Śmierć buntownika – część 2 (tylko dla miłośników dobrej literatury)

Kontynuujemy druk Śmierci Buntownika w jej internetowym wydaniu,  ilustrowaną zdjęciami z lat siedemdziesiątych z Polski.

Dzięki akcji grafika numeru na okładce znalazła się imitacja – najbliższa jaka mogła przejść przez Cenzurę – liścia konopi (zielony liść – zioło) – Literatura sierpień 1986

Jest to dzisiaj powieść już historyczna, której akcja toczy się w PRLu, tuż po pacyfikacji Wybrzeża przez Czerwony Reżim. Wojskami reżimowymi dowodził późniejszy Prezydent III RP – Wojciech Jaruzelski. Byłem bezgranicznie naiwny sądząc, że ten tekst zostanie kiedykolwiek doceniony przez reżimową krytykę literacką, a nawet jak się okazało, że kiedykolwiek zostanie wydany. Musiałby się z miejsca stać biblią wszystkich polskich kontestatorów. Ta powieść to bowiem dokładnie antyteza Popiołu i diamentu Jerzego Andrzejewskiego, spopularyzowanego tak świetnie z przyklaskiem reżimu komunistycznego, przez Andrzeja Wajdę (fantastyczny talent reżyserski, jak i pisarski Andrzejewskiego – obydwa oddane w służbę PRLu, wykorzystywane do wentylacji społecznych nastrojów, ale obosieczne, bo te nastroje również w części wzburzyły).

Ta powieść pokazuje sytuację 25 lat  po „bezsensownej” śmierci ZAMACHOWCA, zabójcy „poczciwego” sekretarza PPR Szczuki, Maćka Chełmickiego z AK (fantastyczna rola Zbigniewa Cybulskiego, który ostatecznie wybrał jednak „śmierć buntownika” – w życiu realnym i stał się legendą, mitem PRLu). Pokazuje ona sytuację uśmierconego, spacyfikowanego pokolenia Maćka Chełmickiego, pokolenia rodziców Dzieci Kwiatów, którzy sprzedali się reżimowi na ten czy inny sposób, i pokazuje przede wszystkim jednak nowe pokolenie – samych Dzieci Kwiatów, które jeszcze raz, choć zindoktrynowane i na wpółślepe w meandrach propagandy komunistycznej, jeszcze raz „niczego nienauczone doświadczeniem Ojców” woli wybrać śmierć niż kompromis z Władcami Najweselszego Baraku w Obozie Socjalistycznym. Wesoły nie wesoły, ale śmierć w nim zbierała realne żniwo.



Fajny portrecik nawet dali (1986)

A jednak znaleźli się w tamtej Polsce PRL-owskiej ludzie, którzy zdecydowali się wydrukować „bezpieczne” fragmenty, tej nieprzyswajalnej dla kultury PRL nawet pod koniec jej istnienia, książki w czasopiśmie Literatura, a potem nawet nagrać 30 0dcinków czytanych w ramach „odwilży” w 1986 roku w Polskim Radio Program III – 2 razy dziennie po 10 minut do dnia 31 sierpnia tego roku. Program III choć pełnił przede wszystkim z woli PZPR rolę wentyla dla nastrojów społecznych(publikując to i owo, nadając takie i owakie kontestacyjne piosenki rockowe), spełniał jednak jednocześnie rolę informatora społeczeństwa o niektórych zjawiskach, czy działaniach -np. w kulturze – literackiej, muzycznej, teatralnej.

Chwała im i za to.
Ale co z III RP? Czy w niej się  już takich ludzi nie znajdzie?!!! „Bezpieczny” fragment Śmierci buntownika w NaGłosie 13 lat temu – to wszystko na co stać elitę intelektualną i wydawniczą III RP?!

Czesław Białczyński

Nasza grupa 1978 (foto: Marek Pawłowski)

Śmierć buntownika

wydanie Internetowe – Wydawnictwo Kraina Księżyca – Kraków 2009

Copyright © by Czesław Białczyński

Część 2

Była córką byłego notabla i zapobiegliwej myszki-badylarki z niezłą głową na karku, która pewnie teraz umiera z niepokoju w Kielcach. Nie, nie o córeczkę, to nie pierwszy jej długi wypad, mimo zaledwie dziewiętnastu lat. Ona umiera z niepokoju o swego czerwonego forda. Cień nas okrył i drzewa opiekuńczo osłoniły przed szumem arterii miejskiego organizmu, który po piętnastej był na pełnych obrotach, nocą przycichał, zamierał dopiero o trzeciej nad ranem, a już o piątej upiorne ciężarówki z białymi światłami zaczynały przy pomocy wielkich kół rozbijać powietrze, budząc je do ruchu, tętnienia, stale naprzód.

(NIE CHCĘ BYĆ DOJRZAŁY, JEŚLI MA TO OZNACZAĆ TYLKO WAHANIE I ROZTERKI, I STRACH PRZED POSTAWIENIEM KAŻDEGO NASTĘPNEGO KROKU). Tutaj, w cieniu drzew za fasadą hotelu Garnizonowego, było rzeczywiście o wiele ciszej. Szliśmy popędzani głosami miasta aż do następnego skrzyżo­wania i dalej przez ulice i place do przystani, jaką była chłodna pieczara pewnej kawiarni, wybita granatowym aksamitem i zupełnie pusta o tej godzinie. (BEZRUCH). „No more heroes…” śpiewał David Bowie i lśnił fioletowo kamienny blat stolika w smudze światła, rzucanego przez latarnię zdobiącą ścianę. Na twarz Lea padał rubinowy refleks. Zamówiliśmy trzy wody. Strasznie chce się pić po kilku godzinach spędzonych w takim kurzu.

–  Trzy wody – mówię do kelnerki w czarnej spódnicy i białych żabotach. (ZAMIERAMY).

–  Jakie?

–  Mineralne.

Myślałem, że z wściekłości spadnie jej na tackę farbowany kok, podobny do kopy siana i nad wyraz chwiejny.

–  Po co tu ciągle przyłazicie. Na takich człowiek nigdy by nie wyszedł na swoje – zrzędzi kelnerka i oddala się. Wyciągnąłem swobodnie nogi na środek. Zapewne zbyt swobodnie i zbyt na środek jak na jej gust, bo dorzuciła jeszcze coś o oberwańcach.

–  Możemy chyba wyruszyć – odezwałem się do nich. (NIKT NIE POSTAWI PIERWSZEGO KROKU).

Donna, oparta na pluszowym krześle, zatonęła w blasku. Kelnerka przyżeglowała z tacką, a kok łopotał w powiewach wzbudzanych wentylatorem. Wysupłałem z kieszeni garść drobnych i śmieci na kamienny blat. Odliczyłem starannie. Odeszła z obrażoną miną i siadła na czarnym wyginanym krześle przy bufecie, otoczonym jak wyspa aureolą normalnego, dziennego światła na tle wielokolorowej mozaiki sali.

–  Dokąd ci się nagle spieszy? – Donna nalała sobie do szklaneczki z cienkiego szkła, a ja wetknąłem butelkę w usta. Woda przylgnęła do wnętrza policzków, zapiekła dwutlenkiem węgla i spłynęła przełykiem, rozpalając coraz to nowe odcinki mego przewodu pokarmowego, aż pieczenie dotarło do żołądka. Lubiłem to uczucie.

–  Spodobało ci się? – rzuciłem okiem na Oleara, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie zamierza przechylić szali swoim głosem, ale milczał uparcie.

–  Mówisz do mnie? – dziewczyna ocknęła się. – Owszem. To piękne miasto. Podoba mi się. A tobie nie?! – odparła (CZEKAM NA TWÓJ GEST).

–  Tak. To bardzo miło, ale ja go mam już zupełnie dosyć… Posłuchaj – przytknąłem palec do ust na znak absolutnej ciszy.

–  Słyszysz?

–  Nie – otwierała szeroko oczy i nawet w zielonym świetle lampy widać było ich szafirowość. (CZEKASZ NA MÓJ GEST).

–  Nic? – złapałem ja za rękę.

–  Nnniie, nic… – uśmiechnęła się niepewnie.

–  Nic?!!! – ponagliłem ją do skupienia uwagi.

–  Dajże jej spokój. Przestań się wygłupiać – włączył się Leo i łyknął wody.

–  Ja się nie wygłupiam – zaprotestowałem. – Donna, na pewno nic nie słyszysz?! (NIE WIDZIMY SIĘ NAWET PRZEZ NIEPRZEJRZYSTĄ SZYBĘ SŁÓW).

–  Nic!

–  No to popatrz! – przytknąłem jej dłoń do tapetowanej materiałem ściany. – Teraz czujesz?

Wibracja rozchodziła się wzdłuż każdego nerwu dłoni i docierała dalej, przez łokieć, do barków, do szyi i do mózgu. Miałem wrażenie, że cały drżę.

–  Co to? – spytała Donna z lekka przestraszonym szeptem.

–  Stąd trzeba uciekać – powiedziałem – bo nawet w tym pozornie cichym ustroniu nie można się schronić przed wszechobecnością miasta. Wszędzie, gdzie jesteś, słyszysz je i czujesz, nawet bez udziału świadomości. Za długo już obcowałem z tymi starymi murami i smrodliwym powietrzem. Muszę się uwolnić. Chciałbym już być nad morzem. Duszę się tutaj.

–  Ale powiedz, co to – Donna cały czas dotykała ściany. – Przecież jesteśmy w podziemiach.

–  To jego zwyczajna sztuczka – Leo miał znudzoną minę. Pod pozorami nudy odczytywałem napięcie. Mieliśmy swoje pięć minut w drodze powrotnej, kiedy została z tyłu, na Kopcu Piłsudskiego. Sowiniec – odwieczne, dziewicze sanktuarium Słowian (BEZRUCH), święte wzgórza zdeprawowane przez Kościół i Partię komunistyczną. Wiecznie żywe siedlisko wszelkich zakazanych kultów. Poza najtajniejszymi strategami Arcybractwa nikt chyba nie rozumiał, dlaczego właśnie tutaj sypie się megalityczne ziemne budowle na cześć największych wodzów. Tam, w drodze na szczyt megakurhanu usypanego przez lud boży na Górze Welesa – Boga Zagłady i Zaświatów – Odnowicielowi Polski, porozmawialiśmy sobie krótko i po męsku. Pomnik wyszydzonego Boga, który stąd sprawował swoje nad całą Słowiańszczyzną rządy, i wykpionego marszałka, co po dwustu latach niebytu i zagłady wydobył ją znów na świat, dając własnymi rękami powtórnie życie, był naszym jedynym świadkiem. Musiałem mu przyznać rację (OCZEKIWANIE), żadnych wahań i kpin, Donna jest naszą ostatnią szansą i bez niej nie damy sobie rady. Nigdy nie potrzebowałem nikogo, tym bardziej jakiejś kobiety a teraz zależałem tak bardzo od tych dwojga. Nieźle wdepnąłem, bez dwóch zdań. Mimo pozorów luzu nerwy miałem napięte jak postronki, przez cały czas. Wiedziałem, że Leo ma rację, długo tak nie pociągnę i dopadną mnie, dopadną nas wszystkich.

