Tygodnik Przeglą:
Tygodnik Przegląd: KL Warschau – przemilczany obóz zagłady
Autor: Krzysztof Oremus | 13 sierpnia, 2001
200 tys. ludzi mogło stracić życie w warszawskim obozie koncentracyjnym. Nie ma w stolicy żadnego śladu, który upamiętniałby mord
Stempel „Umorzono” przybito na akta KL Warschau w styczniu 1995 r. W tym samym roku obszerną dokumentację, zgromadzoną podczas kilkudziesięcioletniego śledztwa, wysłano do Niemiec, do Ludwigsburga. Tam mieści się centrala niemieckich instytucji, tropiących zbrodnie hitlerowskie. Niemcy od lat chcieli dostać od strony polskiej akta w sprawie KL Warschau. Dążyli do zakończenia tej sprawy. Doczekali się dopiero w 1995 r., mimo iż sami na potrzeby polskiego śledztwa przesłuchali 116 więźniów warszawskiego obozu i 66 członków obozowej załogi wartowniczej SS. Polska jednak zwlekała z rozpoczęciem współpracy od 1974 r. Nikt dzisiaj nie wie, dlaczego. Ślamazarne tempo zwala się oficjalnie na „okoliczności”.
Zniszczyć podludzi
16 lutego 1943 r. Himmler podpisuje rozkaz specjalny: „Zburzenie getta i założenie obozu koncentracyjnego jest konieczne, gdyż inaczej nie osiągniemy spokoju w Warszawie. (…) W każdym razie należy spowodować, aby miejsce zamieszkania 500 tys. podludzi absolutnie nie nadające się dla Niemców całkowicie znikło i aby miasto Warszawa z jego milionem mieszkańców, będące zawsze niebezpiecznym centrum powstania, zostało zmniejszone do tej wielkości…”. Oto fragment dokumentu włączonego do oficjalnego śledztwa w sprawie obozu. Himmler wiedział, czego chce – wymordowania pół miliona warszawiaków. Był zresztą w tym zamyśle zgodny z tzw. planem Pabsta, przedłożonym już w lutym 1940 r. Generalnemu Gubernatorowi, Hansowi Frankowi. Utworzenie obozu zagłady w stolicy było wyjściem idealnym – mordować i zacierać ślady można było na miejscu. I tak też się stało…
Istnienia KL Warschau dowiodła niezbicie sędzia Maria Trzcińska z Warszawy. – Dokumenty zbierałam kilkanaście lat. Śledztwo było utrudniane przez różnych ludzi, przerywane, odkładane na później – mówi Trzcińska. – Gdy właściwie już wszystko zostało zebrane, nagle nakazano mi, przed wysłaniem dokumentacji do Niemiec, wyłączyć z niej jeden z najważniejszych dokumentów, rozkaz Himmlera. Oczywiście, nie zrobiłam tego, ale co w ostateczności poszło do Niemiec, tego nie wiem.
Obóz Warschau działał, jak wynika z akt sprawy, od jesieni 1942 r. do sierpnia 1944 r. Złożony był z pięciu lagrów rozmieszczonych w trzech dzielnicach stolicy. Obrazują to zdjęcia lotnicze, wykonane przez Amerykanów jeszcze podczas okupacji i późniejsze, z lat 1945 i 1947, zrobione przez lotnictwo Wojska Polskiego. Jeden lagier usytuowany był na Kole, za ulicą Obozową. Kolejne dwa w zachodniej części Warszawy (między ulicami Mszczonowską, Armatnią i Bema oraz przy ulicy Skalmierzyckiej). Następnie Niemcy rozlokowali jeszcze jeden pomiędzy ulicami Gęsią, Zamenhofa, Okopową, Glinianą i Wołyńską i drugi przy ulicy Bonifraterskiej. 11 czerwca 1943 r. Himmler rozkazał powiększyć istniejący już obóz o dawne więzienie wojskowe przy ul. Gęsiej – róg Zamenhofa, więzienie Pawiak przy Dzielnej oraz o specjalny podobóz dla Żydów, między ulicami Nowolipki i Nowolipie. Całość kompleksu połączona była wewnętrzną bocznicą kolejową. KL Warschau zajmował 120 ha i składał się ze 119 baraków, mogących pomieścić jednorazowo 40 tys. więźniów. Niemcy wymyślili idealny wręcz – z ich punktu widzenia – kombinat śmierci. Rozsiany po Warszawie, nie otoczony jako całość jednym murem czy drutem kolczastym, na pierwszy rzut oka nie istniał…
