Słowiańska Atlantyda (festiwal 2011) – Prawda starowieku (fragment 2)

Stanisław Vincenz

Quantcast

Zwykle nie powtarzamy tych wiadomości które można znaleźć w innych miejscach w Internecie – w Gnieździe, na forach słowiańskich czy w Związkach Wyznaniowych, ale postać Stanisława Vincenza jest dla nas postacią wyjątkową – to jeden z czołowych przedstawicieli  I krakowskiej i lwowskiej III – Starosłowiańskiej Świątyni Światła Świata. Nie informowaliśmy też o wystawie w Muzeum Narodowym poświęconej Huculszczyźnie bo ta wystawa była reklamowana dosłownie wszędzie. Żeby zatem ten artykuł wniósł coś nowego i świeżego przytaczamy na końcu piękną opowieść z „Prawdy starowieku” ilustrowaną pejzażami znad Czeremosza.  

C.B.


Kultura

Słowiańska Atlantyda

Od marca do października 2011 roku Wschód połączy się z Zachodem! Duże i małe ośrodki kulturalne Polski i Ukrainy złączy wspólna idea Międzynarodowego Festiwalu Huculskiego „Słowiańska Atlantyda” w 40. rocznicę śmierci Stanisława Vincenza. Centrum tych wydarzeń będzie królewski Kraków, okrzyknięty „polską stolicą Huculszczyzny”.

Głównym organizatorem tego wydarzenia w Polsce jest Centralny Ośrodek Turystyki Górskiej PTTK w Krakowie, a na Ukrainie Towarzystwo Huculszczyzna. Do grona dwudziestu sześciu współorganizatorów i partnerów należą zarówno jednostki uniwersyteckie (Uniwersytet Jagielloński, Katolicki Uniwersytet Lubelski), jak i kilkanaście instytucji i organizacji pozarządowych z najważniejszych miast Polski i zachodniej Ukrainy.

Patronat honorowy nad festiwalem objęli: Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Prezydent Miasta Krakowa, Prezydent Miasta Łodzi, Marszałek Województwa Małopolskiego, Marszałek Województwa Łódzkiego, Wojewoda Łódzki, Ambasador Ukrainy w Polsce, Dyrektor Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi oraz Zarząd Główny PTTK.

Celem Festiwalu Huculskiego „Słowiańska Atlantyda” jest zarówno upowszechnianie postaci i spuścizny Stanisława Vincenza, jak i promocja Huculszczyzny –  najbardziej reliktowego pod względem żywotności tradycji zakątka Europy.

„Ostatni mędrzec XX wieku” – tak Czesław Miłosz mawiał o swym przyjacielu Vincenzie – prekursorze idei integracji europejskiej, patronie porozumienia pomiędzy Wschodem a Zachodem Europy. Z tego względu program Festiwalu Huculskiego „Słowiańska Atlantyda” wpisuje się w obchody Roku Czesława Miłosza. Zbiega się również z 20. rocznicą sprowadzenia prochów Stanisława i Ireny Vincenzów do Krakowa. Z kolei dla organizatorów z Ukrainy łączy się z 20. rocznicą odzyskania niepodległości i założenia największej huculskiej organizacji – Towarzystwa Huculszczyzna – współorganizatora festiwalu.

Festiwal inauguruje wystawa Na Wysokiej Połoninie – Sztuka Huculszczyzny – Huculszczyzna w sztuce zorganizowana przez Muzeum Narodowe w Krakowie. Jest to największa w historii polskiej kultury wystawa poświęcona Huculszczyźnie. Ekspozycja będzie dostępna dla zwiedzających w okresie od 18 marca do 29 maja 2011 r.