–  I nie wierz – dotarły do mnie jak przez tampon słowa Lea – że on ucieka przed jakąś tam cywilizacją. Ucieka przed pewnym facetem, któremu jest winien trochę forsy, i przed jeszcze jednym któremu nie zamierza wcale oddawać paru cennych płyt, w stylu „Woodstock”, „Strange days”, i coś tam jeszcze w tym rodzaju. To płytki facet, nie wart twojego splunięcia. Ale niezły magik.

–  Zamknij się lepiej… – przerwałem mu z rezygnacją w głosie. Kompletnie, całkowicie mnie rozbroił.

–  A propos. Nie uważasz, że należałoby jeszcze przed odjazdem wpaść pod Ratusz? – miał minę naiwniaka.

–  O, tak – podchwyciła Donna. – Chciałabym poznać waszych znajomych. Dużo słyszałam, ale to co innego.

–  Chcesz dotknąć każdego z nich jak figurki świętego, albo diabła? Nie wystarczy ci, że znasz jego? – pokazałem na Lea, który uśmiechnął się głupio i zamachał do niej rączką, jakby chciał powiedzieć: „tu jestem, poznajesz mnie?”

–  Nie, nie wystarczy – powiedziała zbyt poważnie jak na  zwyczajne stwierdzenie faktu – Muszę ich poznać. – roześmiała się sztucznie – Chcę opowiedzieć o tym w domu.

–  Widzę, że zamierzasz chyba przyprawić mamuśkę o mały zawalik.

–  Może…Nie. Głupi jesteś. Ona lubi…

–  Lubi takie historie?! Nie gadaj?! – przerwałem jej zdumiony.

–  Śmiejesz się? – rzuciła patrząc na mnie badawczo.

–  To co, Leo, nie możemy zawieść oczekiwań mamusi na sensacyjną opowieść o hippisach z grodu Kraka?

–  Nie możemy – poważnie skinął głową Leo.

W duchu pomyślałem ze zgrozą, że Donna jest cholerną flądrą, co do której pierwsze wrażenie było prawdziwe, i którą bez skrupułów wykorzystam. Czy miałem w ogóle jakieś inne wyjście? Kiedy nie ma wyjścia znajdujemy sobie tysiąc usprawiedliwień.

–  Ty rzeczywiście myślisz, że jestem głupią dziwką. – powiedziała wstając. – Gdzie tu jest toaleta, muszę iść do toalety.

–  Ola? – Leo złapał ją za rękę – Nie obrażaj się, chyba nie bierzesz tego poważnie. – stwierdził z tą dobrze mi znaną przewrotną miękkością.

Literatura 1986

Przez chwilę się wahała. Wyrwała rękę.

–  Gdzie ta ubikacja. Rzygać mi się chce od tego waszego gadania.

–  Tam. – wskazałem w ciemny kąt kawiarni Lamus – Za przepierzeniem.

Wzięła torebkę i poszła. Nie, nie była głupią dziwką. Z pewnością nie głupią. Była okaleczona przez samotność. Tlił się w niej podskórny ból, który tak dobrze znałem. Każde jej słowo rozszczepiało mnie na dwoje. Jakieś pokrewieństwo przeżyć przyciągało mnie do niej jak magnes. Wziąłem się w karby.

–  Myślisz, że to kupiła? – zapytałem.

Leo wzruszył ramionami.

–  Tego może nie, ale kupuje ciebie, tak jak mówiłem, i to się liczy. Nie spieprz tego, okey?

–  Nie wiem. (UMIERANIE TRWA W SAMOTNOŚCI) Nie wiem Leo. Może się uda wszystko jeszcze cofnąć?

–  Odbija ci?! – parsknął – Pójdziesz do nich, oddasz im to i powiesz, że to był żart czy pomyłka? Przypomnij sobie Bonawenturę. Nie, masz tylko jedną szansę: zniknąć.

–Tak, wiem. – Miałem zupełnie mokre ręce, jakbym je wyjął z zimnej wody. Nie ma co wrobili mnie na amen. – Myślisz, że będzie można jej zufać?

–  Czemu nie. Gdybyśmy mieli forsę skądinąd, nie musielibyśmy puszczać w obieg nawet grama tego cholerstwa.

Takie bale też bywały – niekoniecznie w ogrodach. W sytuacji kiedy sekretarz zakładowej komórki PZPR zastępował czujnie księdza strzegąc moralności – to był cios w wartości socjalistyczne

 

3. Bal w ogrodzie

Wtedy spotkałem Lea. Chodziliśmy do tej samej szkoły. Nie byłoby z tego wiele ponad zwyczajną znajomość, gdyby nie to, że i jemu coś się nie podobało. Nie potrafiliśmy wtedy określić na czym to polega. Zresztą szkoda było słów. Niepokój potężniał w nas z każdym dniem. Tyle kłamstwa było dookoła. Ocean fałszu i obłudy, w którym zanurzył się dokładnie cały świat. Przełom nastąpił pewnego lata, kiedy trawiłem czas w koszarach Przysposobienia Obronnego. Od tego momentu zdążaliśmy już razem, choć instynktownie, po omacku, do celu, którym było tylko jedno – za wszelką cenę wyjść z fałszu, choćby to miało być wyjście na aut…ale wróćmy do tego lata.
Szczęście, a cóż to jest? Niby powinno być najprościej osią galne. Wieczór w trakcie którego wcale nie odetchniemy, chociaż nie brakuje tu świeżego powietrza.

To coś subiektywnego, poddaje się łatwo wewnętrznej sugestii mówi:

–  Profesor, ma włosy poskręcane jak Angela Davis. – A tymczasem wcale tak nie jest.

Widać również Niemczyka. Stoi oparty o mur, w czarnej pelerynie. Bez słowa. Jak starożytny grecki handlarz a może heros – słyszy tylko swój ukryty głos.

–  Musisz koniecznie iść na „Incydent” – odzywa się Nora. Przy niej jak  stado satelitów kręci się banda porządnie ostrzyżonych licealistów w kolorowych, lśniących koszulach po kolana.

–  Gdzie jest Doris iLuiza? – pyta Leo Młodego Prezesa.

Mimo późnej godziny, kręci się tu całkiem spora grupa osób.

Przeważnie siedzą na kamiennych płytach, albo na ławkach otaczających Ratusz ze wszystkich stron. Schody i kamienne lwy obwieszone są fantastycznie barwnym tłumem.

–  A to kto? – pyta intelektualna Marta spod drucianych okularów i pokazuje na dwoje przykucniętych w rogu. – Mysz?

–  Chodźmy na wodę! Pić mi się chce! – zgrabniutka małolata z zadartym nosem wiesza się na Białym.

–  Skoczcie do „Tramwaju” – radzi im Krzyś Skalda.

Przyszła też Cyganka z wielkim złotym kolczykiem w jednym uchu i jaskrawej sukni do ziemi.

Nemo gra na piszczałce zdobytej w jednym z kramów w Sukiennicach dzięki jakimś wygłupom.

Widzieliście ten kwasowy obraz Pabla? – to mówi Piotr, nieodłączny jego cień. (NIE SPOSÓB SIĘ ODBIĆ).

Jest także Pies i Kora bawiąca się jak zwykle echolalicznym pogłosem. Cześć – rzuca mi – EŚĆ…ŚĆ! (POZOSTAJE TYLKO SIĘ POGODZIĆ).

–  Byliście podobno w Lublinie – kontynuuje Pies. – Zdawaliście? I jak poszło? – nie czeka na odpowiedź. – Trzeba było wpaść do nas. Dorwaliśmy tam niezłe mieszkanko. Dwa pokoje na osiem osób.

Roger jest podobny jak dwie krople wody do Johna Lennona. Jest tylko za drobny, no i nie ten talent.

Przybiega gruby pryszczaty blondyn z płytami pod pachą.

–  Tylko siedemset! Okazja! – krzyczy. – Podwójny album Doorsów. „Strange days” tylko cztery stówy! Mam też Hendrixa! – nie słucham go dalej.

Tymczasem Cyganka teatralnym krokiem oddala się z jakimś starym facetem w garniturze.

Idziecie „Pod Rękę” dzisiaj gra „Zdrój Jana” – rzuca Prezes. – Kto idzie? Wy nie?!

Jest i Prorok ze swoją świtą trzech jasnowłosych apostołek.

–  How is your name? – chłopak odrywa się na moment od pożeranej dotąd w milczeniu suchej bułki.
–  Nina – pada odpowiedź z obcym akcentem.

–  Lepiej nie – mówi Biały, gapowata góra mięsa. – Ta diabelska kierowniczka znów ludzi przegania. Nie chcą obsługiwać. Polecenie sierżanta Krzesaka. Tak mówi, partyjna zdzira. (POZOSTAJE TYLKO DALEJ BYĆ CIERPLIWYM).

–  To podobno jakaś Niemka z NRD – Marta jest zainteresowana bladą usypiającą na plecaku dziewczyną o imieniu Nina. – Jak ona się nazywa?

–  A co ze zlotem w tym roku… oku? – Kora wyciąga z małej torebeczki czarny, koronkowy wachlarz.

–  Weźcie tę Niemkę ze sobą – Marta nachyla się nad dziewczyną, która odruchowo chowa głowę. Jest ładniutka i nie ma gdzie spać.

–  Ładniutka, słyszałaś? – Aga zrywa się i podbiega do Marty

–  Ty wstrętna lesbo, zostaw ją. Już mnie masz dosyć? Zabiję cię suko.

Jacyś gówniarze całują się w załomie murów.

–  Nie przyjęli was na KUL. Szkoda, Jak to możliwe. – Marat, dwumetrowa, piegowata tyka skrobie się pod czarnym kapeluszem po czarnym łbie.

–  A ty skąd jesteś, z Bydgoszczy?

–  Nie.

–  Z Torunia, acha!!! – Niemczyk wykonuje gest jak czarnoksiężnik, owija się peleryną.

–  Nie, ja nie idę „Pod Rękę” – odzywam się sam nie wiem do kogo. – Chce mi się spać.

–  Jedźcie do Długiego z Węgrzec. – Profesor przerywa swój monolog o szczęściu i iliminacjach buddyjskich – On ma wolną chatę. Gdzieś tu się kręcił. Autobus 217 albo 227 z Kleparza.

Mówi Piotr: Zwłaszcza to oko. Oko, rozumiesz, które gapi się stale na ciebie. On wie jak to zrobić. Gdzie się nie ruszysz ono za tobą.

–  Jedziecie dokądś? – pyta Nora. (PATRZEĆ PRZEZ WODNĄ SZYBĘ NA ŻYCIE PRAWDZIWE).

Nagle pojawia się Pablo. Rozlegają się okrzyki. Kilka osób otacza go kołem. Rozmawiają z ożywieniem. Pablo-Paweł szuka wzrokiem Piotra. Włosy sięgają mu do pasa.

–  Człowieku – mówi Gulla do pryszczatego blondyna nadciągając od Pałacu Pod Baranami – Daj dychę, nie mam na kolację. – Pryszczaty niechętnie szpera po kieszeniach.

