka, Don Pedro i Samborek siedzieli na ławce na placu Krasińskich machając nogami, a promienie słońca miło łaskotały ich skórę. Dzień był przepiękny. Wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale tak właśnie jest z machiną czasu. Krak, Bartolini i Mądrodudek cofnęli się o trzy tygodnie w czasie i z tego podarowanego, dodatkowego okresu ich życia upłynęły już dwa tygodnie. Niestety te dni nie były wypoczynkowe ani nawet przyjemne. W teraźniejszości minęło zaledwie kilka godzin, podczas których zaszło jednak bardzo wiele ważnych wydarzeń.
Trzeba powiedzieć, że metoda podróży w czasie wynaleziona przez Ufolódków nie była tak doskonała jak teleportacja, którą się posługiwali zarówno magowie jak i uczniowie w Hogwarcie, ani nawet tak fajna jak wynalazek profesora Emmetta Lathropa Browna, dzięki któremu podróżował w czasie Marty McFly. W dziurę czasową wchodziło się po prostu w pewnym punkcie przestrzeni, tam, gdzie się aktualnie znajdował latający talerz, tam też się z pozaprzestrzeni potem wychodziło. W tym czasie Ziemia wraz ze Słońcem przemieszczała się z dużą szybkością przez galaktykę i znajdowała się już dużo dalej, niż na początku. Trzeba więc było ją dogonić. Z tego też powodu spodziewano się powrotu księcia Kraka, Bartoliniego i Mądrodudka dopiero dzisiaj wieczorem, a nie w kilka sekund po tym, jak się w przeszłość udali. Miało to przysporzyć sporych kłopotów ekipie broniącej namiotów cyrkowych nad Wisłą, ponieważ to na nią szykował swoje główne natarcie szef najtajniejszej z tajnych służb. Ale i pozostali musieli jak najlepiej wykorzystać okres nieobecności przyjaciół, bo do zrobienia było bardzo wiele.
Samborek nie marnował ani chwili. Od samego rana surfował po Internecie poszukując wpierw adresu Biblioteki Narodowej, a potem miejsca, gdzie przechowywano specjalne zbiory, na przykład najcenniejsze rękopisy. Szukał też, gdzie znajdują się pracownie konserwacji rękopisów, bo tam można się było spodziewać dzieła Laurentego z Rud „Czary i atraktanty”. Mogło też leżeć ono w przepastnych magazynach dla najbardziej chronionych starych ksiąg. Tak zeszło mu do południa.
Don Pedro kupił w kiosku kilka plotkarskich gazet i jeden poważny dziennik. Poszukiwał tam wszelkich wiadomości, w których pojawiał się interesujący kompanię profesora Gąbki Marszałek Zmora, albo jego bliscy współpracownicy. Don Pedro odczuwał wielką potrzebę podzielenia się swoimi odkryciami ze współtowarzyszami z ławki, więc co chwilę wykrzykiwał na głos jakąś nową sensację. Profesor Gąbka zamknął oczy i od godziny do nikogo się nie odzywał. Oddawał się temu, co lubił najbardziej, to znaczy rozmyślaniom. Nie były to błahe rozmyślania. Zastanawiał się, czy nie będzie im potrzebna pomoc w poszukiwaniu miejsca spoczynku książki, albo w ogóle w walce z ciemnymi mocami, z Licho i ich ludzkimi poplecznikami Guiltami, a nawet z samą kosmiczną pożeraczką wszystkiego, Czarną Dziurą.
– O! – krzyknął znowu po długim okresie ciszy Don Pedro – Czy wiedzieliście, że w drugiej połowie poprzedniego roku Polska zarządzała Unią Europejską?
Nikt mu nie odpowiedział , więc czytał dalej po cichu. Profesor Gąbka wyobraził sobie właśnie, jak przez któregoś z liszków lub Guiltów udaje im się, jak po nitce do kłębka, dotrzeć do Czarnej Dziury. – I co wtedy? – pomyślał – Unicestwimy ją, zatkamy, zabąblujemy. Zamkniemy jej tę wielką Czarną Jadaczkę, w którą wszystko co dobre wciąga, a wszystko co złe z niej wypluwa. Jednak czy istnieje na świecie coś, czym da się ją rzeczywiście zatkać, skoro nawet czyste światło nie daje jej rady?! Czy istnieje coś czystszego albo jaśniejszego od światła? – zastanowił się.
– A czy wiecie, że w czasie tej polskiej prezydencji – włączył się Don Pedro po kolejnej pół godzinie – W komisji rolnictwa Unii trzej doradcy z Polski, którzy – tak się dziwnie składa – są członkami Najbardziej Oświeconej Rady, zgłosili aż dziewięć nowych projektów? Kilka z nich zostało przegłosowanych pozytywnie. Na przykład taki, że w sklepach w całej Unii Europejskiej wolno sprzedawać tylko proste jak kij banany i proste ogórki i pomidory, które ważą więcej niż kilogram oraz są idealnie kuliste?!
– Kochany Donku – rzucił mu Samborek – Przestań, bo przeszkadzasz. Od dzielenia się wiadomościami są wieczorne narady. – oderwał wzrok od ekranu i popatrzył w stronę głównego wejścia do pałacu Krasińskich. – Ja też coś właśnie odkryłem. Mianowicie, że to w podziemiach tego pałacu znajduje się magazyn specjalnych rękopisów i pracownia konserwacji specjalnych zbiorów. Więc jest 90% szans na to, że tutaj przechowują książkę Laurentego z Rud.
Dopiero teraz Samborek zakończył surfowanie i zobaczył, że do drzwi pałacu zmierza właśnie nie kto inny jak … Zielona Dziewczyna. Ta sama, którą spotkali w Bibliotece Jagiellońskiej.
– A wiecie, że przeszedł też ich inny projekt?! Wprowadzono do uprawy marchewkę wielkości półtora metra, w czarnym kolorze! – Don Pedro niezmordowanie kontynuował poszukiwania sensacji. – Podobno kolor pomarańczowy uznano za niepraktyczny, bo ziemia jest czarna i brudzi pomarańczową marchewkę.
Profesor Gąbka zrozumiał w tym momencie, że siła zdolna pokonać Czarną Dziurę naprawdę istnieje. – Tak, istnieje! To jest świetlisty eter dobrych myśli, energia i moc oświeconych umysłów i czystych serc!
– Nie chcę nic mówić – powiedział Samborek – Ale widzę Zieloną Dziewczynę. Pozwólcie, że się za nią przejdę. Okej? – rzucił, zamknął laptop, schował go w torbie i przewiesiwszy ją sobie przez ramię ruszył w kierunku biblioteki.
Będą nam potrzebni tacy ludzie o czystych intencjach i oświeconych umysłach, jak ci z Zielonych Oddziałów – pomyślał profesor – Będzie nam potrzeba bardzo wielu takich ludzi. Może trzeba doprowadzić do tego, aby oświecona i zjednoczona większość ludzkości, a może nawet cała ludzkość, stanęła twarzą w twarz z Czarną Dziurą i wygarnęła w nią swoją moc?! Ale jak w takim wielkim mieście mamy znaleźć te Oddziały? Dlaczego myślę teraz właśnie o Zielonych? – zastanowił się profesor i nagle dotarło do niego znaczenie słów Samborka o Zielonej Dziewczynie. Czy ona przypadkiem nie jest jedną z nich? Taka zielona. Czy to tylko przypadek?!
– Zaczekaj, Samborku – powiedział profesor Gąbka – Ja też udam się do biblioteki. Skoro już ustaliłeś, że książka powinna być tutaj, muszę koniecznie porozmawiać z Najstarszym Inwentaryzatorem. – i ruszył za Samborkiem.
– Zdumiewające! – wykrzyczał Don Pedro – Wiecie, że kolejne zalecenie przyjęte wtedy jest takie, żeby produkować tylko brukselkę wielkości pomarańczy?! Dzięki temu brukselka stanie się prawdziwą brukselą?!
Don Pedro był tak pochłonięty artykułem, że w ogóle nie zauważył, że ławka opustoszała.
– Słuchajcie! – krzyczał więc do samego siebie – O carrramba! Tutaj małym druczkiem piszą, że zakłady Mix Genetix należące do Konsorcjum Od Pomysłu do Przemysłu, jako jedyne na świecie opanowały technologię produkcji nasion kijowych bananów, półtorametrowej czarnej marchewki i…, i wielkiej brukselki nazywanej brukselą!… Jutro w Strasznym Dworze jest posiedzenie Najbardziej Oświeconej Rady!!!… Halo, nie słuchacie mnie?!- Don Pedro rozejrzał się wokół siebie – Carramba, co się stało?! Gdzie oni są?!
Dostrzegł profesora Gąbkę i Samborka niknących w drzwiach biblioteki, więc czym prędzej pozbierał swoje gazety i popędził za nimi.
W tym samym czasie Leszek Chytrusek razem z Alanem i Igorem zaczaili się w gęstych nadrzecznych krzewach w miejscu, gdzie stały namioty cyrkowe, trochę powyżej Parku Kępy Potockiej. Na szczęście udało im się po drodze zgubić ekipę z radia Tra-Ta-Tam, choć zajęło to bite trzy godziny. – Uparciuchy – pomyślał o nich z pewną czułością redaktor Chytrusek, kiedy już ich wykołowali.
Jerzy Ciernik znajdował się o kilka kilometrów stąd w samym sercu Warszawy, na szczycie najwyższego wieżowca, Warsaw Tower, gdzie prowadził odprawę dla zespołu antyterrorystów przed zaplanowanym atakiem na cyrk.
– Na Bielanach wylądował wróg – zagaił – Skąd wiadomo, że wróg? Nie mieli na to lądowanie pozwolenia. Tam rozbili obóz. Z urzędu miasta wiem, że na to też nie mieli pozwolenia. A kto od nas, albo od naszych przyjaciół nie ma stosownych pozwoleń na cokolwiek, to nasz wróg! Czyż nie tak?!
-Tak jest! – huknęli zarówno umundurowani jak i całkiem cywilni uczestnicy spotkania.
Po czym ci w garniturach założyli na twarze czarne okulary, a ci w mundurach wciągnęli na łyse czaszki równie czarne kominiarki.
W namiocie Czarny Bolo trenował żonglerkę sześcioma futbolowymi piłkami, a doktor Koyot wyczarowywał kolejne piłki.
– Spróbowałbyś Koyotku wyczarować mi telewizor? – zapytał Smok – Skoro to ma być cyrk piłkarski, to przydałoby się obejrzeć jakiś mecz.
Nie jest wcale tak, jak pokazują na filmach i piszą w różnych niepoważnych książkach, że można wyczarować coś z niczego. Doktor Koyot zamienił więc na piękny telewizor 3D z wielkim ekranem około sześćdziesięciu piłek, które najpierw wyczarował z około 300 muszelek, znalezionych na brzegu Wisły.
– Przydałoby się jeszcze krzesełko – powiedział Smok
– No to fru!
I Doktor Koyot wyczarował mu z kolejnych stu piłek wygodny fotel. Smok włączył telewizor, zasiadł w fotelu i szykował się po raz kolejny do zapalenia ulubionej fajki. Ale nie zapalił jej wcale, bo oto na ekranie zobaczył widok, jakiego jeszcze nie widział. Transmitowano mecz ze stadionu we Lwowie. Smok pomyślał, że szkoda, że nikt dzisiaj nie gra na Narodowym w Warszawie, bo Narodowy był przecież o rzut nawet nie dyskiem, a beretem, kilka ulic dalej. No, ale trudno, Lwów też piękne miasto i z każdym tam się można dogadać po polsku. Na zieloniuteńkiej murawie walczyły ze sobą zażarcie dwie drużyny. W jednej grali czarni jak heban zawodnicy z Afryki w żółtych koszulkach i białych spodenkach. Przeciw nim występowało jedenastu żółtoskórych piłkarzy, wypisz wymaluj Japończycy, w białych koszulkach i czarnych spodenkach. Po środku biegał zaś biały sędzia w czarnej koszuli i żółtych gatkach. – Ale to są podobno mistrzostwa Europy? – upewnił się Smok. To było tak oszałamiające odkrycie, że opadła mu nie tylko szczęka, ale też ręka z nabitą fajką, o której zupełnie zapomniał. Na dokładkę, ledwie się zaczęło, a już było 1:0. Bramkarz żółtych tak niefortunnie wykopał piłkę, że zamiast do przodu poleciała do tyłu i wylądowała prosto w jego bramce.
– No nie – skomentował Smok – to całkiem ciekawa impreza! Piłka nożna to naprawdę super gra! Muszę się nauczyć tego numeru z kopem do tyłu. Trzeciego lipca widownia w naszym cyrku po prostu oszaleje! Coś bym przekąsił.
– Przekąski wyczaruję na końcu. Jak już wszyscy będą z powrotem. – powiedział Doktor Koyot – Dobrze ci zrobi na linię mały pościk.
Smok Wawelski przejechał dłońmi wzdłuż swego brzuszyska, poklepał się po nim i przyjrzał się mu krytycznie.
– Nie słyszałem, żeby ktoś miał zastrzeżenia do mojej linii! – rzucił, ale jakoś znowu nikt mu nie odpowiedział.
Alan, Igor, Leszek Chytrusek i kamerzysta z ekipy Nic Poza Tym podczołgali się najbliżej jak się dało pod wielki namiot z szyldem Cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Kamerzysta włączył kamerę i rozpoczął nagrywanie. Była już godzina czternasta czterdzieści. Namiot z wielkim szyldem prezentował się barwnie i okazale, tak samo jak stojące na zapleczu wozy i amfibia oraz kolejny mniejszy namiot.
Przy uchu redaktora Chytruska nagle zaskrzeczało w słuchawce radiołączności:
-Tu J23, tu J23! 007 Zgłoś się!
– 007 do J23. – wyszeptał Leszek Chytrusek –Jestem na miejscu.
– Rozpoznać siły bojowe przeciwnika! – rzucił do nadajnika znad okrągłego stołu w Sali Kandelabrowej Warszawskiej Wieży J23, czyli Jerzy Ciernik,.
– Tu 007. Tak jest. – odpowiedział mu znad Wisły redaktor Chytrusek. – Ruszamy! – rzucił za siebie i skinięciem głowy wypchnął naprzód Alana i Igora.
– Ale dlaczego my?! – zapiszczeli chórem Igor z Alanem.
– Podpisaliście, że mnie doprowadzicie do namiotów cyrkowych i latającego talerza a także do Zielonych Ludzików, więc jazda! Macie mnie doprowadzić!
– Podpisalyśmy? – zdziwił się Alan – Ale ja tam nic takiego nie widziałem.
– A czytałeś na drugiej stronie?
– To była jakaś druga strona?– zdziwił się Igor.
– Głupi – zaśmiał się kamerzysta – Nie wiesz, że każda rzecz ma dwie strony? Druga to zawsze ta gorsza.
– Zasuwać – pokazał w stronę namiotu Leszek Chytrusek – 90 procent wypłaty na koniec i to tylko wtedy, gdy ten koniec okaże się sukcesem!
– Och nie? – jęknęli razem Igor z Alanem, ale poczołgali się posłusznie pod samo boczne wejście do namiotu.
Cóż, jak się wlazło między wrony trzeba krakać jak i ony. Wejście boczne znajdowało się od strony rzeki i było zasznurowane, jak to w wielkim namiocie, grubymi sznurami wzdłuż obu boków. Między poszczególnymi szlufkami pozostawały jednak wystarczające otwory by zajrzeć do środka i ogarnąć wzrokiem całą przestrzeń wnętrza. Cyrk miał po środku słup, na którym zwykle w cyrkach uprawia się akrobacje powietrzne. Miał też rozległą arenę, wokół niej zaś widownię na tysiąc osób. Był to największy cyrk jaki Alan i Igor widzieli w życiu. Chociaż nie, może większym cyrkiem była firma ochroniarska, która ich zatrudniała, a jeszcze większym na pewno koncern medialny Nic Poza Tym, z którym podpisali właśnie kretyńską umowę. Nie mieli pojęcia, że w mieście działa jeszcze kilka o wiele, wiele większych cyrków, a największym z nich nie jest ani Konsorcjum Od Pomysłu do Przemysłu, ani nawet Najbardziej Oświecona Rada zbierająca się raz w miesiącu w Sali Kandelabrowej Warszawskiej Wieży. Alan i Igor najpierw spostrzegli psa. Prawie że papillon w czarno białe łaty leżał blisko środka areny na plecach. Wszystkimi czterema łapami odbijał do góry piłki futbolowe w czarno-białe ośmioboki. Gość z miotaczem płomieni przebrany za jaszczurkę siedział przed telewizorem z rozdziawionym pyskiem. Z tego pyska sterczało mu imponujące uzębienie, sto razy groźniejsze niż u krokodyla, którego widzieli kiedyś w warszawskim ZOO. Wyglądało na to, że z jakichś powodów jaszczur osłupiał. Z boku areny facet o długim nosie w czarnoksięskiej czapce w złote gwiazdki, dotykał pałeczką muszelek, z których na oczach Alana i Igora, powstawały czarnobiałe, łaciate futbolówki. Każda nowa futbolówka wędrowała w łapy psa, odbywała cykl żonglerskich podskoków i odesłana jednym mocnym kopem wtaczała się do małej bramki ustawionej za głową psa.
– Cie choroba – wysapał Igor – Prawdziwy cyrk.
– Odwrót – zakomenderował Alan ochrypłym od nadmiaru wypitej w życiu coli głosem – Co my miely zobaczyć to my już widziely.
Odczołgali się czym prędzej spod bocznego wejścia za krzaki, gdzie czatował dzielny redaktor i jego kamerzysta, nagrywający tę scenę.
– I co? – zapytał Chytrusek
– Mają miotacz płomieni, czarodziejską różdżkę, smocze i psie zęby oraz pazury – wyrecytował Alan.
– Co? Co ty wygadujesz?! – rozsierdził się redaktor
– Jak bum cyk, cyk! – potwierdził gorliwie Igor .
– Na zapleczu widziałem amfibię. Tablica rejestracyjna czarna, GK 24568[1]. Może być uzbrojona po zęby. – włączył się kamerzysta.
– Żadnego z was pożytku. Muszę sam zobaczyć. – powiedział wściekły Leszek Chytrusek.
Przesławny redaktor telewizji Nic Poza Tym ruszył w kucki w kierunku cyrku, a za nim poczołgał się jego wierny kamerzysta.
Tymczasem w Bibliotece Narodowej w pałacu Krasińskich profesor Gąbka pozostawił na głowie Samborka i nie byle jakiego speca od spraw szpiegowskich, Don Pedra, sprawę dyskretnej obserwacji Zielonej Dziewczyny.
– Nie spuszczajcie jej z oka. Mam przeczucie, że ona nas zaprowadzi do Zielonych Oddziałów, a ci ludzie będą nam potrzebni, jak tylko znajdziemy obiekt-klucz, a może i wcześniej. Pa, pa! A jakbyśmy się nie spotkali za dwadzieścia minut w głównym halu, to wieczorkiem w Cyrku.
Profesor za nic nie chciał doprowadzić do tego, żeby go Zielona Dziewczyna ponownie rozpoznała, więc szybko pognał w zupełnie specjalne korytarze, gdzie wpuszczano tylko profesorów i to nie byle jakich. Okazało się, że tytuł profesora Akademii Księcia Kraka XXIV w zupełności tutaj wystarczał. Don Pedro i Samborek rozpoczęli poszukiwania, jak zwykle od katalogów. Szukali i szukali, i stracili już prawie nadzieję, kiedy dotarli do ostatniego katalogu: Nieciągłych Druków Specjalnych. Druki nieciągłe to takie, które wychodzą od czasu do czasu, albo tylko jeden raz, jak na przykład ten raport, o którym Zielona Dziewczyna wspominała im w Krakowie. I to ona we własnej osobie znajdowała się właśnie tutaj! Była tak skupiona na wertowaniu zawartości szufladek, że nawet ich nie zauważyła. Wycofali się dyskretnie.
– Mało brakowało, a wpadlibyśmy prosto na nią. – powiedział skonsternowany Samborek – Może mnie nie pamiętać, ale przecież mnie zna.
– Carrramba, jeżeli chcemy ją śledzić i pozostać niezauważeni, musimy znaleźć jakieś bardziej strategiczne miejsce– powiedział Don Pedro – Ile tutaj jest wyjść? Może wystarczy obserwować wyjście?
– Poczekaj. Trzeba do Internetu.
Samborek usiadł w dyskretnym kącie i włączył laptop. Przez chwilę przerzucał strony, aż znalazł właściwą.
– Wejście dla publiczności jest tylko jedno i to tam, gdzie wyjście. Wracajmy na ławeczkę, nie ucieknie nam.
W drzwiach zderzyli się niemal z profesorem Gąbką.
– Szybko ci poszło, profesorku! – Don Pedro uniósł brwi ze zdziwienia.
– Raczej szybko mi nie poszło – westchnął profesor – „Czary i atraktanty” są tutaj, ale to wszystko, co osiągnąłem. Nie dadzą mi na ten rękopis spojrzeć nawet przez szybę pancerną a co dopiero zrobić ksero, albo skany. Trzeba mieć specjalne zezwolenie od samego Ministra Kultury. A co z naszą dziewczyną?
– Właśnie szpera po katalogu druków nieciągłych. – powiedział Don Pedro
– Jest tylko jedno wyjście, więc możemy tutaj w parku zaczekać. – wyjaśnił profesorowi Samborek.
– Czy nie mówiliście, że ta dziewczyna szukała w Krakowie Raportu Specjalnego na temat planów budowy elektrowni atomowej na Mazurach? – zapytał Don Pedro.
– W istocie tak było – rzekł profesor – powiedziała nam o tym sama, nieproszona.
– Gdybyście mnie uważnie słuchali, dowiedzielibyście się ciekawych rzeczy. Wiecie, że budową tej elektrowni ma się zająć należący do KOP do P Instytut Megaatom?! – Don Pedro potrzasnął plikiem gazet – W tych plotkarskich gazetach jest wiele takich kwiatków.
– Mówiła wtedy – wtrącił Samborek – że to jest Znikający Raport. U nas ostatnio wciąż coś tak znika, a to jakieś miliony w czyjejś kieszeni, a to inwestycje, a to prywatne składki na czyjeś emerytury z Funduszy, albo kawałki autostrad, a nawet całe drogi, które już miały być, ale ich nie będzie.
– Fatalnie. To wszystko dowodzi, że poplecznicy Czarnej Dziury urządzili sobie tutaj nad Wisłą istny raj, i że udało im się już dobrze przygotować do ostatecznego starcia z naszą Kompanią.
– Cicho – wyszeptał Samborek łapiąc Don Pedra za róg peleryny – Idzie.
– Carrramba –rzucił Don Pedro – Za nią.
– Okej – odpowiedział Samborek.
I poszli jej śladem. Była już godzina czwarta po południu. Profesor Gąbka co prawda nie osiągnął w bibliotece swojego głównego celu, ale za to zrobił komórką nagrania interesujących ich pomieszczeń w pałacu: sali zbiorów specjalnych, czytelni tych zbiorów, pracowni rekonstrukcji i konserwacji rękopisów i starodruków, magazynu najcenniejszych ksiąg oraz katalogu zbiorów specjalnych.
Redaktora Leszka Chytruska, od czołgania się, szybko rozbolały kolana i łokcie, więc nie zważając, że może się to źle skończyć, wstał i otrzepał z kurzu granatowy garnitur. Na wszelki wypadek strzepnął energicznie złotą grzywę, bo w każdej chwili życia myślał o tym, jak wypadnie przed kamerą, a kamera była przecież bez przerwy na chodzie i to tuż za jego „plecami”. – Najwyżej coś się wytnie, coś się sklei i już. Dobrze będzie. – pomyślał i ruszył energicznie naprzód. Wkrótce był przy bocznym wejściu i zapuszczał żurawia do środka. Kiedy ogarnął widok i już miał ustąpić miejsca kamerzyście, w kieszeni jego marynarki zagrzmiała nagle melodia Katiuszy. Pierwsze takty były ciche, następne już głośniejsze, a kolejne jeszcze bardziej. Redaktor Chytrusek szybko odnalazł komórkę i nacisnął guzik połączenia. Wiedział po melodii, kto dzwoni.
– Słucham, panie Marszałku?!
– Spróbowałbyś nie słuchać, redaktorku! Więc słuchaj no. Jutro o północy mamy małe spotkanko, w Strasznym Dworze, w sprawie tej elektrowni. Chcę żebyś tam był… Ale, nie o tym chciałem… Napisz no mi kochaniuteńki na jutro artykuł o nieszkodliwości półtorametrowej marchewki. Wiesz, tej, co to mamy na nią patent, a na dodatek będziemy z niej pędzić, o czym nikt na razie nie wie – więc sza! – najtańszą na świecie wysokoprocentową colę…
– Tak jest – zdążył rzucić do słuchawki Leszek Chytrusek. – Przepraszam panie Marszałku, ale mam tutaj podbramkową sytuację, i…
To było wszystko, co zdążył powiedzieć. Cała jego dotychczasowa przebiegłość okazała się psu na buty, bo w tej samej chwili boczne wejście do cyrku otwarło się i stanął w nim jaszczur wielki jak smok.
– Jaszczur, przedpotopowy jaszczur! Na pomoc!!! – ryknął jeszcze w słuchawkę Chytrusek i rozłączył się.
Zamierzał się rzucić do ucieczki, ale za nim i jego kamerzystą wyrósł jak spod ziemi gość z długim nosem i pałeczką w ręku. Redaktor chciał biec w prawo, ale tam czaił się już do skoku przerażający pies o zjeżonej sierści, który wyglądał jak krwiożerczy diabełek. Pozostała tylko droga w lewo. Zaraz się jednak okazało, że to droga donikąd. Grunt się po chwili urywał, a poniżej płynęła Wisła. Smok zionął w ich stronę ogniem i poczuli, jak robi im się gorąco, nie tylko ze strachu.
– Ja cię sadzę, ale numer! – Kamerzysta ani na chwilę nie przestał filmować – To ci dopiero połykacz ognia!
Nie zdążył dokończyć zdania, kiedy zrobiło się jeszcze ciekawiej.
– To nasz cyrk. Pozwolenie na wejście macie?! – zapytał długonosy czarnoksiężnik.
A ponieważ mu nie odpowiedziano, podniósł pałeczkę do góry. Trysnęła z niej w ich kierunku błyskawica rozdwojona na końcu jak język żmii. Poczuli uderzenie w pierś, jakby kopnął ich koń, a potem zrozumieli, że lecą w powietrzu. Zanim jednak zdążyli pojąć, że wylądują w Wiśle, już w niej byli.
