Morana (Wiktor Korolkow)
W hospicjum są 43 łóżka, każdego roku umiera na nich nawet 500 pacjentów. Ksiądz pracuje tutaj blisko 21 lat. – Mam wrażenie, że raz Bóg dał mi cud, aby pokazać, że to, co tutaj robię, ma sens – wyznaje.
Opowiada także o nadziei, która pozwala mu zachować siłę w ciężkich momentach.
Tekst pierwotnie ukazał się w Onecie 10.02.2020 r.
Dawid Serafin: Śmierci nie ma?
Ksiądz Adam Trzaska: Jest.
Ale przecież chcemy wierzyć, że będziemy żyli wiecznie.
Można próbować uciec od śmierci. Nie chcemy w życiu się zatrzymać i pomyśleć o tym, że to nas kiedyś dotknie. Podświadomie czujemy, że to jest nasz los, ale nie chcemy się z tym skonfrontować.
Chyba po prostu nie wiemy jak.
Pamiętam parafię, w której ksiądz proboszcz miał w zwyczaju po zakończonym pogrzebie zwracać się do zebranych na cmentarzu. Mówił im: a teraz pomódlmy się za tego, którego pierwszego z nas Pan Bóg powoła. I pamiętam bunt ludzi, którzy nie chcieli takiej modlitwy.
Nie potrafimy o śmierci słuchać?
Na pewno się śmierci boimy. To jest coś, czego nikt z nas namacalnie nie przeżył. Nawet jeśli jesteśmy z nią oswojeni czy potrafimy sobie wiele rzeczy wyjaśnić, to wciąż jest wiele znaków zapytania. Myślę, że stąd ten lęk.
Jak ksiądz o niej opowiada?
Nie chcę mówić w sposób skomplikowany. Naukowym językiem tego nie opowiemy. Śmierć jest bardzo prosta, normalna i ludzka. Dlatego mówię to, co czuję i czego doświadczyłem. Do mnie przemawiają konkretne momenty z życia ludzi, którzy tutaj trafili.
Płon-Netnik i Dusze-Gwiazdy (Jerzy Przybył)
„Ratujcie, tu są diabły i chcą mnie porwać”
Jakie to momenty?
Był człowiek, który leżał na łóżku i mówił: ratujcie, tu są diabły i chcą mnie porwać. Zapytałem panią doktor, czy to mogą być omamy lub halucynacje po zażyciu leków. Ona powiedziała, że nie. I podchodzę do tego człowieka, który odganiał diabły. Modlę się nad nim. Raz jeszcze udzielam sakramentu namaszczenia. Ten mężczyzna po skończonych modlitwach mówi delikatnie do swojej żony i dwóch córek: o, diabły już poszły. I umiera. Spokojnie. To robi wrażenie na człowieku. Ma się poczucie, że uczestniczy w czymś niezwykłym. W czymś, czego nie widzimy oczami.
Hospicjum to brama do innej rzeczywistości?
To miejsce, gdzie w odchodzącym człowieku niebo styka się z ziemią.
Pamięta ksiądz choć ułamek tych odchodzących ludzi, którym towarzyszył?
Bardzo wielu. W taki geograficzny sposób. Wiem, na którym oddziale leżeli, w której sali, na którym łóżku. Pamiętam historie ich życia.
Raczej ostatni akt tych historii.
Ale każda z osób, które do nas trafiają, potrafi mi powiedzieć, co było wcześniej. Jedna więcej, a inna mniej. Człowiek niesie ze sobą historię swojego życia. Tych opowieści nie można ze sobą porównać.
Samo-g-Raje (Andriej Klimenko)
Można za to policzyć. Przez blisko 19 lat uzbierało się u księdza ok. 9 tys. tych historii. Można się do nich przyzwyczaić?
Każdy człowiek jest dla nas kimś innym. Tak samo jak każde umieranie jest inne. Niby dzieje się to samo, człowiek odchodzi. Jednak za każdym razem jest inaczej. Inny jest grymas twarzy, inne dolegliwości, inni ludzie przy łóżku umierającego. Do tego nie da się przyzwyczaić.