–  Więc kto do cholery idzie? Przecież nie pójdę sam. – Młody Prezes uparcie organizuje grupę na tańce. (TUTAJ KAŻDY RUCH JEST INNY, TUTAJ KAŻDY KROK JEST ZWOLNIONY).

Pablo pociąga fajkę i nabija tytoniem Amphora. Pociera cierpliwie zapałkę za zapałką. Gasi je powiew wiatru.

Sancho rozgląda się niespokojnie. – Była tu Cyganka? Wydawało mi się, że widziałem tę puszczalską?! Muszę z nią chyba skończyć.

Handlarz jesteś i tyle! Twarz grubego pokrywają czerwone plamy.

–  Ja?! – Robi zamach lewą ręką, ale cios nie dochodzi celu.

–  Zlot? – podchwycił ktoś po niewczasie. – Zlot jest w Częstochowie. Jadę tam. Ty też Leo, fajnie. My startujemy jedenastego z Warszawy.

–Lody, lody! – przejeżdża lodziarz z wózkiem. Lody po zmroku, dobry pomysł. Rzucają się za nim trzy słuchaczki Proroka..

–  Więc nie wierzycie? – Ja wam zaraz pokażę! Tak. Gdzie jest ten Francuz, no ten, Jean, czy jak mu tam, on ma ten adapter. – Zamieram i oblewa mnie pot. Czyżby Jean był tutaj. Rozglądam się. Nie widzę.

–  Palancie – słyszę – Francuza dawno nie

Jakiś zagraniczniak zamierzał go kupić. Dawał trzysta dolarów. Podobno odmówił mu bez dyskusji.

– mówi do faceta w wymiętym ubraniu wyglądającego na alkoholika.

Adam zapala spokojnie papierosa. Jest cały w czarnych skórach i ma włosy czarne jak noc. I czarne myśli.

–  Odpiernicz się kutasie – atakuje nieznanego mi facecika z różowym rumieńcem amorka – Ty wierzysz w to gówno z Katyniem?

–  To są fakty. Ty jesteś gówno – zaperza się tamten – Zasrane gówno któremu PRL narobił gówna w mózgu.

–  Spadaj! – mówi Adam – Jedni kłamią, drudzy kłamią, wszyscy kłamią. Podłożyłbym jedną małą bombkę pod ten burdel i byłby spokój. Nikomu nie można wierzyć. Niech żyje Anarchia!

–  W to, że SB zabiło tego studenta też nie wierzysz?

–  Mów głośniej to ciebie też zarypią. – Adam kręci głową – Polityka to gówno.

–  Dobro i zło to bieguny tego samego

Wskazówka

Prorok naucza swoje trzy wierne owieczki o oczach słodkich idiotek – Cały błąd i nieludzkość koncepcji chrześcijańskiego Boga polega na jego oderwaniu od praw Natury, jego jednobiegunowości. Niszczymy naszą planetę bo ten Bóg każe nam myśleć tylko o Niebiosach i życiu po śmierci, zamiast o życiu za życia i dbaniu o to co mamy najcenniejszego…

–  O cóż to mamy tak dbać? – pyta Amorkowaty – O działkę morfy czy laskę haszu?

–  O Ziemię, Matkę Naszą palancie! Mojżesz grzmi mu do ucha i popluwa przy tym jak elektryczny prysznic.

–  Ktoś tu jest sfrustorwany…wany…any – odzywa się znad jakiejś książki Kora.

–  Jestem cholernie zmęczony. (NIE MA CZYM ODDYCHAĆ).

ma. Wczoraj wyjechał. – Oddycham z ulgą.

–  A ty co robisz? – Alkoholiczny typ z teczką wpatruje się badawczo w Piotra. – Tak na co dzień.

–  Ja? Nic wielkiego – Piotr bawi się jojem – To co teraz.

–  Nie wierzę. Z czego żyjesz.

–  Powietrzem stary, powietrzem.

–  Nie chrzań.

–  No dobra, łyżki strugam dla Cepelii, może być?

–  Może. – tamten kiwa głową usatysfakcjonowany.

–  Idziemy?

Nareszcie Leo wypełzł skądś gdzie przepadł. Myślałem, że to już nie nastąpi.

–  Ona wciąż nie chce odpowiadam pokazując na Donnę.

–  To niech tu zostanie. Leo nachyla się nade mną i szepcze mi do ucha.

–  Dwaj garusi od Pałasza pytali o ciebie wczoraj. Jakiś Artus i ktoś tam jeszcze. Znasz takiego?

–  Tylko ze słyszenia. Zbieraj się Donna.

–  Hej, ty! Co wyprawiasz?! – Pies łapie za rękę blondyna. – Ty jesteś pacyfista?!

–  Daj spokój – włącza się Marat – To jest garownik.

–  Garownik? – Pies robi wielkie oczy psa patrząc na długie włosy garownika – Z takimi piórami? A to rób co chcesz.

(TUTAJ NIE MOŻESZ NIC POWIEDZIEĆ. CICHO TONIESZ).

Pies: Zresztą my też mamy zamiar wiać z tego Lublina. KUL to nie taka znowu rewelacja.

–  Nina, jaka Nina, ta Niemka? Nina Hagen. Co, mówisz, że ma fantastyczny głos. Bierzcie ją na Zdrój Jana, pokażą jej jak śpiewać.

–  A co z twoją dziewczyną – Grzegorz, syn grubej ryby z KW*, przysiadł się do Niemczyka. – Jak ona miała na imię, Maria, Teresa…?

–  Teresa… Wyjechała do Amsterdamu.

–  Olała.

–  Skąd wzięliście tę ślicznotkę? – pyta Prezes wbijając Donnie palec w biust.

Widać jedną zieloną gwiazdę na granatowym niebie, tuż obok szczytu wyższej wieży kościoła Mariackiego. Włączają tranzystorowy adapter. Rusza płyta i mocny rytm wraz z głosem Jima Morrisona oddziela kręcące się kolorowe ćmy naszych najbliższych braci w buncie – cały ten zwariowany underground w sercu zadrutowanego socrealizmu, od szarego skonformizowanego tłumu posłusznych automatów, od całego świata, zamyka ich w innym wymiarze, pogrąża w psychodelicznym amoku wolności.

Profesor: – Dokąd jedziecie?

Na Wybrzeże. Ałaszewski gra w Non-Stopie.

–  To pozdrówcie ode mnie Jagę. Podobno pracuje w barze w Jastarni. Zresztą też tam będę w sierpniu.

Marat: – Wiesz, że nas wyrzucili?

Grzegorz: – Coś ty! To bezprawie, i co z tym zrobicie?

(ZRESZTĄ WODA I TAK NIE PRZEWODZI DŹWIĘKÓW).

Marat: – Dwa i pół roku się zajmowaliśmy tą staruszką.

Według prawa wystarczy dwa i mają obowiązek przydzielić takie mieszkanie.

Przyszedł taki skurwiel i powiedział, że jak się nie zmyjemy to podłożą nam taką świnię, że nie wyjdziemy z kryminału wcześniej jak za piętnaście lat. – I spasowaliście. –  Kij mu w oko, już po kapeluszu byś poznał gdzie ma kumpli. Wszystkie nasze meble wywalili na deszcz.

–  Wszystkie ich meble, rozumiesz – śmieje się Nora – Dwie skrzynki po ziemniakach, parę po lakierze, materac, adapter, kolumny, płyty i trochę szkła. Adam: Idę stąd popieprzeni pacyfiści. Każdy może wam nasrać na głowę i powiecie mu jeszcze dziękuję. Rżnąć ich trzeba idioci, rżnąć. Wy się tylko

–  Podobno teraz łatwiej o paszport – włącza się nagle Prorok.

–  Łatwiej nie łatwiej, każdemu nie dają. Mnie już pięć razy odmawiali – mówi Pies.

–  Co ona tam robi w Amsterdamie.
–  Podobno zamieszkała na barce u jakiegoś Hindusa z trójką dzieci, dostałem list. – odpowiada spokojnie Niemczyk.

–  Poza tym daje sobie w żyłę. Już tutaj mocno grzała. Nie pociągnie długo, ale kochałem ją. Obiecała mnie tam ściągnąć.

–  Jak zdąży.
–  Zdąży, nie martw się.

Zatrzymałem się na moment nad drzemiącą Niemką. Miała skórę białą jak mleko i takie czarne włosy, lśniące, i karminowe usta. Ocknęła się pod moim spojrzeniem.

–  Jesteś piękna – powiedziałem. Piękna jak czarna róża. Nie zrozumiała mnie, ale się uśmiechnęła. – You  are  beautyfull, like black rose, schwartze deutsche roze. – Pocałowała mnie prosto w usta.

–  Jaga? Znajdę ją na pewno, Jastarnia to dziura.

umiecie rżnąc ze swoimi z dziewuchami Tak się tego nie wygra.

Donna: Nie pójdziemy do tego klubu?

Pies: Jasne, chodźcie. Potańczymy.

Donna: Właśnie, chcę zobaczyć Zdrój Jana!

Leo: Pieseczku, od razu powiedz, że masz ochotę ją przelecieć. No, Donna, weźmiesz go?

Donna: Daj spokój. (W SWOIM SOMNAMBULICZNYM RYTMIE MOŻEMY SPACEROWAĆ PO DNIE).

Leo: Więc nie zawracaj głowy. „Zdrój Jana” się nie rozwiązuje, zobaczysz ich innym razem.

Pies: Może spotkamy się w Częstochowie mała? Od razu tam jedziecie?

Leo: Tak. No już, zbieramy się.

Marta: Zaraz, zaraz, a co będzie z Niemką. Tu nikt nie mówi po niemiecku!

(WIĘC WYRUSZAM, BO NIE DOCZEKAM SIĘ CHYBA CIEBIE).

–  We go to sleep – Leo przemawia do dziewczyny przecierającej zmęczone oczy.

–  Ja, ja. Gut. Die Reise hat mich ermudet. Gut. – Jest rzeczywiście po prostu piękna.

–  Okey. We go. Gdzie jest ten Długi do diabła?! – Leo rozgląda się nerwowo.

–  Jestem, jestem – Długi odrywa się od drobnej dziewczyny z olbrzymim dekoltem u różowej bluzki.

–  W porządku. Idziemy. Na plac Szczepański. Tam jest samochód. Hej!!! Żegna nas wielokrotne „hej” i rytmiczna muzyka Doorsów. A w koło przesuwa się krok za krokiem szary kondukt obywateli. Suną jak martwe kukły po dnie brudnej rzeki – niemi, nic nie widzący, nie chcący o niczym i nikogo słuchać. Czy nie krzyczymy do nich?: – Obudźcie się, cholera!!! My tutaj umieramy przez was! Dusimy się! To nie jest życie tylko udawanie życia! To nie jest dom tylko barak! Barak w koncentracyjnym obozie socjalistycznym!!! – Ale nikt nie reagował na ten krzyk. Nie słyszeli bo bali się usłyszeć. – Co nam właściwie daliście, życie czy śmierć?! Trupy wydały na świat nowe pokolenie trupów?! Nie jesteście ojcem ani matką, jesteście tylko kapo w tym obozie!

–  W waszych oczach jest tylko strach! – rzuciłem siwowłosemu przechodniowi prosto w twarz. – Chochoły! Kukły!!!