– Ratunku! Ratunku!!! – wrzeszczał chlapiąc na wszystkie strony redaktor Chytrusek – Nie umiem pływać!!! ….Mój złoty Patek!… Mam nadzieję, że rzeczywiście wodoszczelny…
– Co wodoszczelny patyk?! – dopytywał się kamerzysta
– Patek, debilu! – wrzasnął Chytrusek – Złoty zegarek ze Szwajcarii! – i zachłysnął się wodą.
– Ja cię!!! – kamerzysta filmował oddalający się namiot z szyldem Cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena” i malejące postacie na brzegu – To cyrkowcy największej światowej miary!!! Ten połykacz ognia przebrany za jaszczura pierwsza klasa, a ten czarnoksiężnik! Jak prawdziwy! Ale mamy materiał! …Bombowy!… Hit!
– Coś ty?! – redaktor Chytrusek stuknął się w czoło i nabrał wody w usta. Wypluł ją i rozkaszlał się. Kamerzysta już dopadł brzegu, a Chytrusek płynął dalej z prądem wygrażając mu ręką.
– Ani mi się waż!..Rozumiesz?!!! …Ani się waż pokazywać ten materiał! Kiedykolwiek!… Nigdy! Po moim trupie! – I znowu zachłysnął się wodą.
Kamerzysta filmował, jak jego dotychczasowy szef odpływa. Miał nadzieję, że w zupełną niepamięć. Mylił się jednak.
Za to Alan i Igor tym razem się nie pomylili i rezygnując z wypłaty po stówie czym prędzej oddalili się od miejsca tych niesamowitych wydarzeń.
Rozdział 8 – Atak na cyrk Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”.
Drugie stracie.
Profesor Gąbka, Samborek i Don Pedro dotarli za Zieloną Dziewczyną aż na Mariensztat. Tu weszła ona do księgarni, nad którą widniał szyld „Sowa”. Jak szybko sprawdził Samborek w Internecie, właśnie w tej księgarni można było dostać archiwalne numery czasopisma Zielone Oddziały. Znajdowały się one także w Bibliotece Narodowej. Pismo przestało się ukazywać już prawie cztery lata temu. Don Pedro obszedł dokładnie kamienicę i stwierdził, że innego wyjścia z księgarni nie ma. Czekali długo, ale nic się nie zmieniało. Było już późne popołudnie. Nieliczni klienci wchodzili i wychodzili, a Dziewczyna wciąż pozostawała w środku.
– Trzeba wejść – zadecydował w końcu profesor Gąbka – I tak jutro będziemy już w telewizji i wszyscy będą znali nasze twarze. Najwyżej się okaże, że ona nie ma z nimi nic wspólnego.
– W każdym razie nie wygląda mi na Guilta, ludzkiego pomocnika Ciemności. – stwierdził Samborek.
– Wszyscy będziemy znani?! Ja nie chcę. – Don Pedro nie był wcale z tego powodu szczęśliwy.
– Czas do domu, to znaczy do cyrku. Kiszki mi marsza grają. – powiedział Samborek
– Najgorsze jest to, że dzisiaj kolację wyczaruje nam doktor Koyot, a to zupełnie co innego niż czary Bartłomieja. – stwierdził smętnie profesor Gąbka.
Weszli do księgarni. Samborek ciekawie rozglądnął się po wnętrzu wypełnionym pod sufit słowem drukowanym.
– Witam, czym mogę służyć? – zapytała zza lady Zielona Dziewczyna.
– To pani tutaj pracuje? – zdziwił się profesor Gąbka.
– Już wiem, skąd pana znam. Czemu nie weszliście od razu do środka? Obserwowałam was przez okno. Profesor Gąbka, prawda?!
– Nie do końca – skłamał profesor – Sobowtór profesora. Jestem z cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Rozłożyliśmy się na Bielanach, nad Wisłą. – mrugnął do Zielonej Dziewczyny porozumiewawczo okiem – Myślę, że na świecie jest bardzo mało osób, które byłyby w stanie przyjąć do wiadomości, że oto stoi przed nimi żywa z krwi i kości postać, pochodząca z wirtualnej rzeczywistości.
– Nadchodzą takie czasy – stwierdziła Dziewczyna – Że wielu ludzi z realu będzie się przenosić do wirtualu, a postacie z wirtualu będą mogły swobodnie wędrować po realu.
– Incognito, tak czy siak, czy owak jest jak najbardziej wskazane – rzucił Don Pedro.
– Don Pedro z Krainy Deszczowców?
– Don Depro z Rodziny Cyrkowców, prawdziwy don z Hiszpanii – ukłonił się i zamiótł peleryną podłogę.
– A już myślałam, że mi się to przyśniło. Co panów do mnie sprowadza? Potrzeba jakiejś szczególnej lektury?
– Czy dostaniemy wszystkie roczniki miesięcznika Zielone Oddziały? – zapytał Samborek.
– O! To rzeczywiście szczególna lektura. Niby poprawna, a wywrotowa. Głośno każdy popiera, a po cichu robi w domu i gdzie indziej na odwrót. … Ale tak się składa, że wszystkie numery Zielonych Oddziałów mamy na składzie.
– Więc poproszę. – profesor położył stuzłotowy banknot na ladzie – Ale sprowadza nas też coś innego. Poszukujemy sojuszników. Ludzi dobrej woli. Tutaj na miejscu. Poinformowano nas, że będą nimi Zielone Oddziały. Ziemi grozi zagłada.
– Wiem – powiedziała Zielona Dziewczyna – To się stanie 21 grudnia 2012 roku, czyli…
– …Za sześć miesięcy, cztery dni i kilka godzin. – powiedział szybko Samborek
– Panowie chcą uratować Ziemię od zagłady?
– A pani znalazła może ten Raport o elektrowni atomowej? – zapytał Samborek
– Moment. – profesor Gąbka powstrzymał Samborka – Pozwoli pani, że zapytam wprost. Czy pani jest może z Zielonych Oddziałów? Albo zna kogoś?
– Raport?! Zielone Oddziały? – wzruszyła ramionami – Nic nie wiem. Z kimś mnie panowie pomyliliście.
– A jednak spotkaliśmy panią w Bibliotece Jagiellońskiej, a dzisiaj była pani też w pałacu Krasińskich – wtrącił się Don Pedro. – To nie wygląda na przypadek.
– To nieporozumienie. Skąd pomysł, że mogę pomóc? Jestem tylko pomocnikiem w ekologicznej księgarni. Trochę się tym interesuję, nic więcej. Lepiej będzie jak przygotuję paczkę z tymi czasopismami.
Odwróciła się na pięcie i odeszła na zaplecze.
– Profesorku – syknął Don – Tak nie można, wprost, to nie jest prawidłowo po szpiegowsku.
– Przecież nie chcemy jej skrzywdzić, tylko się zaprzyjaźnić?!- obruszył się profesor.
Don Pedro wzruszył ramionami. Po chwili dziewczyna wróciła z paczką. W milczeniu wydała im resztę. Profesor wziął paczkę.
– Przepraszam, pomyliliśmy się – powiedział i uśmiechnął się do niej – Miło było panią poznać. To była interesująca rozmowa. Dziękujemy za roczniki.
Profesor odwrócił się i skierował do wyjścia. Byli już przy drzwiach, kiedy usłyszeli jej głos.
– Profesorze, przepraszam, jeszcze to – w ręku trzymała mały kartonik – Numery telefoniczne i adresy do księgarń naszej sieci w innych miastach.
Profesor zawrócił, wziął od niej kartonik i wsunął do kieszeni. Podziękował, pożegnali się raz jeszcze i wyszli.
– Czy wszystko jasne?! – zakończył odprawę bojową Szef Najtajniejszej z Tajnych Służb, Jerzy Ciernik.
– Tak jest!!! – ryknęli ci w garniturach i ci w mundurach, aż zatrzęsły się kandelabry.
– Powtarzam raz jeszcze. Wszystko ma się odbywać zgodnie z prawem. Brak pozwoleń! Wkraczamy. Lądują helikoptery sił specjalnych. Otaczamy ich. Armata na główny namiot! Trzy Czarne Osy gotowe do ostrzału z powietrza, gdyby próbowali zwiać! Chcę ich mieć żywych!
– Tu 007! – rozległo się w głośniku radiostacji – Tu 007! Zostaliśmy napadnięci i pobici! J 23, zgłoś się!
– Tu J23! Wiem. Miałem wiadomość ze Strasznego Dworu!.. Czemu tak późno, 007?!
– Późno co, J23?!
– Późno się odzywasz, 007!
– Spłynąłem do Młocin. Nikt nie chciał mnie wyciągnąć na brzeg. A potem nikt nie chciał pożyczyć komórki! Co się w tym mieście dzieje. Człowiek naraża życie, a…
– Dobra! Dość biadolenia! – przerwał mu J23 – Wszystko zapięte na ostatni guzik! Weź radio-taxi na mój koszt i melduj się na Kępie Potockiej, przy Gwiaździstej. O 21.15 zakładamy sztab operacyjny. O 22.00 Godzina Zero. Tu J23, odbiór?!
– Tu 007, zrozumiałem!
– Panowie! Koniec narady bojowej! – ogłosił Komendant – Do dzieła! Wszystkie ręce na pokład!
Rozległo się szuranie krzeseł i antyterroryści oraz tajniacy bez słowa pośpiesznym truchtem opuścili Salę Kandelabrową. Komendant Ciernik z zadowoleniem podkręcił swój czarny włos-antenkę, założył do ucha słuchawkę, a w klapę wpiął mikrofon.
– Uwaga Czarne Osy! Próba łączności! – rzucił do mikrofonu
– Czarna Osa 100 melduje się! – rozległo się w jego uchu – Czarna Osa 101 na rozkaz! Czarna Osa 102 gotowa do akcji!
– Na! – odczekał sekundę – Rozpoznanie! – zakończył komendę.
Z dachu Warszawskiej Wieży oderwały się jedna za drugą trzy czarne ważki. Była to eskadra najnowocześniej wyposażonych helikopterów bojowych Osa, o jakich świat jeszcze nie słyszał. Dysponowały nie tylko GPSem i noktowizorami[2], miały też prześwietlacze materii, które pozwalały widzieć przez betonowe i żelazne ściany oraz baterie laserowych działek setnej generacji, zdolne zamienić w bitą śmietanę każdy dowolny obiekt. Nawet tę wieżę, od której się właśnie oderwały. Migając rubinowymi światłami helikoptery ruszyły w kierunku Bielan. Plan był prosty: otoczyć teren, zgromadzić wokół cyrkowego namiotu całą potęgę Oddziałów Ochrony Biznesowej NORy (czyli Najbardziej Oświeconej Rady) i nie wypuścić stamtąd bez kontroli nawet myszy! Dowiedziawszy się, że w obozie wroga stacjonuje także amfibia, Komendant Ciernik sprowadził na wszelki wypadek nawet jednostkę opancerzoną i jedną średnią armatę. Trochę to trwało, więc rozpoczęcie akcji miało nastąpić o godzinie 21.15. I dokładnie o tej godzinie Komendant opuścił Salę Kandelabrową, w której automatycznie zgasły wszystkie kandelabry. Na szczycie wieżowca na rogu alei Jerozolimskich i Marszałkowskiej zapadła ciemność. Bez jej blasku na ulicach także pociemniało, mimo że nad miastem wciąż jeszcze jarzyła się fiołkowo-purpurowa łuna zachodzącego słońca. Komendant wjechał windą na sam szczyt wieżowca. Czekał tam na niego osobisty helikopter Marszałka Zmory, wypożyczony na czas akcji.
Książę miał już zupełnie dosyć Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy . Nadszedł właśnie ostatni dzień ostatniego tygodnia podarowanego czasu i został do zdobycia ostatni, najważniejszy podpis i najważniejsza ze wszystkich pieczątek . Były to podpis i pieczątka samego Prezydenta Miasta. Okazało się, że dostać się do Prezydenta Miasta osobiście to zupełna niemożliwość. Przebicie się przez zasieki jego sekretarzy i zastępców sekretarzy byłoby większym wyczynem niż przelot balonem, bez lądowania, dookoła Ziemi. Książę Krak pomyślał, że monarchia za dawnych czasów miała o wiele bardziej ludzką twarz, niż to, z czym ma tutaj do czynienia. U siebie zatrudniał tylko czterech urzędników i to zupełnie wystarczało. Tutaj urzędnicy wypełniali po brzegi kilkanaście kilkupiętrowych budynków, a Prezydent Warszawy był przez zwykłego Warszawiaka widywany osobiście tak często, jak milion wygrany w totolotka. W Grodzie Kraka książę raz w tygodniu rozsądzał spory na miejskim placu i każdy go mógł nie tylko zobaczyć, ale też dotknąć rąbka jego szaty. Raz w miesiącu urządzał też obrzędową ucztę dla wszystkich mieszkańców z okazji świąt przyrody. Brał w niej oczywiście osobiście udział. Okazji do świąt było co najmniej trzy razy tyle, ile miesięcy, ale za rządów Kraka XXIV w państwie Wiślan, Krakowiaków i Górali obowiązywał umiar. Dlatego każde święto trwało tylko 3 dni.
Urzędnik, na którego tym razem czekał książę Krak, był zastępcą zastępcy sekretarza zastępcy Prezydenta do spraw kultury i rozrywki. Wyszedł gdzieś sobie i ani myślał wracać, chociaż były to godziny urzędowania. Książę siedział na ławce od rana, a było już południe. Za jego plecami rósł tłum oczekujących. Z niepokojem spoglądał na zegarek, bo dzisiaj o 12.55 koniecznie musieli opuścić przeszłość. Na pięć minut przed momentem, w którym w nią wkroczyli dokładnie trzy tygodnie temu. Wtedy działo się to o godzinie 13.00. Pięć minut to niezbędny margines bezpieczeństwa, żeby w Bramie Czasu nie spotkać samego siebie wędrującego w drugą stronę. Wiem, że to brzmi okropnie skomplikowanie, ale sprawy związane z podróżami w czasie są tak potwornie trudne i tak niewiarygodne, że nie łatwo je wytłumaczyć nawet profesorowi fizyki, a co dopiero zwyczajnym ludziom, jak my wszyscy. W każdym razie, aby znaleźć się na Ziemi, w Warszawie, na Bielanach o godzinie 22.00, tak jak to było zakładane, musieli wystartować przez Bramę Czasu o 12.55. Jeśli im się to uda, znajdą się w jednej chwili w przestrzeni tam, gdzie z niej trzy tygodnie temu wyszli. To znaczy jakieś trylion kilometrów od miejsca, dokąd zdążyła już polecieć Ziemia. Latający talerz przelatywał ów trylion kilometrów w dziewięć godzin i sześć minut.
Książę Krak nudził się dzisiaj w urzędzie, ponieważ był sam. Mądrodudek przygotowywał talerz i machinę czasu do startu, a Bartłomiej Bartolini dogadywał się z prezesami Polskiego Związku Piłki Nożnej i dawał do prasy oraz kroniki telewizyjnej ostatnie anonse słynnego w wielkim świecie cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro, czyli „Zielonej Areny” Bartłomieja Bartoliniego z Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty. Cyrk miał dać jedno jedyne, ale za to największe w swej przesławnej historii przedstawienie. Miało się ono odbyć dnia trzeciego lipca z udziałem polskich piłkarzy, w namiotach opodal Parku Kępy Potockiej, o godzinie 20.30. Miało to być „Widowisko Piłkarskie z okazji Finałów Mistrzostw Europy”. O dziwo szefowie związku futbolistów polskich bez zmrużenia oka przyjęli zaproszenie dla siebie i drużyny do udziału w cyrkowym widowisku. Centralnym jego punktem był pokaz iluzjonistyczny prawdziwego złotego Pucharu Europy z „niespodzianką”. Przez całe trzy tygodnie Krak i Bartolini rozpowiadali po wszystkich kolejkach, we wszystkich wydziałach urzędu, że „niespodzianka” w pucharze to głowy państwa Polski i Ukrainy, które zjawią się w cyrku osobiście. Już pierwszego dnia pobytu w przeszłości, czyli trzy tygodnie temu, Bartolini umieścił w Internecie piękną prezentację cyrku „Zielona Arena” przygotowaną przez Samborka w Power Poincie. Cyrk z prezentacji przedstawiał się znakomicie.
Po kolejnych dwudziestu minutach urzędnik nareszcie się zjawił. Stanął przed tłumem z miną iście królewską, potoczył władczym spojrzeniem po zebranych i oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:
– Nikogo dzisiaj nie przyjmę! Jestem bardzo zajęty!
Tłum westchnął zdumiony, a potem nerwowo przełknął ślinę. W tym czasie urzędnik złapał za klamkę swojego gabinetu i zanurzył się w jego czeluściach. Książę Krak był oburzony.
– Jak to! – krzyknął – Mam tylko odebrać papierek z pieczątką i podpisem prezydenta! Ten dokument jest gotowy, tylko go wydać!
Inni milczeli. W drzwiach obok ważnego urzędnika pojawiła się zaraz usłużna sekretarka.
– Pan zastępca zastępcy sekretarza zastępcy prezydenta przyjmie państwa wszystkich jutro.
– Ale ja muszę mieć ten dokument dzisiaj! – ryknął groźnie książę – I to już!!! Bezzwłocznie!!!
– Pani Marysiu – szepnął ważny urzędnik do sekretarki – Kto to jest ten awanturnik w koronie? Ten gość zna się na prawie. Wie, że istnieje formuła bezzwłoczności dostarczania decyzji prezydenta!
– Nie wiem, kto to. – wzruszyła ramionami pani Marysia – Wygląda jak król.
– Dobrze – ogłosił urzędnik – Skoro król musi bezzwłocznie, to dostanie w drodze wyjątku. Proszę króla do mnie.
W korytarzu rozległ się szmer oburzenia, ale ważny urzędnik uciszył go krótko:
– I nie buntować mi się tutaj, bo do jutra już niedaleko. Każdy chciałby pewnie dostać jutro korzystną dla siebie decyzję? Hę?!
Książę Krak podreptał pośpiesznie do gabinetu, gdzie odebrał bezzwłocznie najważniejszy z dokumentów z najważniejszą pieczęcią i najważniejszym podpisem. Dokument ten ozdabiała iście królewska czerwona kokarda. Książę czuł się okropnie, kiedy przechodził obok rozsierdzonego tłumu, który pomstował na urząd i urzędników.
– Ludzie! – zawołał książę Krak, kierowany po trosze poczuciem winy – Czemu nie upominacie się o swoje prawa, jak ja?! Trzeba było krzyczeć! Zróbcie coś wreszcie. Ja niestety nie mam czasu na rewolucję. Gdyby nie to, zaprowadziłbym tu zaraz z powrotem monarchię konstytucyjną.
– Tak! Pewnie! Racja! Zróbmy rewolucję! Do diabła z tym, mamy swoje prawa! – krzyczeli rozochoceni petenci urzędu, kiedy książę biegł już ulicami do latającego talerza.
Ale kiedy ważny urzędnik pojawił się na korytarzu, tłum umilkł i najpierw jedni się mu kłaniali, potem drudzy podawali ręce, wreszcie ktoś trzeci wręczył mu bombonierę.
– Do jutra! – pożegnał ich ważny urzędnik i zakończył urzędowanie na dziesięć minut przed czasem. Była godzina za dziesięć pierwsza.
Profesor Gąbka, Samborek i Don Pedro znajdowali się już na ulicy Gwiaździstej i tylko kilkaset metrów dzieliło ich od pola cyrkowego. Wieczór był niesłychanie spokojny, w powietrzu rozchodził się zapach róż, lip i jaśminu, a świerszcze cykały jak oszalałe. Od Wisły powiało mułem rzecznym i Don Pedro z rozkoszą wciągnął w nozdrza tę przepiękną woń. Wtem za ich plecami rozległ się warkot wielu silników. Obejrzeli się za siebie i zobaczyli, jak zza zakrętu wyłonił się wóz pancerny, który pędził ulicą z dużą prędkością. Za nim podążały samochody bojowe z ludźmi w mundurach i kominiarkach. Wkrótce kawalkada minęła ich wielkim pędem. Za wozami bojowymi z kolistymi z trupią czaszką przebitą bagnetem i napisem „KOP-DOP Ochrona”, jechały nieoznakowane samochody, w których siedzieli krótko przystrzyżeni ludzie w garniturach i ciemnych okularach. Nisko po niebie przetoczyły się z basowym klekotem wirników błyskające światłami czarne jak noc helikoptery Osa. Wszystko to zdążało gdzieś w stronę miejsca, w którym postawili swój cyrk.
– Czy oni przygotowują trzecią wojnę światową?! – zapytał Samborek
– Obawiam się – odpowiedział mu profesor Gąbka – Że to oddziały Prawej Ręki Licho, najważniejszego Guilta na Ziemi, czyli Marszałka Zmory… I że chodzi im o nasz namiot.
W tym momencie minęła ich ciężarówka ciągnąca armatę.
– Teraz rozumiem – rzekł Don Pedro – Dlaczego go nazywają Marszałkiem, chociaż podobno nawet nie służył w wojsku.
Za kolejnym zakrętem okazało się, że niestety mieli rację. Mundurowi i cywile rozłożyli się na placyku. Zdążyli opuścić pojazdy i rozchodzili się, tworząc kordon wokół cyrkowej polany.
– O rany! – wyrzucił z siebie Samborek – Jak my się dostaniemy do domu?
– Mam nadzieję, że prosto – powiedział profesor Gąbka i podszedł do uzbrojonego po zęby człowieka w granatowym stroju bojowym.
– Przepraszam, ale chcielibyśmy przejść.
– Przejść? Jak to? Do środka? – zdziwił się wojak.
– Tak, właśnie. My jesteśmy z tego cyrku. Chcielibyśmy wrócić do pracy.
– A, do pracy?! – rzekł zamaskowany wojownik – Proszę bardzo. Ja mam tylko rozkaz nikogo stamtąd nie wypuszczać.
– Dziękujemy uprzejmie – powiedział profesor Gąbka i cała trójka nie niepokojona przez nikogo udała się do cyrkowego namiotu.
– Szybko, szybko!!!! – Mądrodudek z Bartolinim stali na drabince latającego talerza i wymachując rękami ponaglali księcia Kraka.
Książę zakasał swój książęcy płaszcz i długimi susami, z koroną w prawej ręce oraz najważniejszym dokumentem w lewej, pędził przez łąkę nad Wisłą nie zważając na wpadające nań biedronki, pszczoły i motyle.
– Ale się zasapałem – wyrzucił z siebie stawiając stopę na szczeblu drabinki do włazu.
– Przekroczyliśmy barierę bezpieczeństwa – powiedział zaaferowanym głosem Bartolini.
-Ja, ja . Tak. My moż spotk sami się! – potwierdził Mądrodudek – Tylk dwie min do start!
Pośpiesznie zatrzasnęli właz i podążyli do głównej sterowni. Mądrodudek zasiadł za pulpitem i wprowadził do komputera pokładowego kod startu. Komputer zamruczał, silnik zabuczał, komputer westchnął, kolumna światłoczasowa ruszyła tęczowym kołowrotem. Książę Krak i Bartolini pośpiesznie zapięli pasy a Mądrodudek wpiął się do kontaktu. Barwy kolumny zaczęły migotać w oszałamiającym tempie i stawały się coraz jaśniejsze.
– Uwaga! – rzucił komputer pokładowy – My startować! Trz…, dw…, jed, … Zeeeerrrooo!!!
Na ekranie komputera pokładowego ukazała się brama czasu.
– Uwaga! Uwaga! – ostrzegł ponownie komputer pokładowy – My wchodzić w Bram Czas! Trz…, dw…, jed, … Zeeeerrrooo!!!
Zrobiło się zupełnie ciemno i zaległa absolutna cisza.
Helikopter wylądował na terenie graniczącym z polaną cyrkową i komendant Ciernik sprawnie opuścił pojazd. Przywitał się z jednym z dowódców, uścisnął dłoń jednego z szefów tajniaków, po czym we trójkę udali się w stronę cyrku.
– Teren odcięty! – meldował ten w mundurze
– Zwierzyna w saku! – powiedział ten w garniturze – Osaczeni, he, he! – zaśmiał się grubo.
– Wszyscy?!
– Osy meldują, że na ekranach mają sześciu.
– W Zaczarowanym Ogrodzie było ośmiu… – zastanowił się Ciernik – Dwaj muszą jeszcze gdzieś być. A co z namiotem i amfibią?
– Prześwietlone. Puste.
– Puste?…Niedobrze – wymruczał pod nosem komendant.
Chociaż wszystko było jak ta lala, wciąż miał czarne myśli i złe przeczucia. Zatrzymali się przy bramie ogrodzenia. Ten w cywilu podał komendantowi nagłaśniającą tubę.
– Dyrekcja cyrku! – huknął Ciernik – Dyrekcja proszona jest bardzo uprzejmie do ogrodzenia! Tak, jak najuprzejmiej!!! Proszę wziąć ze sobą do okazania: pozwolenie na lądowanie, pozwolenie na rozbicie namiotów, pozwolenie na prowadzenie cyrku, pozwolenie na prowadzenie amfibii, prawo jazdy i prawo do pilotażu myśliwców, pozwolenie na przedstawienie i pozwolenie na pobyt w stolicy! Proszę przygotować paszporty, zaświadczenie o odbyciu szkolenia przeciw-pożarowego i świadectwa zdrowia wszystkich pracowników! Proszę przygotować dokumenty ubezpieczenia cyrku, ubezpieczenia pracowników, ubezpieczenia od niespodziewanych wypadków i ulewnego deszczu, ubezpieczenia od złodziei i Autocasco! I świadectwo szczepienia psa przeciw wściekliźnie!
Na twarzy komendanta po raz pierwszy tego wieczora pojawił się szeroki uśmiech. Liczba zezwoleń i dokumentów, jakich zażądał, zdawała się gwarantować sukces operacji. Było niemalże niemożliwe, żeby jakakolwiek firma w mieście zgromadziła to wszystko i żeby każdy z tych papierków był aktualny.
– ZUS – szepnął mu cywil. Jerzy Ciernik stuknął się w czoło tak, że byłyby mu spadły okulary.
– Oczywiście – wyszeptał, po czym ryknął w tubę – Przygotować zaświadczenie o aktualnej wpłacie do ZUS! – zaśmiał się do swoich przybocznych – No tośmy ich załatwili na cacy.
– Powtarzam – rzucił w tubę – Dyrekcja!…
… Ale zanim zaczął, w wejściu do namiotu ukazały się dwie postacie. Jedna w meloniku, druga w czarnoksięskiej czapce. Dwaj dziwaczni osobnicy podeszli do bramy w ogrodzeniu pola cyrkowego.
– Jestem profesor Gąbka – powiedział ten w meloniku – A to jest Doktor Koyot. Witamy panów serdecznie w cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro.
– Czy panowie są z dyrekcji?! – rzekł wyniośle Komendant. – I czy macie ze sobą wszystkie dokumenty?!
– Nie jesteśmy z dyrekcji – powiedział profesor – Bo u nas nie ma dyrekcji, a dyrektorem jest sam maestro Tomatto, czyli Bartłomiej Bartolini.