Program imprez Festiwalu Huculskiego „Słowiańska Atlantyda” jest niezwykle bogaty i przekrojowy. Nie zabraknie ciekawych wystaw, koncertów tradycyjnej muzyki huculskiej i muzyki inspirowanej karpackim folklorem, maratonów filmowych, paneli dyskusyjnych, wykładów, konferencji naukowych, konkursów, warsztatów artystycznych. Przez wybrane miasta przejdą barwne pochody koni huculskich z towarzyszeniem muzyki huculskiej. Będzie można nauczyć się jeździć na gniadych hucułach, a także wziąć udział w wyprawie w góry Huculszczyzny i do świata kultury górskich mieszkańców Czarnohory.

W ramach ukraińskiej części festiwalu odbędą się m.in. konferencja naukowa, konkurs na najlepszego muzykanta, koncerty kapel ze wszystkich regionów Huculszczyzny, wycieczki na wysokie połoniny Czarnohory i do miejsc związanych z Patronem Festiwalu.

Punktem kulminacyjnym festiwalu jest planowane na maj, oczekiwane od lat, uroczyste odsłonięcie popiersia Stanisława Vincenza w Krakowie. W uroczystości planowany jest udziałem wybitnych postaci życia społecznego, kultury i nauki – członków Komitetu Honorowego Pamięci Stanisława Vincenza. Oficjalne zakończenie Festiwalu nastąpi w październiku w Łodzi.

Niech Vincenzowskie credo ponadetnicznego, ponadnarodowego i ponadreligijnego dialogu pozwoli nam wszystkim zmierzać do odkrywania wspólnych korzeni naszej kultury europejskiej – „Słowiańskiej Atlantydy”.

Za: Platforma Kultury

Platforma Kultury

Wystawa fotografii i Wieczór Vincezowski odbędą się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Huculskiego „Słowiańska Atlantyda” w 40-tą rocznicę śmierci pisarza Stanisława Vincenza.

Program „Wieczoru Vincenzowskiego”:
● „Czytając Vincenza – odbiór Twórcy i dzieła w środowisku współczesnych krajoznawców” – Dariusz Dyląg (Akademia Wychowania Fizycznego w Krakowie)
● diaporama „Wokół Bystreca” – Witold Grodzki (Koło Przewodników przy Oddziale PTTK w Krośnie)
● diaporama „Powidoki z Karpat” – Jacek Wnuk (www.karpatywschodnie.pl)
● „Śladami Vincenza” – pokaz filmu z 2000 r. w reżyserii Waldemara Czechowskiego.

Dom Stanisława Vincenza w Bystrecu pod Czarnohorą (druga od prawej Irena Vincenz) – 1939 rok – foto T. Wilczyński (III SSŚŚŚ – Lwów)

Prawda starowieku (fragmenty 2)

Dopiero gdy święty Jurij zazieleni ruń połonin, po której dotąd tylko niedźwiedź senny chodzi, a raczej wygłodniały słania się po ciężkim śnie zimowym – a lawiny jak wystrzały armatnie w ponurym uroczysku skalnym pod Szpyciami w Czarnohorze, dając pierwsze sygnały, hukają na cześć wiosny – odzywają się trembity. I pieśń mówi, że wtedy święty Jurij dmie w trąbę żubrową. A gdy po lasach rozejdą się odgłosy, wszystkie ptaszęta odniemieją. Już, już niedługo popłyną roje owiec, i kóz, i najróżniejsza chudoba: łagodne i flegmatyczne lub nieco rozkapryszone i grymaśne, wypiastowane przez gazdów, nieraz od cielątka w izbie za piecem chowane krówki – i ciężkie, ponure, spode łba patrzące, nieraz groźne buhaje. I konie przeróżne, cale ich stada; huculskie konie, łyskające dzikim i gniewnym spojrzeniem, z cienkimi nogami, z potężną piersią, z szeroką szyją, bujną grzywą. Myszate, kare, bułane, węgorzowe, śmietankowe. Popłyną od wsi ku połoninom i wyroi się wiosenny ruch, co od wieków porósł wzorzystym kwieciem zwyczaju – chód połoniński. Potem już na pastwiskach wysoko odbywa się mieszanie trzód. Tysiące chudoby, pasterze, psy i trawy, wraca stara wspólnota.