Kiedy ksiądz po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią w swoim życiu?
Pamiętam śmierć mojego dziadka, który odszedł w 1985 r. Dla niego ważne były niedzielne nieszpory i koronka do Bożego Miłosierdzia. Umarł w niedzielę o godzinie 15. Pamiętam też swoje umieranie. Jako uczeń pierwszej klasy szkoły podstawowej zostałem potrącony przez samochód. Do dziś mam ślady po szyciu na głowie. W seminarium przeżyłem zatrucie tlenkiem węgla i śmierć kliniczną.
Było pytanie: dlaczego żyję?
Nie zastanawiałem się, szybko stało się to czymś normalnym. Pamiętam jednak, że zatrułem się o godzinie 8, a na toksykologię do szpitala trafiłem o godzinie 14. Kiedy się ocknąłem, pani doktor zmierzyła mi ciśnienie i wyszło jej 280 na 210. I zapytała: co w takim razie było o godzinie 8 rano? Potem sprawdziła mi kreatyninę we krwi. I okazało się, że jest na granicy życia i śmierci. I zapytała: co było rano i dlaczego nie straciłem pamięci. Te pytania uświadomiły mi, że w moim życiu zdarzyło się coś nadzwyczajnego.
Często powtarza ksiądz, że umierający widzą więcej. Co ksiądz widział przez tych kilka godzin?
Takie rzeczy, o których mówi się przy śmierci klinicznej. Tunel, przez który szedłem, światło na końcu. Było jasne i nie oślepiało. Miało w sobie coś przyciągającego. Miałem świadomość tego, co zostaje za mną. Rodzina, z której wyrosłem. Książki, które lubiłem. I wiedziałem, że ta rzeczywistość, do której idę, przekracza to wszystko, co do tej pory znałem.
Żal było zawracać z tej drogi?
To było jakby poza mną. To nie jest pytanie do mnie. Ja się nagle obudziłem.
„Pamiętam tunel, przez który szedłem, światło na końcu. Było jasne i nie oślepiało”
Czym dla księdza jest śmierć?
Wydaje mi się, że w ogóle śmierci nie ma. Śmierć to pojęcie dla ludzi, którzy w jakiś sposób chcą określić koniec życia człowieka. Ale tak naprawdę jest nie śmierć, a przejście.
Boi się ksiądz swojej śmierci?
Z jednej strony wydaje mi się, że się nie boję, bo już ją przeżywałem. Jestem jakoś przeświadczony o tym, że jest to pozytywne doświadczenie. Zdaję sobie jednak sprawę, że w każdym z nas jest lęk przed śmiercią. Więc jak przyjdzie już czas na odejście, to mnie też może dotknąć lęk.
Łatwiej jest osobie duchownej zrozumieć i zaakceptować śmierć?
Zrozumieć powinno być łatwiej. Zaakceptować już niekoniecznie. Może jako księża więcej o śmierci czytaliśmy, więcej słyszeliśmy, ja w hospicjum więcej widziałem. Jesteśmy jednak tylko ludźmi. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego Pan Bóg w Piśmie Świętym nie powiedział, jak będzie wyglądać niebo. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego okrył tajemnicą dzień naszego przejścia. Nie znam odpowiedzi na wiele pytań.
A pacjenci hospicjum pytają.
Pytają. Umierała tutaj młoda kobieta. I mówi do mnie: „proszę mi powiedzieć, co Pismo Święte i Kościół mówią na temat śmierci i tego co mnie czeka, co ksiądz dowiedział się o śmierci tu w hospicjum i czy ma ksiądz jakieś osobiste doświadczenie”. Trzy konkretne pytania. Wiedziała, o co chce zapytać. Młodzi ludzie zadają najbardziej radykalne pytania wobec swojej śmierci, wobec swojego cierpienia. Dużo bardziej niż ludzie starsi, młodzi nie uciekają od śmierci.
Pogranicze Niw na Weli (Zdzisław Beksiński)
Młodzi pytają księdza, a ksiądz pyta Boga, dlaczego zabiera młodych rodziców, małżonków, studentów, nastolatków.