– Dobrze. To proszę go tutaj poprosić. – zaskrzeczał komendant przez tubę
– Tak się składa, że chwilowo wyjechał.
– Wyjechał?! Ciekawe. – Ciernik zakręcił swego jedynego włoska i poprawił okulary na nosie – A pozwolenia macie ze sobą?!
– Nie. Nie mamy. – powiedział doktor Koyot. – Niestety dyrektor Bartolini nie zdążył wrócić z Urzędu i ….
– Co?! – przerwał mu rycząc przez tubę komendant – Nie macie pozwolenia?!
– Ani jednego, bo dyrektor jeszcze nie wrócił. – tłumaczył cierpliwie doktor Koyot – Jeżeli panowie chwileczkę zechcecie zaczekać, to być może…
– Co czekać?! Nie macie zezwolenia i to ani jednego?! – Komendant wyprostował się. W poczuciu wielkiego tryumfu i niekwestionowanego zwycięstwa poczuł nagły przypływ ciemnej siły – Skoro nie macie – ryknął, aż zatrzęsła się ziemia – To zaraz zwiniemy cały ten tutaj cyrk! Cyrku sobie z nas robić nie będziecie!!! Panowie – rzucił do swoich podkomendnych – Do! … – i głos uwiązł mu w krtani, bowiem niebo przeszyła błyskawica.
Może to gwiazda spadła wprost na polanę? Wszyscy otwarli usta ze zdumienia. Za małym namiotem pojawiło się jakby czerwone światełko.
– Przepraszam na minutę, zaraz wracam – rzucił doktor Koyot i skierował się do małego namiotu.
– Co to było?! – rzucił Ciernik do Mundurowego i Cywilnego.
– Co to było?! – rzucili Mundurowy i Cywilny w mikrofony zatknięte w klapach.
Nie doczekali się odpowiedzi. Z małego namiotu wyszedł Doktor Koyot, a za nim Bartłomiej Bartolini herbu Zielona Pietruszka i książę Krak. Obaj dźwigali naręcza pozwoleń i dokumentów oraz najświeższe wydanie Wieczornego Kuriera.
– Witam! – powiedział zatrzymując się przy ogrodzeniu Bartolini – Jestem dyrektorem tego cyrku. A pan jest dyrektorem tamtego? – wskazał za ogrodzenie, gdzie przyczaili się mundurowi i tajniacy, obsługa armaty i załoga pancernego wozu.
– Tak! To znaczy nie. Wypraszam sobie! – wrzasnął komendant – Czy macie wszystkie potrzebne zezwolenia, żeby tutaj postawić swój cyrk?!
– Tak. Mamy. Proszę sprawdzić.
Bartolini wysypał pod nogi komendanta stos papierów, który przydźwigał w swoim fartuchu. Książę Krak wysypał drugi stos zwojów i rolek ze swojego płaszcza.
– A to jest dokument najważniejszy – rzekł, wręczając Ciernikowi wielki papier z czerwoną kokardą – Pozwolenie od Prezydenta na wystawienie widowiska w tymże cyrku dnia trzeciego lipca.
– A żeby panu oszczędzić czasu na kontrolę tych stosów dokumentów, proszę – Bartolini wręczył komendantowi gazetę – To dzisiejszy numer Kuriera Wieczornego, tu wszystko jest napisane.
Komendant przeczytał tytuł w gazecie i pozieleniał na twarzy, a nogi się pod nim ugięły. Rozwinął też na wszelki wypadek wielki dokument z czerwoną wstążką.
– No tak, poznaję. To jest podpis i pieczęć Prezydenta Miasta Warszawy. Przepraszam.
Przerwać natychmiast akcję !!! – ryknął w tubę – Oni mają wszystkie konieczne zezwolenia od Prezydenta Miasta!!!
Ci umundurowani i ci po cywilnemu zaczęli entuzjastycznie bić brawo. Komendant Ciernik, choć z wielkim bólem, wyciągnął ku Bartoliniemu prawicę. Uścisnęli sobie ręce. Brawa i wiwaty wzbiły się jeszcze mocniej nad bielańskimi łąkami. Jak widać tym oddziałom bojowym nie śpieszyło się wcale do boju.
– Tym razem wygraliście, spryciarze – wysyczał komendant potrząsając ręką Bartoliniego – Ale przysięgam, że was jeszcze dopadnę.
Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do swoich oddziałów, a jego przyboczni ruszyli za nim.
– Zarządzam odwrót – ryknął przez tubę i cisnął ją z wściekłością w trawę.
Wszyscy jak na komendę opuścili posterunki i poklepując się po ramionach ze śmiechem wracali do pojazdów.
Wkrótce wokół namiotu zapanowała błoga cisza. Z wnętrza wypełzł Smok Wawelski i Czarny Bolo, a za nimi Samborek i Mądrodudek.
-Uff! – westchnął z ulgą Don Pedro, który dołączył do nich na końcu – Ależ to było wejście Smoka! Carramba!!!
– To jeszcze nie koniec. Przygotujcie się na jutro. Rano wielka parada cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”. Musi być o nas głośno w mieście.
I rzeczywiście było głośno. Tytuł w Kurierze Wieczornym obwieszczał: „Dziś najsłynniejszy na świecie cyrk Bartłomieja Bartoliniego z Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty zwany „Zieloną Areną” odebrał z rąk Prezydenta Warszawy ostatnie konieczne pozwolenie na występy w stolicy!!! W noc pełni księżycowej, z trzeciego na czwartego lipca wielki pokaz na Bielanach. Jak za dawnych lat!”…
Warszawiacy mieli jeszcze tego wieczora więcej fantastycznych atrakcji. Oto radio Tra-Ta -Tam nadało materiał, co prawda audio, jak to radio, ale za to fantastyczny:
– Szanowni państwo – donosił spiker – Oto zgłosił się do nas incognito pewien człowiek, który sfilmował pewien incydent. Starcie redaktora Chytruska z fantastyczną, przewspaniałą ekipą magików cyrku Maestro…. Możemy tylko potwierdzić, wierzcie nam na słowo, że takiego pokazu ogniowego i pokazu magii jeszcze nie widzieliśmy!!! …
… I tak dalej, w koło, aż do końca, do ostatniego okrzyku odpływającego Wisłą do Młocin redaktora Leszka Chytruska.
To była sensacja. A ile radości! No, może nie wszyscy się cieszyli.
Leszek Chytrusek zacisnął zęby i ze złością powiedział do komendanta Ciernika
– Chcę mieć pierwszeństwo na wywiad z tymi cyrkowcami – Obaj siedzieli w helikopterze Marszałka Zmory. Przed chwilą wylądowali na dachu Warszawskiej Wieży. – Zajdę im za skórę, zniszczę ich, jeszcze mnie popamiętają.
– Co ja powiem Marszałkowi? – martwił się komendant – On mnie żywcem obłupi ze skóry.
Zbierało mu się na płacz.
Rozdział 9 – Poranna parada oraz nocna narada. Straszny Dwór
Poranna parada okazała się wielkim sukcesem. Już w metrze dopadli ich reporterzy z mikrofonami i kamerami. Kiedy szli przez Królewską i znaleźli się w Ogrodzie Saskim, towarzyszył im spory orszak dorosłych i dzieci. Te ostatnie otoczyły wianuszkiem Smoka Wawelskiego, który – jak wiadomo – bardzo lubi dzieci i z tego powodu pozwala im wchodzić sobie na głowę. Dzieci podążały też sznureczkiem za Czarnym Bolem, który zadziwiał wszystkich swoim apetytem na brzoskwinie i winogrona. Czarny Bolo był prawdziwym francuskim pieskiem i uwielbiał owoce oraz warzywa. Wszyscy w korowodzie przebrali się w stroje drużyn uczestniczących w Euro 2012. Tylko Bolo nie musiał się przebierać, ponieważ miał białe podkolanówki, czarny tułów, łaciaty łeb, a na piersi i szyi białą koszulkę. W sumie więc francuski piesek wyglądał jak rasowy reprezentant Niemiec, chociaż Bartolini twierdził, że wygląda jak włoski kelner, a wiedział sporo na temat włoskich kelnerów. Bartolini z racji swych rodowych korzeni, chociaż czuł się Polakiem, przywdział barwy Krainy Pomidora i Włoskiej Kapusty. Na czubku rożnoszpady obracał futbolówką. Doktor Koyot w pomarańczowym stroju klowna z wielkimi czarnymi butami, czyli w barwach typowych dla piłkarzy Holandii, robił za pełną orkiestrę – dął w trąbę, walił w wielki bęben, który zamontował sobie na brzuchu i strzelał czynelami, a do tego potrząsał w rytm marszu dzwonkami na błazeńskiej czapeczce. Z trąbki wypuścił dodatkową rurkę, przez którą w takt melodii wylatywały w powietrze mydlane bańki. To jeszcze nie koniec. Co któryś raz czarodziej zamiast w bęben walił pałką w mydlaną bańkę, a w jej miejscu pojawiały się ulotne miniaturki obiektów, a to księżniczka lecąca na łabędziu, to tygrys w skoku, to znowu palma kokosowa, czy biało-czerwony kapelusz z żółto-niebieskim pióropuszem. Pojawienie się każdego obiektu w powietrzu wzbudzało wielki aplauz, a aplauz przyciągał coraz to nowych gapiów. Z transparentów niesionych przez Samborka i profesora Gąbkę publiczność mogła się dowiedzieć o wielkim cyrkowo-piłkarskim widowisku na Bielanach, z okazji zakończenia Euro 2012. Kiedy dotarli pod Barbakan i wkroczyli na Starówkę otaczał ich już nieprzebrany tłum, TV Warszawa transmitowała pochód na żywo, a radio Tra-Ta-Tam ogłosiło z powodu tej parady konkurs wiedzy piłkarskiej, w którym pewien wielki sponsor ufundował jako główną nagrodę luksusowy samochód z napędem na cztery koła, z GPSem i z klimą.
Don Pedro miał rację, ich pojawienie się było prawdziwym wejściem smoka i żadna więcej reklama nie była im potrzebna. Dla porządku wspomnimy tutaj, że w korowodzie reprezentowane też były inne drużyny: książę Krak w swoim królewskim czerwonym płaszczu z białym gronostajowym kołnierzem reprezentował Polskę. Doszło na tym tle do pewnego sporu, ponieważ to Samborek chciał się ubrać w strój polskiego piłkarza, ale oczywiście ustąpił księciu z grodu Kraka i zadowolił się barwami Ukrainy, żółtą koszulką i niebieskimi spodenkami. W końcu dla każdego Krakusa, czyli mieszkańca starożytnej Białej Chorwacji, którą od czasów Bolesława Chrobrego nazwano Małą Polską, Ukraina była jak druga Polska. Pierwsza była im macierzą, a druga ojczyzną. Don Pedro wystroił się jak torreador w złote spodnie, złotą koszulę i w czarny kapelusz. Pelerynę obrócił na czerwoną stronę i machał nią jak muletą, bo tak było bardziej po hiszpańsku. Do krótkiego spięcia doszło też między Mądrodudkiem a Smokiem Wawelskim, ponieważ obydwaj (dzięki swojej zieleni) mogli reprezentować Zieloną Wyspę. Na szczęście w spór wkroczył profesor Gąbka, który wytłumaczył Mądrodudkowi, że jego zieleń przypomina kolor modry, a modry kolor nada się, żeby reprezentować Francję. Mądrodudkowi rozwiązanie to przypadło do gustu, bo słowo modry przypominało słowo mądry.
– Modr… mądr… – powtarzał z wielkim zadowoleniem – Mądr… modr…dud!
Oczywiście najbardziej filozoficznie podszedł do sprawy profesor Baltazar Gąbka, który przystroił się w barwę niebieską, białą i czerwoną. Dzięki temu sam jeden reprezentował pół Europy.
Na paradzie, spotkaniach i rozmowach miło upłynęło przedpołudnie, ale prawdziwie ważne działania zaplanowano na noc. Osiemnasty dzień czerwca 2012 roku miał być jednym z trudniejszych momentów dla świata. Każdy nów księżycowy to okazja do ataku dla Sił Ciemności. Brak światła Księżyca, otulającego Ziemię magiczną barierą powstrzymującą demony i ciemne energie powoduje, że w poczuciu zupełnej bezkarności, uderzają one ze zdwojoną mocą. Nie inaczej było i teraz, a nasi bohaterowie właśnie w tę noc musieli wykonać dwa bardzo trudne zadania. Pierwsze polegało na skopiowaniu księgi Laurentego z Rud. Bez doktora Koyota i jego umklajdera wejście do podziemi dobrze strzeżonego Pałacu Krasińskich byłoby całkowicie niewykonalne. Jednak nawet z użyciem czarodziejskiej różdżki było to przedsięwzięcie karkołomne i niebezpieczne. Postanowiono, że grupie która dokona tego brawurowego czynu przewodzić będzie Profesor Gąbka. Smok Wawelski aż palił się do akcji, mimo tego zdecydowano, że trzecim uczestnikiem zespołu zostanie, ze względu na znacznie mniejsze rozmiary, Bartłomiej Bartolini. Bibliotekę zamykano o godzinie osiemnastej. Pół godziny później ekipa Baltazara mogła więc teoretycznie wkroczyć do akcji. Drugie zadanie wydawało się jeszcze bardziej niebezpieczne. Smok był niepocieszony, że z powodu rozmiarów ciała i wyglądu zewnętrznego, także i w tej wyprawie przyjdzie mu pełnić tylko rolę kierowcy i łącznika. Pierwsze skrzypce grali tu Książę Krak, Don Pedro i Samborek. Smok miał ich przewieźć amfibią kilkadziesiąt kilometrów na południe, w okolicę Sieradza, gdzie w miejscowości Kalinowa znajdował się Straszny Dwór. Wiadomo było, że na dzień osiemnastego czerwca w Strasznym Dworze zaplanowano oficjalną konferencję Najbardziej Oświeconej Rady i spotkanie zarządów konsorcjów należących do Marszałka Zmory. Don Pedro wyczytał to z gazet. Nikt jednak nie wiedział co zaplanowano tam na noc. Książę Krak, który był znawcą starożytnych kultów i obrzędów, twierdził z całą stanowczością, że w noc nowiu Księżyca odbędzie się tam zlot Sił Ciemności, i że zjawi się na nim sama Licho. Był tego pewien, bo data ta, także według obliczeń astrologii i magii idealnie nadawała się na wielki sabat. Doktor Koyot poparł go bez zastrzeżeń.
– Osiemnaście w numerologii równa się dziewięć – powiedział – A szósty miesiąc zsumowany z dwunastym rokiem daje znów dziewięć. Dwie dziewiątki to tandem, który uruchamia Motor Samospełniającego się Wieczystego Upadku. Bo dziewięć i dziewięć równa się znów osiemnaście, czyli dziewięć.
Każda kolejna dziewiątka dodana do tej sumy daje znowu dziewiątkę, w nieskończoność. Generalnie dziewiątka nie jest złą cyfrą, rzecz w tym, że jest najwyższą z podstawowych dziewięciu cyfr. Wiadomo, że jeśli wdrapiesz się na szczyt góry to wyżej już nie wejdziesz, możesz tylko spaść. Jak powiada stare przysłowie: „najbardziej boli upadek z wysokiego konia”. Koń Dziewiątki Dziewiątek to nie był wysoki koń, to było kosmicznych rozmiarów konisko.
Samborek w Internecie odnalazł fotografie Strasznego Dworu. Posadowiono go pośród pól gospodarstwa rolnego. Pałac właśnie wystawiono na sprzedaż. Został opróżniony i przygotowany do remontu. Mimo tego Konsorcjum KOP do P wynajęło obiekt na trzy dni. Don Pedro przesłał obrazy „poza czasem i przestrzenią” do Największego Deszczowca. Ten potwierdził, iż miejsce jest wyjątkowo nieczyste. Jeżeli gdzieś i kiedyś miały zostać przedstawione plany Sił Ciemności i podjęte decyzje, to właśnie tam. Znaleźć się o północy pomiędzy ciemnymi mocami i ich poplecznikami Guiltami, nie jest niczym przyjemnym, lecz jeśli nasi bohaterowie zamierzali na serio zmienić świat i zapobiec tragedii, musieli się tam udać i wmieszać w tłum Sagatowiczów.
Czarny Bolo, który też rwał się do akcji, a warczenie włączało mu się samo na myśl o potężnych wrogach, niestety razem z Mądrodudkiem musiał pozostać na straży Cyrku.
– Wrrrr, wrooor, hawk! – powiedział Czarny Bolo – Nie podoba mi się to, że ja mam siedzieć w cyrku, a Don Pedro będzie w Strasznym Dworze. Popędziłbym ja im wszystkim kota! Waaarh, hawk!
– Właśnie dlatego lepiej będzie, jak popędzisz każdego, kto się zbliży do naszych namiotów, zamiast płoszyć zgromadzenie w Kalinowej. Tam musimy być wyjątkowo dyskretni. – zawyrokował książę Krak.
Martwiło go, że Bolo i Don Pedro nie za bardzo przypadli sobie do gustu.
Kiedy dwie ważne sprawy dzieją się na raz, powstaje problem, którą z nich najpierw opisać. Jednych bardziej by interesowało, czy nasi bohaterowie znaleźli w przepastnych podziemiach Biblioteki Narodowej rękopis imć Twardowskiego, vel Laurentego z Rud „Czary i atraktanty”. Pewnie pękają oni też z ciekawości, co to za obiekt-klucz, który może uratować Ziemię od zagłady, oraz co to są atraktanty. Inni zapewne są bardziej ciekawi, jak będzie wyglądało „drugie wejście” Licho i co też Ciemne Siły uknuły w Strasznym Dworze? Mnie przypada nieprzyjemny obowiązek dokonania wyboru. Kto przeczytał uważnie tytuł tego rozdziału, ten wie co wybrałem. Niezadowolonym z tego wyboru zdradzę na pocieszenie, co to są atraktanty i dam jedną jedyną, ale za to bardzo dobrą radę.
Atraktanty to inaczej wabiki, ale takie wabiki, które mają prawdziwie magiczną moc. Wywołują tak olbrzymią żądzę u tych dla których są przeznaczone, że nie potrafią się oni im oprzeć. Na przykład dla moich córek, w dzieciństwie, takim atraktantem były lody waniliowe. Inny przykład: kiedy pani komarzyca ma ochotę wyjść za mąż, wydziela kropelkę zapachu, który jest tak mocnym wabikiem dla wszystkich kawalerów-komarów, że zlatują się do niej z najdalszych okolic. Atraktant to wabik, który jest kluczem do czyjegoś serca i ma hipnotyczną moc skupiania uwagi tylko na jednym.
A teraz jedna jedyna, bardzo dobra rada, dla osób mniej zainteresowanych akcją w Strasznym Dworze: przeczytajcie sobie rozdział dziesiąty, a potem wróćcie w to miejsce, to jest na stronę 105. 105 w numerologii równa się 6!
Smok Wawelski doskonale radził sobie z prowadzeniem swojej amfibii po polskich drogach. Dziury i koleiny nie stanowiły dla jego pojazdu żadnej przeszkody,. Amfibia nie odbiegała też specjalnie wyglądem od najbardziej wypasionych gablot horrendalnych[3] snobów i nowobogackich samochwałów. Największym problemem był dla Smoka panujący tutaj olbrzymi tłok. W swoich licznych podróżach Smok Wawelski nigdy nie spotkał się z takimi korkami. Korki naprawdę go wkurzały, a do tego rozpadał się deszcz. Wyjechali po ósmej wieczorem i przez ulice Warszawy przebijali się dobrą godzinę. Raz Smok był już gotów pojechać po dachach tych wszystkich aut przed nimi, albo na przełaj przez łąki, ale książę Krak w porę go powstrzymał.
Za ich amfibią od samego początku drogi podążała niezauważona zielona osa, to znaczy bardzo stary, pomalowany na zielono zabytkowy skuter tej marki, dosiadany przez zakapturzoną postać w zielonej pelerynie.
Przed rozpoczęciem działań książę Krak rozdał członkom poszczególnych ekip smartfony ufundowane przez jednego z operatorów sieci. Były to fantastyczne urządzenia, dużo lepsze od krótkofalówek, które Doktor Koyot wyczarowywał z wiślanych kamyków. Największym ograniczeniem dla nawet najlepszego czarodzieja jest jego własna wyobraźnia. Te smartfony były urządzeniami najnowszej generacji, mini-komputerami wyposażonymi w satelitarne łącze tele-wideo. Oczywiście miały też dyktafon, kamerę, aparat fotograficzny, latarkę, superszybki Internet, GPS, lecz przede wszystkim możliwość prowadzenia wideo-konferencji z dziesięcioma numerami na raz.
– Full-wypas – powiedział na ich widok Samborek – Nie potrafią tylko stepować i grać w golfa.
Ekipa księcia Kraka pobrała też specjalne stroje z magazynów latającego talerza. Kosmiczna technologia Ufolódków pozwalała na zmianę właściwości tych strojów za naciśnięciem guzika. Raz mogły udawać zwyczajne ubrania, raz były jak wojskowe panterki, a kiedy indziej zamieniały się w prawie niewidzialny strój komandosów Ninja.
Kiedy dojechali do Kalinowej spadł mocny deszcz. Było już ciemno. Smok Wawelski zaparkował amfibię w przydrożnych zaroślach pod wioską. Włączył swój smartfon i uruchomił tryb wideokonferencji. Profesor Gąbka oraz książę Krak mieli smartfony wetknięte w kieszonki na piersi i włączone kamery. Smok wybrał jednostronny kontakt z nimi. W kontakcie mieli też pozostawać Mądrodudek, Bartolini i Doktor Koyot. Tylko z Mądrodudkiem dało się jednak pogadać, widocznie ekipa z Pałacu Krasińskich odcięła łączność. Rola łącznika zaczynała Smoka wciągać i fascynować. Jeszcze do wczoraj nawet mu się nie śniło, że możliwe są takie cuda. Na podzielonym na cztery ekranie obserwował, a przez słuchawkę słyszał, co się dzieje w Kalinowej i w Warszawie. Całość zgrywał ze swojego smartfona do pokładowego komputera amfibii. – Istny cud! – pomyślał – Fantastyczne! – ale zaraz się zreflektował – Czy niedługo każdy będzie mógł podglądać i podsłuchiwać każdego?
Samborek, książę Krak i Don Pedro postanowili wejść do Strasznego Dworu od tyłu, przez wielki zaniedbany park. Dotarli tam pół godziny przed północą. Natychmiast zauważyli, że duża sala balowa w odległym skrzydle dworu jarzy się zimną, niebieskawą poświatą.
– Są właśnie tam – wyszeptał książę Krak.
– Trzeba uważać – rzucił Don Pedro – Na pewno rozstawili straże w parku.
– W razie czego działamy na moje „trzy – cztery” – zadecydował książę.
Deszcz ustał chwilę temu. Pachniało rumiankiem i macierzanką, świerszcze koncertowały w najlepsze, powietrze było ciężkie od aromatu nocnych kwiatów i lepkie od wilgoci. Nagle usłyszeli zbliżające się głosy, więc przycupnęli w kępie ziół. Strażnicy zbliżali się zajęci skrzekliwą kłótnią.
– Gdzieś porwał ten naszyjnik? –skrzeczał pierwszy liszek – Miałeś się ze mną podzielić!
– Nic nie porwałem. Był i się zbył – zaskrzeczał drugi z liszków.
– A może tyś go spaskudził, co, Paskudniku-Obłudniku?! Widziałem, żeś się przy nim kręcił.
– Trzy – cztery! – krzyknął książę.
Dwa liszki i paskudnik były tak zaskoczone, że nie zdążyły ani mrugnąć trój-okiem, ani wydać jednego okrzyku z paskudnych powykrzywianych gąb. Nim kiwnęły palcem Don Pedro już pozaklejał im usta, Samborek zarzucił na łby kaptury, a książę Krak skrępował ręce i nogi.
– Tarnina – zauważył książę – Tu ich uwięzimy – szepnął – Pamiętam jedno zaklęcie, które powinno się nadać.
I rzeczywiście, nadało się. Przestroili swoje kombinezony Ninja tak, żeby udawały szatki liszków, albo łachmany paskudników. Za strażników dworu, mogli uchodzić jednak tylko od biedy, bo stroje paskudników są tak paskudne a ubrania liszków tak liche, że nie da się ich podrobić nawet przy pomocy wysokiej ufolódczańskiej technologii. Kiedy już uporali się ze swoją garderobą książę Krak kucnął naprzeciw paskudnika, zdjął mu kaptur z głowy i odkleił ostrożnie usta.
– Czy znasz, kochany paskudniku, hasło i odzew?! – zapytał grzecznie.
– Pewnie, że znam! – powiedział paskudnik jedną gębą, krzywiąc drugą, jakby wcinał cytrynę. – Ale ci nie dam!
– Skoro znasz – rzekł książę Krak spokojnie – To bardzo grzecznie i uprzejmie cię proszę, żebyś mi je podał.
Paskudnik tak bardzo zapaskudził powietrze, że wszyscy musieli zatkać nosy. Paskudził i łkał żałośnie. Dłuższą chwilę nie potrafił się powstrzymać ani od łez ani od paskudzenia. Wreszcie, kiedy nasi bohaterowie byli już niemal bliscy omdlenia wziął na wstrzymanie.
– Czy naprawdę z głębi serca tak bardzo grzecznie mnie prosisz?! – wydusił z siebie pierwszą gębą, zezując przy tym to na księcia Kraka to na Samborka.
– Wołałbym, żeby się to okazało prawdą – dodał sceptycznie drugą gębą, opuścił w dół kąciki ust i zatrzepotał rzęsami.
– Popatrz, tak bardzo mnie to rozczuliło, że spaskudziłem powietrze. – uzupełnił trzecią gębą uśmiechniętą od ucha do ucha.
– Tylko bądź szczery! – wrzasnęła na koniec pierwsza z gąb.
Ten paskudnik miał akurat trzy gęby i we wszystkich zęby, ale bywają paskudniki w innych wersjach, na przykład bezzębne albo tylko jednogębne.
– Bardzo szczerze, z całego serca i nadzwyczaj grzecznie cię proszę, podaj nam hasło i odzew….Tylko błagam cię – książę czym prędzej powstrzymał go gestem – nie rozczulaj się już bardziej… ani nawet tak samo jak poprzednio!
– Powiem ci…. – rzekła pierwsza paskudnicza gęba – Tak, powiem – potwierdziła po chwili namysłu gęba numer dwa – Powiem , bo nikt mnie nigdy jeszcze tak ładnie o nic nie poprosił. – stwierdziła trzecia z gąb – W ogóle nikt nigdy o nic mnie nie prosi! – powiedziała druga – Tylko rozkazują, albo poszturchują, albo grożą , albo krzyczą, że aż uszy bolą. – uzupełniła pierwsza.
