1970 – Allen Ginsberg Sutra słonecznikowa
Allen Ginsberg, Metafizyka
To nie jest jedyny
firmament; dlatego
jest to świat absolutny.
Nie ma innego świata.
Koło się zamknęło.
Żyję w Wieczności.
Zwyczaje tego świata
są zwyczajami Nieba.
Allen Ginsberg – Big-beat
Igrzyska zeszły
w czerwono-pluszowe
piwniczne teatry Centrum
długie długie włosy na chudych chłopakach
cienkie czarne krawaty, blade piękne
policzki i wrzaski, wrzaski
ekstaza tłumu na widowni wzrasta
z tego nowego pokolenia pośladków oczu
i miękkich sutek
Bo ciało znów się porusza, ciało
znów tańczy, ciało
znów śpiewa
ciało krzyczy nowo narodzone
po Wojnie, dzieci dotknięte tajemnymi zgonami
w zimnych więzieniach lat pięćdziesiątych – A dziś
dziewczyny o świeżych piersiach
o miękkich złotych włosach łona –
1000 głosów wyje przez pięć minut
klaskanie tysiąca rąk w wielkim antycznym metrum
pozdrowienia Mięsnego Boga XX Wieku,
który płynie przez teatr niczym
sekretny rytm brzucha
w Orgazmie
Kalki! Chrystus Apokaliptyczny! Maitreja! Surowy
Chronos ze zmęczenia
płacze w saksofon,
Ziemia Zbawiona! Następny numer!
SHE’S A WOMAN
Czerwone brzuchy elektrycznych gitar!
i zjawia się Ganimedes tupiąc
z Uciechy na scenie
kłania się w pas i płacząc, DAJE.
O, mocy Boga na tronie
otoczonym stale bębnami
prawa ręka tłucze Berłem w mosiężne cymbały!
w czerwono-pluszowe
piwniczne teatry Centrum
długie długie włosy na chudych chłopakach
cienkie czarne krawaty, blade piękne
policzki i wrzaski, wrzaski
ekstaza tłumu na widowni wzrasta
z tego nowego pokolenia pośladków oczu
i miękkich sutek
Bo ciało znów się porusza, ciało
znów tańczy, ciało
znów śpiewa
ciało krzyczy nowo narodzone
po Wojnie, dzieci dotknięte tajemnymi zgonami
w zimnych więzieniach lat pięćdziesiątych – A dziś
dziewczyny o świeżych piersiach
o miękkich złotych włosach łona –
1000 głosów wyje przez pięć minut
klaskanie tysiąca rąk w wielkim antycznym metrum
pozdrowienia Mięsnego Boga XX Wieku,
który płynie przez teatr niczym
sekretny rytm brzucha
w Orgazmie
Kalki! Chrystus Apokaliptyczny! Maitreja! Surowy
Chronos ze zmęczenia
płacze w saksofon,
Ziemia Zbawiona! Następny numer!
SHE’S A WOMAN
Czerwone brzuchy elektrycznych gitar!
i zjawia się Ganimedes tupiąc
z Uciechy na scenie
kłania się w pas i płacząc, DAJE.
O, mocy Boga na tronie
otoczonym stale bębnami
prawa ręka tłucze Berłem w mosiężne cymbały!
Allen Ginsberg
LSD
To wieloraki milionooki potwór ukryty we wszystkich swych słoniach i jaźniach brzęczy w elektrycznej maszynie do pisania, elektryczność do samej siebie podłączona, o ile ma druty to ogromna Pajęczyna zaś ja jestem na ostatniej milionowej macce pajęczej, żałobnik przegrany, oddzielony, robak, myśl, jaźń jeden z milionów chińskich szkieletów jeden z poszczególnych błędów ja allen Ginsberg świadomość oddzielona ja który chcę być Bogiem ja który chcę słyszeć nieskończoną najdrobniejszą wibrację wiecznej harmonii ja który oczekuję drżąc swego zniszczenia przez ową eteryczną muzykę w ogniu ja który nienawidzę Boga i nadaję mu imię ja który robię błędy na wiekuistej maszynie do pisania ja Potępiony Ale na drugim końcu wszechświata milionooki Pająk bez imienia wysnuwa się z siebie nieskończenie potwór nie-potwór nadchodzi wśród jabłek, perfum, torów kolejowych, tele- wizji, czaszek wszechświat który zjada i wypija siebie krew z czaszki mojej monstrum tybetańskie z owłosioną piersią i zodiak na moim żołądku ta poświęcona ofiara niezdolna do radości Moja twarz w lustrze, rzadkie włosy, przekrwione worki pod oczami, pedał, rozkład, gadatliwa chuć trr, wrr, tik świadomości w bezkresie łajdak w oczach wszelkich Wszechświatów co usiłuje uciec od swego Istnienia, niezdolny zbliżyć się do Oka Rzygam, jestem w transie, ciało w konwulsjach, żołądek się buntuje, woda z ust, jestem tu w Piekle na pajęczynie suche kości mrowia martwych nagich mumii, Duchy, ja sam jestem Duchem Muzyką wykrzykuję swą obecność pokojowi, każdemu w pobliżu, a ty, Czy ty jesteś Bogiem? Nie, czy chcesz bym był Bogiem? Czy nie ma Odpowiedzi ? Czy zawsze musi