Gdy tam na górze, na dnie kotła skalnego, wyścielonego mchami, watah wymota z trembity nutę, co oplata dychanie jak pępowina, ogłaszając tym pierwszy wypęd na pastwiska, własność jest zawieszona. Kto dotknął trembity, ten oczyszczony, nie chce zagarnąć świata, ni mieć go dla siebie. Połonina czyja? Boga i owiec, Bóg i owce karmią wataha, pasterzy, gazdów. Watah czyj? Własny watah owiec, należą wzajemnie do siebie, boteje do wataha, watah do botejów. Wszystko wiąże trembita, ściąga struną wiatrową od nieba do ziemi. Watah, choć go wcale nie pilnują, nikomu nic nie zabierze, zabrać nie może, bo rewasz udojowy, dokonany przy mieszaniu chudoby, od razu daje miernik wyraźny, ile każdy z właścicieli trzód – jak ich zwą mieszanników – ma otrzymać bryndzy z całego letniego udoju. Watah służy każdemu i wszystkim, lecz nikt z mieszanników nie ma mu nic do rozkazywania i on nikomu z nich nie rozkazuje. Jest zbyt daleko, zbyt wysoko. Któż inny zresztą z ludzi spędza w ciągu roku tyle dni i miesięcy w chmurach, w świecie cieni i mgieł, gdzieś niedaleko tamtego świata. Toteż dzieci, których tato jest watahem i przebywa latami na połoninie, niepokoją się po nocach, czy go nie zagarnęły mgły na tamten bok, a jesienią witają go tak radośnie, jak gdyby wrócił z tamtego świata. A te dzieci, których tato nie żyje, pocieszają się mówiąc, że może – któż wie? – wrócił na lato do swoich dawnych dziedzin i wędruje w chmurach za trzodami.

Połonina, na którą przyprowadza się owce i bydło, według słów pieśni, dumna jest z tego. Harda, nieprzystępna okrywa się mgłami, jakby chustami. Dzień w dzień przez całe lato grają trembity, zwołując pasterzy spod szczytów, z rozległych stepów górskich, z łączek i kępek ukrytych po skałach i berdach, zwołują do posiłku, do podoju i na nocleg. Jest jeszcze jeden tylko głos równie donośny, to głos wroga połonińskiego, straszliwy ryk niedźwiedzia, o ile przepędzi go się od ofiary, albo gdy wsiadłszy na wołu lub krowę, która ucieka w strachu śmiertelnym, wali łapą po karku i ssie krew; gdy chce zastraszyć broniących stad pasterzy albo gdy jest raniony. A dźwięk trembity donośny jest wprawdzie, lecz jakżeż łagodny, słodki, kojący, jak gdyby dźwięczały błękity fletnią zza obłoków nad szczytami. I pasterze i chudoba, zbłąkani w gęstych mgłach, witają ten głos radośnie, śpieszą doń, od najmniejszego jagnięcia, co ledwie plącze nogami, aż do groźnego buhaja.