–  Daj spokój. – Leo pociągnął mnie do przodu.

–  Dziwią się i boją, bo trupy ożyły na ich oczach, wiesz Leo, każdy by umarł ze strachu, gdyby mu trup zaczął podrygiwać, i do tego wrzeszczał, że naprawdę chce żyć, że nie ustąpi, że będzie żył.

–  Uspokój się Karol! Oni nie wierzą, że można żyć. Ty byś uwierzył po 45-tym i 56-tym?

–  Zrobimy to Leo. Po raz pierwszy bez żadnej krwi. Wierzysz?

–  Tak stary, tak, Miłość, Kwiaty, Wolność, chodź do cholery!

–  Miłość! Kwiaty! Wolność!!! – ryknąłem jak opętany. Byliśmy już na rogu Szczepańskiej i na szczęście sierżant Krzesak dzisiaj za nami nie kłusował.

Wróćmy zatem do tego lata. W nieprzebranej furii i łasce jakiś spec od propagandy wymyślił coś co ma zastąpić zużyte formy indoktrynacji. Popieprzony pomysł, który wabi naiwnych. To jest tanie, no i przyda się młodym gram dyscypliny myślą sobie naiwni starzy Poza tym poznają kawałek prawdziwego życia.

Czasami to pech nie móc decydować o sobie tylko dlatego, że się jest za młodym. Czasami to jest prawdziwe szczęście, dzięki któremu raz na zawsze będziesz wyleczony.

W Nowym Targu, przez cały Upiec, każdy uczeń ma szansę, za półdarmo, spędzić wesoło czas udając prawdziwego żołnierza. Nie do wyobrażenia, że są tacy starzy na tym świecie, którzy fundują swoim synom taką porcję głupoty! We wszechświecie nie ma podobno tego złego co by na dobre nie wyszło. No, nie wiem. Może?

W każdym razie tu młody charakter styka się z życiem męskim i twardym. Budynek koszarowy. Przy bramie warta. Wartownik w wyjściowym mundurze groźnie marszczy brwi. Farsa. Chłopcy po tamtej stronie siatki spłoszeni. Wczoraj jeszcze z podwiązanym u brody śliniaczkiem konsumowali śniadanko u mamusi, oraz czerwienili się mówiąc „kurwa”. To im już nigdy nie będzie grozić: „kurewsko-intełigencka nadwrażliwość”. Co prawda konsumować będą nadal, ale siniaczki odwieszą na kołek. Wartownik łypie spod hełmu, karabin lśni w słońcu pięknie naoliwioną, czarną lufą i oksydowanym cynglem, zupełnie jak na wojennym filmie. Jest południe i pora obiadowa jeszcze przed nami. Odebrali ci już cywilne bety. Dostałeś dwa mundury: roboczy i wyjściowy, dwie pary butów i furażerkę, dwa koce i poduszkę, żołnierski pas. Za tydzień, jak zaznaczył intendent, odbędzie się w mieście prawdziwa defilada, i ty też, kurwa, będziesz w niej brał, kurwa udział, i, kurwa, chodził jak w zegarku.

Uważać na rzeczy, sukinsyny! wrzeszczy intendent. Każdy odpowiada za swoje łachy!

A jak komuś ukradną?! wyrywa się Pyzaty.

Pierwsze przykazanie w wojsku prawi Intendent Rezerwy w stopniu podporucznika Wojska Polskiego Martw się sam! Tobie ukradną, ty też ukradnij!

Wszyscy głupawo się śmieją, intendent poczerwieniał i popluł się, istne zrywanie boków. Ale ty się nie śmiejesz, jakoś ci nie do śmiechu. Wstydź się, odpadasz od kolektywu, już jesteś na spalonym.

A teraz marsz! Zająć prycze! Wszystko w kostkę! I czekać na Szefa Kompanii! On się z wami rozprawi!

Po co tu przyjechałeś? Dlaczego twoi starzy nie zostawili cię w spokoju? Dlaczego nie chcieli żebyś się włóczył po zakurzonych ulicach, przesiadywał z Leonem nad Wisłą, obserwował ćwiczące ósemki kajakarzy, podłapywał na basenie Cracovii młodziutkie cipeczki w brudnozielonej toni? Wytłumacz mi, co tu może cię spotkać niby lepszego? Wytłumacz mi, jaki zwariowany, diabelski plan rządzi tym wszystkim? Wytłumacz mi, co w tym kraju jest grane?! Może to wojna?

Hippisi warszawscy 1972

Ford wziął z piskiem opon zakręt w lewo, zaraz za katedrą. Przez kilka minut sunął cicho wzdłuż krawężników, z których co parenaście metrów wyrastały łodygi latarń, po czym szarpnięty delikatnymi dłońmi Donny zmienił kierunek, zanurzając się w węższej przecznicy o doskonałej nawierzchni. Otoczyły nas nagle budowle o zupełnie innym charakterze niż ten, do którego przyzwyczailiśmy się od dzieciństwa. Cóż, mieszkałem najpierw na przedmieściu (SŁUSZNIE), potem w dawnej żydowskiej dzielnicy, gdzie odrapane mury były strawą zwyczajną dla moich oczu. Potem pudłowate osiedle (KTÓŻ CHCIAŁBY DZIELIĆ ZE MNĄ TAK BEZBARWNE WIĘZIENIE), a na pociechę bardzo piękne, lecz również zrujnowane kamienice do oglądania w obrębie Plant. Wille, takie jak te, które przycupnęły w ciszy za ogrodzeniami tej bajkowej ulicy, widywałem raczej tylko na amerykańskich filmach. Nie są one w naszej części Europy częstym zjawiskiem, a jeżeli już się trafiają, to nasuwają swym istnieniem bardzo poważne podejrzenia. Tymczasem nie ma w tym żadnej tajemnicy! Każdy, każdy może sobie postawić malutki, bajkowy pałacyk, naprawdę każdy! Trzeba posiadać jedynie odrobinę wyobraźni i sprytu, a reszta to już bzdura. Kilka czy kilkanaście milionów? Cóż to jest dla dobrego robotnika, dla urzędnika o wysokich kwalifikacjach, który zarabia, ho, ho, czasem i ponad sześć tysięcy miesięcznie! To naprawdę proste. Trzeba być tylko oszczędnym i pracowitym, jak to głoszą napisy, reklamujące zbożne idee na murach fabryk i płotach otaczających składy złomu. Dość jednak tych rozważań, oddajmy się obserwacji. Nasz domek miał niebieskie ściany. Drzwi i dwa okna. Wewnątrz cztery pokoje, po dziesięć metrów każdy. Od furtki do drzwi prowadził chodnik z pojedynczego szeregu płyt. Wymijał kępę nasturcji i piwonii, bukszpan i przechodził obok muru porośniętego dzikim winem. Za domem rozciągał się ogród z krzakami porzeczek i fiołkami w fioletowych kępach przy zrujnowanej studni. Potem był jeszcze kawałek pola aż do rzeki z kolczastym drutem koszar desantu na przeciwległym brzegu. Chodnikiem idzie ojciec. W lewej dźwiga białe, emaliowane wiadro. Babcia przykłada rękę do czoła, mruży oczy w słońcu. Ciotka także wychyla głowę z okna. Rozbijam kawałek żółtego sera przy pomocy młotka na masce drewnianej ciężarówki. „Co tam niesiesz” pyta babcia. „Skądżeś wziął to wiadro?!” „Wiadro to nic!” krzyczy ojciec i śmieje się. Jest wysoki i szczupły, opalony. Widać silne mięśnie pod cienką, białą koszulą. Jest już blisko. Stawia ż dumą wiaderko na ławce. „I pokrywka jest?” dziwi się babcia. Podchodzi, przygląda się wiaderku marszcząc brwi. „Na co nam to wiadro?!” krzyczy ciotka znad podręcznika fizyki. „Lepiej by buty sobie kupił” „Albo tobie?!” ojciec przedrzeźnia swoją siostrę. Babcia podnosi pokrywę i wydaje okrzyk: „A to co?” Ojciec pro­mienieje. „Lody śmietankowe!” Zrywam się i podbiegam. „Lody! lody! lody!!!” wrzeszczę jak opętany. „Czyś ty, Marian, zwariował?!” babcia siada ciężko obok wiaderka. „Ileś wydał na to?” „Trzysta złotych”. „Jezus Maria!” rozpacza babcia. „Ludzie, trzymajcie mnie, mój syn zbzikował zupełnie!” Zza płotu wygląda pani Trzaskowa z dwiema dorosłymi córkami. „Ćwierć pensji wydał na wiaderko i piętnaście kilo lodów! Przecież to i tak się zaraz roz­płynie!” „Nie rozpłynie, nie rozpłynie” ojciec jest zadowolony z siebie, szarpie mnie za czuprynę i robi oko. „Pani Trzaskowa, zapraszam na lody!” I do babci: „Zaprosimy wszystkich sąsiadów”. Patrzę na niego z uwielbieniem.

Moje oczy wchłaniają miłe bodźce, kojące kolory, kształty łagodne i pełne, dyskretne błyski słońca odbite od kutych krat, ciche szumy. Zieleń przelewa się poprzez mury i murki, cofnięte w głąb ogrodów domy tylko pozornie sprawiają wrażenie średnio zamożnych. (TUTAJ Z TRUDEM MOŻNA COŚ DOJRZEĆ). Zdałem sobie sprawę, że oto wjeżdżamy do raju, w kielecki odpowiednik Beverly Hills. Elektroniczne zaniki strzegą spokojnego snu swych właścicieli, masywne dogi o czarnym umaszczeniu i złotowłose charty przypatrują się nam przez zdobione pręty ogrodzeń, niebieskawe tafle wielkich szyb odbijają światło, nie dopuszczając mego wzroku w głąb tajemniczych pomieszczeń (TRZEBA MIEĆ WPRAWNE OCZY, WSZYSTKO JEST STONOWANE, NIEMAL SZARE, SZARO-GRANATOWE), senna służąca w czarnej sukience i bialutkim fartuszku z falbankami popycha w skupieniu lśniącą kosiarkę do trawy, drżą pobliskie krzaczki kremowych hortensji, obok, odgrodzona żywopłotem z róż, spoczywa na leżaku pod różowym parasolem zagłębiona w lekturze królewna w ciemnych okularach, chłodzona powiewem znad zielonoprzejrzystej tafli swego królewskiego basenu. (KOLORY NA TEJ GŁĘBOKOŚCI ZLEWAJĄ SIĘ W MGLISTĄ PAPKĘ). Co za absurdalny kadr, jak ze snu, absurdalny, co jednak nie znaczy, że nierzeczywisty. Jest tak samo prawdziwy, a może i prawdziwszy od dopiero co miniętego krajobrazu barakowatych, rozkopanych osiedli, w których żółtej, gliniastej ziemi stoją morza kałuż; z błotnistymi śmietnikami skwerów; łysinami trawników i pordzewiałymi pojemnikami na śmieci wokół siedzib przeciętnych obywateli. Na szczęście kilka drobnych zakrętów, wykonanych smukłymi dłońmi Donny, wydobyło nas stamtąd, z tego czyśćca szarej egzystencji (OD CZASU DO CZASU W SWOJEJ DRODZE MIJAM JAKIŚ DROGOWSKAZ, Z KTÓREGO ZDARTO DAWNO FARBĘ) wprost do nieba, do Klondike kilkunastu kieleckich rodzin. Błyszczący czerwienią lakieru ford, jego niklowane lusterko i futrzane obicia są wreszcie na swoim miejscu. Donna zmienia się w naszych oczach, rośnie, prostuje się, ma iskry w spojrzeniu rzucanym przez ramię Leo-Olearowi. Naciska klakson trzy razy i nie zmniejszając prędkości wykonuje nagły skręt. Zasłaniam oczy, przerażony widokiem wyrastającej przed nami masywnej, dębowej bramy. Piszczą hamulce. Wrota uchylają się, jakby czekały na nasze pojawienie się.