być odpowiedź? odpowiadasz; czyż to ja sam mam wedle swego uznania rzec Tak lub Nie -- Dzięki Bogu Bogiem nie jestem! Dzięki Bogu Bogiem nie jestem! Lecz tęsknię za Tak Harmonii chcę by dotarło do każdego zakątka wszechświata, w każdych warunkach Tak, Istnieje..., Tak, Jestem... Tak, Jesteś... My My i musi istnieć To, i Oni, i Rzecz Bez Odpowiedzi to pełza, to czeka, to jest ciche, to sil zaczęło, to są Rogi Bojowe, to jest Wieloraka Skleroza to nie moja nadzieja to nie moja śmierć w Wieczności to nie moje słowo, nie poezja strzeże mego Słowa To Pułapka Duchów, upleciona przez kapłana w Sikkim lub Tybecie rama na której rozpięto tysiące barwnych żyłek, duchowa rakieta do tenisa w której widzę eteryczne fale świetlne co promieniują ze strun świetlistą energią jak przed bilionami lat magiczne zmiany barw na wstęgach które przechodzą jedna w drugą jak gdyby Pułapka Duchów była, miniaturowym odbiciem Wszechświata świadoma czująca część złożonej machiny wysyłająca fale w Czas do Obserwatora przedstawiając w miniaturze swój własny obraz raz na zawsze powtarzany co chwilę w nieskończonych odmianach będąc we wszystkich swych częściach jednakowa Ten obraz lub energia samoodtwarzająca siebie w głębinach przestrzeni od samego Początku w tym co mogłoby być omegą lub Zaśpiewem Om idąc śladem odmian tego samego Słowa krążącego wokół siebie wedle tego samego wzoru co jego pierwotny Przejaw tworząc szerszy Obraz siebie w głębiach Czasu wirując przez wstęgi dalekich Mgławic i wielkich Astrologii zawartych, w imię prawdy, w Mandali wymalowanej na Słoniowej skórze albo we fotografii malunku na boku zmyślonego Słonia, który się uśmiecha chociaż wygląd Słonia jest tu nieistotnym żartem -- mógł to być Znak który trzymał Demon Płonący lub Potwór Przemijania albo we fotografii mojego brzucha w próżni albo w moim oku albo w oku zakonnika który uczynił Znak albo w Oku samego tego czegoś, co spogląda na Siebie po raz ostatni i umiera i chociaż oko może umrzeć i choć me oko może umrzeć bilionooki potwór, Bezimienność, Brak Odpowiedzi, Ukrytość-przede-mną, Byt bezkresny stwór który rodzi sam siebie drży w najdrobniejszej swej cząstce, postrzega równocześnie każdym okiem inaczej Jeden i nie-Jeden chodzi własnymi drogami nie mogę iść za nim I uczyniłem tu wizerunek monstrum i chciałbym zrobić inny ono odczuwa jak Kryptozoidy ono pełza i faluje pod morzami nadchodzi by zająć miasto wdziera się pod każdą Świadomość jest delikatne jak Wszechświat sprawia że rzygam bo boję się że umkną mi jego przejawy zjawia się w każdym razie zjawia się w każdym razie w lustrze wyrywa się z lustra jak morze jest miriadą falowań wyrywa się z lustra i topi obserwatora zatapia świat gdy zatapia świat tonie w samym sobie wypływa jak zwłoki wypełnione muzyką zgiełk wojny w jego głowie śmiech dziecka w jego brzuchu jęk agonii w ciemnym morzu uśmiech na ustach ślepej statuy ono tam było ono nie było moje chciałem go użyć do swych celów by stać się heroicznym lecz ono nie jest na sprzedaż dla tej świadomości ono zawsze kroczy własną drogą ono dopełni wszystkie twory ono będzie radiem przyszłości ono usłyszy siebie w czasie ono chce wypocząć jest zmęczone słuchaniem i oglądaniem siebie pragnie innej formy innej ofiary pragnie mnie daje mi powody daje mi rację istnienia daje mi niezliczone odpowiedzi świadomość bycia oddzielonym świadomość oglądania Mam możność bycia Jednym albo drugim, stwierdzenia, że jestem tym i tym a zarazem niczym ono i beze mnie zadba o siebie ono jest podwójnym Brakiem Odpowiedzi (nie na to imię odpowiada) brzęczy w elektrycznej maszynie do pisania pisze fragmentaryczne słowo które jest fragmentarycznym słowem, MANDALA Bogowie tańczą na swych własnych ciałach Nowe kwiaty rozkwitają w zapomnieniu Śmierci Niebiańskie oczy poza bólem złudzeń Widzę wesołego Stwórcę Wstęgi powstają w hymnie dla światów Flagi i sztandary falują w transcendencji Jeden ostatecznie obraz pozostaje, miriadooki w Wieczności Oto jest Dzieło! Oto jest Wiedza! Oto Przeznaczenie człowieka!