Dzień w dzień raduje się połoninka, słuchając trembity, bo to jej własny głos, a smuci się, banuje dopiero jesienią, kiedy w święto Bogarodzicy gazdowie przychodzą po swoje trzody i następuje „rozłączenie”. Gazdowie i gazdynie obliczają się z watahem i odchodzą ze swoim pożytkiem i z trzodami do chat na wieś lub do zymarek. Konie, obładowane jasnymi drewnianymi berbenicami, napełnionymi bryndzą i masłem, bądź objuczone pstrymi besahami, idąc w doły, ostrożnie stąpają po wertepach. Trembity grają, głosząc rozłączenie, smucąc się łagodnie, a także połoninka, jak mówi pieśń, zostaje zasmucona, gdyż owieczki odchodzą. Boteje rozsypały się, własność powróciła, wspólnota zostaje w chmurach i czeka, wiatr jesienny wspomina ją swoimi trembitami. Po płajach i po zakątach kosodrzewiny drepce Mara, zagląda tu i tam, odwiedza owcze kosziery i wzdycha. Któż wie, czy to duch zły, czy tylko błędny, stęskniony? I znów milkną trembity na czas dłuższy, chyba że inny, równie ważny urząd spełniają. A spełniają go – takie są wyroki niebios – przez cały rok. Gdy ktoś umrze, odzywają się trembity koło chat. Inną nutę grają, inaczej wyciągają, tęsknie a sumnie zawodzą. Ale i wtedy jest w nich zew łagodności i łaska błękitu, wyglądającego nad ciemnym szczytem spoza ponurej chmury. Jeśli jadąc w pobliżu osad huculskich, zobaczycie wieczorem ognie koło chaty i usłyszycie łkanie trembity, wiedzcie, że jak głosi pieśń – „już się komuś śpiewanka skończyła”. Lecz myśl nasza, lecąc teraz wspomnieniem za głosem trembity, nie unosi nas tym razem ku sprawom smutnym, przeciwnie, ku radośnie pogodnym, ku dawności starowieku.

Stanisław Vincenz na ganku domu pod Czarnohorą w 1935 roku – ze zbiorów Joanny i Andrzeja Vincenzów

Po wielu latach dziewięćdziesięcioczteroletni Matij Zełenczuk z rodu Iwankowych, rówieśnik Foki, choć nieco młodszy, tak pouczał nas młodych o rozniecaniu watry żywej: „Ci, co kręcą polanko muszą się dobrze napocić, tak namęczyć, że ledwie dyszą. Jeszcze pierwej nim żywa watra zadymi, oni są już na pół martwi. Ale gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, tobym wam pokazał przedstawienie to, że aż hej.”

Gaszenie watry połonińskiej, rozstawanie się z ogniem, który całe lato grzał i karmił pasterzy i był ich warsztatem codziennej pracy, tym bardziej nabiera cech obrzędu.

Po wejściu Foki Maksym przerwał rozmowę z watrą. Lecz watra westchnęła znów i niezwłocznie Maksym stęknął nad nią miłosiernie i doszeptał:

„Choć gaśniesz – nie zgaśniesz, nie zginiesz a zaśniesz. Twe węgle nie zginą – przebędą przez zimę. Na zimę ci ścielę kołyskę w popiele. Na wiosnę znów żywa twa siostra prawdziwa, obudzi cię ze snu i węgle twe wskrzesną. Choć gaśniesz – nie zgaśniesz, nie zginiesz – a zaśniesz.”

Watra zacichła, węgle zamykały się bez szelestu. Maksym poczekał chwilę, wzniósł oczy i ręce w górę i modlił się

….

Foka skłonił się przed starcem, wyszedł z koliby. Oczy obmyte łzami od dymu zabłysnęły ponownie. Spieszył się, powędrował jeszcze do Doboszowej krynicy, oddalonej o pół godziny od stai. Tam nabrał do drewnianej baryłki wody ze źródła. Tak obiecał pannie młodej. Na weselu nie powinno braknąć wody czarnohorskiej, a panna młoda chciała tę wodę spod szczytów poświęcić i zabrać ze sobą w dalekie strony. Bo pieśń weselna tak głosi:

A bodaj ta mołodeńka taka wesełeńka,
Tak jak u tij Czornohori woda studeneńka.