Wkrótce po wojnie ówczesne władze stolicy odkryły, że okupant planowo mordował jej mieszkańców właśnie w ramach warszawskiego obozu. Uświadomiono to sobie z całą mocą, gdy zaczęły się masowe ekshumacje. W dokumentach śledztwa prowadzonego przez sędzię Marię Trzcińską są pochodzące z tego okresu zapisy, że ludzie, którzy zarządzali ekshumacjami, porównywali je do mordu w Treblince. Ekshumacje jednak przerwano na polecenie ówczesnych władz. Śledztwa w sprawie KL Warschau nie wszczęto, zamiast tego NKWD-owski okupant nakazał zorganizowanie w obszarze obozu kolejnego miejsca kaźni, tym razem już dla tych, którzy sprzeciwiali się nowej, powojennej rzeczywistości. Ten właśnie fakt – zdaniem Marii Trzcińskiej i dzisiejszego Warszawskiego Komitetu Upamiętnienia Ofiar KL Warschau – stał się na lata główną przyczyną utrudniania późniejszego śledztwa. – Przyznając, że w Warszawie istniał podczas wojny obóz koncentracyjny, trzeba by też przyznać, że zaraz po wojnie zorganizowano tam drugi obóz, dla przeciwników politycznych. A to nie było ówczesnej władzy na rękę – tłumaczy sędzia Trzcińska.
Tunele z gazem
25 maja 1947 r. były dowódca SS i policji w Warszawie, Otto Paul Geibl, zeznał przed Sądem Wojewódzkim w Warszawie: „Przeciętnie na dobę w Warszawie ginęło około 40 Niemców, za co Niemcy, stosując odwet, tracili dziesięć razy więcej Polaków”. Potwierdzają to ówczesne rozkazy, płynące do zarządzających stolicą z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. – Oznacza to, że dziennie mordowano w Warszawie 400 jej mieszkańców – mówi Trzcińska. – Eksterminacja na taką skalę nie mogła być urzeczywistniona poprzez egzekucje uliczne czy w przypadkowych zaułkach ruin dawnego getta. To wymagało rozwiązań systemowych i całej zbrodniczej infrastruktury. KL Warschau takimi urządzeniami, jak wynika z akt śledztwa, dysponował. Były nimi komory gazowe i krematoria. Największym miejscem gazowania warszawiaków stały się tunele przy ulicy Bema. Jednorazowo można było w nich uśmiercić kilkaset osób. Potwierdzają to ekspertyzy wykonane przez biegłych sądowych.
Właściwe śledztwo w sprawie obozu rozpoczęło się dopiero w 1973 r., gdy strona niemiecka zwróciła się z pytaniem dotyczącym KL Warschau do warszawskich prokuratorów. Niestety, prace nie trwały długo – prowadząca sprawę Warszawska Komisja Okręgowa Badania Zbrodni Hitlerowskich została zmuszona do ich zaniechania przez Komisję Główną. Akta wylądowały w archiwum i zaginęły. Minęło 20 lat i oto znowu Niemcy upomnieli się o wyjaśnienie tajemnic obozu. – Zaproponowali nawet, że przyjadą do Polski, żeby wymienić informacje i podjąć współpracę – mówi Maria Trzcińska. Pomysł wydawał się znakomity, jednak strony niemieckiej na spotkanie nie zaproszono, a sędzi Trzcińskiej odebrano akta i zamknięto w szafie pancernej. Był to już początek lat 90. Na szczęście niedługo potem zmieniło się kierownictwo Głównej Komisji i sędzia Trzcińska znów mogła się zająć wyjaśnieniem sprawy obozu. Tym razem zdołała zamknąć ją definitywnie do momentu wysłania Niemcom kompletu dokumentacji. Był styczeń 1995 r.
– To przełomowa data dla całej sprawy, bo Instytut Pamięci Narodowej oficjalnie uznał istnienie obozu w Warszawie – twierdzi sędzia Trzcińska.