Dalej poszło łatwo. Od pierwszej gęby dowiedzieli się, że hasło brzmi: ATOM, a od drugiej, że odzew to: MOTA, a trzecia gęba poprosiła ich o absolutną dyskrecję.
Poznawszy hasło bez trudu minęli gęste straże i za pięć dwunasta, znaleźli się w sali balowej Strasznego Dworu. Na szczęście był to dosyć liczny zlot, złożony także z ludzi, więc zamieniwszy po raz kolejny ubrania, tym razem na wykwintne garnitury, wmieszali się pomiędzy uczestników. Salę zalewało błękitne światło emanujące z fosforyzujących pochodni. Z jednej strony sali znajdował się wielki stół prezydialny. Po środku ustawiono szczerozłoty tron pokaźnych rozmiarów. Na blacie stołu rozstawiono szklanki. Stała tam także potężna szklaną konew pełna szafirowego płynu. Na ścianie nad tronem zawieszono monumentalny, stary zegar z kurantem, który wskazywał za dwie minuty dwunastą. Po prawej i lewej stronie zegara powieszono portrety prapradziadka i pradziadka Marszałka Zmory. Od kiedy portrety przemówiły do niego w Sali Kandelabrowej, Marszałek woził je ze sobą wszędzie. Po prawej stronie tronu zasiadali poplecznicy Ciemnych Sił, rekrutujący się spośród ludzi. Tych Ufolódki nazywały GUILTami, czyli Gnomami Utopii i Lobby Technologicznego. Ludzie siedzący za stołem byli dwa razy ważniejsi od tych, którzy siedzieli na widowni. Po lewej stronie tronu zasiadły liszki i paskudniki. Te za stołem były dwa razy większe od tych siedzących naprzeciwko, na widowni. Całe szczęście, że Samborek, Don Pedro i książę Krak znaleźli się pomiędzy ludźmi, bo po lewej stronie widowni byłoby im trudno wytrzymać. Paskudniki bez przerwy wokół siebie paskudziły, a liszki bez przerwy podwędzały innym jakieś rzeczy. Dochodziło przez to do zgrzytliwych kłótni i jazgotliwych sporów, a czasami też do brutalnych rękoczynów.
– A wy z jakiego regionu? – zapytał ich z mocno wschodnim akcentem, ubrany w garnitur niski człowieczek, kiedy zajmowali miejsca – Bo ja z Kazachstanu!
– Ooo, to daleko, Chazaria-Koszeria[4], rozumiem – powiedział poważnie książę Krak – To się chwali, przemierzyć pół kontynentu na tak ważną uroczystość. A my z bliska, z Kraju Prawiślańskiego.
– Skąd?! A z Prywislańskiego Kraju? Ponimaju. – odrzekł i uprzejmie zrobił im miejsce obok siebie.
– Proszę o spokój! – powiedział tłukąc pięścią w stół postawny mężczyzna w okularach w złotej oprawie.
– To jest Marszalek Zmora – szepnął na ucho księcia Don Pedro – Widziałem go na zdjęciach.
– Ten z pojedynczym włosem to Jerzy Ciernik – poinformował ich Samborek –Występował w mundurze w czasie ataku na nasz cyrk.
– A ten trzeci obok to Leszek Chytrusek, ten redaktor z telewizji Nic Poza Tym. Smok wawelski i Doktor Koyot poznali się z nim bliżej. – uświadomił ich książę Krak.
– A reszta to członkowie Najbardziej Oświeconej Rady – zawtórował mu Samborek – Przemysłowcy, doradcy…
– …Geniusze technologii i genetyki – podchwycił Don Pedro – Autorytety moralne i dziennikarze.
– Spokój, Liszki! – rzucił donośnie Marszalek Zmora, ale nic to nie pomogło – Generale Karadziejewicz – zwrócił się do podwójnej wielkości liszka siedzącego po lewicy – proszę zaprowadzić porządek w swoich szeregach!
Liszek-Sekretarz, który stał u boku generała Karadziejewicza zdzielił najbliżej siedzącego rozwrzeszczanego liszka w łeb rulonem planów budowy elektrowni, które miały być dziś przedstawione Licho.
– Ciszaaaaaa!!! – wrzasnął generał Karadziejewicz – Bo wam nogi z tego, ten…powyrywam!!!!!
Zaległa śmiertelna cisza.
– Proszę o skupienie! – huknął Marszałek Zmora – Oczekujemy na pojawienie się wysłanniczki Czarnej Dziury, pani Licho. Będzie tu za minutę. No już, skupionko! – powtórzył groźnie, a kiedy zaległa cisza, wskazując na zegar za tronem, zaintonował basem znaną pieśń:
Ten zegar stary gdyby świat
Kuranty ciął jak z nut.
Zepsuty wszakże od stu lat,
Nakręcać próżny trud.
Lecz jeśli niespodzianie
Ktoś obcy tutaj stanie…
Tu Marszałek przerwał niespodzianie, bo zegar zaczął bić. Uderzał głęboko i dźwięcznie. Dwanaście razy. Potem zaległa cisza.
Wiecie, że cisza ma różne wymiary i różnie można ją nazwać. Cisza, która teraz zapadła była pełna napięcia i oczekiwania, ale był to rodzaj ciszy nie do nazwania. Trwała dokładnie minutę.
Nagle wszystkim na sali balowej zdało się, że portrety pradziadka i prapradziadka Marszałka Zmory wykrzywiły gęby, wywaliły na wierzch gały i poruszyły ustami. Osłupiała widownia była też przekonana, że to z ust owych portretów wydobyło się zgrzytliwe jak piła mechaniczna, płynące z głębin Ziemi oświadczenie:
– Jeesssssteeemmm!
W jednej chwili słowo to napełniło salę niesamowitą wibracją. Szklanki na stole prezydialnym zaczęły drżeć i podskakiwać, a następnie razem z konwią śpiewać rozwibrowaną szklaną pieśń. Jakby ktoś grał na nich niewidzialnym palcem hymn na cześć przybywającej Licho. W następnej sekundzie szklanki przestały skakać po stole, a twarze przodków Marszalka Zmory znieruchomiały. Na tronie pojawiła się przybywająca z Nikąd niewiarygodna postać. Pojawiła się „z Nikąd”, ponieważ nie przybyła a była, a dopóki tutaj nie przybyła, przebywała w miejscu, które ludzie nazywają Nigdzie, a które jest Jądrem Ciemnej Energii. Na jej widok sabatowicze powstali z krzeseł. Mimo, że stali, byli i tak trzy razy od niej niżsi. Licho przystroiła się na ten wieczór w bufiastą suknię do samej ziemi ze świecącego czarnego brokatu, przeszywanego srebrną pajęczą nicią. W sukni tej z powodzeniem zmieściłoby się sześć grubych ruskich bab, a wypełniała ją sama jedna Licho. Don Pedro stwierdził ze zdziwieniem, że jest nielichej postury i wyobraził sobie, że pod sukniami ukrywa arsenał straszliwych broni. Szyję Licho przyozdabiała siejąca po sali błyskami diamentowa kolia. Ale najbardziej niewiarygodne było to, co znajdowało się powyżej szyi. Zamiast głowy miała trupią czaszkę, ledwo obciągniętą woskową skórą. Po bokach zwisały z niej cienkie proste włosy utkane z tej samej srebrzystej pajęczyny, która ozdabiała suknię. Pośrodku twarzy ziały dwa otwory. Spod grubych łuków brwiowych, z głębi oczodołów, wświdrowywały się w zebranych dwie pary oczu. Te wyższe, bliższe czoła oczy, świeciły intensywnym zielonym światłem, te niższe zaś, bliższe otworów nosowych, pałały równie intensywnym żółtym blaskiem. Marszałek Zmora na jej widok natychmiast chwycił za batutę i dyrygując widownią zaintonował:
Tysiąc lat, tysiąc lat
Śpiewać za mną cicho!
I cała sala podchwyciła ochoczo i rzeczywiście dosyć cicho:
Tysiąc lat, tysiąc lat
Niech nam żyje Licho!!!
Generał Karadziejewicz natychmiast podniósł dzban z napojem i zaczął nalewać do szklanek.
Tysiąc lat, tysiąc lat
Daj nam z pełną michą!
Tysiąc lat, tysiąc lat
Ukochana Licho!!!
I…, jeszcze raz, jeszcze raz…
– Dosssyććć !!! – ryknęła Licho i wyrwawszy szklaną konew z rąk Karadziejewicza wychyliła ją sama do dna. – Siadaććććć! – syknęła.
Wszyscy potulnie usiedli, bacząc by górne oczy Licho nie zaczęły się jarzyć ostrzegawczym żółtym światłem.
– Co do Licha! – ryknęła odstawiając z hukiem konew – Co z wami?!!! Trzy kroki! Trzy kroki dzielą nas od celu, a wy nie potraficie ich postawić?! – jedno górne oko zaczęło pulsować raz na zielono, raz na żółto – Ten trzeci krok, znaną wam sprawę pewnego drzewa na Syberii, załatwiłam osobiście! Na Kremlu!… Myślicie, że z nimi, w tym pałacu jak bombka na choinkę, to była prosta gra?! – oboje górnych oczu pałało złowieszczym żółtym blaskiem – Bo oni zawsze muszą mieć wszystko największe, więc choinkę na święta i Nowy Rok, też?! Nie! To była ciężka harówka i tona złota dla różnych przybocznych, żeby w ogóle na te pałace wejść!… Godziny przekonywania!… A wy tutaj co?! Chcecie mnie naprawdę rozgniewać?! – Teraz już wszystkich czworo oczu świeciło się na żółto, a jedno dolne migotało nawet od czasu do czasu czerwienią.
– Ależ pani – pośpiesznie wtrącił Marszałek Zmora – Wszystko jest na dobrej drodze, jest tylko jedna przeszkoda. Jakiś pacan ma tam działkę… z dwudziestoma dwoma dwustudwudziestoletnimi dębami. Na skraju planowanego pasa ochronnego elektrowni.
– Przekonaliśmy Unię, że ta elektrownia w sercu mazursko-litewskiej puszczy jest niezbędna dla przyszłości świata! – wtrącił się niepytany Komendant Ciernik i ponaglił Liszka-Sekretarza, aby czym prędzej wręczył Pani Licho plan elektrowni.
Ten z drżeniem kolan posunął się w jej kierunku, ale zrobił tylko jeden krok, gdyż nagle Marszałek Zmora wykonał w powietrzu salto i został posadzony w krześle na głowie. Potem ze stołu poderwała się wielka konew po niebieskim napoju i powędrowała na łysinę Ciernika. Łepetyna komendanta znalazła się w konwi, jak w szklanym słoju. Wyglądał teraz niczym kosmonauta, albo bokser po nokaucie. Liszek-Sekretarz padł na ziemię, podcięty czymś niewidzialnym. Rulon wyleciał mu z ręki i sam rozwinął się na podłodze.
– Nie okłamywać mnie! – warknęła Licho.
Wszyscy jęknęli z przerażenia i skurczyli się na swoich miejscach, usiłując stać się niewidzialnymi.
– Ależ brak tylko jednej pieczątki!… Z powodu tych dębów, pani! – rozpaczliwe krzyki Ciernika dobiegały z konwi, jak z tamtego świata.
– Pani?! Pani, bardzo proszę! – zawył Marszałek Zmora – Czy ja zawsze muszę z tobą rozmawiać z tak niewygodnej pozycji?
– Nie zawsze. Tylko kiedy wszystko chrzanisz! – syknęła Licho rozpalając drugie oko na czerwono.
– Ależ pani, te drzewa wytniemy po cichu, najdalej pojutrze! Chłop odda nam działkę po dobrej woli, jak ich już nie będzie miał! Tę pieczątkę też mamy w kieszeni. – Marszałek zrobił palcami znany gest oznaczający, że urzędnik, który ma wydać decyzję, dostał już swoje pieniądze.
Licho uspokoiła się i oczy jej pozieleniały. Don Pedro od chwili, kiedy się zjawiła czuł się bardzo dziwnie. Krew krążyła mu żywiej w żyłach, a na policzki wystąpiły wypieki. Z rosnącym napięciem obserwował kolejne jej wyczyny i czuł, że wzbiera w nim podziw dla tej niesamowitej postaci. Następne słowa Licho sprawiły, że pilnie nadstawił uszu.
– A co z naszymi przeciwnikami?! Spartaczyliście to znowu! – rzekła.
Obydwoje jej górnych oczu zapłonęło przy tych słowach na żółto, a jedno dolne zapaliło się nawet na chwilę na czerwono. Liszki, paskudniki i Guilty zadrżały, a całe prezydium zza stołu spełzło na wszelki wypadek pod blat.
– Ależ pani, sama ich wybroniłaś w Tajemniczym Ogrodzie! – zaprotestował Marszałek.
Niespodziewanie Licho wypuściła go z uścisku. Usiadł i ciężko oddychał. Kościstą ręką roztrzaskała też szklaną bańkę na głowie Jerzego Ciernika, dzięki czemu zaczerpnął wreszcie powietrza.
– Głupcy! – wrzasnęła – Zrobiliście zasadzkę w Świętym Gaju! W przybytku starych słowiańskich bogów! Czy wy durnie myślicie, że wszystko wam wolno?!!! Nie wiecie, że kto tam wejdzie staje się nietykalny, a kto złamie to tabu, ściąga na siebie gniew wszystkich bóstw Wszechświata?! Wszystkich!!
Stół uniósł się do góry, a drugie dolne oko Licho zapłonęło na czerwono. Nagle znów się uspokoiła. Czerwony kolor oczu ustąpił żółtemu. Stół opadł na podłogę.
– Koniec posiedzenia! Do roboty! Ale już!! – huknęła, aż zatrzęsły się ściany, podłogi i sufity.
Tłum poderwał się z krzeseł. Powietrze w całej sali zostało w jednej chwili spaskudzone, a liszki zasypały podłogę skradzionymi wcześniej przedmiotami wyrzucanymi teraz bez ładu i składu z kieszeni, z kapeluszy i zza pazuchy. Przy drzwiach wyjściowych powstał zamęt, ktoś się przewrócił, ktoś wpadł na kogoś, ktoś kogoś zaczął tarmosić za uszy. Jedni wspinali się po plecach drugich, byle tylko szybciej wydostać się z zasięgu wzroku Licho. Paskudniki i liszki hurmą wypadały z sali balowej, Guilty tratowały się w wyjściu.
Jeden z czarnych jak noc paskudników, który miał na imię Czarnonocnik zauważył w tym chaosie dziwną jak na to zgromadzenie postać w zielonej pelerynie z kapturem zasłaniającym twarz. – A to kto, u Licha? – pomyślał i postanowił nie spuszczać jej z oka. A nuż uda się przysłużyć Przepotężnej Pani i zostanie mianowany przez nią majorem a może nawet generałem paskudników? Paskudnik kątem oka zauważył, że Marszałek Zmora dosiada komendanta Ciernika i poganiając go jak wierzchowca cwałuje do drzwi. Sala balowa zamieniła się w pobojowisko. Licho obrzuciła rozgardiasz pogardliwym wzrokiem, zaśmiała się złowieszczo i … zniknęła.
Don Pedro poczuł, jak odzywają się w nim dawne ciemne wspomnienia i pragnienia.
– Carrramba! – pomyślał – Chciałbym być tak silny jak ona i rządzić innymi twardą ręką, jak niegdyś rządził Największy Deszczowiec!
Licho przypominała mu go trochę, ale była tysiąc razy potężniejsza od Największego.
Don Pedro zauważył, że w całym tym rozgardiaszu Liszek-Sekretarz zgubił plan elektrowni, który próbował wręczyć Licho. Czym prędzej zwinął wielką płachtę w rulon i schował ją za pazuchą swego wytwornego garnituru.
Książę Krak, Don Pedro i Samborek pośpiesznie opuścili Straszny Dwór i bez przeszkód dotarli do amfibii. Smok zdziwił się, że wszystko trwało tak krótko, po czym poinformował ich, że muszą się udać do pałacu Krasińskich, gdyż Profesor Gąbka i Bartolini potrzebują pilnie pomocy. „Czary i atraktanty” wciąż się nie odnalazły, mimo że było już trzydzieści minut po północy.
Rozdział 10 – Straszne dziwy w pałacu Krasińskich
Ekipie profesora Gąbki od początku nic nie układało się tak, jak powinno. Najpierw okazało się, że mimo, iż biblioteka jest zamykana o osiemnastej, to w dziale rekonstrukcji rękopisów pozostało dwóch pracowników, którzy ślęczeli nad jakąś pilną pracą. Strażnicy czujnie patrolowali korytarze i teren dookoła budynku. Kiedy pracownicy wreszcie skończyli i zgasili światło w swoim pilnie strzeżonym laboratorium, a strażnicy przestali dzwonić kluczami po wszystkich korytarzach i znaleźli się w swoim pokoju, gdzie mogli rozegrać partię bierek, było już dobrze po dziewiątej. Zapadał zmierzch i w parku zapalono latarnie. Profesor Gąbka, Doktor Koyot i Bartłomiej Bartolini znaleźli się przy ogrodzeniu. Mieli zamiar przejść przez nie przy pomocy umklajdera, bo wspinanie się po ozdobnych kratach w miejscu tak publicznym musiałoby się źle skończyć. Kiedy jednak Doktor Koyot przyłożył umklajder do prętów ogrodzenia okazało się, że ten nie działa.
– Jak to nie działa? – zdziwił się Bartolini – To niemożliwe!
– Nie wiem, dlaczego ludzie uważają, że magiczna pałeczka nie może się po prostu popsuć?! – odparował Doktor Koyot.
No właśnie, ja tego też nie rozumiem. Ja, czyli autor. Każdy sobie wyobraża, że magiczna pałeczka to kawałek polakierowanego drewna, albo plastikowa rurka z kulką na końcu, oraz że magiczna moc bierze się z powietrza, promieniuje z wnętrza Ziemi, emanuje od czarownika lub spływa cudownym sposobem z kosmosu. Włóżcie takie opowieści między bajki i posłuchajcie, jak to naprawdę działa.
Gdyby magiczna moc przekształcania przedmiotów emanowała z czarownika, to na co by mu była potrzebna pałeczka? Chyba tylko dla ozdoby. Gdyby magiczna moc brała się z powietrza, to każdy by mógł ją sobie wziąć i byłby czarownikiem. Gdyby moc spływała z kosmosu, także nie potrzebna byłaby pałeczka. Raczej przydałaby nam się antena odbiorcza i to wielka. Im większa tym lepsza. Najlepsza byłaby taka wielkości Stadionu Narodowego. Gdyby to tak działało, to przy pomocy małej anteny moglibyśmy wyczarować małe rzeczy, a przy pomocy dużej większe. Wtedy z użyciem anteny wielkości Narodowego moglibyśmy wyczarować na przykład trzy kolejne Pałace Kultury w Warszawie, choć nie wiem czy bylibyśmy od tego szczęśliwsi. Przy pomocy anteny wielkości pałeczki magicznej moglibyśmy co najwyżej wyczarować Pchłę Szachrajkę. Nie, moi drodzy. Nie wiem, dlaczego wielu pisarzom na świecie wydaje się, że dzieciom można wciskać taki kit. Kochani, wiedzcie, że umklajder to poważna sprawa! Jest wynikiem tysięcy lat pracy alchemików nad poszukiwaniem kamienia filozoficznego, czyli nad możliwością przemiany każdej rzeczy w złoto. Jest to zminiaturyzowane urządzenie z wymiennymi wsadami i magiczną baterią księżycową. Umklajder składa się z czterech części, bo cztery jest w magii cyfrą niesłychanie ważną. Te cztery części to: obudowa (pokrowiec pałeczki), bateria księżycowa (u podstawy pałeczki), wymienny wsad (wewnątrz pokrowca) – złożony z tysięcy pierwiastków przeważnie nieznanych chemikom, a znanych dobrze alchemikom, oraz kulka stykowo-dotykowa (na szczycie pałeczki). To pokrowiec nadaje pałeczce taki drewniano-plastikowy wygląd, jaki widzicie na filmach. Nie będę się tutaj rozpisywał, jak to razem działa, ale wierzcie mi, że wszystko w pałeczce może się popsuć – nawet pokrowiec. Gdyby pokrowiec miał jakąś nieszczelność i nie izolował czarownika od wsadu i kulki, to czarownik wyleciałby w powietrze albo roztopiłby się jak woskowa figurka. Energię przemiany rzeczy w inną rzecz można porównać z mocą elektrowni atomowej. Do przemiany jednej muszelki w futbolówkę Doktor Koyot musiał zużyć tyle energii, ile wszystkie żarówki w Warszawie zużywają w tydzień. Musiał mieć też w pałeczce specjalny wsad z minerałami (tymi tworzącymi muszelkę, jak i tymi tworzącymi futbolówkę). No, dosyć już tych mądrości. Samemu mi się zakręciło w głowie.
– Jak to się zepsuła?- zdumiał się więc Bartolini. – To niemożliwe!
– A tak to! – odpowiedział mu Koyot. – Możliwe. Teraz jesteśmy w kropce. Trzeba wracać do namiotu i wymienić umklajder. Nie mam przy sobie części zamiennych.
– Spróbuj jeszcze raz, Koyotku – profesor Gąbka trochę się niecierpliwił.
Czy wszystko szło dzisiaj na opak przez zwykły przypadek? Nie sądził. Wręcz odwrotnie. Doktor Koyot spróbował jeszcze raz, ale nic to nie dało. W ten sposób stracili półtorej godziny. Doktor Koyot nie mógł się teleportować po nowy umklajder, nie mogli użyć latającego talerza, ani też Czarny Bolo nie mógł przynieść im nowego urządzenia w zębach. Mądrodudek od czasu katastrofy na Lodówie w Syriuszu trzymał się od umklajderów jak najdalej. On jeden mógłby skrócić czas oczekiwania, dowożąc im na miejsce odpowiednie części lub nowy umklajder. Na przeszkodzie stanęła jednak przysięga, jaką sobie Ufolódek Mądrodudek swego czasu uroczyście złożył: „Nigdy przenigdy nie tknę tego przeklętego urządzenia, które zamieniło naszą miodem i mlekiem płynącą planetę w kupę lodu i kamieni, a nas samych w pół-automaty!”. Tłumaczenie Mądrodudkowi przez komórkę, że zestaw części do umklajdera nie jest umklajderem, okazało się nieskuteczne. Doktor Koyot wsiadł więc w autobus i przywiózł co trzeba. Nauczony przykrym doświadczeniem, oprócz nowiutkiego umklajdera na gwarancji przywiózł też części zamienne. I dobrze zrobił, bowiem Siły Ciemności tego wieczoru konsekwentnie krzyżowały im plany. Nowy umklajder okazał się być do kitu, zepsuty od samego początku. Następne pół godziny zajęło Doktorowi Koyotowi przekładanie części i różne kombinacje. W końcu setna z nich okazała się skuteczna i gdy o godzinie jedenastej piętnaście przyłożył umklajder do ogrodzenia, zdołał zrobić na minutę wielki okrągły otwór. Szybko przemierzyli trawnik i znaleźli się w ciemnym miejscu na tyłach budowli. Strażnicy wgapieni nie tyle w monitory, co w stolik z bierkami nie mogli ich zauważyć. Bierki to była gra w sam raz dla ochroniarzy – nie, nie dlatego, że to gra niemądra. Wręcz odwrotnie, to gra, która ćwiczy sprawność fizyczną i strategiczne myślenie, a zwłaszcza delikatność ruchów i sprawność palców. Zapytajcie rodziców na czym ta gra polega. Powinni pamiętać[5]. Kamery obserwacyjne były nastawione na okna, drzwi i inne możliwe do przewidzenia drogi wejścia np. na kominy i dach. Nikt nie przewidywał wejścia drogą magiczną, czyli przez ceglaną ścianę. Tymczasem: Ssssykk!!! – Doktor Koyot przyłożył magiczną pałeczkę do muru – Ssssyk!!! – i znów powstał okrągły otwór, przez który wszyscy trzej bez trudu się prześlizgnęli, a po którym po chwili nie pozostał najmniejszy ślad.
Zaczęli od Sali Katalogu. Z zapisu w katalogu wynikało, że księga powinna się znajdować w Dziale Zbiorów Specjalnych, na półkach przeznaczonych dla rękopisów, pod literą L. Półka z rękopisami na „L” liczyła tylko kilkanaście tomów. Profesor Gąbka szybko przeleciał wszystkie grzbiety bystrym okiem uzbrojonym w lupę.
– Nie ma! – jęknął – Jak pech to pech. Nie podoba mi się to w ogóle. To nie przypadek. Do tej pory mieliśmy szczęście, a dzisiaj nam go wyraźnie brak.
Trzeba było objąć poszukiwaniami zarówno pracownię rekonstrukcji i konserwacji rękopisów, jak i specjalne zbiory razem z czytelnią rękopisów i starodruków, a na koniec rozległe magazyny drugiego poziomu podziemi, przeznaczone dla najbardziej chronionych starych ksiąg. Profesor Gąbka postanowił, że się rozdzielą. Najgorsze było to, że nikt nie miał pojęcia, jak ten rękopis może wyglądać, ani gdzie dokładnie jest, a biblioteka była przecież olbrzymia. Bartoliniego oddelegowano do piwnicznych magazynów, profesor Gąbka zajął się specjalnymi zbiorami i czytelnią, a Doktor Koyot pracownią rekonstrukcji i konserwacji. Zanim przystąpili do działania, Doktor Koyot ekranował wszystkie wybrane przez nich pomieszczenia magiczną zasłoną wizualną, po czym do kamer włączono, nagrany na wideo przez profesora Gąbkę, widok pustych pomieszczeń. W ten sposób nasi bohaterowie oszukali strażników, którzy – chociaż bardzo zajęci grą w bierki – to jednak byli nie w ciemię bici. Na wszelki wypadek Doktor Koyot zastosował też magiczną zasłonę dźwiękoszczelną, żeby jakiś hałas nie zwrócił uwagi ochroniarzy. Zaraz potem każdy ruszył w swoją stronę, gdyż godzina była późna. Prawdę mówiąc, było już tylko dziesięć minut do Godziny Duchów.
Godzina Duchów to nie godzina i nie tylko duchów. To magiczny czas, który trwa od północy do świtu a dzieją się w nim rzeczy niezwyczajne. Każde dziecko wie, że w Noc Wigilijną zwierzęta mówią ludzkim głosem. Niektóre dzieci wiedzą też, że zawsze po północy domowe zabawki ożywają i ruszają na poszukiwanie przygód, a rano, znajdują się na swoim miejscu, jak gdyby nigdy nic. Nieco mniej dzieci i dorosłych wie, że w tym czasie po borach hasają laskowiki i wiły, że po polach uprawnych harcują rżane baby, na rozstajnych drogach pojawiają się zwodnice, na bagnach światła, w rzekach grasują wodniki, a na bezludnych stepach pławią się w trawach krasawice. Spomiędzy korzeni drzew wypełzają krasnoludy i piędzimężykowie (tacy w szpiczastych czapkach, ubrani na szaro ludkowie wielkości świnki morskiej), w kopalniach pojawiają się skarbnicy, na zamkach i w ruinach zaś tańczą do białego rana białe damy.