„Woda studeneńka” gdyby ją nalać do metalowej manierki, nie można by jej chyba długo utrzymać w rękach, bo i tak Foka niosąc ją w cisowej berbeniczce zmarzł rychło w ręce jakby od bryły lodu, przytwierdził przeto baryłeczkę sprzążką do grubego pasa. Doboszowa krynica jest bowiem lodowata latem nawet w największy upał, za to nie zamarza w zimie i jest wówczas jedynym źródłem, które można odgrzebać spod warstw śniegu. „Woda wesełeńka” – bo w ponurym kotle czarnohorskim wypływa nagle bardzo obficie spośród olbrzymich głazów, grubo pokrytych mchem. Wybiega niespodzianie, zagwarzy, zanuci, błyśnie i znów się skryje. Zdradza tym wytryskiem, że w głębiach nieruchomych skał toczy się i czai morze podziemne, co tu i ówdzie błyśnie okiem morskim i zaraz zażmurzy się. Bo idąc w górę głazami dosłyszeć można w skale szemranie i dudnienie. Dlatego w słońce czy w mróz, w letnie południe czy w zimowy poranek, Doboszowa krynica, rodem z wód podziemnych, nie troszczy się o prawa świata słonecznego. Za to ma sławę wody wieszczej i jest gdzieś przemównik taki z siłami podziemnymi zmówiony, co zna słowo, by przemienić ją, a raczej przywrócić jej moc, co scala, co do życia przywraca i odmładza. Zanim zjawi się taki, podziemne gwarzenie z piersi ziemi wyciąga z piersi człowieka przechodzącego obok źródła westchnienie: „Tyś woda, tyś biała, tyś czysta, tyś cała, tyś święta, tyś żywa, tyś woda prawdziwa.” – Zapewne w niejednej chacie, i kto wie jak daleko od Czarnohory, przechowuje się dla ciężkiej godziny, dla choroby, nawet dla umierających, wodę ze źródła Doboszowego. A gdyby ktoś na obczyźnie miał ze sobą tę wodę, nawet pod starość, to kto wie – –

Z daleka wyglądała połonina, żebra skalne owijały się mgłami, a w dole Bystrzec rwał, szumiał i pienił się.

I dalej w dół toczyła się rojnie i gwarnie ludzka i bydlęca ciżba. Jak strumienie wlewają się do Czeremoszu, tak z wszystkich płajów wlewały się fale chudoby na drogę nad Czeremoszem, wypełniając ją po brzegi. Tysiące krów i koni, nieprzejrzane czeredy owiec posuwały się z wolna naprzód, pozostawiając połoniny. Tylko tu i ówdzie w odległych od siebie samotnych zymarkach pozostali pasterze z bydłem przy sianie, którego nie można zwieźć z powodu wysokości i braku dróg. Zostaną tam do Bożego Narodzenia, a inni przyjdą do siana z bydłem na przedwiośniu przy końcu lutego. Może patrzyli tęsknie za odchodzącymi, może szukali ich oczyma daleko nad rzeką, na drogach? Jedyna pociecha, że karmią swą chudobę sianem tak miękkim, czystym i soczystym, jakiego nie znajdziecie po wsiach. Także z drogi ten i ów zadzierał głowę ku wierchom, jakby mu za mało było całego lata. Nasi wędrowni pasterze posiadają coś, czego nie mają ani ludzie osiedli ani koczownicy. Są swobodni, wędrują sporo, ale nie są bezdomni. Nie są jednak na zawsze wtłoczeni w swój kąt, jakby w klatce, a przecież przez to, że posiadają stałe siedziby, nie są pozbawieni miernika wysiłku i pracy, nie znanego koczownikom. Także pasterze, którzy pozostają w zymarkach miesiącami, choć nie mają do kogo słowa przemówić, czynią to z własnej woli dla swojej własnej chudoby, chociaż dnie coraz krótsze, choć ciemność czyha zewsząd i choć czasem podczas powrotu przed Bożym Narodzeniem muszą podkładać krowom pod nogi koce, aby wybrnęły z zasp. I ci, chociaż nie są przykutymi do chat „domarami”, nie są przecie koczownikami. Bo tak sobie tam daleko na górze wymarzą, odnowią i oczyszczą chatę, sąsiadów, rodzinę, towarzyszy i dziewczęta, nawet cielęta i źrebięta, które zostały w domu, tak to sobie wszystko wymalują, jak najlepszy malarz z Kosowa albo z Riczki. Tylko, że malarz lubi ukraść, czy nogę czy rękę czy plecy, a gdy go ganią, wykręca się, że nie widać, bo zasłonięte. A tym samotnym z zymarek obraca się obraz z wszystkich stron i kręci się tak jak świat na tratwie pod Sokolską skałą. Są w ciągłym śnie i tak jak młody pies we śnie raz radośnie zaszczeka jakby już-już doganiał i chwytał zająca, a zaraz potem zajęczy boleśnie, jakby mu uciekł w ostatniej chwili, tak u tamtych z zymarek tęsknota raz zaszczeka wesoło, a raz zaskowyczy.