Allen Ginsberg
Ameryko
Ameryko, oddałem ci wszystko i jestem teraz nikim. Ameryko, dwa dolary dwadzieścia siedem centów 17 stycznia 1956. Nie mogę znieść samego siebie. Ameryko, kiedy skończymy wojnę ludzi ? Pieprz się sama swoją bombą atomową. Nędznie się czuję, daj mi spokój. Nie zacznę mego poematu dopóki nie będę przy zdrowych zmysłach. Ameryko, kiedy staniesz się anielska? Kiedy się rozbierzesz? Kiedy spojrzysz na siebie poprzez grób? Kiedy staniesz się warta miliona twych trockistów? Ameryko, czemu twe biblioteki są pełne łez? Ameryko, kiedy wyślesz swe jajka do Indii ? Niedobrze mi od twych obłąkanych potrzeb. Kiedy będę mógł dostać w supermarkecie to co potrzebuję tylko za piękne oczy ? Ameryko, w końcu to tv i ja jesteśmy doskonali a nie przyszły świat. Twa maszyneria to dla mnie zbyt wiele. Sprawiłaś, że chcę zostać świętym. Musi być jakiś inny sposób zakończenia tego sporu. Burroughs jest w Tangerze nie sądzę by wrócił to złowrogie. Czy to ty jesteś złowroga czy to głupi kawał? Próbuję dojść do sedna. Nie porzucę swych obsesji. Ameryko, nie nalegaj wiem co robię. Ameryko opadają kwiatu śliw. Nie czytam gazet od miesięcy, codziennie kogoś sądzą za morderstwo. Ameryko, czuję sentyment do Wobblies. Ameryko, jako dziecko byłem komunistą nie żałuję. Marihuanę palę przy każdej okazji. Siedzę w domu od wielu dni i gapię się na róże w pokoju. Kiedy jadę do chińskiej dzielnicy upijam się ale nie śpię z nikim. Zdecydowałem się będą kłopoty. Powinnaś mnie zobaczyć, jak czytam Marksa. Mój psychoanalityk uważa, że jestem zupełnie zdrów. Nie będę odmawiał Ojcze Nasz. Miewam mistyczne wizje i kosmiczne wibracje. Ameryko, wciąż jeszcze ci nie powiedziałem, co zrobiłaś Wujkowi Maksowi, gdy przybył z Rosji. Mówię do ciebie. Czy pozwolisz, by twoim życiem emocjonalnym rządził Time Magazine? Mam obsesję na punkcie Time Magazine. Czytam go co tydzień. Jego okładka gapi się we mnie gdy przemykam się obok narożnego sklepiku. Czytam go w suterenie biblioteki publicznej w Berkeley. Poucza mnie stale o odpowiedzialności. Ludzie interesu są bardzo serio. Producenci filmowi są bardzo serio. Oprócz mnie każdy jest bardzo serio. Wydaje mi się, że jestem Ameryką. Znów mówię do siebie. Azja powstaje przeciwko mnie. Nie mam szansy Chińczyka. Lepiej rozważę me narodowe zasoby. Me narodowe zasoby składają się z dwóch petów z marihuaną, milionów genitalii, nie nadającej się do druku prywatnej literatury, która pędzi 1900 mil na godzino oraz dwudziestu pięciu tysięcy szpitali wariatów. Pomijam moje więzienia i miliony pokrzywdzonych, co żyją w moich doniczkach oświetlonych pięcioma setkami słońc. Zniosłem domy publiczne we Francji, teraz trzeba wziąć się za Tanger. Moją ambicją jest zostać prezydentem, choć jestem katolikiem. Ameryko, jak mogę pisać świętą litanię wobec twego głupiego nastroju? Będę mówił jak Henry Ford moje strofy są tak indywidualne jak jego samo- chody a nawet każda z nich jest innej płci, Ameryko, sprzedam ci moje strofy za 2500 $ daję 500 $ za twoją starą strofę. Ameryko, uwolnij Toma Mooneya. Ameryko, uratuj hiszpańskich lojalistów Ameryko, Sacco i Vanzetti nie mogą umrzeć Ameryko, jestem chłopcami ze Scottsboro. Ameryko, gdy miałem siedem lat mamusia zabrała mnie na spotkanie komu-nistycznej komórki do biletu dawali garść soczewicy bilet kosztował piątkę przemówienia były darmowe każdy był anielski i współczuł robotnikom wszystko było takie szczere nie masz pojęcia jaka to była dobra rzecz partia w roku 1935 Scott Nearing był wielkim starym człowiekiem prawdziwy Mensch Matka Bloor rozczuliła mnie do łez kiedyś zoba-czyłem Izraela Amtera. Każdy tam chyba był szpiegiem. Ameryko, tak naprawdę to nie chcesz iść na wojnę. Ameryko, to ci źli Rosjanie. Ci Rosjanie ci Rosjanie i ci Chińczycy. I ci Rosjanie. Rosja chce nas pożreć żywcem. Rosja szaleje za władzą. Chce nam za- brać auta z garaży. Chce pogrzebać Chicago. Potrzeba jej Red Readers Digest. Ona chce naszych fabryk aut na Syberii. Jej wielka biurokracja prowadzi na-sze stacje benzynowe. To źle. Uf. Nauczy Indian czytać. Potrzebne jej wielkie czarne murzyny. Ha. Każe nam pracować szesnaście godzin na dobę. Ratunku. Ameryko, to całkiem poważne. Ameryko, takie mam wrażenie patrząc w telewizor. Ameryko, czy to w porządku ? Lepiej zabiorę się do pracy. To prawda nie chcę służyć w armii ani pracować przy tokarce fabryki części precyzyjnych. I tak jestem krótkowidzem oraz psychopatą. Ameryko, zakasuję me pedalskie rękawy.