Dzisiaj krasawice nie pławiły się w promieniach księżyca bo – jak wszyscy wiemy – był nów, a nów powoduje, że w wyżej wymienionych miejscach zamiast opisanych tutaj miłych i niegroźnych istot pokazują się niestety te mniej piękne, zwane zduszami. Wilkołaki, mętliki, strzygi z wielkimi zębami i widziadła. Nie będziemy dalej ciągnąć listy szkarad i paskud, jakie wypełzają w nów księżycowy na świat, bo mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Profesor Gąbka wszedł do sal ze zbiorami rękopisów i starodruków przeznaczonych wyłącznie do specjalnej profesorskiej czytelni i złapał się za głowę. Czuł, że zaraz go rozboli ze zmartwienia. Szeregi półek ciągnęły się jak okiem sięgnąć po obu stronach wąskiego przejścia. Podejrzewał, że jeśli się nie wie, gdzie co się znajduje, można tutaj szukać czegokolwiek do sądnego dnia, czyli w nieskończoność.
– Przecież musimy to znaleźć! Musimy! Od tego zależy los naszej planety! – wymamrotał do siebie profesor i ruszył wzdłuż pierwszej półki odczytując po kolei tytuły – Przyjdziemy tutaj jutro, jeśli będzie trzeba. I pojutrze! A jeżeli braknie czasu?!
Doktor Koyot rozglądął się po pracowni rekonstrukcji i konserwacji. Zadanie wydało mu się niezbyt trudne, ale dręczyła go myśl, że przecież pracownicy mają jeszcze indywidualne pokoje. Czy wszystkie książki były konserwowane tutaj? A co z tymi, które poddawano jakimś specjalnym zabiegom, na przykład prześwietlano, czy doklejano utracone kawałki papierowych lub pergaminowych stronnic? W rogu pracowni dostrzegł kserokopiarkę, komputer i skaner. – Tu będziemy mogli wykonać kopię „Księgi czarów” – pomyślał – Pod warunkiem oczywiście, że ją znajdziemy.
Zabrał się energicznie do przeszukiwania szaf i biurek, przepastnych szuflad i tego, co leżało na blatach stołów. Gdy jakaś szafa była zamknięta, radził sobie przy pomocy magicznej pałeczki. Wystarczyło zamienić na chwilę drewno w przejrzyste szkło żeby zobaczyć co jest w środku. Najtrudniej poszło mu z szafą pancerną, którą odkrył w jednym z zakamarków pracowni. Miała metalowe drzwi, a pod warstwą metalu znajdowały się inne substancje. –Trzymając kulkę umklajdera przytkniętą do powierzchni metalu kręcił energicznie magicznym wsadem, usiłując wprowadzić w promień, bijący z baterii księżycowej odpowiedni minerał. Po chwili musiał przerwać, bo pokrowiec za bardzo się rozgrzał i mógł się przepalić. Byłaby to katastrofa na dużą skalę. Mógł nawet spowodować pożar, nie mówiąc o tym, że sam zostałby porażony księżycowym eterem o wysokim napięciu. Po chwili, udało się! Przez otwór wielkości piłki futbolowej przejrzysty jak okienna szyba zajrzał do wnętrza. Kasa była zupełnie, ale to zupełnie pusta. W tej części biblioteki nie znajdowało się tak dużo książek, jak można by było przypuszczać. Aktualnie konserwowano około trzydziestu rękopisów. Niestety żaden z nich nie był tym poszukiwanym. Po około dwudziestu minutach Doktor Koyot postanowił więc dołączyć do profesora Gąbki.
Godzina dwunasta wybiła, a Bartłomiej Bartolini herbu Zielona Pietruszka posuwał się z drżeniem serca przez podziemne magazyny. Co prawda zapalił światło, ale ogrom tych tajemniczych pomieszczeń działał mu na wyobraźnię. Im dalej zagłębiał się w korytarze wiodące między półkami pełnymi ogromniastych ksiąg, tym więcej dziwnych dźwięków i głosów do niego docierało.
– A co będzie, myślał, jeżeli w godzinę duchów ożyją wszystkie postacie z tych książek? Wyjdą z nich na korytarze magazynu i zaczną rozrabiać?
Bartolini zauważył, że coraz bardziej trzęsą mu się nogi.
– A jeśli zapytają go, skąd się tutaj wziął? Przecież nie pochodził z żadnego cennego dzieła z odległej przeszłości. Powiedzieliby mu, żeby szedł na swoje miejsce, to znaczy gdzieś między bajki.
Bartłomiej stwierdził ze zdziwieniem, że nie należy do tych, co to niczego się nie boją. Co chwilę słyszał jakieś szepty, szmery i trzaski w różnych dziwnych miejscach. A to z przodu, lecz gdy tam kierował swoją rożnoszpadę, nagle dźwięk dochodził z tyłu.
– Nie, pomyślał, ja tutaj sam nie zostanę. Każdy powinien robić to, co potrafi najlepiej. Ja najlepiej pichcę, więc czas wrócić do towarzyszy i zaproponować im małą przekąskę.
Zrobił w tył zwrot i poszedł poszukać Doktora Koyota.
Profesor Gąbka przeszedł już tymczasem jakieś półtora kilometra i przepatrzył około trzech tysięcy grzbietów książek. Na razie darował sobie te półki, które można było zlustrować jedynie jadąc na drabinie. Przydałby się ktoś do pomocy, bo drabina nie posiadała własnego napędu. Profesor Gąbka nie był na tyle zaawansowanym czarownikiem, żeby dokonać tego przeglądu dosiadając latającej miotły. Kiedy doszedł do końca rzędu, rozbolały go nogi i był naprawdę załamany. Na szczęście do Sali Zbiorów Specjalnych wszedł właśnie Doktor Koyot i Bartolini.
– W ten sposób niczego nie znajdziemy – powiedział na ich widok profesor – Po raz pierwszy w życiu jestem zupełnie bezradny. Nie mam żadnego pomysłu.
– Ja też nie wyobrażałem sobie, że tego jest aż tyle – rzekł zafrasowany Doktor Koyot i usiadł po turecku na podłodze, bo w tej pozycji najlepiej mu się myślało.
– Proponuję coś przegryźć – powiedział Bartolini – wyczaruj no mi Koyotku patelnię, palnik gazowy i roboczy zestaw kolacyjny, to znaczy masełko, mąkę, cukier, trochę przypraw, kilka jajek, garść orzechów i migdałów na polepszenie rozumu, parę owoców na przekąskę, zieloną herbatę, colę oraz mus jabłkowy. Może szarlotka rozjaśni nam w głowach. A może pomogą orzeszki lub cola?
– Czas połączyć się ze Smokiem – rzekł profesor Gąbka, podczas gdy Doktor Koyot spełniał prośbę Bartoliniego – Dobrze, drogi Bartłomiejku, że pomyślałeś o posiłku, posiłki nam się przydadzą, ale może niekoniecznie takie jak szarlotka.
Profesor Gąbka rzucił okiem na ekran swojego smartfona. Na ekranie wyświetliła się godzina za piętnaście pierwsza w nocy. Stwierdził, że to strasznie późno i że dobrze wychowany człowiek , nigdy nie dzwoniłby do nikogo o takiej godzinie. Zauważył jednak, ze Smok kilkukrotnie próbował się z nimi łączyć. Widać zaaferowany poszukiwaniem książki nie zauważył tego. Wcisnął klawisz połączenia.
– Tu Smok Wawelski, słucham? – usłyszał w słuchawce wciśniętej w ucho, a na ekranie zobaczył uśmiechnięty jak zawsze pysk ukochanego towarzysza najtrudniejszych wypraw. Od razu poczuł się lepiej, choć nic jeszcze nie zdążył powiedzieć.
– Co u was słychać, drogi Smoczusiu?!
– Jeszcze na nich czekam, zaraz powinni tu być. – odpowiedział Smok- Ooo, widzę, książę Krak i reszta ekipy zbliża się właśnie do mojego stanowiska! … – Smok przełączył obraz na przybyszów.
Książę Krak zamienił wojskową panterkę na królewski czerwony płaszcz z gronostajem, a Samborek swój strój wojownika Ninja na strój ukraińskiego piłkarza. Bardzo mu te kolory przypadły do gustu. Za to Don Pedro po zmianie stroju na swój własny nadal przypominał Ninja, tyle że w czarnej pelerynie i kapeluszu torreadora.
– Jak poszło? – zapytał profesor
– Doskonale, ale o tym później. A co u was? – zapytał Książę
– Obawiam się – powiedział zmartwiony profesor Gąbka – że potrzebujemy posiłków.
– Posiłek, dobra myśl – rzekł Smok i usłyszał zaraz głos Bartoliniego – Też tak pomyślałem. Już piekę przepyszną szarlotkę! Zapraszamy!
– Właśnie – potwierdził profesor – Jesteście nam potrzebni. Sami nie damy rady znaleźć tej „przeklętej” księgi. Zaparkujcie blisko pałacu, a Doktor Koyot wyjdzie po was na trawnik.
– Już ruszamy! Do zobaczenia! – rzucił Smok do słuchawki i rozłączył się. – Proszę wsiadać, drzwi zamykać! – powiedział do współtowarzyszy, stojących u stóp amfibii. – Teraz nie powinno być korków.
Drzwiczki się zatrzasnęły, po chwili zaburczał basowo silnik pojazdu i ruszyli z powrotem do Warszawy. Za nimi z cieniutkim warkotem popędziła zielona osa z wygaszonym reflektorem. Niestety na osie zasuwała nie tylko zakapturzona postać w zielonej pelerynie. Uczepiony mocno pazurami tylnego błotnika poszybował za skuterem czarny jak noc paskudnik.
Kiedy zaparkowali amfibię zauważyli dziwną postać, bardzo podobną do R2D2, albo do….
– Mądrodudek?! – zdziwił się książę Krak – Co ty tu robisz?!
– Oj, ja, jak ciesz! Mil, mil że wy. Glup wyszl. Mój sumń nie dal mi spć! Ja, ja na pomc!
Nikt nic z tego nie zrozumiał poza tym, że sumienie nie dało Mądrodudkowi spać z jakichś powodów i że przybył, jak oni, na pomoc.
– A co na to powiedział Bolo? – Samborek martwił się o przyjaciela, który został sam na straży cyrku.
– Wrr, hawk! Dam se rrradę! Howk, leć! I tyle. – rzekł Mądrodudek.
W tej sekundzie jak spod ziemi wyrósł Doktor Koyot i zabrał ich do parku, a następnie przy pomocy umklajdera przeprowadził przez kratę przy pałacu i przez ścianę do biblioteki. Tę scenę obserwowała zakapturzona postać w zielonej pelerynie, która lawirując na swojej Osie ani na chwilę nie straciła amfibii z oczu. Na szczęście ta Osa nie miała żadnego żądła, nawet takiego jak prawdziwe osy, ani tym bardziej działa laserowego setnej generacji, jak Osy Marszalka Zmory. Na nieszczęście jednak miała paskudnika Czarnonocnika przyczepionego do błotnika i on też tutaj był, ukryty w krzaku czarnego bzu.
Podczas gdy posiłki nadciągały z Kalinowej i z Bielan, Doktor Koyot z Bartolinim i profesorem Gąbką przejrzeli wszystkie półki w Dziale Zbiorów Specjalnych, te dolne, te środkowe i te najwyższe. Niestety nie znaleźli tego, czego szukali. Zachodziła obawa, że działając w pośpiechu przeoczyli jakiś ukryty za innymi wolumin[6]. Zanim Doktor Koyot wprowadził do biblioteki pomocników, profesor Gąbka i Bartolini postanowili jednak przenieść kwaterę główną do piwnicznych magazynów. Zebrali sprzęt kuchenny oraz wyczarowane wiktuały i Doktor zlikwidował system ochronny w pozostałych pomieszczeniach. Gdy podchodzili pod drzwi magazynu, Bartoliniemu zdawało się, że słychać zza nich odgłosy całkiem wesołej zabawy. Jakieś śmiechy mieszały się ze śpiewami, padały okrzyki i rozlegały się dosyć głośne rumory.
– Słyszysz, Baltazarku?! – zapytał – To chyba duchy. Nie otwieraj tych drzwi!
– Nic nie słyszę, Bartłomiejku. Strach ma wielkie uszy. – rzekł mu profesor i nie przejmując się ostrzeżeniem wkroczył do magazynu.
Nim zabłysło światło zapalone przez profesora, Bartolini usłyszał jeszcze tysiące szeptów i przeraźliwe szuranie, jakby stu tysięcy uciekających szczurów. Kiedy jednak zapłonęły lampy, w magazynie ciągnącym się przez całe podziemie pałacu nie było śladu żadnego bałaganu ani orgii[7]. Bartolini był bardzo zdziwiony, że nie ma tu nikogo, bo miał pewność, że tak jak i poprzednio słuch go nie myli. Ale cóż, faktem było, iż podziemia są puste, a z faktami się nie dyskutuje, one po prostu są. Poza tym nie był teraz całkiem sam, więc nieco uspokojony zabrał się do rozkładania swojej kuchni i obrusa. Bartłomiej Bartolini był nie lada mistrzem kucharskim, o czym kompania przekonała się już w czasie wyprawy do Krainy Deszczowców. Każda mama przyzna – jeśli jej spytacie – że trzeba być superkuchmistrzem, żeby upiec pyszną szarlotkę na palniku gazowym. Przepraszam, właśnie otrzymałem sprostowanie z PRZYSZŁOŚCI – nie była to szarlotka, tylko strudel? Tak, strudel z jabłkami. Szarlotki jednak nie da się upiec na palniku, choćby nie wiem co. Chyba, że z użyciem prawdziwej magii. Ale wtedy nie potrzeba nawet gazowego palnika.
Wkrótce zrobiło się miło i wesoło, gdyż nadeszła prowadzona przez Doktora grupa posiłkowa. Wszystkie strachy opuściły natychmiast Bartłomieja, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
– Moi kochani – powiedział – Siadajcie i zjedzmy strudelka z jabłkami. Po tak wspaniałym posiłku na pewno coś wymyślimy.
Profesor Gąbka wolałby od razu zabrać się do roboty, ale liczba książek w magazynie była tak przerażająca, że poddał się bez walki. Zwłaszcza, że rozszedł się smakowity aromat jabłek i cynamonu…
Paskudnik Czarnonocnik tymczasem nie próżnował w krzaku czarnego bzu. Jak wiadomo krzaki czarnego bzu są siedliskiem złych duchów, ciemnych mocy i wszelkiego diabelstwa, więc paskudnik czuł się tutaj jak w domu. Zaraz też wystawił antenkę i nadał wiadomość do „swoich”. Swoi to były takie jak on zwykłe szeregowe paskudniki z jego oddziału. Bał się, że jeśli zawiadomi o odkryciu kogoś wyższego rangą, ten zaraz przypisze sobie wszystkie zasługi, jego tylko jak zawsze ofuknie i odeśle do domu, a z marzeń o stopniu majora zostaną jedynie gwiazdki na niebie i belki w powale[8]. Sam nie dałby sobie rady, a tak przyprowadzą przed oblicze Licho całą Kompanię i wszyscy we stu zostaną majorami.
– Tu 32 Jot! – nadawał z krzaka czarnego bzu, który kwitł właśnie na biało – Tu 32 Jot! Siedem Zero Zero, zgłoś się!
– Tu Siedem Zero Zero! Słucham!
– Skrzyknij no szybko ferajnę, ruszcie cztery litery a wszyscy będziemy majorami! Podaję namiary.
I podał współrzędne swojego krzaka.
Kiedy posiłek w podziemnym magazynie dobiegł końca, profesor Gąbka przeszedł do sedna zagadnienia.
– Moi drodzy – rzekł, a w jego głosie brzmiał niepokój – Jest trzecia nad ranem, osiemnastego czerwca, za dwie godziny zrobi się jasno, a za trzy będzie tu zmiana straży i obchód. Jeżeli do tego czasu nie znajdziemy woluminu o czarach i atraktantach, trzeba będzie tu przyjść jutro, a potem pojutrze i tak dalej. Obawiam się, że nawet gdybyśmy byli prawdziwą kompanią, złożoną ze stu ludzi, jak w wojsku, to nie bylibyśmy w stanie przeszukać tych wszystkich półek. Czy ktoś ma jakiś pomysł, skoro książki nie ma tam, gdzie być powinna?
Nikt się nie spodziewał, że odpowiedź padnie tak szybko i że udzieli jej najmłodszy uczestnik wyprawy. Samborek, tak jak uczono go w szkole, podniósł dwa palce i wyczekująco spojrzał na profesora.
– Proszę Samborku. Słuchamy.
– Błąd polega na tym, że zastosował pan, profesorku, metodę klasyczną. W ten sposób nie znajdziemy, ale teraz wszystko jest w komputerach. Jeżeli ta książka była kiedykolwiek w tej bibliotece, to jej droga od początku do końca, z półki na półkę czy gdziekolwiek, będzie opisana w komputerach, w rozporządzeniach, mailach od kierownika do pracownika, w elektronicznej kartotece obiektu, albo jeszcze gdzie indziej.
– Genialne! – rozradował się Smok Wawelski – Za naszych czasów taka robota detektywistyczna byłaby zupełnie niemożliwa.
– Tak, ale trzeba się dostać do zawartości komputerów – zgasił nieco jego entuzjazm Samborek – Każdy komputer ma na pewno swoje hasła. Pewnie też wszystkie komputery tutaj są połączone w sieć. Nie jestem hakerem. To dla mnie za trudne.
– Ja, ja. Ja t zrob! – Mądrodudek pokazał swoją uniwersalną wtyczkę, którą podłączał się do każdej sieci. – Ja wejd w sić!
– Więc do roboty! – rozkazał książę Krak.
Ale nikt się nie poruszył, gdyż wszyscy osłupieli ze zdumienia. Otaczał ich nieprzebrany rój szkaradnych szczurowato-maszkarowatych stworków wielkości kota. Musiały podkraść się bezszelestnie za ich plecami. Jedne były białe i miały po dwie trąbki przypominające różowe glisty, a drugie były różowe, miały pióra zamiast futra, dzioby ostre jak szpilki, a na nich stare okulary. Wszystkie były uzbrojone w małe widełki, widelce i widelczyki oraz w łygi do mamałygi[9], łyżki do zupy i łyżeczki deserowe.
– Ręce do góry, nogi do dziury! – zapiszczał dowódca stworów, z dwiema glistowatymi trąbkami zamiast nosa. – My jesteśmy papierojady i każdemu damy rady! A z nami są bukwożery, które wyżrą wam wasze cztery! Cztery litery!
– Papierojady i Bukwożery! Pokażcie im! – rzucił drugi dowódca z różowymi piórami – Do tańca wojennego i pieśni !!! – rozkazał
I stwory rzuciły się w dzikie tany dookoła przerażonych ratowników świata z Kompanii profesora Gąbki. Teraz będzie najtrudniejsze, bo trzeba sobie wyobrazić West Side Story, znany, stary musical z Brodwayu. Papierojady i bukwożery[10] zatańczyły jak wrogie gangi Białych i Kolorowych uliczników z tego filmu, i zaśpiewały dokładnie w takt tamtej piosenki. Kto nie widział tego filmu, niech go sobie ściągnie z Internetu (tylko legalnie!).
„My jesteśmy nie łamagi!
Tylko dzielne papierrrofagi!!I
Nam przewodzą Guilty, Guilty!!! – Gnomy Utopii!!!, Gnomy Utopii!!!,
Nami kierują Guilty Guilty!!! – Gnomy Lobbi!!! Techno-logii!!!
My rozkazy na papierze!
Pożeramy niczym jeże!!!
Nasze serca atomowe!
A żołądki papierowe!
Co marszałek Zmora powie!
My pożremy i na zdrowie!
Nam przewodzą Guilty, Guilty!!! – Gnomy Utopii!!!, Gnomy Utopii!!!,
Nami kierują Guilty Guilty!!! – Gnomy Lobbi!!! Techno-logii!!!
Ach, mniam mniam – już papierek w zębach mam, Mniam mniam”
Kiedy tylko papierojady i bukwożery skończyły pieśń ich dowódca zawołał:
– Teraz zeżreć mi ich i to natychmiast! W całości, do ostatniej kości!
Na to Bartolini, a potem Smok Wawelski zaczęli bić brawo, a pozostali dołączyli się do nich spontanicznie.
– Brawo, brawo! – krzyczał rozentuzjazmowany Bartolini, jak to mieli we zwyczaju rodowici mieszkańcy Krainy Włoskiej Kapusty – Mamma mia, brawissimo!!!
Papierojady i bukwożery oniemiały. Dowódca wstrzymał ich gestem dłoni.
– Naprawdę się wam podobało? – zapytał – Ćwiczyliśmy to całe trzy tygodnie.
– Naprawdę, fantastyczne! – zachwycał się Bartolini – Jestem wielkim fanem tego musicalu, i zawsze płaczę, kiedy tamta wielka miłość tak tragicznie się kończy. – tu Bartolini otarł końcem fartucha wielką łzę, która mu popłynęła z lewego oka.
– Ale, ale – odezwał się doktor Koyot – Czy dobrze słyszeliśmy , wy się żywicie papierem i zjadacie litery z książek w tej bibliotece?
– O tak, mniam, mniam! – rzekł dowódca papierojadów
– A jak, cham, cham! – potwierdził różowy wódz bukwożerów – Robimy to na rozkaz Guiltów, chociaż te stare książki wcale nie są smaczne.
– Zwabiły nas tutaj fantastyczne zapachy z waszej kuchni – powiedział dowódca papierojadów – Czy możemy się poczęstować? Od tego papieru i atramentu mamy już zupełnie pokręcone żołądki.
– Nie możecie powiedzieć tym Guiltom, żeby się wypchały? – powiedział Samborek – Niech same wpychają papier i atrament.
– Niestety nie. Tutaj zupełnie nie ma co jeść, a oni nas tu zamknęli. Codziennie przychodzi dwóch i liczą, czy zjedliśmy wystarczająco dużo.
– Przepraszam – wtrącił się profesor Gąbka – Ale czas leci, a my musimy znaleźć pewną bardzo ważną książkę, więc pozwólcie, że ja, ten oto dzielny chłopiec Samborek, i ten oto przewspaniały Ufolódek Mądrodudek włączymy komputer i poszukamy tej książki. A wy poczęstujcie się tym, co zostało z naszej uczty. Doktor Koyot wyczaruje Bartoliniemu nowe produkty, Bartolini wyczaruje świetne strudle z jabłkami, a na razie mamy w bród zielonej herbaty i coli, starczy dla wszystkich.
Rozpoczął się poczęstunek.
– A co to za książka? – zapytał jeden z szeregowych papierojadów.
– Ty, co się pytasz?! – fuknął na niego dowódca – Ciekawość pierwszy stopień do piekła!
– Ależ przed przyjaciółmi nie mamy tajemnic – powiedział książę Krak – To „Czary i atraktanty” Laurentego z Rud.
– Och! Znam to. Coś okropnego. – jęknął niespodzianie ktoś z tłumu bukwożerów – Nie do zjedzenia, ni w ząb mi nie idzie.
– Widziałeś tę książkę?! – zainteresował się profesor Gąbka.
– Widziałem – powiedział szczególnie niski i wychudzony bukwożer – Zabrali ją dzisiaj rano, nie wiem gdzie. Ci dwaj Guiltowie. Schudłem przez nią, patrzcie co ze mnie zostało. Prawie nic.
– Chodźcie, jedzcie – zapraszał Bartolini – Nie mogę patrzeć na tak wygłodzone osoby, serce mi pęka. Zostawię wam przepisy na strudle z jabłkami, i nie tylko. Jabłek jest pełno w okolicznych ogrodach.
– A resztę produktów wam wyczaruję – rzekł doktor Koyot.
– Wspaniale – powiedział wódz papierojadów – To już sobie włączcie te komputery i szukajcie czego chcecie. Tak się cieszę, że was poznaliśmy.
– Fantastycznie – rzekł wódz bukwożerów – wypowiemy posłuszeństwo tym wstrętnym Guiltom. Przejdziemy na wegetarianizm!
Podczas gdy trwało pieczenie kolejnego strudla, profesor Gąbka uruchomił komputer stojący w jednym z boksów w magazynie. Niestety nie było tutaj ani kserokopiarki ani skanera. Mądrodudek podłączył się do systemu, a Samborek wywoływał na ekran kolejne ikony. Mądrodudek wchodził w dokumenty i komputery pracowników biblioteki, aż wreszcie po pół godzinie wyszukiwarka znalazła kartę obiektu „Czary i atraktanty” przywiezionego z Krakowa w 1961 roku. Wszystko było na tej karcie odnotowane, nawet to, że wczoraj wpłynęło zamówienie od Marszałka Zmory, który chciał tę książkę pożyczyć na Wystawę Cennych Ksiąg w Warszawskiej Wieży, jaka miała być otwarta jutro. W związku z tym dzisiaj dwaj pracownicy wzięli księgę do rekonstrukcji i pracowali nad nią do późnych godzin.
– Wiem, gdzie ona jest! – zawołał profesor Gąbka – Na pierwszym piętrze długo paliło się dzisiaj światło. Trzeba tam iść!
– Momnt – pisnął – Mądrodudek – Tu jjsst!
– Tutaj jest komplet skanów książki!!! – zawołał Samborek. – Czy ktoś ma pendrajwa?!
– Pendrajwy i dyskietki też jadam, ale mam tu jedną całą płytkę – rzekł ów wygłodzony, wychudzony maleńki bukwożer.
– Daj! – Mądrodudek niezbyt grzecznie wyrwał mu płytkę z ręki – Przepr, al szpisz ś! – wetknął ją do komputera.
Uczta trwała tymczasem w najlepsze, dzielono się strudlami i owocami, częstowano się zieloną herbatką i colą, więc nikt nie zwracał uwagi na środki ostrożności. Powietrze w salach podziemi Biblioteki Narodowej poszarzało nagle od przesączających się przez ściany i szpary paskudników. Kiedy papierojady i bukwożery ich dostrzegły, było już za późno. W podziemiach znalazła się ponad setka nieprzyjaciół.
– Do boju! – ryknął wódz bukwożerów łapiąc za widelec.
– Do boju! – zawtórował mu Bartolini chwytając rożnoszpadę.
– No to fru!!! – wrzasnął Doktor Koyot i rzucił się głową naprzód.