Jeśli chodzi o cierpienie i odchodzenie tych ludzi, chyba nie zadaję Pan Bogu takich pytań. Bardziej pytam: „czego chcesz przy tym ode mnie albo jak chcesz, abym pomógł”.
Odpowiada?
Jeżeli człowiek mu zaufa i zaczyna go słuchać, to odpowiada. Czasami odpowie ciszą. A czasami np. czytając Ewangelię – wtedy widzę, że to konkretne zdanie z niej jest odpowiedzią na moje pytanie, które zadawałem.
Mimo wszystko, patrząc na odchodzenie młodego rodzica i małżonka, musi być ciężko.
Każde odchodzenie jest trudne. Szczególnie jak wokoło są ludzie, którzy na tego człowieka liczyli, mieli z nim związane plany i nadzieje. I obojętnie, czy jest to rodzic, czy dziecko, takie odchodzenie jest trudne. Byłem pożegnać pewnego młodego człowieka w domu. Przy łóżku była jego mama i żona, która trzymała na rękach ich dziecko. I mama pyta się mnie: czy Bóg istnieje? Z drugiej strony żona mówi mi, że jest wdzięczna za te trzy lata bycia razem. Mama, która nie może się pogodzić, i żona, która jest wdzięczna. Kompletna różnica.
Cierpienie zmienia?
Pamiętam młodą dziewczynę umierającą u nas. Była farmaceutką z wykształcenia. Opisywała, jak odczuwa chemię. Mówiła mi, że żyły ją pieką od środka. Pytała, co zrobić, aby nie cierpieć. A potem w obliczu zbliżającej się śmierci nastąpiła kompletna przemiana i pytała, czy ona może za kogoś ofiarować cierpienie. To są rzeczy, które mocno we mnie zostają.
„Dziewczyna złożyła przysięgę wobec umierającego chłopaka”
Jak reagują rodziny, patrząc na cierpienie bliskich?
Wychodzą od momentu, że nie chcą oddać bliskiego śmierci. Nie chcą, aby Pan Bóg go zabrał. Aż w pewnym momencie mówią: ja już nie chcę, aby on cierpiał, niech już odejdzie. Powiem konkretniej. Kiedy trafia do hospicjum pacjent, jego rodzina na początku zamawia msze w intencji uzdrowienia. Musi upłynąć trochę czasu, zanim poproszą o mszę w intencji wypełnienia się woli bożej albo dobrej śmierci. Przestają uciekać od śmierci, a zaczynają w niej uczestniczyć.
Można oswoić się ze śmiercią?
Nie.
Płacze czasem ksiądz?
Gdzieś mi się oczy zaszklą, jak opowiadam o sytuacjach, które przeżyłem. Ale chyba nie płaczę.
Nawet kiedy młodzi ludzie biorą ślub w hospicjum?
Kiedyś błogosławiłem takie małżeństwo. To byli studenci. Chłopak studiował w Krakowie na Akademii Muzycznej. Kiedy się rozchorował, przyjechała opiekować się nim jego dziewczyna, która studiowała w Warszawie. Na kilka dni przed jego śmiercią zawarli sakrament małżeński. Dziewczyna złożyła przysięgę wobec umierającego chłopaka. Narzeczony, który nie potrafił już mówić, słowa przysięgi pisał ręcznie. To robi wrażenie, nie da się przejść obojętnie wobec czegoś takiego.
Pamiętam, jak po uroczystości podeszli do mnie ojcowie młodych i zapytali: po co im to? Dla najbliższych tych młodych ludzi to było coś niezrozumiałego. Jednak ta dziewczyna i ten chłopak wiedzieli, że za chwilę będą musieli się pożegnać. Czas ich rozstania się zbliżał. Chcieli jednak na przekór wszystkim, żeby Pan Bóg połączył ich w ostatnich dniach życia tego młodego mężczyzny.
To ma sens?
Myślę, że tak. Gdybym przez te blisko 19 lat miał oczy zamknięte na te małe cuda, to pewnie by mnie tutaj nie było.
Umierający wiedzą więcej?