Allen Ginsberg
Skowyt
Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, głodne histeryczne nagie, włóczące się o świcie po murzyńskich dzielnicach w poszukiwaniu wściekłej dawki haszu, anielogłowych hipstersów spragnionych pradawnego niebiańskiego podłączenia do gwiezdnej prądnicy w maszynerii nocy, którzy w nędzy łachmanach z zapadniętymi oczyma w transie czuwali paląc w nadnaturalnych ciemnościach tanich mieszkań, płynąc poprzez dachy miast, kontemplując jazz, którzy pod liniami kolejki nadziemnej odsłaniali swe mózgi Niebiosom i objawiały im się natchnione anioły Mahometa rozkołysane na dachach czynszówek, którzy odbyli uniwersytety chłodnym promiennym wzrokiem rojąc Arkansas i Blake'em natchnioną tragedię pośród mędrków wojny, których wylano z uczelni za obłęd i obsceniczne ody rozlepiane w oknach czaszki, którzy trzęśli się w bieliźnie w niegolonych pokojach, paląc w koszach na śmieci swe pieniądze i nasłuchując Terroru za ścianą, których kopano w brodę przyrodzenia, gdy wracali przez Laredo z przemytem marihuany dla Nowego Jorku, którzy łykali ogień w hotelach wypacykowanych farbą albo pili terpentynę w Paradise Alley, marli lub noc w noc umartwiali swe torsy przy pomocy snów, haszu, budzących zmór, wódy, chuja, i nieustających jebań, niezrównanie ślepych ulic drżącego obłoku i błyskawicy umysłu skaczącej ku biegunom Kanady i Paterson, rozświetlającej cały zamarły świat z Czasem pośrodku, trójwymiarowych wizji gmachów po zażyciu peyotlu, świtów podwórzowych zielonych drzew cmentarza, opilstwa winem na szczytach dachów, narkotycznych przejażdżek przez dzielnice witryn wśród migającej sygnalizacji, słońca, księżyca i wibracji drzew, przez grzmiący zimowy zmierzch Brooklynu, łoskot kubłów na śmieci i łagodne światło duszy, którzy przytwierdzali się do kolejek metra by jeździć bez końca na amfetaminie od Battery do świętego Bronksu dopóki hałas kół i dzieciarni nie zagnał ich drżących ze spieczonymi ustami zmaltretowanych z mózgiem wyzutym z jasności w posępne światło zoo, którzy w kafeteriach Bickforda tonęli noc całą pośród imitacji świateł podwodnej łodzi wynurzali się na popołudnia przy zleżałym piwie w zdezelowanej knajpie Fugazziego nasłuchując głosu Anioła Zagłady w wodorowej szafie grającej, którzy gadali bez przerwy siedemdziesiąt godzin od parku do pokoju do baru do szpitala wariatów Bellevue do muzeum do Brooklyńskiego Mostu, stracony batalion platonicznych gadułów skaczących z tarasów ze schodów przeciwpożarowych z parapetów z Empire State z księżyca, którzy pletli trzy po trzy, wrzeszcząc wymiotując szepcząc fakty, wspomnienia i anegdoty, oczy wylazłe z orbit, szok szpitali, więzień i wojen, całe intelekty wyrzygiwane w totalnych wspomnieniach z rozjarzonym wzrokiem przez siedem nocy i dni, mięso dla Synagogi rzucone na bruk, którzy znikali w nicości zenu w New Jersey zostawiając za sobą trop nie wyraźnych widokówek ratusza w Atlantic City, cierpiąc wschodnie poty, reumatyzm Tangeru i migreny Chin w ponurym pokoju w Newark na odwyku, którzy snuli się o północy po nastawniach dworca dumając, dokąd by tu pójść i szli, nie zostawiając złamanych serc, którzy odpalali papierosy w bydlęcych wagonach bydlęcych wagonach bydlęcych wagonach i przez śniegi zmierzali ku samotnym farmom w mrok pierwszych osadników, którzy studiowali Plotyna Poego św. Jana od Krzyża telepatię kabałę bopu gdyż w Kansas kosmos instynktownie wibrował im u stóp, którzy szli samotnie ulicami Idaho wypatrując wizyjnych aniołów indiańskich, którzy byli wizyjnymi aniołami indiańskimi, którzy uważali się jedynie za szaleńców w ów czas gdy Baltimore jaśniało w nadnaturalnej ekstazie, którzy pod wpływem zimowego nocnego deszczu w rozświetlonym miasteczku wskakiwali do limuzyn Chińczyków z Oklahomy, którzy włóczyli się głodni i samotni przez Houston węsząc jazz lub seks lub zupę i szli za wspaniałym Hiszpanem by rozmawiać o Ameryce i Wieczności, beznadziejna sprawa, wsiadali więc