1972

–  Fotokomórka, co? – odzywa się niepewnie Leo.

–  Nie – poprawiam go – wrota do szczęścia otwierają się same. Bramy Sezamu, z którego wyjdziesz objuczony złotem.

–  Zaraz wam pokażę tę fotokomórkę! – zaśmiewa się Donna. Jest w szampańskim humorze.

Zza ciężkiego skrzydła wyłania się olbrzymi facet, na oko ma metr dziewięćdziesiąt i ze sto kilogramów. (SUNĘ I BOJĘ SIĘ).

–  Ochroniarz! – wrzeszczę podniecony. – Uwaga! Wjeżdżamy w świat technikoloru!

Leo zmierzył mnie spojrzeniem z góry na dół. Parszywiec ulegał mitotwórczej presji przedmiotów dużo łatwiej niż ja.

–  I to w samą porę – nawiązała do mego okrzyku Donna, kręcąc energicznie lśniącą korbką bocznej szyby. Wychyliła się na zewnątrz, gdzie goryl właśnie ryglował bramę.

–  Znowu jesteś przede mną, ty draniu?! – krzyknęła do niego. Rozłożył tylko ręce i uśmiechnął się dobrodusznie, zgodnie ze schematem, do którego musiał się dopasować, gdy tatuńcio najmował go do pracy. (NAJLEPIEJ JEST POZOSTAWAĆ W JEDNYM MIEJSCU).

–  Ma na imię Otton – wyjaśniła nam. – Tak naprawdę Józek, ale strasznie tego nie lubi.

–  Bardzo pięknie – wymruczałem. – Rzeczywiście pięknie! – dodałem, bo Leo przyjrzał mi się dokładnie.

–  Słuchaj – odezwał się, kładąc brudną łapę na jej brązowym ramieniu. – Może twoi rodzice nie będą zadowoleni, że przywiozłaś dwóch takich dziwolągów?

Roześmiałem się. (TUTAJ KAŻDY RUCH WZBUDZA PODEJRZANE FALE, WIĘC JEŚLI JUŻ MUSISZ WYRUSZYĆ, TO PRZYNAJMNIEJ BUTAMI SZURAJ PO DNIE, NIE ODRYWAJ NÓG OD PODŁOŻA).

–  Odkąd zrobiłeś się taki taktowny? – zapytałem mojego przyjaciela. Nie zwrócił uwagi na docinki.

–  Nie przesadzaj – Donna skupiona była na manewrowaniu kierownica. – Czy tak bardzo się znów różnimy?

–  Skąd! – zaprzeczyłem skwapliwie. – Masz olbrzymi talent mimetyczny, doskonale upodabniasz się do swojego otoczenia. Będziesz w życiu bezpieczna jak kameleon w dżungli. (JEŚLI JUŻ NIE MOŻESZ WYDOBYĆ GŁOSU, TO WOKÓŁ SIEBIE ROBISZ – TAK, JA RÓWNIEŻ – MULISTY KŁĄB CAŁKIEM CIEMNY).
Samochód cicho wyhamował przed automatycznymi drzwiami garażu, sunącymi powoli do góry. Na lewo i na prawo od nich biegły białe ściany, wyłożone w nieregularnych odstępach rzecznymi kamieniami. (NIEPRZENIKNIONY WOAL, WIR BEZ KSZTAŁTU I GRANIC, TAK ŻEBYM NIE MÓGŁ ŁATWO BYĆ SCHWYTANYM).

–  To był żart? – zapytała zimno Donna.

–  Nie – odpowiedział jej Leo. – On tylko znowu zaczyna swoje umoralniające kawałki.

Był na mnie zły, bo od początku znajomości z Donną postępowałem odmiennym zupełnie szlakiem, chociaż w gruncie rzeczy zmierzałem chyba do tego samego. Jednak te nasze drogi krzyżowały się niebezpiecznie. Drażniłem ją, bo drażniła mnie. On chciał ją jakby zagłaskać, ja wbijałem szpile. Psułem mu robotę, to jasne. Więc nie zdziwiłem się teraz, gdy zwrócił się do mnie z zasadniczym pytaniem:

–  Musisz tak pieprzyć i ględzić?

–  Mówię, co myślę – odrzekłem z godnością. – Nie udawaj, że to wszystko spływa po tobie bez najmniejszego wrażenia, że nie rozumiesz, że się nie starasz. Wiesz, o co mi chodzi… I jeszcze ten domek cacko.

–  Ale masz kumpla – westchnęła Donna wjeżdżając do wnętrza, w którym tajemnicza różdżka rozsiała żółty blask. – Co za parszywy typ – nie potrafiła ukryć zdenerwowania. Jednak ją uraziłem, choć tym razem wydawało się to niemożliwe. (BYĆ SCHWYTANYM ZA DŁOŃ LUB ZA JAKĄŚ JASNĄ OBIETNICĘ).

–  Mieliśmy jechać do Warszawy – kontynuowałem ostro, kiedy on wysiadał, a ona trzaskała ze złością drzwiczkami. – Mieliśmy jechać do Warszawy, a ty pozwalasz jej na wszystko. Teraz ciąga nas po jakichś nowobogackich posiadłościach, po jakichś podejrzanych… – Wyhamowałem w ostatniej chwili, zdając sobie nagle sprawę, że ciskam się w gruncie rzeczy bez powodu i niebezpiecznie przesadzam. W końcu było mi całkiem fajnie. Całkiem, całkiem. Właśnie w tym momencie, tutaj. (NIE, MOJE PRZYRZECZENIA SĄ MGLISTE).

–  Dokończ, nie krępuj się! – Donna odwróciła się, zatrzymana moimi słowami w pół kroku. Wyglądała jak purpurowy balon o cienkiej skórce, który może tak łatwo trzasnąć, że lepiej go obchodzić z daleka.

–  No, słucham! – stała ze zwężonymi oczami, rękę wsparła na biodrze, wzrok miał zamrażać na miejscu, tyle było w nim lodu.

–  Przepraszam, sam nie wiem, o co mi idzie (CAŁY STARAM SIĘ ZLAĆ Z OTOCZENIEM) – wycofałem się.

Leo odetchnął z ulgą, jego dłonie oderwały się od lśniącej maski forda i powędrowały do kieszeni.

–  Fiu, fiu – odezwał się, tocząc wzrokiem po garażu.

–  Chodźcie na górę – zawołała Donna i ruszyła przed siebie. – Muszę was przedstawić, bo inaczej nie będziecie mogli wziąć udziału w przyjęciu.

–  Przyjęcie! – Leo trzasnął mnie z całej siły w łopatkę. – Stary, będziemy brali udział w prawdziwym, wielkopariskim przyjęciu! Pewnie przybędzie cały tutejszy high life!

–  Haj co? – zapytałem.

Nie miałem, jak on, miny radosnego bałwana. (OSTROŻNIE WIOSŁUJĘ RAMIONAMI, ALE W TAKIEJ MUŁU ZAWIERUSZE SAM NIE WIDZĘ NIC I CHYBA SZYBKO ROZBIJĘ SIĘ O KAMIEŃ).

–  Niewiele ci potrzeba do szczęścia – skonstatowałem po chwili i natychmiast ugryzłem się w jeżyk, ale było już za późno.

–  Do diabła, nie kłóćmy się! Co ci jest? – zwróciła się do mnie Donna – Cały czas czegoś nie rozumiem. Czy ty mnie nienawidzisz? (I ŻEBY BYŁA TO CHOCIAŻ JAKAŚ SZLACHETNA RAFA! ALE TEGO NIE UDA MI SIĘ USTALIĆ , NIM SIĘ Z TĄ PRZESZKODĄ NIE ZETRĘ). Zwiesiła głowę.

–  Powiedziałem przecież: przepraszani, no nie?! Leo, możesz nas na chwilę zostawić?

Leo wzruszył ramionami i wyszedł przed dom. Donna czekała opierając się na masce samochodu. Wodziła za mną wzrokiem a ja kręciłem się napędzny moim złotym dynamem, nie wiedząc jak zacząć.

–  Posłuchaj Donna – zatrzymałem się przed nią i spojrzałem w jej oczy, na samo dno. Miałem nadzieję wyczytać tam jak daleko wolno mi się posunąć w drugą stronę. Do jakiego wychylenia można bez groźby najpoważniejszych konsekwencji doprowadzić to nasze wahadło. – Posłuchaj – powtórzyłem miękko – To zupełnie nie dotyczy ciebie. Podobasz mi się, rozumiesz? Chyba za bardzo, a ja nie mogę sobie pozwolić na żaden związek.

Dzieciak 1972

Donna zrobiła krok w moją stronę i położyła ręce na moich ramionach. Jej usta zbliżyły się do moich ust. Pachniała fiołkami.

–  Ty mnie posłuchaj – wyszeptała – Przecież ja nie mam w planie całego życia z tobą. Chciałabym spróbować. Nie znam cię. Nie wiem jaki jesteś. Chcę się zbliżyć. To jeszcze nie jest groźne. To nie grozi katastrofą! (RACZEJ NALEŻY SĄDZIĆ PO SKŁADZIE DNA, CO ŁATWO ZAOBSERWOWAĆ, ŻE BĘDZIE TO NAJWYŻEJ JAKIŚ GRANIT LUB PIASKOWIEC, CZYJAŚ TWARDA PIĘŚĆ ALBO TWARDA GŁOWA).

–  Chcesz mi wmówić, że nie czujesz co się święci?… – Zamilkłem a w ciszy słychać było brzęczenie pszczół i śpiew ptaków.

–  Może czuję, ale… – zawiesiła głos – proszę cię… Jest mi wszystko jedno co będzie potem. – Jej usta spoczęły na moich. Najpierw ostrożnie, potem mocniej. Pochwyciłem je niesiony po prostu odruchem. Wpiliśmy się w siebie jak dwa wygłodniałe zwierzęta. Nie wiem ile to trwało. Długo. Nikt nam nie przerywał. W końcu oderwałem ją od siebie, odsunąłem i oparłem na masce wozu. Czekała na dalszy ciąg.

–  To niemożliwe Donna. To będzie bardzo boleć jeżeli potrwa za krótko. (OSTROŻNIE, NICZYM W TAŃCU, DROBNE KROCZKI DROBIĄC, TRZY CALE W BOK I SZEŚĆ DO TYŁU ROBIĘ PO TO, BY JEDEN PRZEJŚĆ DO PRZODU).