I wywiązała się bitwa. Był to szczególnie zażarty bój, bo paskudniki miały świadomość, że wygrywając, zmienią coś w swoim życiu na lepsze a bardzo tej zmiany pragnęły. Dlatego – chociaż były w mniejszości łatwo zdobywały przewagę i spychały przeciwników coraz dalej od drzwi wyjściowych. W końcu udało im się zdobyć kuchnię i prowizoryczną jadalnię pełną smakołyków. To zachęciło je jeszcze bardziej. Kiedy wódz bukwożerów zauważył utratę kuchni, w której pozostały zapasy produktów do strudli i przepisy Bartoliniego, zaryczał niczym ranny zwierz i pociągnął swoich do szturmu. Atak powiódł się o tyle, że udało im się odzyskać produkty, zapasy i przepisy oraz patelnię z przykrywką. W trakcie walki rozzłoszczony przegraną paskudnik z całej siły kopnął palnik, który przewrócił się i buchnął ogniem na rulon papieru przygotowanego do naprawy starych ksiąg. Płonący rulon potoczył się pod biurko, pod którym natychmiast zaczęły się palić papiery w koszu na śmieci i kable. Podziemia powoli wypełniał ogień, swąd płonącej izolacji i kłęby gryzącego dymu. Najzażarciej ze wszystkich walczyli Bartolini, Don Pedro i książę Krak. Byli wyćwiczonymi wojownikami zaprawionymi w ciężkich bojach i cały czas dbali o kondycję. Pozostali także spisywali się bardzo dzielnie. Koyot co chwilę z sykiem pałeczki zamieniał jakiegoś paskudnika w rurki z kremem, a Samborek ciskał w przeciwników strzałami zrobionymi z czego się dało: z ołówka, z długopisu, ze spinacza. Wreszcie trafił któregoś paskudnika cyrklem tak boleśnie, że tamtemu zupełnie odechciało się dalszej walki. Jednak paskudniki nieustannie wypierały ich w głąb magazynu. Nagle rozległ się sygnał alarmu przeciwpożarowego, pod sufitem zaczęły migać żółte i czerwone lampy, a z automatycznego systemu gaśniczego na uczestników bitwy polały się dziesiątkami pryszniców strugi zimnej wody. To ochłodziło na moment nastroje. Don Pedro niespodziewanie zaprzestał walki i stał z błogą miną pod prysznicem postękując:
– Cuudownie, o jak cuuudnie, carrramba, jak ja kocham wodę!
Był to decydujący cios dla obrońców biblioteki. Paskudniki szybko posunęły się do przodu. Profesor Gąbka w ostatniej chwili wyciągnął z komputera nagraną płytkę z księgą czarów Jana Twardowskiego, zaraz potem wdarły się tam paskudniki. Mądrodudek zdążył na szczęście odłączyć się od komputera; wzniósł się na swoich trzech łapach przekształconych w wirnik w powietrze i odleciał na tyły. Wtedy nastąpiło krótkie spięcie i eksplozja w systemie komputerowym. Wszystkie światła pogasły.
– Przegraliśmy – krzyknął wódz bukwożerów – Ratuj się kto może! Pilnować zapasów, przechodzimy do podziemia!
– Kanałami! – rzucił dowódca papierojadów.
– Nie wiedziałem, że tu jest jeszcze jeden poziom podziemi – wysapał Bartolini fechtując w ciemności.
Doktor Koyot oświetlił pole walki magiczną pałeczką a Samborek latarką ze smartfona. Zobaczyli, jak papierojady pakują się do małych otworów kanałowych stanowiących odpływ dla systemu przeciwpożarowego.
– To nie dla nas – zawyrokował Don Pedro. Musimy przejść przez ścianę do parku.
Na zewnątrz magazynu rozległy się tupoty i pokrzykiwania. Było słychać wycie syren straży pożarnej i policji.
Jeszcze tylko Bartolini walczył z najbardziej zażartym paskudnikiem Czarnonocnikiem, który napierał na niego ze wszystkich sił. Bartolini nauczony włoskiej szermierki zadał mu jednak florencki sztych w ucho i rozciął je na pół. Paskudnik zawył, rzucił broń i złapał się za rozpłatany frędzel na łbie, z którego na posadzkę wyciekła kropla czarnej jak smoła krwi.
– Żegnajcie przyjaciele! Pamiętajcie, przyrzekliście być wegetarianami! – zawołał Bartolini, a Doktor Koyot przytknął magiczną pałeczkę do ściany.
– Pamiętamy!!! – zakrzyknęły chórem nurkujące w kanalizacji i spływające z potokami wody do podziemia papierojady i bukwożery.
– No to nara! – Samborek machał im na pożegnanie.
Jeden po drugim wyskakiwali przez ścianę do bibliotecznego ogrodu. Na szczęście wyszli w miejscu, które było ciemne. Ostatni wyskoczył książę Krak. Za nim usiłował się jeszcze przedostać przez magiczny otwór paskudnik Czarnonocnik, ale odbił się od ściany jak piłka.
Sytuacja była trudna, gdyż dookoła biegało pełno ludzi, ciągnięto węże, migotały niebieskie policyjne światła. Słychać było warkot śmigłowców.
– To twój słynny klops, Bartłomiejku! – zawyrokował profesor Gąbka.
– Szszszszt! – usłyszeli nagle spod krzaka czarnego bzu – Tędy. Tylko ja was mogę wyprowadzić!
Zdziwieni dostrzegli tam zakapturzoną postać w zielonej pelerynie. Postać odrzuciła kaptur i ich zdumionym oczom ukazała się?…. Wiecie już kto, prawda?! Tak, Zielona Dziewczyna.
– Chodźcie za mną. Szybko! – rzuciła – Pracowałam tutaj dopóki nie zaczęłam się za bardzo interesować sprawą planów elektrowni atomowej – Mam jeszcze klucz od furtki dla pracowników na tyłach ogrodu.
Przemknęli się pod drzewami do furtki i wyszli na ulicę poza zasięgiem rozgardiaszu policyjnych i strażackich wozów. Stało się to w momencie, kiedy trzy nadlatujące czarne helikoptery zalały otoczenie pałacu jaskrawym światłem. Paskudniki przesączyły się przez ściany na zewnątrz, lecz tutaj, zalane strugami światła zupełnie straciły orientację. Reflektory przeczesywały ogród i teren biblioteki. Były to słynne Osy Marszałka Zmory. Czarnonocnik z krwawiącym uchem powlókł się zniechęcony do krzaka bzu. Ukrył się tam by lizać rany.
Nasi bohaterowie szczęśliwie dotarli do amfibii. Razem z Zieloną Dziewczyną odjeżdżali po chwili pośpiesznie bocznymi uliczkami. Nad Warszawą powoli szarzało. Nadchodził kolejny dzień.
Rozdział 11 – Zielona Polana. „Czary i Atraktanty” Laurentego z Rud
Do cyrku dotarli już bez dalszych przygód.
– Ufff – sapnął Bartolini – Jeszcze tyle przed nami, a już mam zupełnie dosyć.
Zza dużego namiotu wypadł zziajany Czarny Bolo machając ze szczęścia ogonem. Bartolini wyciągnął z kieszeni strudel z jabłkami, który schował specjalnie dla niego i poczęstował Prawie że Papillona. Gdy Czarny Bolo przełknął ciasto, zobaczył nową osobę i zjeżył się, przybierając wielkość średniego pudla.
– Wrrrr! – powiedział do Samborka – A to kto?!! Wrrah!!!
– Ne, to ne je wrah ino przitel – włączył się niespodzianie Mądrodudek po czesku – Ń wrg, przyjćl!
– No, no Mądrodudku – rzekł książę Krak, który był znawcą nie tylko starych wierzeń i praw, ale też wszystkich języków starożytnej Wielkiej Harii, nazywanej też Białą Chorwacją, Krakostanem, a potem Małą Polską – Robisz wielkie postępy w językach słowiańskich. W dodatku po czesku idzie ci znacznie lepiej niż po polsku.
– Zanim zapytam, kim pani jest naprawdę, zapraszam do naszego cyrkowego namiotu. – Profesor Gąbka przepuścił Zieloną Dziewczynę przodem, wskazując jej drogę, jak to zawsze robią dobrze wychowani panowie.
Gdy weszli do namiotu, dziewczyna wyraziła zachwyt piękną dekoracją i wspaniałą areną, Bartolini zaproponował colę, Doktor Koyot podsunął jej krzesło, Czarny Bolo powachlował ją ogonem, Don Pedro wyraził głębokie zainteresowanie jej zieloną peleryną z kapturem, a profesor Gąbka przedstawił po kolei całą Kompanię. Potem przyszedł czas na zadawanie pytań.
– Jak pani na imię? – zapytał Samborek.
– Sawa, ale nazywają mnie Zielona Sowa.
– Co, Zielona Sowa?! Ta słynna Zielona Sowa z Zielonych Oddziałów?! To pani uratowała Dolinę Rospudy przed autostradą!!! – zapiszczał z zachwytu Bartolini
– Więc jednak trafiliśmy właściwie – rzekł profesor Gąbka.
– Przepraszam profesorze, że okazałam tyle nieufności tak zacnej Kompanii, ale…
– Proszę się nie tłumaczyć, wiemy że wielu szuka Zielonej Sowy i dałoby niezłą zapłatę za jej wskazanie – odezwał się książę Krak.
– Gdy zobaczyłam w telewizji reportaż na temat cyrku Maestro Tomatto vel Poimidorro byłam pewna, że nic mi z waszej strony nie grozi i że mówiliście szczerze, wtedy w księgarni. Miałam nadzieję, że zadzwoni pan, profesorze, pod któryś z podanych na karteczce numerów, ale wszystko potoczyło się tak szybko. Dowiedziałam się o spotkaniu w Strasznym Dworze i musiałam się do tego przygotować. Potem zobaczyłam, że wybieracie się tam amfibią…
– Śledziła nas pani?! I ja nic o tym nie wiem?!– Don Pedro był zagniewany.
– Jeszcze raz przepraszam.
– Hawk! – powiedział po psiemu Czarny Bolo – Hoow, Don Pedro, tak doskonały szpieg, a dał się szpiegować! Hawk, wwawk, ale wtopka!
– Ty lepiej milcz, jak poważni ludzie rozmawiają! – obruszył się Don Pedro – Nie będę ci przypominał, że masz kartofel zamiast nosa. Ty też nie wyczułeś strażników, jak lądowaliśmy na Bielanach!
– Wrrr! – rozeźlił się Czarny Bolo – Powiedz jeszcze słowo, a tak ci się wrąbię w kostkę, że popamiętaszszzsz!!! Wrrrr!!!
– Panowie, panowie?! – powiedział błagalnie książę Krak – Czarny Bolu, nie patrz tak łakomie na łydkę Don Pedra, a ty Don Pedro nie opowiadaj takich rzeczy o Czarnym Bolu! Równie dobrze mógłbyś oskarżać komputer pokładowy, że wylądowaliśmy w złym miejscu. – Książę pogroził im obu palcem i obrócił się do dziewczyny – Wybaczamy ci, Zielona Sowo – powiedział – Ale co dalej?! – zwrócił się do profesora Gąbki – Czy masz profesorku rzeczywiście jakiś koncept?!
– Koncepty to moja specjalność – rzekł profesor Gąbka – Ale bez pomocy ludzi dobrej woli na nic by się one zdały. Ziemia jest o trzy kroki od zagłady. Nie powstrzymamy Guiltów, Licho i wszystkich Ciemnych Sił żadnym zwyczajnym sposobem. Przyjdzie moment, że będzie trzeba wykrzesać z ludzkości wszystko, co najlepsze, i tu Zielone Oddziały będą nie do zastąpienia. Być może jedna jasna myśl więcej i jedna ciemna fala mniej zadecydują ostatecznie o ocaleniu Ziemi. Ale póki co, musimy spróbować uniemożliwić postawienie jednego z tych trzech kroków. Wiemy, że ostatni krok to ścięcie starej jodły na Syberii, w dniu 21 grudnia. Na to wydarzenie możemy wpłynąć znajdując obiekt-klucz. Odczytanie Księgi Twardowskiego to początek naszej drogi do zwycięstwa w tej sprawie. Jest jeszcze inny krok, ten, który planuje Marszałek Zmora: budowa elektrowni atomowej. Jeżeli uda nam się go powstrzymać, szanse na ocalenie Ziemi wzrosną.
– A mnie nie do końca się podoba, że ślepo wierzymy Szczególnie Wielkiemu Komputerowi Zimnej Planety, który nam wskazał Zielone Oddziały jako sojuszników i że tak ufamy tej dziewczynie. – zaatakował profesora Don Pedro – Co oni właściwie mogą nam dać, te Zielone Oddziały? Ilu ich jest?! W czym mogą pomóc?! To ładnie brzmi „jedna jasna myśl więcej” czy „jedna ciemna fala mniej”, ale co to właściwie znaczy?
Don Pedro był nastawiony bardzo sceptycznie do pomysłu wtajemniczania kogokolwiek w ich sprawy.
– A jak ktoś z nich zacznie opowiadać o nas na lewo i prawo?! – mówił – Zrobi się szum w mediach: gazetach, telewizji, radiu. Że Zimna Planeta i tak dalej. Za wcześnie dla ludzkości na taką wiedzę!
– Ja, ja. Zgod! Za wczas. – powiedział Mądrodudek – O dwadśća śdm, a nawt o śdmśąt śdm lat, za wczas.
– Mało kto wie, że Zielona Sowa to ja, a przecież wam to powiedziałam. Ale Don Pedro ma rację. Nasza wspólna akcja musi pozostać tajemnicą. Najlepiej, żeby nie wiedział o niej nikt spoza tego grona. A żeby was do końca przekonać i pokazać, jaką mamy siłę, zapraszam do naszego OZONu, czyli Obozu Zielonych Oddziałów Nowej Ziemi. Nowa Ziemia to Zielona Ziemia, a obóz to zjazd Zielonych z całej planety na ekologiczne warsztaty. Pokażę wam Zieloną Polanę.
– Zgoda, ale wybierzemy się tam tylko skromną reprezentacją, gdyż po pierwsze czas usiąść do Księgi Laurentego – rzekł profesor Gąbka – A po drugie, nikt nie powinien na razie łączyć Cyrku Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena” z Zielonymi Oddziałami.
– Skoro Don Pedro jest nieprzekonany, to powinien się znaleźć w tej reprezentacji – powiedział książę Krak – On i Samborek, który sam, można rzec, jest ekologiem, opiekuje się drzewami, a do tego doskonale orientuje się we współczesności.
– O nie! – powiedział stanowczo Don Pedro – Jeśli miły książę pozwoli, chciałbym przedstawić księciu pewien pomysł, ale, carrramba, …. Na strrronie!
– Jak to na stronie, Donku?! – zdziwił się Bartolini – Dotąd nie mieliśmy przed sobą w Kompanii tajemnic.
– Jeśli ja przeszkadzam, to przepraszam. Gdzie jest łazienka? Chciałabym umyć ręce. – powiedziała Zielona Dziewczyna.
– Ja wskaż! – rzucił się z pomocą Mądrodudek.
– Przepraszam! – ryknął Smok, który do tej pory milczał – To niebywałe! Nikt nam tutaj w niczym nie przeszkadza. Wytłumacz się, Donku!
Don Pedro tak bardzo się zawstydził, że niemal zapadł się w swoją pelerynę.
– Bo, bo – jąkał się – Chodzi o to, że pewne rzeczy jednak powinny być tajne!
– Chyba nie chcesz powiedzieć, że ciągnie cię do starego ustroju Deszczowców, jak wilka do lasu? – zapytał Don Pedra Doktor Koyot.
– Nie, ale jednak…!!! – wił się Don Pedro kryjąc usta w pelerynie.
– Mów natychmiast, wszystko po kolei – rozkazał Książę Krak.
– Ale jednak… najpierw chciałbym, żeby ona – Don Pedro nieustępliwie wskazał na Zieloną Dziewczynę – Złożyła przysięgę milczenia.
– Zgoda! – powiedziała Zielona Sowa bez wahania – Rozumiem doskonale ostrożność Don Pedra. Przysięgam – wzniosła prawą rękę do góry – Na własną kalarepę, liść sałaty i zieloną pietruszkę Bartoliniego, że będę milczeć aż po grób! Tak mi dopomóż Świerczyno, Dębino i cała Zielona Rodzino!
– Teraz dobrze. – Don Pedro odwinął pelerynę, wyprostował się, zachichotał i powiódł po wszystkich diabelskim okiem – Otóż wymyśliłem, że powinniśmy mieć jakąś wtyczkę u naszych wrogów. Ja się na taką wtyczkę najlepiej nadaję. Mam wprawę w krętactwach i matactwach, mam wprawę w rzucaniu słów na wiatr i w blefowaniu. Do tego łatwo zmieniam poglądy i lubię wkradać się w czyjeś łaski. Na początek bez trudu wkradnę się w łaski łasego na pochlebstwa redaktora Chytruska, z jego pomocą zaś wejdę w łaski samego Marszałka Zmory. Kiedy tam będę, to po pierwsze wy będziecie wiedzieć, co oni knują, a po drugie w decydującym momencie mogę podszepnąć tamtym taki plan, jaki będzie dla nas wygodny.
– To bardzo niebezpieczne – rzekł profesor Gąbka – ale gdyby znalazł się odważny, który wejdzie do obozu wroga i będzie go szpiegował… No, no! Chociaż to nieeleganckie… ale mówiąc wprost, pozwoliło zdobyć niejedno królestwo.
– Hmmm – Książę Krak się zafrasował, skubał brodę i podkręcał wąsy, a nawet trzy razy obrócił w zamyśleniu koronę na głowie – Pomysł ciekawy…ale będzie nam tutaj brakowało twoich zdolności…
– Żadnych „ale”, proszę księcia – przerwał mu Don Pedro – Jeśli książę pozwoli, carrramba, ja jestem szpiegiem zawodowym, a Największy wybrał mnie do tego zawodu, gdyż mam to we krwi. Nikt nie będzie lepszy ode mnie i nikt nie ma większych szans na sukces niż ja.
– To prawda – potwierdził Doktor Koyot.
– Więc zgoda – rzekł książę Krak – szczegóły omówimy później. W takim razie kto pojedzie teraz z Zieloną Sową i Samborkiem na Zieloną Polanę? Na ochotnika.
– Ja chętnie pojadę – zgłosił się Bartolini – Przy rozwiązywaniu zagadek nie na wiele się przydam. Książę jako znawca starych wierzeń, profesor jako znawca przyrody, doktor Koyot jako czarnoksiężnik, znawca rebusów i zaklęć, Smok Wawelski jako znany w świecie detektyw i wreszcie Mądrodudek jako obsługujący komputer pokładowy i utrzymujący kontakt z Lodówą, będą potrzebni tutaj. Także Czarny Bolo, bo ktoś musi pilnować cyrku i naszych największych tajemnic, podczas gdy reszta będzie zajęta pracą nad zaklęciami. Więc zostaję tylko ja.
– Powinni zabrać do obozu to! – rzekł Don Pedro i wyciągnął zza pazuchy rulon z planami elektrowni atomowej – Liszek-Sekretarz miał ten plan wręczyć Licho, ona mu go wyrwała, a potem w rozgardiaszu, kiedy wszyscy uciekali z sali balowej Strasznego Dworu, wpadło mi to w ręce.
– Coś takiego?! – Książę Krak rozwijał pośpiesznie plan – Tu powinna być zaznaczona ta strefa ochronna z działką, na której mają jutro, a może nawet jeszcze dzisiaj cichaczem wyciąć dęby. Chyba tutaj – wskazał palcem, a wszystkie głowy wyciągnęły się w stronę rozłożonego na podłodze areny planu.
– Tak – powiedziała Zielona Sowa – Tutaj wyraźnie drzewostan boru wchodzi w granice strefy ochrony elektrowni i są tu prywatne działki. Odnajdziemy je szybko, bo to miało być ponad dwadzieścia drzew na jednej działce. Z tego, co wiem, to właśnie jedna z tych prywatnych działek.
– Dwadzieścia tak starych drzew, do tego dębów na jednej działce to dziwne. Niech Mądrodudek zrobi kopię dla nas, a wy weźmiecie ten plan na Zieloną Polanę. Trzeba szybko zorganizować opór. – rzekł książę Krak.
– Zielone Oddziały mogłyby poprowadzić obronę dębów. Są znane z takich akcji. My powinniśmy wciąż pozostać incognito, czyli w cieniu. – podsunął księciu profesor Gąbka.
Przez chwilę książę milczał, po czym uśmiechnął się do swoich myśli i poprawił koronę. Rozejrzał się dookoła po wpatrzonych w niego z napięciem twarzach.
– Dobrze – zgodził się, gdyż był bardzo zgodnym i łagodnym księciem, a jeśli ktoś mówił mądrze, to nigdy się z nim nie sprzeczał. – Zatem, Zielona Sowo, wyrażam zgodę, aby Samborek i Bartolini udali się z tobą na Zieloną Polanę. Bartolini powinien potem wrócić i zdać nam relację, a Samborek może wziąć udział w obronie dębów, którą wy zorganizujecie.
– Przedstawię ich jako cyrkowców z Zielonej Areny, ale też jako osoby bardzo przejęte ekologią i praktykujące zasady ochrony Przyrody. Powiem, że chcą się do nas przyłączyć.
– Bo to prawda – rzekł Samborek – bardzo chcemy.
– Tak, tak – dołączył się Bartolini – Ja bym w życiu do garnka nie włożył sztucznej, czarnej marchewki, pomidora ważącego kilogram, albo nie daj boże jakiejś brukseli zamiast przyzwoitej brukselki. Co to się na świecie nie wyprawia! Jakem Bartolini herbu Zielona Pietruszka, to przecież sprzeczne z prawami przyrody! Dobrze, że się jeszcze do mojej herbowej pietruszki nie dobrali. A daleko na tę polanę?
– Niedaleko. To w Puszczy Kampinoskiej. Czy lubicie jeździć na rowerach?
– Jeszcze jak! – zawołał ochoczo Smok, lecz zaraz zorientował się, że on sam nigdzie nie jedzie.
– Jasne! – zawołał Samborek – Ja robiłem wokół parku Zaczarowanej Dorożki po trzydzieści kilometrów dziennie!
Na wspomnienie domu, mamy i swojego wspaniałego roweru posmutniał trochę, ale rozchmurzył się szybko, gdy Zielona Sowa powiedziała mu, jakim modelem roweru uda się do puszczy.
I znów nasi bohaterowie rozdzielili się na trzy zespoły. Pierwszą grupę tworzyli Zielona Sowa, Bartolini herbu Zielona Pietruszka i Samborek, którzy udali się na Zieloną Polanę. Polana ta leżała w jedynej chyba w Europie puszczy, która znajduje się w granicach stolicy państwa.
Polska to dziwny kraj. W obrębie grodu Kraka, czyli starodawnej stolicy także znajdowała się wielka puszcza. Drugim takim dziwnym krajem jest Brazylia w Ameryce Południowej, której stolica jest położona w sercu wielkiej Puszczy Amazońskiej. Tak się jakoś dziwnie składa, że tam właśnie płynie rzeka Amazonka, którą nazwano tak na cześć dzielnych kobiet-wojowniczek ze starożytności. Podobno mieszkały one na Mazowszu.
Smok Wawelski, Mądrodudek, książę Krak, Doktor Koyot, profesor Gąbka i Czarny Bolo pozostali w namiotach cyrkowych skupiając się nad płytką DVD, z takim trudem uratowaną z podziemi Biblioteki Narodowej. Don Pedro zaś po tajemniczej rozmowie z księciem Krakiem, w której książę zaakceptował szczegóły jego tajnego planu, utworzył sam ze sobą trzeci zespół. Na początek miał jako reprezentant cyrku udać się na wywiad do Telewizji Nic Poza Tym, gdzie w programie „Jak bum cyk cyk!” miał być gościem redaktora Chytruska. Bartolini więc zanim wyjechał z Zieloną Sową, wystukał numer stacji telewizyjnej i jako dyrektor cyrku Tomatto vel Pomidorro wyraził zgodę na wywiad, który Leszek Chytrusek proponował już od wczoraj. Bartolini umówił Don Pedra do programu wieczornego.
– Wystąpisz jako trzeci, ostatnie dziesięć minut. Jako wielka gwiazda programu – zakomunikował Bartolini. – Dzisiaj o dwudziestej, kiedy prawie wszyscy zasiadają przed telewizorami.
Tak oto Leszek Chytrusek umówił się z Don Pedrem na oficjalne spotkanie. Bartolini jeszcze tylko szybciutko przyrządził dla całej kompanii maślane ciasteczka i wielki dzbanek zielonej herbaty, a Zielona Sowa ściągnęła ze swojego domu rowery. Okazała się wielką wielbicielką pojazdów dwukołowych.
Grzegorek przeszusował przez Warszawę na wyścigowym modelu takiej młodzieżowej szosówki, o jakiej nawet mu się nie śniło. Miała koła Mavic, amortyzatory Rock Shox i hamulce AVID. Samborek miał na głowie kask Limar, a rower na kołach opony Michelin. Zwykłym zjadaczom chleba na pewno nic to nie mówi, ale widzę, jak miłośnikom dwóch kółek gały wyszły na wierzch z zazdrości.
– Sawa, to ładne imię – stwierdził Samborek rytmicznie pedałując.
– Jak tej księżniczki Mazonek z Mazowii, która wyszła za rybaka Warsa. Oni razem założyli Warmię i Warsowię. – wyjaśnił mu Bartolini – Nie znasz tej opowieści? W ósmym wieku wszyscy ją sobie powtarzali, nad Wisłą i w Rzymie.
– Amazonki nad Wisłą? – zdziwił się Samborek.
– A jak! To w starożytnej Słonecji wszystko pokręcili. One były znad Morza Mazowskiego, a nie Czarnego, a potem się przeniosły na Mazowsze. Więc Mazonki, a nie jakieś tam Amazonki.
– Ja znam tylko z globusa, który dostałem na piąte urodziny, morze Azowskie – powiedział Samborek
– O to, to! To jest to samo morze. Teraz Azowskie.
Samborek nic na to nie powiedział, bo nie wiedział co rzec. Pedałowali we trójkę do Kampinosu, pięknymi, słonecznymi ulicami stolicy. Dziwnie było pomyśleć, że i tutaj mieszkały w starożytności wojownicze Amazonki.
Zielona Polana była pełna namiotów przypominających zielone grzyby. Gdyby popatrzyć na nią z lotu ptaka, wydawałaby się pusta. Kuchnia, stołówka i wielki namiot konferencyjny wtopiły się idealnie w las. Samborek i Bartolini byli zdziwieni rozmiarami tego obozu i liczbą ludzi, którzy tutaj przyjechali. Bartolini z radością usłyszał dźwięki włoskiej mowy i mógł sobie nawet przez chwilę porozmawiać w ojczystym języku, z którego przez lata używał tylko jednego zwrotu. Jakiego?! …..No właśnie, zgadliście! Można tutaj było usłyszeć zresztą wszystkie języki świata.