na statek do Afryki, którzy zniknęli w wulkanach Meksyku nic zostawiając po sobie nic prócz cienia drelichu lawy i popiołów poezji, rozsianych po kominkach Chicago, którzy wypłynęli ponownie na Zachodnim Wybrzeżu przesłuchując FBI, ciemnoskórzy seksowni brodaci w szortach i o wielkich oczach pacyfistów rozdając niezrozumiałe ulotki, którzy wypalali sobie papierosami dziury w ramionach w proteście przeciw narkotyczno-nikotynowemu otumanieniu Kapitalizmu, którzy na Union Square rozpowszechniali superkomunistyczne pamflety łkając i rozbierając się a opłakiwały ich syreny z Los Alamos i opłakiwały Wall Street a prom ze Staten Island także lamentował, którzy doznawali załamań szlochając w białych gimnazjach nadzy i drżący przed maszynerią innych szkieletów, którzy gryźli detektywów po karkach i wrzeszczeli z uciechy w radiowozach, że jedyna ich zbrodnia to dzika hipowska pederastia i opilstwo, którzy skowyczeli klęcząc w metrze i których zwlekano z dachu powiewających genitaliami i rękopisami, którzy dawali się pieprzyć w zadek świątobliwym motocyklistom i wrzeszczeli z uciechy, którzy ciągnęli druta i dawali sobie ciągnąć owym ludzkim serafinom, żeglarzom, och pieszczoty atlantyckiej i karaibskiej miłości, którzy jebali rankiem wieczorami w różanych ogrodach na trawie parków publicznych i cmentarzy rozpryskując nasienie na każdego kto się pojawił i miał chęć, którzy czkali nieustannie próbując chichotać lecz kończyli szlochem za przepierzeniem łaźni tureckiej gdy jasnowłosy i nagi anioł przychodził przebić ich mieczem, którzy utracili swoich kochanków na rzecz trzech starych megier losu zezo watej megiery za heteroseksualnego dolara zezowatej megiery mrugają cej łonem i zezowatej megiery, która nic nie robi tylko siedzi na dupie i odcina złote intelektualne nici z krosna rzemieślnika, którzy w ekstazie i nienasyceniu kopulowali z butelką piwa, z kochanką, pudełkiem po papierosach, ze świecą, wypadali z łóżka, kontynuowali na podłodze i w przedpokoju i kończyli omdlewając na ścianie z wizją ostatecznej cipy wydając resztkę spermy świadomości, którzy dogadzali milionom dziewcząt roztrzęsieni o zachodzie a rano mieli czerwone oczy lecz byli gotowi dogadzać wschodzącemu słońcu, błyskając przy stodołach pośladkami i nagością w jeziorze, którzy kurwiąc się poszli przez Colorado w miriadzie skradzionych nocnych aut, N.C. sekretny bohater tych wierszy rozpłodowiec i Adonis z Denver - miło wspominać jego niezliczone spanie z dziewczynami na pus tych parcelach i parkingach ciężarówek, w rozchwianych kinowych rzędach, na szczytach gór w jaskiniach lub z wychudłymi kelnerkami w znanych unoszeniach spódnic na odludnych poboczach a szczególnie w sekretnych solipsyzmach sraczy stacji benzynowych a także w zaułkach rodzinnego miasta, którzy znikali w wielkich obskurnych kinach zapędzani w marzenia, budzili się nagle na Manhattanie i wylegali z suteren skacowani bezdusznym tokajem i horrorami żelaznych snów Trzeciej Ulicy i wlekli się cło biur zatrudnienia, którzy chodzili całą noc w butach pełnych krwi po śnieżnych nasypach doków czekając aż w East River otworzą się drzwi do pokoju pełnego ciepłej pary i opium, którzy tworzyli wielkie samobójcze dramaty w apartamencie skalnych brzegów rzeki Hudson pod błękitnym przeciwlotniczym reflektorem księżyca a głowy ich będą uwieńczone laurem w zapomnieniu, którzy jedli jagnięcy gulasz wyobraźni lub trawili kraba na mulistym dnie rzek Bowery, którzy opłakiwali romanse brukowe pchając wózki pełne cebuli i złej muzyki, którzy siedzieli w pudłach oddychając w mroku pod mostem i wstawali by budować klawikord na swoim strychu, którzy kaszleli na piątym piętrze Harlemu zwieńczonego ogniem pod suchotniczym niebem pośród ksiąg o teologii, trzymanych w paczkach po owocach, którzy bazgrali całą noc tańcząc: wokół wzniosłych zaklęć, które żółtym rankiem stawały się strofami bełkotu, którzy gotowali zgniłe zwierzęta płuco racice ogon barszcz i placki