Zabija się milczeniem
W tunelach ciągu ulicy Bema świszcze wiatr. Na rolkach pędzi nastolatek. Wystarcza mu kilkanaście sekund, by pokonać dystans. Mało czasu, żeby cokolwiek zobaczyć. Zresztą co? Pomazane sprejem mury? – To straszne, że w tunelach nie ma śladu upamiętniającego fakt gazowania w nim ludzi – mówi Władysław Terlecki, prezes Komitetu Upamiętnienia Ofiar KL Warschau. – Trudno pojąć, dlaczego tak się dzieje.
Komitet Terleckiego spotkał się pod koniec stycznia br. w obecności sędzi Trzcińskiej z pracownikami IPN-u, w tym z szefem Głównej Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, prof. Witoldem Kuleszą. Kolejny raz wysłuchano relacji sędzi Trzcińskiej z prowadzonego przez nią śledztwa. Właśnie wtedy prof. Kulesza powiedział: – W Encyklopedii nazizmu, która ukazała się niedawno, pod hasłem „Warszawa obóz, Warschau Lager” znajduje się informacja, że chodzi o obóz, który został utworzony po zlikwidowaniu getta warszawskiego. I to jest praktycznie jedyna wiadomość, jaka na ten temat znajduje się w publikacji uważanej za najbardziej wiarygodne źródło informacji o zbrodniach nazistowskich. Nie ma w tej encyklopedii pojęcia „KL Warschau” w rozumieniu przeprowadzonego śledztwa. Ja, choć już znam ustalenia pani Marii Trzcińskiej, ilekroć słyszę je ponownie, przeżywam od początku rozmiar tego dramatu…
Od spotkania Komitetu z sędzią Trzcińską i prof. Kuleszą minęło pół roku i nadal nie dzieje się nic wróżącego przełom. Daremne są wysiłki Komitetu, który śle pisma do IPN-u, by ten wydał oficjalne oświadczenie o zakończeniu śledztwa i istnieniu obozu. Ostatnie dokumenty sprawy trafiły do tej szacownej instytucji 13 lipca br. Dzień wcześniej wiceprezes IPN-u, Janusz Krupski, mówił: – Zreferowałem całą sprawę i panu Kuleszy, i panu Kieresowi. Wiedzą, że Komitet domaga się oświadczenia. Na co? Tego w IPN-ie nikt konkretnie wyjaśnić nie potrafi. Pracownik biura prasowego mówi, że najpierw muszą się wypowiedzieć historycy i prokuratura: – Był jakiś artykuł w gazecie, że tych komór gazowych przy Bema okupant nie zdążył uruchomić. To znaczy, że nie wszystko jest oczywiste.
Oczywiste jest to, że sprawę ciągle odkłada się na później. Żaden artykuł nie może polemizować z aktami śledztwa prowadzonego przez sędzię Trzcińską. Z zeznaniami 309 świadków. Z 40 tomami akt. Dowody mówią, że w Warszawie działał zorganizowany obóz zagłady. I to jest fakt. Kolejny – zginęło w nim 200 tys. warszawiaków. Co sprawia, że do dzisiaj tego nie upamiętniono?
Zanim znajdzie się w podręcznikach
Prof. Tomasz Szarota, Instytut Historii PAN:
Słyszałem, oczywiście, o KL Warschau. W tej sprawa narosło wiele mitów i nieporozumień, jak mi sie wydaje. Jest to rodzaj pewnej chyba legendy, z tym, że zaznaczam, iż w szczegóły KL Warschau nie jestem wprowadzony. Wiem na przykład o rozkazie Himmlera, ale nie wiedziałem, że śledztwo w sprawie obozu zostało zakończone, i to już tak dawno. Informacja o KL Warschau powinna się znaleźć w podręcznikach szkolnych – jednak dopiero wówczas, gdy z całą pewnością znany będzie charakter obozu i wszystkie fakty z nim związane. Ale już teraz potrzebna jest w Warszawie tablica pamiątkowa, poświęcona temu obozowi.
Jednakże od tablicy do elementu pamięci narodowej, jakim miałby być KL Warschau, jest jeszcze daleka droga. Według mnie, na dziś wokół całej tej sprawy narosło wiele nieporozumień i czas najwyższy, by wszystkie wątpliwości zostały wyjaśnione i rozwiane.