– Jesteśmy jedną wielką rodziną – mówiła Zielona Sowa, prowadząc ich od grupy do grupy. Właśnie weszli do okrągłego namiotu z potężnym niebieskim basenem po środku – Tutaj pracuje grupa Czyste Morza.
– Don Pedro by się tu chętnie przyłączył – stwierdził Samborek.
Wielki basen udawał morze, a przedstawiono w nim wszystkie możliwe rodzaje zagrożeń w odpowiednim pomniejszeniu. Woda miała w sobie tyle soli co prawdziwy ocean, gumowe boki basenu falowały poruszane przez mechanizmy, wywołujące prawdziwe fale. Na środku obrzydliwa czarna, gęsta ciecz pływała po powierzchni, wydobywając się z uszkodzonej platformy wiertniczej. Śmierdziało nią w całym namiocie. Ropa naftowa rozlewała się bezładną plamą i dryfowała do brzegu, na którym ustawiono domki i plażę pełną ludzkich figurek. Maleńkie złote rybki uciekały od plamy, próbując w panice wydostać się na brzeg. Uczestnicy tego warsztatu wyławiali ostrożnie rybki do słoików z czystą wodą.
– Następny namiot to Świeże Powietrze – powiedziała Zielona Sowa – a kolejny Grupa CO2 – Efekt Cieplarniany.
– Nie jestem przekonany, czy Don Pedrowi rzeczywiście by się tutaj spodobało – rzekł Bartolini zatykając sobie nos – Mnie tam się nie podoba.
– Czy jest możliwe – zapytał Samborek – Żeby ustalić jakąś wspólną akcję, zaplanować ją i wykonać we wszystkich krajach, z których oni tutaj przyjechali?
– Oczywiście. Na początek trzeba by pomysł takiej akcji zaprezentować, przekonać wszystkich i to przegłosować. Tu są naprawdę bardzo ważni ludzie z całego świata, chociaż wyglądają tak zwyczajnie. – opowiadała Zielona Sowa prowadząc ich do następnego namiotu – A to jest grupa, w której my weźmiemy udział: Obrońców Borów, Ginących Gatunków Roślin i Wymierających Zwierząt. Tu przedstawimy nasz plan.
Jak się okazało, wśród zebranych tutaj osób byli dwaj znajomi Samborka z Towarzystwa Ochrony Najstarszych Drzew w Polsce, Witek i Dobromir. Ucieszyli się na widok najmłodszego członka swojej organizacji i przywitali go bardzo serdecznie. Samborek od razu poczuł się jak wśród swoich, a inni zebrani także poczuli, że to jest swój człowiek. Resztki nieufności zostały łatwo przełamane maślanymi ciasteczkami Bartoliniego. Dokładne ustalenie planu działania i przygotowanie do szybkiej obrony drzew w puszczy zajęło im ponad trzy godziny. Na miejsce akcji wysłano wywiadowców. Wsiedli w samochód terenowy, który poprowadził Witek i wyruszyli na północ. Grupa miała trzy takie pojazdy. Były to, jak powiedziała im Sowa, bardzo nowoczesne samochody hybrydowe, z silnikiem wodorowym i elektrycznym, przekazane do testowania przez Zielonych z Drugiej Japonii, czyli z Zielonej Wyspy[11].
Guilty najwyraźniej uparły się, żeby zniszczyć największą polsko-litewską puszczę. Tam właśnie, w samym jej sercu, tak pięknie opisywanym przez wieszcza obu tych narodów Adama Mickiewicza, wybrano miejsce na elektrownię atomową! Pozostawało mieć nadzieję, że jeszcze nie zaczęła się wycinka, o której była mowa w Strasznym Dworze. Dwie godziny po zwiadowcach wystartowała pozostała część Zielonego Oddziału Obrońców Boru, w dwóch pojazdach prowadzonych przez Zieloną Sowę i sympatycznego Boa Babę, znanego afrykańskiego Obrońcę Baobabów. Wzięli oni ze sobą mnóstwo dziwnego sprzętu. Między innymi liny do przywiązywania się do drzew i kamery filmowe. Rowery zamontowali na samochodowych bagażnikach. Zawiadomiono też zaprzyjaźnionego reportera ze znanego kanału telewizyjnego poświęconego przyrodzie i zwierzętom.
Dobromir z Bartolinim zwiedzali obóz OZON do późnego popołudnia. Bartoliniemu przychodziły do głowy coraz to nowe pomysły na współpracę, lecz wszystko to mogło nabrać konkretnego kształtu dopiero wtedy, gdy profesor Gąbka, książę i Doktor Koyot odkryją, co jest obiektem-kluczem do Zmiany, opisanym w księdze zaklęć przez Twardowskiego. Prawdę mówiąc, Bartolini kręcił się po obozie trochę zniecierpliwiony, bo był bardzo ciekaw, co też odkryli współtowarzysze pozostawieni w cyrku. Myślami ciągle błądził gdzie indziej, niż prowadziły go nogi. Wreszcie – gdy oprowadzanie dobiegło końca – mógł się grzecznie pożegnać i dosiąść swojego roweru, by ruszyć w drogę powrotną. Kiedy odjeżdżał, od wywiadowców z puszczy litewskiej, którzy dotarli na miejsce prowadzeni przez Witka, nie było jeszcze na szczęście żadnych niepokojących sygnałów.
W tym czasie w cyrkowym namiocie działy się naprawdę ciekawe rzeczy. Mądrodudek wykonał ze skanów komputerowe wydruki. Komputer pokładowy poukładał skany w kolejności, co nie było takie łatwe, ponieważ strony księgi nie zostały ponumerowane. To znaczy były, ale literowo od AAA przez AAB, AAC aż do ZZZ. Nie mieli pewności, czy taka kolejność jest właściwa. Każdy otrzymał kopię książki dla siebie. Zasiedli przy stole na środku areny i pogrążyli się w lekturze. Czytali powoli i uważnie, popijając zieloną herbatę i pogryzając pozostawione przez Bartoliniego maślane ciasteczka. Wyobraźcie sobie, że przez godzinę nikt się nie odezwał! Każdy uczeń może sobie chyba wyobrazić, co to oznacza. Na lekcji, która trwa krócej niż godzinę naprawdę trudno wysiedzieć w milczeniu przez choćby pięć minut!
– Chyba coś mam – powiedział doktor Koyot – strona KAT. – I przeczytał na głos co następuje:
Przeciw Liszości i upadłości
Łapki szczurze, kilka kości
Gotuj w włoszczyźnie,
Niech je żar liźnie
Trochę pierza z nietoperza,
siedem włosów z brody jeża
ósm szprych struganych z wiązu wisielca
dziewięć promieni złap z głowy Cielca…
– I jedź do Mielca?! Nie, nie i nie. – zaprotestował zdecydowanie Baltazar Gąbka – To jakiś żart, przecież włoszczyzna pojawiła się u nas dopiero z królową Boną. Ten tekst jest za młody. Ale rozumiem, dlaczego akurat to ci się podoba.
– Posłuchajcie tego, strona TAK – powiedział książę Krak:
Przybądź Pełny Księżycu
Jestem ruta ruciana, ziele święte Rujana
znajdź mnie w litewskim borze
płoń uczyń na muchomorze
ten napój dzieje odmieni
Światło wyciągnie z cieni
Ziemię dobędzie z Nicu
Naw się obróci w orzech,
– Kto wie, kto wie. – powiedział Smok Wawelski. – Choć rymuje się, że aż zęby bolą.
– Chyba to jest to, orzech, to przecież nasienie, czyli zarodnik. – filozofował tymczasem książę – Nawie są siedzibą zmarłych, a muchomor…
– Ale poczytajcie sobie na stronie NIE – zapiał z zachwytem Wawelski Smok i wyrecytował:
Ene, due, rabe
Złapał Chińczyk żabę
A żaba Chińczyka,
Co z tego wynika?
Rapete, papete, w łepetę,
Entliczek, pętliczek, czerwony…
– To dziecięce wyliczanki. – przerwał mu zaaferowany własnym odkryciem Profesor Gąbka – Ja naprawdę mam! Słuchajcie, strona KOD:
Nad kryształową tonią
W noc pełną świetlisty
Kwiat-niekwiat od Rudzi
pała czysty wonią
i płoszy od ludzi
kosz stulistną dłonią
W zaczarowanym odbity lustrze
Zerwany w noc zwrotną
U rudnych źródeł potoku
co spływa w puszczę prastarą
Wszystko zmienić mocen
swą Siłą odwrotną,
on może ją ustrzec
od sądzonego wyroku
Jeśli natchnion wiarą
Jeśli złączon z czarą
I zaklęty Marą
– Nie rozumiem ostatnich linijek! Co sądzicie o tym, Koyotku, książę, Smoku?!
– KAT, TAK, KOD, NIE – literował Mądrodudek – Kat tak, kod nie – powtórzył – Nie tak, kod kat.
– O czym mówisz, Mądrodudku? – zainteresował się książę Krak, który jak zwykle go nie zrozumiał.
– Wy odczyt strny Kat-Tak-Kod-Nie. W tak kolejności! To coś zncz?! Ja, ja. – rzekł Mądrodudek i wstukał to pracowicie w pokładowy komputer, który wywlókł z latającego talerza. Nikt nie zrozumiał za dobrze, o co mu chodziło.
– No jak?! – zachęcił ich profesor Gąbka – Prastara puszcza to puszcza litewska. Kraina Tysiąca Nenufarowych Jezior i Królestwo Bociana leży na pograniczu polsko-litewskim. Kto to opowiadał o jakimś stowarzyszeniu bocianim gdzieś tam…? – profesor nie mógł sobie przypomnieć – Nad Rospudą?
– Rospuda ma źródła na granicy puszczy. – stwierdził doktor Koyot. – Trochę nie pasuje.
– Ja! T ja znlzłem! Ja! – wrzasnął Mądrodudek – Kraina Bociana nd jezior Gołdap. W Intrnecie.
– Tak było, Kraina Bociana nad jeziorem Gołdap, w Internecie. – potwierdził książę Krak – To rzeczywiście pasuje, a ponieważ ten wierszyk nie jest zaklęciem, to musi być atraktantem! A więc co to za obiekt, o którym imć Twardowski nas tutaj informuje?
– Kwiat-Niekwiat – zamyślił się profesor. – Wszystko zmienić mocen…
– Oczywiście! – książę Krak puknął się w czoło – Oczywiście!!! Kwiat Od Rudzi! Znamy dwie prastare boginie nazywane Rudziami. – Zatańczył w koło stołu, zamiatając podłogę królewskim płaszczem – Matkę Wszelkiego Życia Rudź nazywaną też Przyrodą, jako, że stoi zawsze Przy Rodzie, Władcy Ludzkiego Rodu. Przyroda jest zarazem matką młodszej Rudzi, nazywanej Opiekunką Narodzin!
– Tak. – zapiszczał z emocji Doktor Koyot – Pąp Rudzi, czyli inaczej Pąk Rudzi to przecież to samo co Kwiat Paproci! Mamy!!! Mamyyyyy! – zerwał się z krzesełka i biegał dookoła areny, jakby nagle stał się dzieckiem. Biegał i wciąż krzyczał – Mamyyy!!! Mamyyy!!!
– Ale uwaga – rzucił książę Krak – ta młodsza Rudź też ma swoją roślinkę. Jest nią ruta. Ruciane wieńce rzuca się uroczyście na wodę, jeśli się chce, żeby komuś urodziło się dziecko!
Nikt go jednak nie słuchał. Wybuchła ogólna wrzawa i szaleństwo radości.
Wtedy właśnie nadjechał na rowerze Bartolini, który z początku pomyślał, że stało się coś złego. Jednak kiedy wpadł do namiotu i zobaczył, jak wszyscy się cieszą biegając, krzycząc i fikając koziołki, od razu wiedział, że znaleźli zagadkową formułę w księdze i rozwiązali tajemnicę atraktantu, czyli wabika. Teraz będą mogli zwabić i oczarować wszystkich ludzi, a tym samym zbawić cały świat i odczarować bieg wydarzeń spychających Ziemię w otchłań zagłady.
Niestety Bartłomiej Bartolini nie miał racji. Kiedy ochłonęli książę Krak powtórzył swoje wątpliwości. I wtedy dotarło do nich, że mają co najmniej dwa rozwiązania. Jak zauważył książę Krak, młodsza bogini z dawnych słowiańskich wierzeń, Opiekunka Narodzin, miała swoją roślinę, rutę. Kwiat od Rudzi mógł więc być rutą. Na dodatek dawno, dawno temu, rutą nazywano nie tę rutę, którą dobrze znamy z naszych łąk, tylko bardzo rzadko spotykaną, rutę stepową.
Na trzecią możliwość, a mianowicie tę, że wszystkie części odczytane zostały nieprzypadkowo i że razem stanowią jedno rozwiązanie, wpadł Mądrodudek. Nazwy stron, z których odczytano teksty, dawało się bowiem ułożyć w szereg mniej lub bardziej zrozumiałych zdań. Na przykład: KAT NIE, KOD TAK, albo NIE TAK, KOD KAT, lub KOD TAK, KAT NIE, a także KAT TAK, KOD NIE. Rozgorzała więc gwałtowna dyskusja. Każdy był w niej ekspertem i każdy uważał, że ma rację, więc wkrótce zaczęto dzielić włos na czworo. Rozmowa przeciągnęła się do późnego wieczora i Bartolini musiał ich siłą wyciągnąć na kolację. Co gorsze, nie przestali dyskutować nawet przy jedzeniu. Nie zauważono zatem, jak pyszny jest makaronem z szynką, pomidorami i z bazylią przygotowany przez Bartoliniego, ani jak wiele serca włożył w tę potrawę. Mistrz patelni pocieszał się jednak, że stół złagodził spór. Porzekadło, że wspólne jedzenie łagodzi obyczaje, a czasem nawet godzi zwaśnionych, okazało się prawdziwe. Z pełnym brzuchem miewa się także lepsze pomysły. Bartolini miał nadzieję, że tak będzie i teraz. Istotnie spór osłabł, ale tylko na czas jedzenia i tylko dlatego, że usta mieli pełne pomidorów i makaronu oraz pachnących ziółek. Ledwie wstali od jadła, znów rzucili się sobie do gardeł. Oczywiście tylko w przenośni, czyli że na nowo rozgorzała zażarta dyskusja. Najgorsze, że zupełnie przegapili wystąpienie telewizyjne Don Pedra w programie „Jak bum cyk cyk!”. Na szczęście Mądrodudek nastawił nagrywanie, więc mogli to sobie odtworzyć rano. Niewiele do tego rana brakowało, kiedy Doktor Koyot zarządził przymusowe pójście spać.
– To absolutnie niedopuszczalne, żeby tak krzyczeć na siebie całą noc i żeby tak przeciążać umysł i ciało! Sen jest warunkiem zdrowia! Zaczynacie już opowiadać straszne bzdury! – krzyczał.
Potulnie więc rozeszli się do łóżek. Smok też udał się do swego bardzo wielkiego łóżka, które można by nazwać legowiskiem. Umył zęby, przebrał się w pidżamę w paski i obniżył temperaturę w pomieszczeniu do plus jednego stopnia. Jak pamiętacie, Smok śpi dobrze tylko wtedy kiedy jest zimno. Przyłożywszy głowę do poduszki zasnął więc w ciągu minuty. A śpiąc wciąż powtarzał, mamrocząc niewyraźnie:
– A ja waaaam móóówię, że dziecięceee wyyyliczanki to sąąąąą staaaarożytneee zaaaaaklęęęęcia.
Tej nocy śniła mu się jego wspaniała Smocza Jama pod Wawelem, do której strasznie już tęsknił.
Rozdział 12 – Przypadek czy Przeznaczenie, czyli „Jak bum cyk cyk!”
w TV Nic Poza Tym.
Rano otrzymali wiadomość od Samborka, który zaraz po wschodzie słońca zadzwonił na komórkę Bartoliniego. Bartolini na wpół śpiąc mamrotał początkowo coś o czarach marach i diable. To dlatego, że spał wyjątkowo krótko. Zaraz jednak otrzeźwiał gdy zobaczył na komórce, że jest już prawie szósta rano:
– Cieszę się Samborku, że dzwonisz…, to nic, że jest wcześnie…., dobrze że mnie zbudziłeś, bo czas przygotować śniadanie…. Poczekaj sekundkę, nie rozłączaj się muszę tylko zrobić poranną gimnastykę, bez tego ani rusz….
Bartolini odłożył komórkę, zdjął szlafmycę z pomponem, w której miał zwyczaj sypiać i wykonał serię przysiadów, dziesięć pompek, sześć kocich grzbietów, pięć kocich kołysek oraz stanie na głowie. Samborek cierpliwie wysłuchał w słuchawce jego posapywań, po czym usłyszał od Bartoliniego streszczenie wydarzeń wczorajszego wieczoru i nocy. Przekazał dzielnemu kuchmistrzowi wiadomości z puszczy mazursko-litewskiej. Na szczęście w zagrożonym rejonie nie widziano na razie drwali, ani niczego podejrzanego. Założono obóz i rozpoczęto dyskretną obserwację.
Okazało się, że zagrożone wyrębem są co najmniej trzy miejsca, bo na planie zaznaczono trzy warianty strefy ochrony elektrowni. W każdym wariancie w strefę wchodził inny rejon z dębami. Nie dało się najwyraźniej uniknąć wycięcia starych dębów, których w puszczy nie brakowało. Ktoś mógłby pomyśleć, że w związku z tym nie zaszkodzi jak się wytnie dwadzieścia dwa, albo nawet dwadzieścia pięć starych dębów, ale to nie jest tak, jak myślicie. Czy wiecie na przykład, że malutkie krzaczki czarnej jagody, nazywanej też borówką, tworzą olbrzymie połączone korzeniami kępy, które mają po kilkaset metrów średnicy. Taka kępa to nie są tysiące osobnych krzaczków tylko jedna roślina. Jakby powiedział doktor Koyot – jedna istota. Jeżeli zniszczy się fragment takiej istoty, ważną część jej połączeń, to cała kępa przestaje owocować, a na jej miejsce pojawiają się leśne chwasty. Tak wymierają wielkie obszary lasu, który tylko z wyglądu przypomina zdrowy las. Drzewa i krzewy, i to co żyje pomiędzy nimi w lesie, stanowi jedną gigantyczną, żywą istotę, BÓR.
Tego wszystkiego dowiedział się Samborek poprzedniego wieczora od Zielonej Sowy i Witka. O tym samym opowiadał ich przyjaciel z Afryki, czarny jak heban obrońca baobabów, Boa Baba. Baobaby, rosnące nawet o wiele kilometrów od siebie, wymieniają się wiadomościami. Wiadomości zapisane pyłkiem kwiatowym baobabu roznoszone są przez kursujące miedzy nimi owady. Boa Baba twierdził, że baobaby lubią przed snemporozmyślać o tym, co tam u ich krewnych rozsianych po sawannie.
Samborek obiecał na koniec Bartoliniemu, że także pomyśli o wierszykach z księgi Twardowskiego, które kucharz wyrecytował mu do dyktafonu. Na tym się pożegnali i każdy ruszył do swoich zajęć. Bartolini stwierdził, że każda rozmowa z przyjacielem jest pożyteczna i że człowiek uczy się całe życie. Ta historia z baobabami nigdy nie przyszłaby mu do głowy!
Kiedy tylko inni się obudzili, wstali i umyli zęby, spór wybuchł na nowo.
– Powtórzę po raz setny – upierał się profesor Gąbka – że tutaj nie chodzi o rutę zwyczajną, czy o rutę stepową.
– Ta druga to bardzo ważne zioło w czarach – zauważył doktor Koyot – Z niej przygotowywano napój czarowniczy i wróżebny, już w starożytnej Persji. Tylko przy jej pomocy można było odczytać przyszłość!
– Profesorek ma rację – rzekł książę Krak, który dopiero co założył koronę. Uwierała go dzisiaj, więc wciąż coś przy niej kombinował.
– Przemyślałem to. Musi chodzić o Przyrodę, czyli o Rudź-Rodżanę a nie o jej córkę. – kontynuował książę ważąc każde słowo – Bo sprawa dotyczy całej Ziemi i całej Przyrody! Poza tym pąp Rudzi to ta sama roślina, którą dzisiaj nazywa się paprocią, a za naszych czasów, ósmym wieku, nazywało się paprudzią.
Książę Krak zrezygnował w końcu z korony, zdjął ją i położył na stole. Tymczasem do namiotu wkroczył Bartolini z jajecznicą i grzankami z przypieczonym serem. Mądrodudek niósł za nim owoce, a Smok Wawelski, wystrojony w piękny fartuszek z falbanką, dźwigał wielki dzban kompotu truskawkowego i tacę ze szklaneczkami oraz kompletną zastawą.
– Czary mary, diabeł stary… – podśpiewywał sobie Bartolinii.
– No nie! – krzyknął znienacka profesor Gąbka, kiedy Bartolini stawiał przed nim jajecznicę i talerzyk z dwiema grzankami, gdyż piosenka kucharza wpadła mu prosto w ucho. – Przecież Bartłomiejek to najgenialniejszy rozwiązywacz rebusów na świecie. Ma talent we krwi! Czary mary, czyli czary Marzanny. Rozwiązałeś zagadkę trzech ostatnich linijek wierszyka! Tę, która najbardziej nie dawała mi spokoju!
„…Jeśli natchnion wiarą
Jeśli złączon z czarą
I zaklęty Marą!”
– To znaczy – kontynuował z głębokim namysłem profesor – Że znaleziony w najczystszym miejscu puszczy Kwiat Paproci, należy włożyć w czarę, czyli dzban i zaczarować tak jak czyni to Mara-Marzanna, Królowa Śniegu, czyli zamrozić go!
– A nie mówiłem, że dziecięce wyliczanki to nic innego, jak dawne zaklęcia? – ucieszył się Smok Wawelski – A co z entliczkiem-pętliczkiem?[12] Czy tutaj nie chodzi o zaklęcie Przepląta, Władcy Przypadku, który uwielbia plątać wszystkim ścieżki oraz myśli, a jest starym odwiecznym przyjacielem Licho?!
– Ponieważ wszyscy są tutaj znawcami tych spraw, czyli wielkimi ekspertami – powiedział Doktor Koyot – Stworzymy komisję ekspertów. Jak to w komisji, napiszemy wspólny raport, w którym uzgodnimy co jest, a czego nie ma. Na koniec podejmiemy decyzję! Tak będzie nowocześnie i demokratycznie.
– Tak t rob w Sejm! Ja. – włączył się w dyskusję Mądrodudek.
– Dosyć tego! – huknął niespodzianie książę Krak, a korona podskoczyła na blacie stołu. Dawno nie widziano, żeby był tak zdenerwowany – Nie będziemy u nas wprowadzać tych dziwacznych zwyczajów! Jeśli każdy wykręci kota ogonem i to uzgodnimy, a potem zapiszemy ,to wyjdzie z tego kot o sześciu ogonach i bez choćby jednej głowy!
– Racja. – stwierdził filozoficznie Smok Wawelski wyciągając z kieszonki swoją ulubioną fajkę – Prawdy się nie uzgadnia. Tutaj nie ma żadnych wersji, nic się nie dzieje przypadkiem. Weźmy choćby odczytanie takich, a nie innych stron z księgi Twardowskiego. Czy to można nazwać zbiegiem okoliczności?! A jak to się stało, że on ponad pięćset lat temu zapisał to przesłanie w swojej książce?! A jak to jest możliwe, że ta książka, która przecież zaginęła, jednak ocalała?! Kiedy pomyślę, że znalazła się właśnie w Warszawie, to w ogóle przestaję wierzyć, że na świecie istnieje coś takiego jak przypadek! To przecież niebywale logiczny ciąg wypadków. – nabił fajkę tytoniem i włożył ją sobie między zęby.
– To znaczy, że to są wszystko powiązane ze sobą wydarzenia? – zdumiał się Bartolini – Że to wielki, ciągnący się od tysiącleci plan? Jeśli tak, to my też jesteśmy nieprzypadkowymi trybikami w tym kosmicznym planie!
– Taaak! – Smok westchnął i kiwnął głową na potwierdzenie słów Bartoliniego.
Majestatycznie wyciągnął zza pazuchy zapalniczkę i pstryknął, ale płomyczek się nie zapalił.
– Książę i Smok mają rację – powiedział profesor Gąbka – Chciałbym zauważyć, że prawda jest tylko jedna, to prawda prawdziwa, a nie jakaś półprawda, okrojona i uzgodniona. To bardzo ważne, bo nie możemy się pomylić. Jeśli się pomylimy, to…
Właśnie wszyscy wyobrazili sobie co się stanie, jeśli się pomylą i zamilkli.
– Proponuję zjeść śniadanie – powiedział Bartolini – Po nim na pewno coś wymyślimy.
Smok znów pstryknął zapalniczką. Buchnął płomyczek.
– No nieee! – jęknął zdegustowany do granic możliwości Doktor Koyot – Nie będziesz chyba Smoczusiu palił przy stole?! I nie mów mi, że smokom – przeciwnie niż ludziom – nie szkodzi palenie na czczo!
– Ja tam lubię sobie czasem zionąć ogniem na czczo – wymamrotał Smok.
Choć to powiedział z rozpędu to zawstydził się własnymi słowami i czynami. Przede wszystkim tym, że nie pomyślał o innych siedzących przy stole. Spurpurowiał, zdmuchnął płomyczek, schował fajkę i zapalniczkę tam, skąd je wyjął, oraz przeprosił za gafę. Kompania uśmiechnęła się do niego, powiedziała, że przecież nic się nie stało, więc nie ma za co przepraszać i zabrała się do wyśmienitej jajecznicy Bartoliniego. Wszyscy wiedzieli, że nie zrobił tego umyślnie.
Śniadanie się zakończyło. Smok srebrnym widelczykiem wygrzebał z dna swojej szklaneczki ostatnią słodziutką truskawkę. Czarny Bolo znów przespał dyskusję, zmęczony całonocnym czuwaniem. Gdyż „ktoś musiał czuwać, aby spać mógł ktoś”! Zbudził się dopiero na jajecznicę na bekonie, a teraz przełknął ostatni kęs owego bekonu i powiedział:
– Baarrr, waaaar, dobrrr! Howk!.
– Dbrrr, dbrrr! Jaja! – potwierdził Mądrodudek i odłączył się od kontaktu, po czym łyknął haust kompotu i usiadł na swoim miejscu przy komputerze.
– Taaak – wysapał Smok z pełnym po brzegi brzuchem i sięgnął po wykałaczkę – Koood.
– TAK! KOD! – podchwycił ochoczo Mądrodudek.
Doktor Koyot uderzył trzykrotnie w stół umklajderem, potem zabębnił jeszcze trzy razy.