kukurydziane marząc o czystym królestwie warzyw, którzy nurkowali pod platformy z mięsem w poszukiwaniu jaja, którzy ciskali z dachu swoimi zegarkami głosując za Wiecznością poza Czasem a budziki spadały im na głowy codziennie przez następnych lat dziesięć, którzy trzykrotnie bez skutku podcinali sobie żyły, rezygnowali i byli zmuszeni otwierać antykwariaty gdzie płakali widząc, że się starzeją, którzy spłonęli żywcem w swych niewinnych flanelowych garniturach na Madison Avenue w podmuchach ciężkawego wersu, wśród sztucznego szczęku żelaznych regimentów mody, nitroglicerynowych pisków pedałów od reklamy i musztardowego gazu złowrogich przebiegłych wydawców lub wpadali pod pijane taksówki Absolutnej Rzeczywistości, którzy skakali z Brooklyńskiego Mostu to się faktycznie zdarzyło, i odchodzili nieznani i zapomniani w upiorne oszołomienie zupy uliczek i wozów strażackich w Chińskiej Dzielnicy, bez jednego darmowego piwa, którzy z rozpaczy śpiewali w oknach, wypadali z okien metra, rzucali się do brudnej Passaic, naskakiwali na Murzynów, darli się na całą ulicę, tańczyli boso na rozbitych szklankach od wina, tłukli nagrania nostalgicznego europejskiego jazzu z Niemiec lat trzydziestych, wypróżniali whisky i jęcząc rzygali do zakrwawionego klozetu, ryk w ich uszach i gwizdy gigantycznych lokomotyw, którzy pruli szosami przeszłości odwiedzać się na wspólnej Golgocie podrasowanych cudacznych aut na warcie więziennej samotności lub w jazzowym wcieleniu Birmingham, którzy jechali przez kraj siedemdziesiąt dwie godziny by stwierdzić czy ja miałem widzenie czy ty miałeś widzenie czy on miał widzenie, by odszukać Wieczność, którzy podróżowali do Denver, którzy zmarli w Denver, którzy wrócili do Denver i czekali na próżno, którzy strzegli Denver i popadali w depresję i samotnieli w Denver a wreszcie odchodzili w poszukiwaniu Czasu i teraz Denver tęskni do swych bohaterów, którzy padali na kolana w katedrach beznadziei modląc się o zbawienie innych, o światło i o piersi, aż dusza na moment rozświetlała włosy, którzy zmagali się ze swymi uwięzionymi umysłami czekając na niezwykłych zbrodniarzy o złotych włosach i sercach pełnych uroku rzeczywistości którzy by śpiewali słodkiego bluesa dla Alcatraz, którzy odeszli do Meksyku kultywować nałóg lub do Rocky Mount do łagodnego Buddy lub do Tangeru do chłopców lub do czarnej lokomotywy Southern Pacific lub do Harvardu do Narcissusa na cmentarz Woodlawn do zabawy w rozetę lub do grobu, którzy domagali się dowodów swego obłąkania oskarżając radio o hipnotyzm i których pozostawiono z ich obłędem, rękami i zawieszonym wyrokiem, którzy obrzucali sałatką z kartofli wykładowców dadaizmu w City College NY a potem zjawiali się na granitowych schodach domu wariatów z wygolonymi głowami i arlekinadą o samobójstwie, żądając natychmiastowej lobotomii, i którym zamiast tego dostała się betonowa próżnia insuliny metrasolu elektryczności hydroterapii psychoterapii terapii wychowawczej ping-ponga i amnezji, którzy w pozbawionym humoru proteście przewracali jeden tylko symboliczny stół pingpongowy, odpoczywając krótko w katatonii, powracali po latach całkiem łysi pod peruką krwi, łez i palców do opętańczego przeznaczenia oddziałów miast obłąkańców Wschodu, zatęchłych sal szpitali wariatów Pilgrim State Rockland i Greystone, kłócąc się z odgłosami duszy, rokendrolując na ławie samotności o północy w dolmenowych obszarach miłości, snu o życiu, zmory nocnej, ciał obróconych w kamień ciężki jak księżyc, wreszcie u matki***** i ostatnia fantastyczna książka wyrzucona z okna czynszówki, ostatnie drzwi zamknięte o 4. rano, ostatni telefon rzucony w odpowiedzi o ścian, ostatni umeblowany dom wypróżniony do ostatniego mentalnego mebla, żółta papierowa róża skręcona na drucianym wieszaku w komórce, a nawet i to urojenie, i tylko nadziei pełna niewielka porcja halucynacji - o, Carl, gdy ty nie jesteś bezpieczny ja nie jestem bezpieczny a teraz ty faktycznie