Tak. W pamięci zapadła mi kobieta, która była u nas kilka lat temu. Była bardzo pobożna i radosna w tych ostatnich dniach swego życia. Cierpiała na zanik mięśni. Kiedy umierała, jej sąsiadka zawołała pielęgniarkę i zapytała: czy ta zakonnica, co przyszła po tę kobietę, jest jeszcze, czy już poszła? Pielęgniarka powiedziała, że już poszła. Na co ta kobieta odpowiedziała: „Po mnie też przyjdzie. Obiecała mi to i przeprowadzi mnie przez tę kamienistą drogę”. Długo to zdanie we mnie siedziało, aż przyszła Wielkanoc i w jednym z hymnów w brewiarzu jest mowa o kamienistej drodze życia, przez którą przeprowadza Chrystus. Jak to się stało, że osoba, która nigdy nie odprawiała brewiarza, mówi zdaniami, które są w modlitwie brewiarzowej?
Umierający przeczuwają, że odchodzą?
Chyba niektórzy wiedzą. Z jednej strony ludzie przebywający w hospicjum potrafią na kogoś czekać. I mimo że z medycznego punktu widzenia śmierć powinna nastąpić już, to moment odejścia przedłuża się. Bo np. ma dolecieć córka czy syn z Kanady. To trwa. Pamiętam taką panią, która czekała na córkę. Dopiero jak przyleciała w sobotę, to ta czekająca kobieta poszła do spowiedzi. Wcześniej nie chciała. Potem w niedzielę razem były na mszy, a później kobieta zmarła.
Kolejny znak?
Pan Bóg pozwala chyba człowiekowi trochę tym czasem jednak rządzić i kierować. Człowiek czuje, że odchodzi i nie chce zadawać tym widokiem cierpienia bliskiej osobie. Pamiętam taką sytuację, że żona cały czas czuwała przy mężu, przez kilka dni. Kiedyś wyszła tylko na chwilę na korytarz, aby odebrać telefon i wtedy mężczyzna zmarł.
Był u nas żołnierz AK, pseudonim Bimber. Podobno na cześć jego taty, który pędził ten trunek. W pierwszy piątek miesiąca „Bimber” poprosił, aby go zabrać na mszę. Kiedy do niego podszedłem z komunią świętą, on chwycił moją rękę i na cały głos powiedział: wierzę, wierzę, że to jest moje życie. Przyjął komunię, msza się skończyła. Potem mężczyzna poprosił jeszcze, aby zabrać go na papierosa. Wrócił z niego, położył się na łóżko i umarł. To są takie historie, które można u nas zobaczyć. Wyznanie wiary człowieka, ostatnia radość w postaci papierosa i odejście z tego świata.
Jak rozmawiać z ludźmi, którzy są u kresu drogi?
Po pierwsze – pozwolić im rozmawiać o tym, o czym oni chcą. Hospicjum jest miejscem, gdzie o śmierci się mówi, informuje pacjenta i jego bliskich, że koniec się zbliża. Ale czasami człowiek chory chce też uciec od tematu śmierci i też do tego ma prawo i na to trzeba mu pozwolić.
Są sytuacje bardzo wymagające, kiedy trzeba przygotować bliskich chorego na moment śmierci, który dla nich może być bardzo trudny. Na przykład może wystąpić krwotok. Ostrzegamy wtedy rodzinę, jak to może wyglądać, przygotowujemy ich.
Weles – Nyja (Marek Hapon)
„Ludzie najczęściej odchodzą w nocy”
Czego najbardziej boją się umierający?
Myślę, że trzech rzeczy. Po pierwsze cierpienia. Nie wiedzą, czy są w stanie je unieść. Po drugie pewnej nieznanej. Nie wiedzą, gdzie idą. I po trzecie – samotności. Tego, że w momencie przejścia mogą zostać sami.
Dużo jest samotności w hospicjum?
Jesteśmy tu po to, by człowiek odchodzący nie był sam. Także po to, by bliscy chorego nie czuli się pozostawieni sami z tym, co dla nich w umieraniu bliskich niewątpliwie jest trudne. Ale i tak tej samotności jest sporo. Choćby przez to, że chyba większość ludzi umiera w nocy.