–  A kto powiedział, że musi być szybko i mało? – zapytała kołysząc się jak we śnie.

–  Olu, to musi trwać krótko. Uwierz mi.

–  To nieważne. Nic mnie nie obchodzi. Skąd ty to możesz wiedzieć? Może jak będzie trzeba skoczę za tobą do piekła? – Wstała i ruszyła znów ku mnie. Powstrzymałem ją chwytając wędrujące w górę ramiona. Spojrzałem jej znowu bardzo głęboko w oczy. Poczułem falę druzgoczącego smutku. Dostrzegła to i zaniepokoiła się.

–  Donna, ale ja za tobą nie skoczę. Rozumiesz? – powiedziałem twardo.

Szef szczerzy zęby. Błyszczą w słońcu srebrzyste korony i nienaganny mundur. Słońce, jak to słońce, robi wszystko, by zaleźć żołnierzykom

za skórę, a szef ma stopień sierżanta i wiele do powiedzenia. – Przede wszystkim, gnojki, zaczniemy od nauki chodzenia! Niektórym się zdaje, że świetnie to potrafią. Bzdura! Żołnierz, jak idzie, to bije z niego siła! Zrozumiano?! Będziemy się bez przerwy uczyć chodzić, żeby jak wyjdziecie na przepustkę, a najważniejsze w czasie defilady, czuło się w was te czwórki i szeregi, zwroty i tysiące godzin potu, zatrzymania i pady, i lewa, i prawa, lewa, prawa!!! Czoło Szefa lśni, ściekają po nim kropelki, oczy ciskają błyskawice. Szef jest teraz w zupełnie innym świecie. W świecie silnych i pięknych ludzi, odważnych i niezwyciężonych. Każdy ma swój własny świat. Sierżant-szef także. Więc zaczyna się wielogodzinny pochód. Przez trawiaste, wysuszone łąki, brzegiem górskiej rzeki, szosą w szpalerach topól, przez gliniaste wertepy, roztarte słońcem na pylisty kurz. Dalej, dalej!!! – popędza sierżant. Nogi ci puchną, bo buty oczywiście są niedopasowane, bąble pękają jeden po drugim i wiesz, że trzeba to przetrwać, że tak jest przecież do cholery w każdym wojsku, czytałeś w książce, widziałeś w kinie, słyszałeś w tramwaju. Wiesz poza tym, że nie jesteś taki słaby, żeby cię byle sierżant mógł byle marszem zwalić z nóg. Wszystko idzie źle. Słońce dochodzi do zenitu, będzie przerwa. Szef jak pies krąży wkoło plutonu, co kilkanaście metrów komenda „baczność” i jeszcze na razie nic się nie dzieje. Coś w tobie jakby kiełkuje, ale na razie nic pewnego. Czemu ten facet tak lata i ciska się jak ryba wyrzucona na brzeg? Sierżant po prostu jest zrozpaczony. Niełatwo jest zrealizować marzenia. Jego wizja rozpada się na groteskowe czworoboki, pokraczne szyki, sfalowane szeregi, pokręcone bez żadnych wyraźnych powodów. Wspaniali mężczyźni, których widział oczami wyobraźni, zostali wypchnięci z jego wizji przez bandę niedorostków. Sierżant-szef z powodów, o których woli zapomnieć, bardzo dawno nie miał już do czynienia z prawdziwymi żołnierzami, więc wyprowadza go z równowagi koszmarna banda dzieciaków, z których skapuje nawet nie pot, a cale hektolitry maminego mleka. Biedny sierżant zaraz się rozpłacze albo wściekłość rozerwie go na strzępy dużo dokładniej, niż uczyniłby to przeciwpancerny pocisk. Patrzy na krzywe szeregi, na pogięte jak po czołowym zderzeniu czwórki, które po komendzie „stój!” wydają z siebie zamiast dwóch równiutkich salw całą serię rozpaczliwych szumieć, trzasków i wyładowań, i wydaje mu się to niewiarygodne. Ty to widzisz, ale nie możesz zrozumieć, co dzieje się w takiej chwili w duszy zawodowego żołnierza. A to Szef kona razem ze swoją wizją. Zaraz zacznie się agonia. Ty jeszcze nie wiesz, że do agonii Szefa nie wolno dopuścić, jeszcze to olewasz l twoi współtowarzysze także, i wszyscy razem, nieświadomie, przekraczacie niewidzialną barierę, i stało się. Tego jeszcze nie widziałeś. Rozlega się potworny ryk śmiertelnie zranionego sierżanta: STAAAAĆ!!! STAAAĆ!!! Nie mieści się w głowie, że Istota ludzka może wydobyć z siebie taki wrzask.

–  Wy cholerne, zawszone bąki! – Szef pluje pianą, która zebrała mu się w kącikach ust. – Czy wy, kurwa mać, nie umiecie tak nóg przestawiać, żeby się równo do przodu przesuwać?! Czy do nagłej krwi nie umiecie się nagle zatrzymać w miejscu na komendę?! Szef kipi, gotuje się w nim magma i lada moment wulkaniczny wybuch zmiecie z powierzchni ziemi was i przejeżdżającą obok ciężarówkę.

–  Ja wass, sukinssyny, nauczę chodzić po ziemi – szepcze teraz przenikliwie. – Będziecie, gnoje, tak latać, że wam portki z tyłków pospadają!

Sypie się grad obelżywych słów, sierżant z prędkością światła przemieszcza się wzdłuż szeregów, wymierzając szturchańce. Przy pomocy pięści prostuje czwórki i plecy niemiłosiernie pogarbionych sąsiadów z szeregu. Wszyscy drżą i udzielają ci się drgania towarzyszy, sam zaczynasz się trząść jak listek na wietrze, współdrgacie. Panuje grobowa cisza, kiedy sierżant pada skonany na kupę kamieni po doprowadzeniu do ładu tego zawszonego plutonu. Cisza faktycznie absolutna, tylko Szef sapie. Nic dziwnego. Nikt nie widział takiego ataku, ty też nie widziałeś. To naprawdę nic dziwnego, nie widziałeś do dzisiaj głęboko zranionego prawdziwego mężczyzny. Mamuśka była do Dony zupełnie niepodobna. Aż dziw, że taka poczwara, gruba i bekowata, wyfryzowana, z alkoholicznymi workami pod oczami, które zapadały się w tłuszczu, o głosie woźnicy i intelekcie równym chyba zeru, mogła wydać na świat istotę, zwaną przez nas Donną, o kruchych kościach, szyi łabędzia, wyrafinowanych, oszczędnych gestach i niewątpliwie nienagannych manierach. Pomyślałem: „Czy Donna zestarzeje się tak samo brzydko? Czy stanie się równie bękowata i czy skrzekliwym głosem będzie zachęcać gówniarzy podobnych do nas, żeby dolewali sobie szampana?” Kiedy tak patrzyłem na mamusię i córkę, nie mogłem uwierzyć, że to krew z krwi i ciało z ciała, co najmniej połowa genów, sterujących ku nieuchronnym przemianom. Matka ma zielony dekolt godny francuskiego dworu.

–  Przyszedł pan prokurator Lewski z żoną – anonsuje Otton z dziwacznym akcentem. (A TY PO DRUGIEJ STRONIE CZEKASZ I NIE CHCESZ, NJE MOŻESZ LUB BOISZ SIĘ PODAĆ DŁONIE).

–  Zatańcz ze mną – szepcze pulchna, spocona blondynka koło czterdziestki. Trzeba mieć szkliste oczy, nieobecny uśmiech i być w ogóle kimś innym, niż jestem, żeby się poddać temu zaproszeniu. Trzeba czym prędzej wychylić jeszcze jeden kieliszek, do dna, i jeszcze jedną oliwkę połknąć w całości. (ODDYCHASZ PEŁNĄ PIERSIĄ I WIDZISZ JASNE BARWY, LECZ TAK SAMO JESTEŚ, JAK JA, SAMOTNA). Dwie młode damy, z których jedną jesteś ty, Donno… Dlaczego tamta, w niebieskim szlafroku, ach tak, przepraszam, to balowa, popołudniowa suknia, a więc dlaczego tamta trzyma dłonie na twoich oblepionych atlasem pośladkach? Pośladek, słodkie słówko.

–  Młody człowieku! – rozkazujący ton twojego wujka, jak mu tam, przedstawiał mi się przecież ten dziwaczny człowiek w muszce w czerwone grochy. – Niech pan nie zapomina, co myśmy zrobili, czego myśmy dokonali, dokąd żeśmy doszli i skąd wyszliśmy, jakich wrogów… (NIE NAMAWIAM NIKOGO NA TAKI SKOK).

–  Dajże spokój panu, Janku! – matka uśmiecha się uroczo. Jej najmilszy zapewne uśmiech przypomina syczące zaproszenie jaszczurki do ostatniego tańca. Więc walc, tango, tak, najlepsze tango i ona, ta kobieta, żona przewodniczącego czegoś tam, popycha mnie do przodu tłustym brzuchem, obleczonym w wiśniowy, aksamitny welur: „Mały, wyrwij mnie stąd!”

–  Dokąd? – pytam drżącym głosem.

Jej mąż leży na ławce-huśtawce z biało lakierowanego metalu, pokrytej płótnem w jaskrawe kwiaty. (SKOK PRZEZ LÓD DO ZIMNEJ WODY, SKOK ZE ŚWIATŁA W CIEMNOŚĆ, CHYBA ŻE NIE MA WYJŚCIA).

–  Dajcie spokój, nie wygłupiajcie się! Ludzie, czyście poszaleli?! – wrzeszczy Leo, leżąc na trawie, a wielki goryl i kelner w białym smokingu ustawiają na marmurowych kolumienkach płonące świeczniki. Świece w szklanych pucharach błyszczą jak niezdrowe rumieńce.

–  Jeszcze kieliszeczek martella – szepcze do mnie goryl.

–  Chętnie – odpowiadam mu również szeptem. – Co ty tu właściwie robisz, otwierasz bramy?

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do siebie.

–  Jest czego pilnować. Obrazy, rzeźby. Oczywiście, tytko polska sztuka. I w ogóle wszelkiego dobra po czubek nosa. Już było kilku chętnych.

–  A masz chociaż broń?

Szeroki uśmiech rozpromienia teraz całą jego twarz.

–  Mam – mówi i pokazuje mi swoje olbrzymie łapsko. – Nie potrzebuję nawet rewolweru.

Nasze małe garden party. Tylko ta przeklęta fabryka, mieszająca z zapachem rozkwitłych azalii swój smolisty dym, śmierdzący syntetycznym kauczukiem. (NIE NAMAWIAM NIKOGO, BY TUTAJ DZIELIŁ ZE MNĄ MOJĄ SAMOTNOŚĆ, CHYBA ŻE BRAK MU SIŁ, JAK MNIE, ABY SIĘ ODBIĆ).

–  I jak, mały? Chodź!

–  A on? – wskazuję brodą na śpiącego, łysego przewodniczącego.

–  Ach, daj spokój, co on? Ja! Od dawna mam ochotę na zarośniętego, brutalnego brudasa.

–  Zawiedziesz się – uprzedzam ją.