tkwisz w totalnie zwierzęcej zupie czasu - którzy biegli przez oblodzone ulice z obsesją nagłego błysku alchemii stosowania elipsy katalogu metra i wibrującej płaszczyzny, którzy śnili czyniąc wcielone przerwy w Czasie i Przestrzeni przy pomocy zestawienia obrazów a między 2 wzrokowe obrazy chwytali w pułapkę archanioła duszy łącząc razem podstawowe czasowniki kojarząc rzeczownik z błyskiem świadomości i przeczuwając doznanie Pater Omnipotens Aeterni Deus, by odnowić składnię i rytm ubogiej ludzkiej prozy i trzęsąc się ze wstydu stanąć przed tobą niemo i mądrze, odpędzani lecz pełni wiary że dusza podda się rytmowi myśli w swej obnażonej i bezkresnej głowie, szaleniec włóczęga i anioł bitnik wobec Czasu, choć nieznani, świadczący tu to, co można by było odłożyć do czasu po śmierci, powstawali odrodzeni w widmowych szatach jazzu w cieniu złotego rogu jazzbandu wdmuchując miłosne cierpienie nagiego umysłu Ameryki w krzyk saksofonu eli eli lamna lamna sabaktani, który zatrząsł miastami aż po ostatnie radio z wyciętym z ich własnych ciał absolutnym sercem poematu życia godnym spożywania nawet przez lat tysiąc. II Jaki sfinks z cementu i aluminium rozbił im czaszki i wyjadł mózg i wyobraźnię ? Moloch! Samotność! Brud! Brzydota! Kubły na śmieci i nieosiągalne dolary ! Dzieci wrzeszczące poci schodami ! Chłopcy łkający w koszarach ! Starcy płaczący w parkach! Moloch ! Moloch ! Zmora Molocha ! Moloch bez miłości ! Moloch mentalny ! Moloch surowy sędzia ludzi ! Moloch niepojęte więzienie! Moloch bezduszny karcer skrzyżowanych piszczeli i Kongres płaczu ! Moloch którego budowle są wyrokiem ! Moloch wielki kamień wojny! Moloch ogłuszonych rządów! Moloch o umyśle czystej maszynerii ! Moloch którego krew to krążący pieniądz! Moloch którego palce to dziesięć armii! Moloch którego piersi to ludożercza prądnica! Moloch którego ucho to dymiący grób! Moloch którego oczy to tysiąc ślepych okien ! Moloch którego wieżowce stoją przy długich ulicach jak bezkresne Jehowy! Moloch którego fabryki śnią i kraczą we mgle! Moloch którego kominy i anteny wieńczą miasta! Moloch którego miłość jest bezkresną naftą i kamieniem! Moloch którego dusza to elektryczność i banki! Moloch którego nędza jest widmem geniuszu ! Moloch którego los jest chmurą bezpłciowego wodoru ! Moloch którego imię jest Umysł! Moloch w którym siedzę samotnie! Moloch w którym śnię o Aniołach! Wariat w Molochu! Jebaka w Molochu! W Molochu bez miłości i człowieka! Moloch który tak wcześnie wszedł w mą duszę! Moloch w którym jestem świadomością bez ciała! Moloch który wypłoszył mnie z naturalnej ekstazy! Moloch którego opuszczam! Przebudzenie w Molochu! Światło płynące z nieba! Moloch! Moloch! Apartamenty robotów! Niewidzialne przedmieścia! skarbce szkieletów! ślepe metropolie! demoniczny przemysł! upiorne narody! nieusuwalne domy wariatów! granitowe chuje! monstrualne bomby! Poskręcali karki wynosząc Molocha do Niebios! Bruki, drzewa, radia, tony! podnosząc do Niebios miasto które istnieje i jest wszędzie wokół! Wizje! omeny! halucynacje! cuda! ekstazy! spłynęły rzeką Ameryki! Sny! adoracje! olśnienia! religie! okręty wrażliwego łajna! Przełomy! rzeczne! uniesienia i ukrzyżowania! zmyte powodzią! Odurzenia! Świta Trzech Króli! Rozpacze! Dziesięcioletnie zwierzęce wrzaski i samobójstwa! Umysły! Nowe miłości! Pokolenie szaleńców! osiadłe na skałach Czasu ! Prawdziwy święty śmiech w rzece! Widzieli to wszystko! dzikie oczy! święte wycia! Żegnali! Skakali z dachu! w samotność! powiewając! niosąc kwiaty ! Do rzeki ! na ulicę ! III Carlu Solomonie! Jestem z tobą w Rockland gdzie zwariowałeś bardziej niż ja Jestem z tobą w Rockland gdzie musisz czuć się bardzo nieswojo Jestem z tobą w Rockland gdzie udajesz ducha mojej matki Jestem z tobą w Rockland gdzie zamordowałeś dwanaście swych sekretarek Jestem z tobą w Rockland gdzie śmiejesz się z tego ukrytego żartu Jestem z tobą w Rockland gdzie jesteśmy wielkimi pisarzami przy