Ostatnio umierał u nas człowiek. Osoby, które dyżurowały, usłyszały nagle, jak krzyczy: „Boże ratuj!” Poszły szybko do jego pokoju i usłyszały: „kacie kończ, coś zaczął”. Chwilę po tych słowach zmarł. Czy on umierał w samotności?
Czasem, zanim dojdzie u pacjenta do akceptacji śmierci, musi minąć trochę czasu. Można się jednak do śmierci świadomie przygotować. Tutaj w hospicjum niewątpliwie jest ku temu okazja. Kiedy patrzy się, jak pacjenci robią podsumowanie swojego życia, to człowiek sam sobie zaczyna zadawać pytania. Patrzy na swoje relacje z bliskimi, na pracowitość, czy jest jej za dużo, czy za mało, jak wykorzystuje czas, który jest mu dany.
Czego najbardziej ludzie żałują na końcu drogi?
Czegoś, czego nie przeżyli. Czegoś, czego nie zrobili. Żałują, że nie potrafili być na tyle silni, żeby powiedzieć komuś słowo przepraszam czy kocham. Wiele jest rzeczy, których można żałować.
A o czym marzą?
O przeróżnych rzeczach. O koncercie jazzowym, o odwiedzeniu swoich rodzinnych stron. O zobaczeniu ukochanego psa czy kota. Ostatnio, o czym było dość głośno w mediach, znajomi zorganizowali młodej dziewczynie lot nad Tatrami. Lubiła chodzić po górach, ale choroba uniemożliwiła jej to.
Takie proste rzeczy.
Nam się to w głowie nie mieści, ale czasem wystarczy kogoś na wózku zabrać na pobliski plac Bieńczycki, żeby jeszcze raz mógł wyjechać z hospicjum i popatrzeć na świat. Ksiądz, który był u nas niedawno, poprosił, by mógł pojechać do siebie na plebanię. Gdy wracał do tego swojego domu, zapragnął zatrzymać się na konkretnej polanie w lesie, w parafii, w której pracował. Miał takie swoje ulubione miejsce. Popatrzył na przyrodę i na ten świat. Potem pozwolił się odwieźć na plebanię i tam zmarł. Tego samego dnia. Taki ostatni przystanek w ulubionym miejscu przed drogą do wieczności.
Ksiądz, który był tutaj dwa lata temu, odprawiał ze mną mszę w sylwestra o godzinie 15. Był misjonarzem na Dominikanie. Marzył, aby tam wrócić i umrzeć. I umarł u nas o godzinie 6 w Nowy Rok. Wtedy, kiedy na Dominikanie wybiła północ.
Weles (Wołodymir Forosteckij)
Jest jakiś wspólny element, który łączy te wszystkie odejścia?
Wspólnym elementem jest wiara, że po każdego przychodzi dobry Bóg, który jest ogromnie miłosierny. On bierze ludzkie życie w swoje dłonie z ogromnym szacunkiem i je dopełnia.
„Raz Bóg dał mi cud, aby pokazać, że to, co tutaj robię, ma sens”
Ksiądz mówi o dobrym Bogu, ale nie każdy w niego wierzy.
Też są takie osoby u nas. I dla nich również jestem pełen szacunku. Ja jednak wiem, że Bóg i na nich czeka. Mogę tylko zadać sobie pytanie, jak będzie wyglądać to ich spotkanie. Jak bardzo będą zaskoczeni tym, że Bóg istnieje. I ten moment, kiedy spotkają się z jego dobrocią.
Po ludzku, nie czuje ksiądz żalu, że nie jest w stanie ich przekonać do tego, że ktoś czeka po drugiej stronie?
Nie. Mogę czuć bezradność , ale nie żal.
Czego uczą księdza osoby niewierzące?
Tego, że są rzeczy, przy których ja jestem za mały. Są takie sprawy, które mnie przerastają. Nauczyłem się też pokory i tego, że ktoś może nie chcieć pomocy czy rozmowy i ma do tego prawo. Nigdy się nie narzucam. Jeśli ktoś nie chce ze mną rozmawiać, nie naciskam. Szanuję jego wolę. To najważniejsze.