Ma alkoholowy oddech i kroplę potu między wielkimi piersiami. Ja też jestem zalany i spocony. Szary zmierzch zaczyna czernieć. Świeczniki wyznaczają teren naszego lądowiska, do płomyków zlatują się ciche ćmy. (I NA PRÓŻNO, ZUPEŁNIE NA PRÓŻNO BĘDZIEMY CZEKALI, AŻ KTOŚ NAM PODA RĘKĘ).

Wuj Janek i twój cioteczny brat trzymają się gładkiego pnia gruszy, szampan chlupocze w szkle, gestykulują żywo. Nie wiedziałem, że masz siostrę. Świadczy o tym światełko na najwyższym piętrze rodzinnej twierdzy. Jej chłopak powiedział tylko grzecznie wszystkim: „Dzień dobry” – i ulotnili się po dwóch pierwszych damach, nawet przed tortem. Jest zupełnie do ciebie niepodobna. Nie działa na mnie. Krzesełko-zabytek przewróciło się w zroszoną, równo przyciętą kosiarką „mingawe” trawkę. „Antyki raz w roku można narazić na deszcz” – mówi twoja matka, wycierając usta serwetką. „Mam tu koktajl” – sączy mi wuj Janek na ucho, Donna, po coś ty mu powiedziała, że mam ochotę się upić?!” White Horse i Ciociosan po jednej trzeciej, a pozostała część z trzech składników: likier miętowy, wódka i rum”. „A potem bum!!!” – wrzeszczy blondyniasta żona przewodniczącego. Wybucha kaskada śmiechu. Patrzę na korony drzew, na niebie ciągle goszczą gwiazdy. Tylko w zachodnim krańcu ogrodu panuje niepodzielnie gęsty mrok, korony orzechów nie przepuszczają tam ani grama nocnego światła. Pod pniem, jakby wypolerowanym na zamówienie, smarkata Ania, córka piosenkarza, co mieszka obok, zabawia się z twoim młodszym braciszkiem. Zabawy czternastolatków w ciepłą, ciemną noc. (NIC TAKIEGO SIĘ NIE ZDARZY, A MOJE NOGI GRZĘZNĄ CORAZ BARDZIEJ).

–  Wyzwól mnie stąd, wyzwól! – rozpaczliwie błagam Donnę.

–  Widzisz? – mówi moja wybawicielka do grubej blondynki. – Ten facet, który leży na trawie, nie może się na ciebie doczekać. Łap go! Kobieta grozi palcem Donnie:

–  Oj, malutka, nieładnie wchodzić mi w paradę!

–  No, idź już, idź. Chciałam z nim pomówić! – Donna bierze mnie za ramię i ciągnie w orzechowy cień.

–  Przyjdę do ciebie w nocy, chcesz? – szepcze mi do ucha. Ma ciepły oddech, łaskocze mnie, zaczynam chichotać, przewracam się na trawę. Wstaję.

–  Szampana chcę, szampana! – wydziera się cioteczny brat.

My też bierzemy po pucharze z tacy przechodzącego obok kelnera.

–  Jeżeli jeszcze trochę wypiję, to nie wiem, czy coś z tego wyjdzie – mówię do niej.

Na poddaszu gaśnie światło. Donna uchwyciła mój wzrok.

–  Zaraz tu będą – oznajmia. – Ale nie odpowiedziałeś mi?

–  A Leo? – pytam, potykając się na jakimś wykrocie. W bucie robi się mokro. – Co jest, do diabla? – grzęznę coraz głębiej w mokrym piachu. Kieliszek wypada mi z dłoni i tonie z głośnym chlupotem. (JUŻ STOJĘ W BŁOCIE PO KOLANA I ŻEBY CHOCIAŻ TO DNO BYŁO JAKIEŚ PROSTE, RÓWNE, BEZ TAJEMNIC, ALE ONO JEST CZARNYM LABIRYNTEM I CZUJĘ, JAK W NIE WRASTAM, JAK Z LEWEJ STOPY WYPUSZCZAM KORZEŃ). W mojej wyobraźni oba płyny mieszają się w pachnącą, szampańską jedność. Donna prawie przyklękła ze śmiechu.

Zapomniałam ci powiedzieć – śmieje się – żebyś uważał na sadzawkę!

Częstochowa – Zlot 1971 (w tym samym czasie zlot w Trójmieście)

–  Gdzie teraz mam iść? – pytam zrozpaczony, – Wiesz przecież, że polskie rifle ciągną wodę jak knot. Mają strukturę, higroskopijną! – stoję w sadzawce po kolana. (SZARPIĘ NOGĄ ZUPEŁNIE NIE POTRZEBNIE, KRZYCZĘ, POWIETRZE UCIEKA Z PŁUC, KRZYKU NIE SŁYCHAĆ).

–  Tutaj – podaje mi rękę,

Z ciemności słyszę chichot stukniętej czternastolatki, chyba jedynej trzeźwej w tym towarzystwie. Twoja siostra żegluje uwieszona u ramienia Adama. Robi wrażenie błogo szczęśliwej.

–  Taka jesteś słodka – mówi do niej twój cioteczny brat.

–  Gdyby ciebie tak wyciupciano, też byłbyś słodki – odpowiada blondyna w przerwach pomiędzy sapnięciami (usiłuje podnieść Lea z trawnika).

–  A Leo? – spytałem Donnę ponownie.

–  Więc my wtedy wzięliśmy ich z flanki. Manewr oskrzydlający!

–  Janku, proszę cię. Mam dosyć tych okopów. Dolej mi lepiej czegoś mocnego.

Twojej matce rozmazał się makijaż wokół lewego oka.

–  Chodź, przebierzesz się – ciągnie mnie Donna w stronę willi. – A o Lea się nie martw. Ona mu nie da spokoju do rana. (TO NIE JEST KORZEŃ, LECZ ŁAŃCUCH).

–  Jak to do rana? – usiłuję coś zrozumieć. – Nie. Nie o to mi szło.

–  A o co?… Ach, coś ty! Jesteś zazdrosny? – łapie mnie za łokieć i usiłuje zajrzeć w oczy. Na szczęście jest zbyt ciemno.

–  Oszalałaś?! – wyrywam się.

Biała ściana waszego pałacu zbliża się do nas. Z okna na parterze sączy się niezbyt głośny rytm dziwnego walca. Country Joe? „Janis” z ich pierwszej płyty?

–  Skąd to masz? – staję zasłuchany.

–  Kupiłam podczas wakacji w zeszłym roku. W Londynie. – Muzyka kołysze mną i faluje gdzieś głęboko, w jej rytm porusza się gałąź kanadyjskiego świerka.

–  Country Joe and the Fish, mój walc. Jakbyś wiedziała, że najbardziej go lubię! – powiedziałem i wdepnąłem w kępkę krzaków.

Zapach azalii uderzył mi do głowy. Oparłem się na jej ramieniu, pociągnęła mnie za sobą ponownie w krąg światła.

–  Musimy się jakoś w miarę szybko przemknąć – powiedziała, ale już zauważył nas Leo.

–  Donna, Donna!!! – wrzeszczy. – Czyście poszaleli z tymi kandelabrami? Przesada!

–Co ci jest, synu? – dobiega mnie pieszczotliwy szczebiot blondyny.

–  Panie prokuratorze – słyszę wyraźnie Adama (Adam, ten bubkowaty prezencik, jaki sprawiła sobie twoja siostrzyczka) – niech nam pan opowie o najnowszym procesie!

–  Och, tak! – podłącza się blondyna.

Co tam procesy, jakie tam procesy, ja to dopiero pamiętam procesy! – bełkocze wuj Janek i siada w trawie pokrytej grubą rosą, kładąc na ramieniu Lea ciężką rękę. (TO NIE JEST KORZEŃ, LECZ ŁAŃCUCH, MÓWIĘ).

–  Będzie teraz proces pewnego rolnika – zaczyna prokurator. – Ciekawostka. Słuchał radia „Wolna Europa”…

–  Co to, już słuchać nie wolno? – przerywa mu wuj z pijackim oburzeniem w glosie.

–  Nie o to chodzi. Słuchał to słuchał, ale wystawiał głośniki do okien i to wszystko nadawał na całą wieś. Nie wiedzieli, co z nim zrobić. Kilku chłopców z sąsiedniego powiatu przebrało się. w cywilne ciuchy i rozbili mu te głośniki. Kamieniami. A chłop, jak to chłop. Miał pięciu synów. Jak wypadli z zagrody, każdy wyrwał balaskę z plota. No i zrobiła się chryja. Nawet w „Prawie i Życiu” o tym pisali!

–  I co będzie? – pyta Adam.

–Czapa! – wrzasnął uradowany konceptem Leo. – Przygotował prokurator Lewski!

Mój przyjaciel zerwał się na równe nogi i wymachiwał rękami jak wiatrak.

–  Lewski Sofia – krzyczał. – Na lewicy, na lewiźnie, na mieliźnie, w bieliźnie!!! – dodał jeszcze i upadł obok wujka, który wtórował mu rechotem. Zachwycona blondynka przykleiła się do niego na dobre. (TO NIE JEST KORZEŃ, MYŚLĘ).

–  Głupia jakaś historia – wydęła wargi twoja siostra.

–  Słusznie, słusznie – powiedział przez łzy wuj Janek. – Pamiętam, jak przeprowadziliśmy rajd pewnej nocy, taki wypad z naszych pozycji, przeszliśmy przez most na tamtą stronę, ale most zerwało…

–  Na miłość boską, Janku – włącza się matka. – Masz, Janku, zajmij się tym kieliszkiem.

Wręcza mu kolejny puchar. Wuj milknie, Leo tonie w pulchnych ramionach, dwa cienie nastolatków zbliżają się chyłkiem do zastawionego stołu z białym obrusem, znudzony amant twojej siostry dłubie w nosie, siostra nieprzytomnie patrzy w gwiazdy, Otton gdzieś zniknął.

–  Gdzie twój goryl? – pytam. Prześlizgujemy się w kierunku drzwi.

–  Pewnie w piwniczce wybiera wina.

–  A mąż tej blondyny? – dopytuję się, kiedy przekraczamy grób.

–  Uważaj lepiej na stopnie.

Mija nas Otto z kolejną tacą zakąsek. (TO JEST ŁAŃCUCH, DOCIERA DO MNIE I ZAPADAM W JESZCZE GŁĘBSZĄ CZERŃ).

–  Przyszłym razem może pani wygra – uśmiecha się łagodnie do Donny ten potężny niedźwiedź. Nie da się ukryć, nic tutaj nie zrobiło na mnie tak dużego wrażenia.

–  Na pewno wygram! – Donna klepie go po plecach.

Wdzieram się pod górę z całym wysiłkiem, na jaki stać moje marne, zadżumione ciało, i czuwam nad sobą, nad twoimi żądzami, nad nieprzytomnym rozdygotaniem przestrzeni. (BEZMYŚLNIE).

–  Ależ tu stromo. Znalem jednego himalaistę – przypominam sobie.

Dajże spokój, skup się na tym, co robisz – dudni twój głos. – Dam ci oddzielny pokój na samej górze.

–  Aha, tę mansardkę.