Cienie czaiły się, skradały się, postępowały drogą, a miejsca oświetlone słońcem uciekały. Przeto pochód pośpieszył się, a ludzie wymykali się z Czerdaka. Raz jeszcze błogosławiło rozłączeniu skłaniające się ku Czarnohorze słońce, łaskawe, pobłażliwe, grzeczne. Niejeden z pasterzy oglądał się, po czym obracał się na drodze całym ciałem i kłaniał się w pół. Zapewne niejeden mruczał modlitwę tak czy inaczej: „Słoneczko święte, lice Hospodnie, Wyście gazda światowy, watah doskonały, a nas znosicie-cierpicie od dawna i ciągle jeszcze. Z mraki wyprowadźcie, obrońcie i sława Warn. Amen.”

Gdy Foka był zajęty zapraszaniem i częstowaniem, konie jego i towarzyszy stały uwiązane promieniście wokół Czerdaka, wysoko nad topielą szumiącego Bystrzeca. A właśnie przechodziło jeszcze drogą stado koni, wracających z połoniny. (Warto pamiętać, że jeszcze po latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia w samym Żabiem było więcej koni niż w nowszych czasach w całym powiecie.) Konie w stadzie szły dotąd równo, rozważnie, prawie jak w zaprzęgu. Tylko źrebięta, najniesforniejsze ze wszelkiej młodzi, jak zawsze odstawały i odlatywały. Skoro jednak konie z gromady zwęszyły obce konie obok Czerdaka, zarżały całym stadem jak gdyby gromem i zaraz odpowiadały im konie od Czerdaka. Widocznie górskie konie, podobnie jak ludzie, podminowane są tęsknotą do sobie podobnych a odległych. Dlatego na targach górskich, kiedy sprowadzi się sporo koni z najdalszych zakątków, gdzie pasły się dotąd same, taki grzmot toczy się przez cały dzień, jakiego chyba na żadnych innych targach się nie słyszy. Myśli się mimo woli, że dlatego utożsamiają u nas grom z koniem w powiedzeniach i w zagadkach jak ta: „Kiń biłobokij zabrył w Dunaj hłybokij, jak zairżał weś świt zaznał.” Lecz mówi się także, że raj koński na ziemi na tym samym się zasadza co ludzki: raj, dopóki z daleka, a z bliska biją się i kąsają. W pośpiechu przeto wybiegano z Czerdaka, aby odpędzić konie ze stada, tłoczące się ku koniom uwiązanym, na to, aby tuha końska po ziszczeniu nie uszkodziła jednako tęskniących i wytęsknionych.

Aby przybliżyć ten koński świat, prowadząc dzisiaj ku dalekiemu krajowi swoich i obcych, nie tylko tych, co przemierzyli niegdyś jego płaje, także tych, co o nich zaledwie słyszeli, a nie zawąchali ni żywicznych zapachów ni dymów, nie zasłyszeli grzmotu stada piersi końskich, ukażmy najstarszego przewodnika-konia. Bo powiadają o dawnej Wierchowinie: „las, Hucuł i koń”. Las chronił, Hucuł parł przed siebie, koń prowadził. Jakiż koń!