Był u nas taki człowiek, który obserwował mnie przez kilka dni. W końcu sam mnie zaczepił i zapytał, czy mogę przyjść, kiedy jego bliscy pójdą już do domu. Kiedy się spotkaliśmy, zaczął mi opowiadać o swoim życiu. Nie po to, aby się nawrócić, ale żeby o nim opowiedzieć. Chciał pokazać swoje patrzenie na świat.
Jakie najczęściej rzeczy ludzie zabierają ze sobą do hospicjum?
Swój kubek, swoje przybory toaletowe. Swoje ubranie. Mnie chyba najbardziej boli wewnętrznie widok tych ubrań. To znaczy jak nie chcą oddać bliskim kurtki, butów… Ja sobie zdaję sprawę, że im się to już nie przyda, ale oni obok siebie to trzymają. Jest im to jeszcze w jakiś sposób potrzebne.
Dlaczego księdza to tak boli?
Bo widzę, jakby nie do końca jeszcze dopuszczali do siebie myśli, że rzeczywiście zbliżają się do śmierci. Jeszcze chcą stąd wyjść. Jeszcze się ze sobą nie pogodzili, z tym, że to jest ostatni odcinek ich życia.
Kiedy patrzy ksiądz na to wszystko, to skąd czerpie nadzieję?
Z Chrystusa, z Ewangelii. Z tych słów z Ewangelii o Łazarzu. On jest i woła Cię. To jest dla mnie źródło największej nadziei. To, że on jest i woła człowieka i mnie też kiedyś zawoła. I ja za tym słowem pójdę.
Jest tutaj ksiądz blisko 19 lat. Nie ma ksiądz poczucia, że się zasiedział?
Jak pan słucha tych historii, o których rozmawiamy, to widać, że każda jest inna. Więc nie da się zasiedzieć. Każdy człowiek potrafi zaskoczyć. Jestem wdzięczny Bogu za to, czego pozwala mi tutaj doświadczyć.
Był moment zwątpienia?
Chyba nie. Ani w pracy, ani w wierze. Dzięki Bogu – nie. Myślę, że to są trudne momenty w życiu. Tak czasami myślę o świętych, którzy doświadczyli ciemnych nocy. Mam wrażenie, że raz Bóg dał mi cud, aby pokazać, że to, co tutaj robię, ma sens.
Jaki cud?
Człowiek był w agonii. Jego rodzina prosiła mnie, żebym go namaścił. Nie chciałem tego zrobić, ponieważ ten mężczyzna wcześniej opierał się przyjęciu sakramentów. Szanowałem jego wolę. Jednak wtedy jego rodzina opowiedziała mi historię, którą on sam wstydził mi się opowiedzieć. Jako mały chłopiec nie poszedł do pierwszej komunii, bo wtedy jego rodzice się rozwiedli. Nigdy nie był u spowiedzi, nigdy nie przyjął komunii świętej, nie był bierzmowany. Potem razem z rodziną się modliłem, udzieliłem mu sakramentu namaszczenia chorych. Lekarze powiedzieli mi, że temu człowiekowi zostały godziny, a nie dni. To była już agonia.
Przyszedłem następnego dnia, a ten człowiek leżał bardzo spokojnie. Niebawem odzyskał świadomość. Poszedł do pierwszej spowiedzi, przyjął komunię, przystąpił do bierzmowania. Zaczął uczyć się na nowo chodzić i wyszedł od nas. Wcześniej był w agonii, ale nie zrobił ostatniego kroku, tylko się cofnął. To był cud, którego doświadczyłem. To był znak dla mnie, że to, co tu robię, ma sens.
Jak nie zatracić wiary w takim miejscu?
Wiara polega na tym, że ja mogę zobaczyć więcej, niż ci, którzy tej wiary nie mają. Oni nie chcą widzieć i wtedy nie dostrzegają tego, co tutaj w hospicjum się dzieje. Powiedzą, że przypadek, zbieg okoliczności. Nie odbierają tego w kategoriach wiary. A wiara pozwala mi zobaczyć, że w tym był Bóg. Że w tym danym momencie on mi się jakoś objawił. Na tym to chyba polega.