tej samej okropnej maszynie Jestem z tobą w Rockland gdzie twój stan stał się poważny i mówią o nim w radio Jestem z tobą w Rockland gdzie zdolności czaszki nie przyjmują już robactwa zmysłów Jestem z tobą w Rockland gdzie ssiesz herbatę z piersi starych panien z Utica Jestem z tobą w Rockland gdzie napuszczasz na ciała swych pielęgniarek megiery Bronksu Jestem z tobą w Rockland gdzie w kaftanie wrzeszczysz, że omija cię partia ping-ponga nad otchłanią Jestem z tobą w Rockland gdzie rąbiesz w katatoniczne pianino dusza jest niewinna i nieśmiertelna oby nigdy nie umarła bezbożnie w fortecy domu wariatów Jestem z tobą w Rockland gdzie pięćdziesiąt szoków więcej nigdy nie zawróci twej duszy do ciała z pielgrzymki do krzyża na pustkowiu Jestem z tobą w Rockland gdzie oskarżasz swych doktorów o chorobę i planujesz żydowską socjalistyczną rewolucję przeciw narodowo-faszystowskiej Golgocie Jestem z tobą w Rockland gdzie rozszczepisz niebiosa nad Long Island i wskrzesisz swego żywego ludzkiego Jezusa z nadludzkiego grobu Jestem z tobą w Rockland gdzie jest dwadzieścia pięć tysięcy obłąkanych towarzyszy śpiewających razem końcowe zwrotki Międzynarodówki Jestem z tobą w Rockland gdzie pod naszą pościelą ściskamy i całujemy Stany Zjednoczone Stany Zjednoczone które kaszlą całą noc i nie dają nam spać Jestem z tobą w Rockland gdzie budzimy się ze śpiączki elektryzowani przez samoloty naszych dusz ryczące nad dachem przyleciały zrzucić anielskie bomby szpital się rozświetla urojone ściany zapadają O wybiegają chude legiony O gwiazdami usiany szok łaski tu oto trwa wieczna wojna O zwycięstwo zapomnij o swojej bieliźnie jesteśmy wolni Jestem z tobą w Rockland w moich snach idziesz płacząc mokry od morskiej podróży po autostradzie Ameryki do drzwi mej chaty w zachodnią noc PRZYPIS DO "SKOWYTU" Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Święty! Świat jest święty! Dusza jest święta! Skóra jest święta! Nos jest święty! Język i chuj i ręka i otwór w dupie są święte! Wszystko jest święte! każdy jest święty! każde miejsce jest święte! każdy dzień jest wiecznością! każdy jest aniołem! Włóczęga jest równie święty jak serafin! szaleniec jest święty jak święta jesteś ty moja duszo! Maszyna do pisania jest święta wiersz jest święty głos jest święty słuchacze są święci ekstaza jest święta! Święty Piotr święty Allen święty Solomon święty Lucien święty Kerouac święty Huncke święty Burroughs święty Cassady święci nieznani pedałowaci i cierpiący żebracy święci szkaradni ludzcy aniołowie! Święta moja matka w domu wariatów! Święte chuje dziadków z Kansas! Święty jęczący saksofon ! Święta apokalipsa bopu ! Święte jazz-grupy marihuana hipstersi pokój hanz i bębny! Święta samotność wieżowców i bruków! Święte kafejki wypełnione tłumami! Święte tajemnicze rzeki łez pod ulicami ! Święty samotny argonauta więzień! Święte wielkie jagnię warstwy średniej! Święci szaleni pasterze rebelii ! Kto wyczuwa Los Angeles ten JEST nim! Święty New York Święte San Francisco Święta Peoria i Seattle Święty Paryż Święty Tanger Święta Moskwa Święty Istambuł! Święty czas w wieczności święta wieczność w czasie święte zegary w przestrzeni święty czwarty wymiar święta piąta Międzynarodówka święty Anioł w Molochu! Święte morze święta pustynia święty kolejowy szlak święta lokomotywa święte wizje święte halucynacje święte cuda święta gałka oczna święta otchłań ! Święte wybaczenie! łaska! miłosierdzie! wiara! Święte! Nasze! ciała! cierpienie! wielkoduszność! Święta nadnaturalna niezrównanie jaśniejąca rozumna dobroć duszy! (dla Carla Solomona)
Allen Ginsberg, tłum. Julia Hartwig
Zachód słońca
Cały skłębiony świat
dymu i pogiętej stali
wokół mojej głowy w wagonie
pociągu, a myśl moja wędruje
poza rdzę wyprzedzając czas:
widziałem jak zniża się słońce
w zmysłowym i pierwotnym
świecie, zostawiając za sobą ciemność
która ogarnia mój pociąg
ponieważ druga część świata
czeka na świt.
Nowy Jork – Paterson, listopad 1949