– Uderz w stół! – powiedział do siebie, gładząc się drugą ręką po brzuchu i rozpamiętując smak wspaniałego śniadania.
I wtedy wszyscy , jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko nagle pojęli! I jeszcze naglej, dokładnie to wszystko zrozumieli! Olśnienie spłynęło na nich w jednej sekundzie i nie mieli już żadnych wątpliwości.
– Te dwa kawałki tworzą pierwsze i drugie danie – stwierdził Bartolini.
– Jasne. – rzekł książę Krak – Oto kompletny atraktant, dwuczęściowy.
– Kwiat Paproci i Ruta. To klucz – stwierdził profesor Gąbka.
– Obiekt-klucz! Nie rzecz, bo to przecież coś żywego, a nie martwy przedmiot. – stwierdził Doktor Koyot.
– Ja, ja. – przytaknął Mądrodudek, który wniósł przecież wielki wkład w końcowe rozwiązanie. –Tak. Kod.
– Wrah! Wrrrah! – warknął zadowolony Czarny Bolo, myśląc o pognębieniu wszelkich wrogów, których teraz bez trudu pokonają.
– Zatem możemy spokojnie obejrzeć wczorajsze telewizyjne występy Don Pedra – zaproponował książę Krak.
– Gdybyś, Koyotku, wyczarował wygodne fotele zamiast tych twardych krzeseł – zaproponował Smok – przenieślibyśmy się wszyscy do salonu telewizyjnego.
– Ale, ale, a gdzie się podziewa Don Pedro?! – zdziwił się Doktor Koyot.
– Mamma mia! – krzyknął Bartolini – On nie wrócił na noc do domu? To jest – ugryzł się w język – do naszego Cyrku?!
Dopiero teraz zauważyli, że Don Pedra nie ma z nimi od wczorajszego wieczora. Zrobiło im się wstyd, że w zacietrzewieniu, zajęci dyskusją, pogrążeni w gorących sporach, zapomnieli o przyjacielu, który mógł potrzebować ich pomocy.
– Wrrrrr! A może go uprowadzono?!!! Wrahh!!! – zaniepokoił się Czarny Bolo.
– Jakoś jestem spokojny o niego – powiedział książę Krak z nieco tajemniczą miną – Don Pedro dałby znać, gdyby potrzebował naszej pomocy. Poczekajmy, aż się sam odezwie, a póki co zobaczmy, co tam wczoraj nagadał.
I rozsiedli się przed telewizorem w wygodnych fotelach wyczarowanych przez Doktora Koyota. Dla księcia Kraka udało mu się nawet wyczarować coś specjalnego, z ozdobnymi wspornikami zagłówka.
Mądrodudek nastawił nagrywanie nie tak, jak trzeba. Na początku nagrał się wcześniejszy fragment programu. Wiedzieli, że Don Pedro, jako największa gwiazda, wystąpi w ostatnich dziesięciu minutach. Mieli zamiar przewinąć wywiad Leszka Chytruska z osobą, która pojawiła się na ekranie, ale Doktor Koyot zauważył, że to bardzo znany polski skoczek. Gość był chudy jak szczapa, a mówiąc, gestykulował cienkimi rączkami. Na jednej miał złotą bransoletkę, a na placach drugiej trzy równie złote sygnety. Doktor Koyot nie potrafił powiedzieć czy to skoczek narciarski, czy o tyczce, czy też skacze on na bungee, albo na trampolinie. To przestało mieć znaczenie, kiedy zauważyli, że na stoliku obok redaktora Chytruska, dzierżącego w dłoni swój nieodłączny notesik z pytaniami, spoczywają dziwne warzywa: wielka czarna marchew, proste jak kij banany oraz wielka brukselka, czyli bruksela.
– Więc uważa pan, że te warzywa są doskonałe dla zdrowia i że każdy sportowiec już od dawna je jada?
– Tak! – powiedział sportowiec z pełnym przekonaniem i przerzucił zawadiacko falę włosów z czoła na bok – Banany, kij i marchewka, bardzo duża marchew, marchwisko, to podstawa systematycznego treningu i wysokich wyników sportowych.
– Bardzo panu dziękuję. Wypowiedź praktyka daje nam pewność, że te warzywa – Leszek Chytrusek wskazał na stół – Są absolutnie zdrowe.
Redaktor zwrócił się teraz do innej kamery i mówił wprost do telewidzów.
– Jedząc je można wyglądać tak szczupło! No i można mieć tyle siły, co nasz mistrz olimpijski! Ale gwoli pewności absolutnej – rzekł przymilnie Leszek Chytrusek zwracając się znów do swojego gościa – Prosiłbym, żeby pan jeszcze raz widzom powiedział… bo, bo widzi pan ja czytałem w takiej książeczce, że to może być niebezpieczne?…. I … – redaktor zawiesił głos
– A po co pan czyta?! – przerwał mu gość programu – Ja, to proszę pana, w ogóle nie czytam! Od dawna!
Na studio telewizyjnym zagrzmiały salwy śmiechu a potem oklaski i powstała wielka wrzawa, przez którą przebijały się pojedyncze słabe gwizdy.
– No , ja też nie czytam. W zasadzie – powiedział po namyśle redaktor – Ta książeczka to był komiks. Mówiąc prawdę, taka bajka o tym, że rzepka rosła i rosła, aż nikt jej nie mógł wyciągnąć. No i nie była wcale smaczna, ani nie doprowadziło to do niczego dobrego, więc…
– Panie redaktorze – przerwał mu pewny siebie mistrz sportu – Po co pan to wszystko czyta?! Tylko narobią człowiekowi bigosu w głowie. Ta marchewka jest uhm! Palce lizać! A ta bruksela smakuje jak landrynki, i niech mi pan wierzy, nic się nikomu nie stanie, jak dostanie kijem po bananie! To znaczy, chciałem powiedzieć, jak dostanie po kijowym bananie! Komiksów też nie trzeba czytać! Jest pan dużym chłopakiem redaktorze, a wciąż wierzy pan w bajki?!
Po tej wypowiedzi mistrza olimpijskiego studio dosłownie oszalało. Aplauz przerodził się w spory tumult. Redaktor podziękował miłemu gościowi i pożegnał się z nim, po czym uciszył salę królewskim gestem.
– Poniekąd – powiedział do widowni i do kamery, czyli do wszystkich telewidzów oglądających go w domach – Poniekąd nasz wspaniały mistrz olimpijski ma rację. Przecież mamy naszą, NASZĄ telewizję! A w niej programy, takie jak „Prawda, prawda i tylko prawda”, „Szklanym Okiem”, albo „Jak bum cyk, cyk!” i Nic Poza Tym nie jest nam potrzebne, żeby wiedzieć o świecie to, co trzeba!!!… A teraz… –
Przerwały mu gromkie brawa, które nie chciały się skończyć, ale redaktor przekrzyczał w końcu rozradowany tłum.
– Teraz …. Teraz witam już serdecznie ostatniego naszego gościa! Pana Don Depro, z rodziny cyrkowców z Hiszpaniiiii!!!! (oklaski) Którego tutaj do nas wydelegowano z Cyrku Maestro Tomatto vel Pomidorro „Zielona Arena”!!!
Don Pedro ukłonił się i przywitały go ponowne oklaski pomieszane z okrzykami aprobaty.
– Zacznijmy od tego, co najbardziej zapewne interesuje naszych widzów. Ten słynny na świecie zagraniczny cyrk – mówił Leszek Chytrusek zaglądając w swój notesik – Obrał sobie za dekorację zieleń i przedstawia się jako Cyrk Ekologiczny. Jednocześnie postacie przebrane są za bohaterów z Przygód Profesora Gąbki, czyli postacie z polskiej powieści. O co w tym wszystkim chodzi?!
– Tak do końca, carramba, nie jest to dla mnie jasne. – powiedział Don Pedro – Ogólnie chodzi o to, że te postacie w powieści żyją w zgodzie z naturą. Zdrowo się odżywiają i walczą o czystość świata. Nie tylko, żeby nie był zaśmiecony odpadkami, ale też żeby był uczciwy i sprawiedliwy.
– To ma być taki wzór dla wszystkich, jak rozumiem – redaktor udawał, że się zastanawia – Zwłaszcza dla dzieci zapewne… A w życiu?! W życiu codziennym też kierujecie się tymi samymi zasadami , prawda?!
– Tak – Don Pedro nie za bardzo wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie, bo przecież wiadomo, że w życiu różnie bywa. Każdy jest tylko człowiekiem i popełnia błędy, a nawet wielkie gafy, jak na przykład Smok przy wspólnym stole – W zasadzie tak. – potwierdził nieco niepewnie.
– W zasadzie, powiada pan… – zastanowił się Leszek Chytrusek, skrobiąc się po czubku głowy – Więc pan ma zapewne odgrywać rolę czarnego charakteru?! Czyż nie?!
– I tak i nie, bo widzi pan, redaktorze, w finale każdego przedstawienia Don Pedro wraca na właściwą ścieżkę, na dobrą, jasną stronę mocy.
– Ale w życiu, jak to w życiu. człowiek nie zawsze postępuje jak bohaterowie powieści – zasugerował redaktor.
– Nie bardzo rozumiem – rzekł Don Pedro – Carrramba, no w życiu różnie przecież bywa!
Sala wybuchła śmiechem. Zabrzmiały też oklaski przeplatane okrzykami aprobaty i gwizdami.
– Dobrze, miły panie – redaktor Chytrusek przez chwilę się nie odzywał, a potem nagle zmienił temat – A proszę mi powiedzieć,… Jak to jest z tymi umiejętnościami cyrkowymi waszych aktorów?
– Jak w każdym cyrku – powiedział Don Pedro – To tylko rzemiosło, a nie żadne cuda.
– Odnoszę jednak wrażenie, proszę sprostować, jeśli się mylę – powiedział z miłym uśmiechem ulizany Chytrusek – Bo mogę się mylić, prawda?… Że, że … No, jednak byłem tam i na własne oczy widziałem, że… że jednak oni coś potrafią specjalnego…
– Prostuję, kochany panie redaktorze – rzekł Don Pedro z równie przymilnym uśmiechem – Prostuję z miłą chęcią. To było tylko wrażenie, mylne wrażenie. Zapewniam pana, że nie umieją nie tylko czarować, ale nawet wywołać pełnej iluzji czyli złudzenia, że to czary. To tylko taki kamuflaż, czyli ściema. Zresztą, proszę koniecznie przyjść na pokazy trzeciego lipca. Sam pan zobaczy! Magia w cyrku to przedstawienie, kolorowe opakowanie bez cukierka w środku. Kiedy kilku kolegów jest nie w formie, to nawet może się zdarzyć zamiast czarów wielka klapa.
– Co on mówi?! – zdumiał się Bartolini patrząc z niedowierzaniem na ekran.
– Jak to klapa?! – pytał dalej Chytrusek – Wszyscy oczekują, że przeniosą się do krainy czarów i baśni?!
– Cóż, czasami zdarza nam się przy pomocy różnych sztuczek wznieść na poziom czarów, ale dzisiaj nawet małe dzieci nie wierzą w czary i wiedzą, że kino to jedynie kino, a cyrk to tylko cyrk. Nie wykluczam, że tym razem będzie to dobre widowisko, ale bywają problemy z wysoką formą, jak to w życiu.
– A myśli pan, że dostanę jakąś wejściówkę? Odniosłem wrażenie, przy pierwszym kontakcie, że raczej nie jestem mile widzianym gościem. Ci cyrkowcy, na przykład czarownik o pseudonimie Koyot, to osoby nastawione wrogo do ludzi, do całego świata. Oni byli, jakby to wyrazić – redaktor udał, że szuka odpowiedniego słowa – Tacy , niemili, tak, rzekłbym szalenie niemili, wręcz agresywni!
– Przez chwilę udało się panu – powiedział Don Pedro – jako, że jest pan mistrzem reportażu, sprawić, że maski przyjaźni spadły z twarzy aktorów. Aktorzy jak to aktorzy. Na scenie udają różne rzeczy, ale w życiu nie są już często tacy sympatyczni. Na przykład ten klown Wielki Zielony Jaszczur, który przedstawia się jako Smok, to w istocie bardzo marny aktorzyna, Dalmatyńczyk, jak te pieski, Drago Walewskić. Wspomaga go cała hydraulika i mechanika, te mięśnie, ta paszczęka… to hydraulika z mechaniką! Bez tego robiłby zupełnie inne wrażenie. To malizna, słabizna ten nasz Drago! Do tego za występy liczy sobie drogo, udaje miłego dla dzieci, a manipuluje nimi i wykorzystuje je do swoich sztuczek. Należało by ostrzec rodziców przed tym Pseudosmokiem. Z charakteru to po prostu Terminator w kostiumie Pokemona, i to ten zły Terminator…. A poza tym… Proszę, tutaj jest wejściówka dla pana. To prezent ode mnie, nieuzgodniony…
– Czy on mnie obgaduje?! – zastanawiał się na głos Smok – Czy ja dobrze słyszę?! Niech mnie ktoś uszczypnie?!
Tymczasem w telewizorze rozległy się oklaski. Redaktor Leszek Chytrusek wstał, w uniżonej pozie podbiegł do Don Pedra, odebrał bilet i uścisnął mu rękę. Uśmiechnął się szeroko do publiczności trzymając jego dłoń dużo dłużej niż należało, jakby na coś czekał. I rzeczywiście oklaski przerodziły się w owację:
– Le-szek, Chytru-sek! Don, Depro! Le-szek, Chytru-sek!! Don, Depro!! Le-szek, Chytru-sek!!! Don, Depro!!!
Redaktor wypuścił niechętnie dłoń Don Pedra i władczym gestem uciszył salę.
– Co on wyprawia – włączył się znowu w pokaz telewizyjny zniecierpliwiony Smok Wawelski – Dał mu bilety?! Nie mogę w to uwierzyć!
– Spokojnie Smoczusiu – uspokajał go Doktor Koyot – Zobaczmy to do końca.
– To tyle, … – rzekł redaktor Leszek Chytrusek kierując się na swoje miejsce i wachlując swoim nieśmiertelnym notatnikiem – ..na temat umiejętności aktorskich cyrkowców Maestra Tomatto vel Pomidorro… Przejdziemy teraz, jeśli nasz miły gość pozwoli, do innej sprawy. – Redaktor uprzejmie zaczekał aż jego gość przyzwoli na przejście do innego tematu.
Przedłużająca się cisza zmusiła Don Pedra do skinięcia głową.
– To będzie z zupełnie innej beczki – redaktor rozejrzał się z tryumfalnym uśmiechem po widowni. Najpierw długo w lewo, potem długo w prawo. Czekał, kiedy usłyszy szmery i lekkie chichoty, a kiedy się to stało, rzucił nagle – Cyrkowcy Bartoliniego i sam Bartolini lubią się przedstawiać jako nowocześni i ekologiczni, żyjący w zgodzie z naturą, walczący z zanieczyszczeniem. Wiem to, bo sprawdziłem, że przedstawienia cyrku mają taki wydźwięk. W jednym z wywiadów słyszałem też, że wszystko w cyrku napędzane jest czystą energią, nawet różne odpadki i śmieci zamieniane są w tę czystą energię… A można wiedzieć, co to za czysta energia?! Co to właściwie jest?! No bo jak się patrzy z boku na cyrk to nie widać tam żadnego wiatraka, z wodnej elektrowni też nie korzystacie…
– Tak – Don Pedro westchnął – Jeśli idzie o energię, to rzeczywiście jest czysta. Ale…
– Ale?!!!
– Ale nie do końca. Cyrk jest podłączony do miejskiej sieci elektrycznej, a na przykład słynna amfibia Smoka, to pojazd, który nawet nie ma filtra do spalin, nie mówiąc już o hybrydowym[13] silniku.
– No właśnie. Więc z tymi sprawami też nie jest tak do końca fajnie, jak to przedstawiają w innych programach. Pewnie znalazłoby się też coś innego, w tym cyrku, co brudzi… – zasugerował sprytnie Chytrusek – …Ale zostawmy ten temat, a co pan sądzi o energii atomowej?! Wszyscy wiemy, że bez elektrowni atomowych świat czeka cofanie się w rozwoju, ograniczenia dostaw prądu do domów i tak dalej. Ale pan jest pewnie, tak jak inni cyrkowcy Bartoliniego, przeciwnikiem elektrowni atomowych?!
– Słyszeliście to, słyszeliście – skarżył się Smok – Ale się do mnie doczepił, i do mojej amfibii. Ona akurat jest jedyną rzeczą, która nie korzysta z czystej energii, a on wmawia innym, że mamy tu takich rzeczy pełno!!! To skandal!!!
– Nie denerwuj się, Smoczusiu. Z tą siecią to akurat prawda, choć moglibyśmy tego nie robić. Mnie się to też nie podoba. Łyknij sobie zielonej herbaty na uspokojenie – zasugerował Bartolini.
Don Pedro na ekranie najwyraźniej usiłował się przypodobać redaktorowi i ludziom w studio.
– Generalnie to jestem wielkim zwolennikiem atomowej energii. – wyrzucił z siebie radośnie – Przyszłość świata do niej należy! Kto mówi inaczej jest głupi.
– Noo nie!– wysapał rozzłoszczony doktor Koyot – Teraz to nas zupełnie pogrążył. To, że mamy takiego kogoś między sobą, stawia nas w innym świetle. Że niby tylko kogoś udajemy, a nim naprawdę wcale nie jesteśmy!
– Całkowicie się z panem zgadzam – ciągnął w TV Nic Poza Tym redaktor Chytrusek – Ale pracuje pan jednak w cyrku Zielona Arena. Jakoś musicie się dogadywać, rozumieć między sobą… Cyrk to praca zespołowa, a często niezgoda uniemożliwia, dobre wyniki, efekty końcowe w przedstawieniach… Czy to ma jakieś znaczenie, że tak się pan różni poglądami?
– Nie doszukiwałbym się w tym jakichś znaczeń – rzekł Don Pedro – Cyrk to tylko firma, a występy cyrkowe to tylko praca. Jestem zawodowcem. Każdy tam nim jest i każdy wie, co do niego należy. To trzeba przyznać. Dajemy bardzo dobre przedstawienia! Dlatego zapraszam wszystkich chętnych na trzeciego lipca. Widowisko zakończy się po północy. Kto nie wejdzie do środka, będzie mógł oglądać je na telebimach rozstawionych dookoła cyrku. I pana redaktora też serdecznie oczywiście zapraszam… Albo będzie to wielkie przedstawienie, albo kompletna klapa! To, tamto czy owamto warto zobaczyć osobiście! Będzie się o tym długo mówić!… A poza tym … – tu Don Pedro wskazał swoją czarną jak noc pelerynę i czarny kapelusz – Nie ukrywam, że noszę się od jakiegoś czasu z zamiarem zmiany barw klubowych.
Sala wybuchła szaleńczym wprost entuzjazmem. Redaktor Chytrusek nie usiłował tym razem powstrzymać kogokolwiek od okrzyków. Parę osób wypadło z widowni i ściskało Don Pedra, inne składały mu gratulacje. Jakaś paniusia na szpilkach wręczyła mu bukiet z czarnych marchewek i kijowych bananów. Redaktor tymczasem podszedł blisko do kamery i przekrzykując wiwaty rzucił prosto do mikrofonu:
– Dziękuję państwu! To wszystko na dziś. – przez ekran zaczęły się przewijać napisy końcowe audycji – Zapraszam do programu „Jak bum cyk, cyk!” za tydzień! – tłum zawył jak na komendę jeszcze radośniej – Pamiętajcie! Tylko u nas „Prawda, cała prawda i najprawdziwsza prawda”!!!
Smok Wawelski z irytacją nacisnął pilota i w namiocie cyrkowym zaległa cisza. Była pełna niesmaku, poczucia klęski i przygnębienia. Jak wiecie, takiego rodzaju ciszy jeszcze w tej książce nie było. Cóż, czasami i taką ciszę trzeba jednak przełknąć.
– Wrrrr! Zdradził nas?! Wrahhh!!! – ni to stwierdził, ni zapytał Czarny Bolo.
– Wiem, że się nie bardzo z Don Pedrem lubicie, ale chyba masz rację – powiedział smętnie Smok Wawelski.
– Rozumiem Smoczusiu, że ciebie szczególnie ubodło to, co powiedział Don Pedro – odezwał się ostrożnie Doktor Koyot – Więc twoja ocena nie może być do końca sprawiedliwa, ale ja też mam wrażenie, że przesadził.
– Wiem, że Don Pedro miał się wkraść w łaski redaktora, ale czy on zachęcał widzów do przyjścia do nas, czy ich odstraszał?! W końcu ośmieszył nas wszystkich! – obruszył się profesor Gąbka. – Mimo wszystko trzeba poczekać. Jest takie powiedzenie, że nieważne, jak się mówi o kimś, dobrze czy źle, ważne, żeby się dużo mówiło. Więc może to wbrew pozorom będzie dobra reklama?!
– Jeśli ktoś nas weźmie w obronę, to będzie się o nas dalej mówiło – zgodził się Doktor Koyot.
– Ja, cś w tm jst, ja. – powiedział bez przekonania Mądrodudek.
Tylko książę Krak milczał i skrobał się po głowie. Czoło miał zmarszczone, a wzrok nieobecny. Pogrążył się w głębokim zamyśleniu. Korona od dawna wisiała na ozdobnym wsporniku książęcego fotela. Czy księcia rozbolała głowa, czy też ciążył mu dzisiaj za bardzo ten symbol królewskiej władzy, trudno powiedzieć.
[1] To bardzo szczęśliwy numer rejestracyjny. Suma cyfr równa się 7, a siódemka jak wiemy jest szczęśliwą liczbą. Jeśli ktoś uważnie czytał Porwanie Baltazara Gąbki Stanisława Pagaczewskiego, któremu w tym miejscu składamy wielki hołd za to, że obdarował świat tak wspaniałym dziełem, ten zna ów numer rejestracyjny GK 24568. Jak widać amfibia została zakupiona przez Smoka Wawelskiego gdzieś w okolicach Gdańska.
[2] Noktowizory to lornetki pozwalające widzieć w ciemnościach… Ale komu ja to tłumaczę? Dzisiaj każdy siedmiolatek to wie.
[3] Horrendalny to jest moje naprawdę strasznie, wprost diabelnie, czyli horrendalnie ulubione słowo. Znaczy tyle co – okropny, straszny, olbrzymi, niewyobrażalny, diabelny… a właściwie wszystko to na raz. Gdybym potrafił napisałbym całą wielką powieść używając tylko słowa horrendalnie. Na szczęście nie potrafię.
[4] Od Autora tylko dla dorosłych: W VIII wieku dzisiejszy Kazachstan nazywano Chazarią. Wtedy sięgał od Kaukazu do Donu, a stamtąd daleko na wschód. Stąd wywodzi się Kozaczyznę (Kozak – ros. Khazak, Kazach – Khazakh). Jeszcze wcześniej, w starożytności, był to kraj plemienia Koszanów – Koszerów i Koszetyrsów. Część z nich zamieszkała później w Indiach i utworzyła tam słynne Królestwo Koszanów-Kuszanów.
[5] Na wypadek gdyby nie pamiętali, przypominam, że gra ta polegała na rozsypaniu na stole plastikowych bierek (patyczków), wśród których były bierki specjalne, takie jak haczyki, widełki i inne. Gracze na przemian podejmowali bierki z chaotycznie splątanego stosu, tak żeby nie poruszyć przy tym żadnej innej, leżącej na stole. Kto poruszył, ten oddawał kolejkę przeciwnikowi, który rozbierał stos aż do własnej skuchy. Wygrywał, ten kto nazbierał więcej punktów (więcej patyczków, lub o wyższej wartości punktowej). Nie należy mylić bierek z kierkami, kierki to gra karciana.
[6] Wolumin, to takie bardziej napuszone i przemądrzałe określenie na książkę w twardej oprawie.
[7] Orgia – to znaczy, że coś jest bardzo, bardzo, bardzo. Na przykład orgia barw to znaczy, że jest bardzo dużo różnorodnych i krzykliwych barw. Przeważnie mówi się „orgia” mając na myśli bardzo, bardzo wesołą zabawę.
[8] Żeby zrozumieć ten dowcip musicie wiedzieć, że każdy major ma na czapce wojskowej jedną gwiazdkę i jedną belkę, a powała to sufit. Ktoś kto ma nierówno pod sufitem to osoba, której się pomieszało w głowie.
[9] Mamałyga – to kasza kukurydziana lub jaglana, którą jadało się ze skwarkami wielką drewnianą łygą.
[10] Bukwożery to znaczy Literożery, ale z dawnych czasów, kiedy pismo ryto na bukowych deseczkach, albo na korze brzozy, albo pisano sekretnym atramentem na papirusie.
[11] Od Autora – Tylko dla dorosłych: Zieloną Wyspą zwykło się nazywać Irlandię, chociaż to, jak sama nazwa wskazuje Grenlandia jest Zieloną Wyspą. Ją też, Irlandię, przez długi czas uważano za drugą Japonię, najszybciej rozwijający się kraj Świata. Kiedyś ktoś chciał zrobić Drugą Japonię z Polski, ale nic z tego nie wyszło i Drugą Japonią stała się Irlandia. Ktoś też kiedyś powiedział o Polsce, że jest Zieloną Wyspą. Było to w chwili, kiedy Irlandii popadła w straszne gospodarcze tarapaty. Krótkowzroczność to w niektórych zawodach bardzo poważna choroba. Mam głęboką nadzieję, że w końcu nie okażemy się ani Drugą Zieloną Wyspą ani tym bardziej Trzecią Japonią i pozostaniemy na zawsze tym czym jesteśmy, SOBĄ.
[12] Tylko dla Dorosłych: entliczek-pentliczek. To zaklęcie brzmiało dawno temu „wątpliczek-pętliczek, czerwony guziczek…” i tak dalej. Czy zastanawialiście się kiedyś dlaczego słowo „wątpię” wiąże się z wątpiami i wątrobą, czyli tym co w brzuchu? Dawniej wróżono z wątpi i z wątroby. Wątpia wskazywały także na stan zdrowia złowionej zwierzyny. Czerwony guziczek, to nie guzik od ubrania, lecz całkiem inny rodzaj guza. Dziecinne wyliczanki to rzeczywiście dawne zaklęcia magiczne.
[13] Ponieważ już drugi raz pada słowo „hybrydowy”, jednak postaram się je wytłumaczyć. Hybryda to takie stworzenie zlepione z części różnych innych stworzeń. Na przykład pegaz to koń ze skrzydłami a centaur to człowiek z końskimi nogami i końskim ogonem. W tym wypadku chodzi o auto, które ma silnik na benzynę i jednocześnie na inne paliwo, na przykład wodę, albo na prąd. Moja koleżanka też miała koński ogon a nikt nie uważał jej za hybrydę, więc nie jestem pewien czy wam to do końca dobrze wytłumaczyłem.