–  Właśnie.

–  Tę mansardkę, gdzie pieprzyła się twoja siostrzyczka? Czy to jest taki pokoik…

–  Zgadłeś, taki do pieprzenia dla dobranych siostrzyczek. Nie uda ci się wyprowadzić mnie z równowagi.

Docieramy do drzwi. (DO UST WDZIERA SIĘ WODA).

–  Podobasz mi się – biorę w ręce jej twarz. Wpycha mnie do środka, czuję zapach perfum: – Co to za perfumy?

–  „Antilope”.

Muszę zapamiętać – „Antilope”, perfumy, którymi niepotrzebnie usiłujesz mnie podniecić. Perfumy zagłuszające twój prawdziwy zapach – paraliżują mnie. Nie znoszę właściwie perfum, to tak, jakby fiołki kropić musztardą, zupę pomidorową zaprawiać mydłem, psią sierść smarować olejkiem sandałowym albo robić inną podobną zapachową bzdurę. Tylko brud jest śmierdzący. Zżera mnie rozwirowana ciekawość. Jak będziesz wyglądać? Ciemnozielone, błyszczące prześcieradło i lekkie poduszki z inicjałami M.A. (BŁOTO SKRĘPOWAŁO CAŁKIEM MOJE RUCHY).

–  Jak masz na imię? – pytam rozrzuconych po dywanie staników Triumpha (napis Triumph widać wyraźnie), bluzeczek z Mody Polskiej i jasnofiołkowych rajstop o strukturze mniej namacalnej od najdelikatniejszych pajęczyn. Zza szklanych drzwi (ani kawałka drewna, co za dziwny pomysł) słyszę chlupot, myjesz się, ale ja… ja nie potrafię się dzisiaj wykazać. Szum wody usypia mnie i ciągle nie wiem, co myśleć o tobie i Leonie. Przychodzisz wreszcie.

–  Dziwna historia z tą blondyną – mówię włażąc pod śliską kołdrę. (STAJĘ SIĘ JEDNYM WIELKIM STRACHEM).

–  Ach, tamto? Od lat nie sypiają ze sobą i to nie jest żadną tajemnicą. Ma kochankę na etacie sekretarki i jeszcze jedną w bibliotece miejskiej. Nie przejmuje się.

–  Donna, jak masz na imię? – mruczę czując ciepłe ciało obok siebie. – Powiedz mi.

Rozchylam pachnący szlafroczek i widzę piersi, o których myślałem niedawno pod pewnym krakowskim kościołem. – Donna, jak masz na imię?

–  Ola.

–  Ola, to znaczy Aleksandra? Wiesz co, Aleksandro? – odwracam się twarzą ku wytapetowanej na seledynowo ścianie. – Będziesz się ze mnie śmiała.

–  Nie będę – obiecujesz i czuję, jak przywierasz do mnie. Czuję twój ciepły brzuch. Wyciągam rękę do tyłu, szukam twego miękkiego futerka. Mam je. Jest rzeczywiście bosko miękkie, ale kręci mi się w głowie,

Powiedz – słyszę jakby z daleka.

–  Więc dobrze… Jestem kompletnie nieprzytomny – mamroczę zamykając oczy i tutaj urywa mi się film. (TAK MUSI WYGLĄDAĆ UMIERANIE).

Potem jest wieczór i nogi trzymasz do góry, pluton moczy kończyny w letniej wodzie, zużywa na zakończenie taką ilość plastra, jaką lokalna apteka dostaje na cały kwartał. Zasypiasz jak kłoda. Śni ci się dowódca kompanii jako bladoniebieska błyskawica, która prowadzi was w deszczu przez łąki i wzgórza wprost na nieprzyjaciela, a potem nagle znika. Budzisz się zroszony potem i nerwy nie pozwalają ci zasnąć aż do pobudki. Pobudkę zaś wydusi o świcie z zachrypiałej fanfary równie jak ty wystraszony gówniarz, tyle że umiejący grać na trąbie. I kołowrót potoczy się na nowo, nie dając ci ani chwili wytchnienia. A gdy pościelicie łóżka i staniecie przy ich nogach (przy prawej nodze, nie lewej, gnojku!), Szef wpadnie wypoczęty i świeży. Widocznie sen miał w nocy spokojny. Zatrzyma się w drzwiach, uważnie wsłucha w dźwięczące w powietrzu sylaby „…ołem …telu …efie!”, po czym niedbale (nie łudź się!) przejrzy pomieszczenie, półki z kubkami i pastą do zębów, przypatrzy się rogom koców i waszym mundurom, znów zawróci do drzwi i uśmiechnie się niby zadowolony. Nieświadomi niczego odwzajemnicie ten uśmiech, rozprężycie się i nabierzecie optymizmu mimo wczorajszego niepowodzenia, a wtedy…:

Z czego się śmiejesz?! sierżant zwraca się w twoim kierunku. Milczysz i zastanawiasz się, dlaczego wybrał właśnie ciebie.

Odpowiadać!!! ryczy Szef.

Tak jest! wyrzucasz z siebie, bo cóż innego mógłbyś mieć do powiedzenia.

Co „tak jest”?! Jakie „tak jest”?!!! Pod nogi patrzeć, bałwanie jeden!

Patrzysz pod nogi, gdzie nie ma nic.

Teraz zrozumiano? pyta Szef.

Nnie… wyduszasz przez ściśniętą krtań.

Nie? robi wielkie oczy sierżant. Niemożliwe!

Ton jego głosu sprawia, że inni zaczynają się podśmiewać. Naiwniacy, myślą, że tylko na tobie wyładuje się kolejny kryzys Szefa, lecz te nadzieje rozwiewa sierżant natychmiast.

Ty mówi do ciebie, wyciągając palec, jakby cię miał zastrzelić.

I wy trzej pokazuje na sąsiadów. Do intendenta po łopaty. I przy latrynie wykopać mi rów głęboki na dwa metry, szeroki na dwa metry i długi na cztery! Kapralu, przypilnujecie ich! Następna czwórka tę zapałkę i tutaj wskazuje na spaloną zapałkę, leżącą koło nogi twojego łóżka załaduje na koc i za cztery rogi przez plac apelowy do latryny z nią! Tam ją zakopiecie w rowie. Taka mała uroczystość, która zapadnie wam w pamięć. Pogrzeb zapałki. Będę przy tym asystował!… Następna czwórka zrobi dokładnego „pilota”, żeby mi tu nie było za pięć minut ani jednej całej półki i łóżka patrzy na efekt; czy ktoś przypadkiem nie zdradził się kpiącym uśmieszkiem.

A ostatnia czwórka kontynuuje, skoro nikogo nie wypatrzył tak potem wypucuje salę i pościeli to wszystko, że mucha nie siada! Macie na to dwadzieścia minut czasu. Zrozumiano?!!!

Tak jest!!! krzyczycie nieskładnym wciąż chórem. Szef wybiega. Czerwony jak wczoraj i jak wczoraj wściekły. Nerwy ma mocno sterane i już ostatni raz dal się wrobić w ten gówniarski obóz. Ile razy to sobie powtarzał? Jednak przyjedzie tutaj w przyszłym roku, cóż mu pozostaje. Astma, zadyszka i hemoroidy nie pozwalą na odzyskanie dawnej pozycji. Był ambitny. Ty też jesteś ambitny. Będziesz miał przed sobą ciężką noc. Za każdym węglem w sali, w klubie, w kantynie będą się czaić twoi kumple, żeby odbić sobie na tobie ten wycisk. Nie chodzi tutaj o winę czy niewinność, na kimś muszą sobie odbić wczorajsze i dzisiejsze sponiewieranie, a ty zostałeś wyeksponowany. W końcu to przy twoim łóżku leżała ta zasrana zapałka. Masz, bracie, pecha. Wolisz więc wziąć służbę na dwadzieścia cztery godziny. Ty i jeszcze dwóch, na dyżurce. Dostajecie karabiny. Wieczór przechodzi spokojnie, nadciąga noc. Dwie godziny twojej warty mijają bez emocji, teraz powinieneś się przespać, ale jakoś ci się nie chce. Szwendasz się po korytarzu. Już skapowałeś. Prawie już jesteś pewny. Ale to ci nie pomaga.

Hippisi 1971 [foto B. Biegański]

Pa, pa, pa. Żegnajcie, karmelowe boazerie, żegnaj, fordzie, ostatni nabytku z pensji tatuńcia, pocącego się. zapewne obficie w jednym z ważnych biurowców w Warszawie nad zdobyciem kolejnego grosza.

–  Odwiedzimy go w stolicy?

–  Nie bądź taki ciekawski. Chcesz, żebym ci przypomniała wczorajszą noc?

–  Mówiłem, że będziesz się śmiała.

–  I będę się śmiała, a razem ze mną całe miasto!

–  Złotko, co ja widzę? – zainteresował się Leo. Ma stężałe rysy, jakby się napił rycynusu wczorajszej nocy. – Jesteś wkurzona?

–  Kac – pospieszyłem z wyjaśnieniem. (WYDAWAŁO MI SIĘ, IŻ JUŻ JE PRZEŻYŁEM).

Mamusia macha koronkową chusteczką. Biały Fiat 128 Sport, rodem z linii produkcyjnej w Turynie, skręcony pracowicie śrubka po śrubce przez tamtejszych robotników, zatacza luk przed garażem. Otton stoi przy bramie. (ALE TO MOŻE POWTARZAĆ SIĘ CIĄGLE OD NOWA).

–  Pa, pa! Nie zapomnij odwiedzić tatusia! I uważaj na siebie!

–  Oczywiście – syczy Donna i otrząsa się.

–  Więc jednak go odwiedzimy? – cieszę się, lecz radość przerywa mi nagłe przyspieszenie i już jesteśmy na ulicy. Otton jeszcze zdążył krzyknąć: „Do następnego razu!” i znaleźliśmy się za rogiem, wgniecieni w fotele jak śledzie. Ma temperament ta Donna, biedactwo.

–  Czy to nagromadzenie hormonów? Zbyt wielkie stężenie we krwi tych niebezpiecznych substancji? – zażartowałem i pożałowałem natychmiast, bo samochodem zarzuciło (CZUJĘ SMAK PIASKU) przy następnym zakręcie z takim piskiem opon, że pękały bębenki.

–  To nie jest karawan! – strofował ją Leo. – Gdzie ja jestem? Byliśmy na szosie.

Żegnaj, biała fasadko z rzecznymi kamieniami, żegnajcie, kandelabry, antyki i otomany, żegnaj, wspaniała rodzinko. Nasz nowy samochód jest niemało wart. Oczywiście, nie chodzi o wartość finansową, kto by się liczył z takim drobiazgiem, ale o więź uczuciową, o ten niemal erotyczny kontakt, jaki ma miejsce między wujkiem Jankiem i jego białą maszyną. Gdyby to od niego zależało, nie pożyczyłby ci tego wozu, ale rejestracja na własne nazwisko to jeszcze nie wszystko, niestety.

–  Pa, pa! – wrzeszczałem w szpaler brzóz. (CZERŃ).

–  Zamknij się! – syknęła Donna i rozpoczęliśmy kolejny etap.

 

Podziel się!