Piękne i szlachetne plemiona lub jednostki ludzkie są w wielkiej mierze, lub tak nam się przynajmniej wydaje, niespodzianym stopem sprzeciwieństw czy odległych różnic, jakby dziećmi jakiegoś cudownego przypadku. Podobnie piękna i mocna rasa koni huculskich wydaje się nam dziełem owych cudownych boskich sztukmistrzów, działających w przyrodzie, których my z nieświadomości nazywamy „przypadkami”. Tak różne cechy w sobie łączy. Z jednej strony nieoczekiwaną tęgość, muskularność i siłę, z drugiej – zgrabność taneczną, prawie akrobatyczną, rozwagę, wytrawną ostrożność w badaniu niebezpieczeństw terenu, ale także ogień i nieokiełzaną wściekłość dzikiego mustanga, który potrafi atakować groźnego nawet wroga, stając dęba, to uderzając przednimi nogami, to wierzgając. I łagodność cicho czułych, wyrzeczonych oczu, jakby uśmiechniętych przebaczająco.

Dzieckiem jeszcze marzyłem nieraz o tym, by stać się koniem: takim spokojnym, łagodnym srokaczem, którego białe plamy śniegiem się wydają przy kontraście pasów brunatnych lub czarnych. Lub takim dumnym karoszem, o bujnej grzywie, rżącym radośnie, jak cyrkowiec stającym co chwila dęba, to znów wierzgającym psotnie w powietrzu. Przeskakuje płoty jeden po drugim, ale kiedy trzeba – i sam to widziałem – przechodzi ostrożnie, krok za krokiem, po zgniłej, śliskiej desce wysoko nad urwiskiem ponad spienioną głębią. Albo delikatnym bułankiem o białej grzywie z ledwo dostrzegalnymi żyłkami i kropeczkami. Takim, co wrażliwy, rozpieszczony, nerwowy jak dostojna panienka. Wyciąga szyję jak łabędź, spogląda przed siebie lękliwie, drży cały, a cudownie śmiały w biegu i w galopie. Marzyłem o tym jak o szczęściu prawdziwym: jakież to ziszczenie piękna być koniem.

Kilku wiernych i czułych przyjaciół zyskałem pośród koni. A były tam także inne, podziwu godne istoty końskie, o których przyjaźni nawet marzyć nie śmiałem, tylko w cichości podziwiałem ich piękną dumę, cudowną poezję ruchu i rytmu, którą posiadały w każdym calu. A potem – będąc chłopcem – chciałem już tylko opiewać konie i przyjaźń moją rozszerzyłem na wszystkie konie, starałem się odgadnąć duszę, charakter i dolę każdego konia, którego spotykałem.

Wiele utworów muzycznych oddawało mi rytm i piękno koni: wir bitwy, gonitwy stada po rozległych połoninach, zmaganie się z wilkiem; ale także rytm cichego pochodu po miękkim trawiastym płaju, rytm pojenia i kąpieli, rytm cichy paszy nocnej i zaciszne ciepło stajni końskiej. Toteż z żalem spostrzegałem z czasem, jak wiele sztuk potrzeba, aby oddać poezję konia.

Z pieśnią o koniu dobrym, wiernym, śmiałym i pewnym, ale dumnym, łatwym do urażenia, bo właściwie nigdy nie był ujeżdżony, o koniu-przewodniku, o koniu-stróżu należy przystąpić do opisu Wierchowiny i jej dawności. Jest taka pieśń, stara kolęda, która nam śpiewa przy zwrocie roku, gdy świat się odnawia:

Któryż to piastun, co dziecię kołysze,
A uszkiem złotym szept serca słyszy?
W gwiazdy spogląda i z gwiazd miarkuje,
A w skałach progi kopytem kuje,
Ponad śnieg jako płomień wylata,
A ślad ogonem srebrnym zamiata?

Gdzie Hucuł, tam i koń, nie ma Hucuła, nie byłoby człowieka w górach, w czarnych puszczach i złotych czapach połonińskich, gdyby nie koń. Przebywanie wielkich odległości, przynoszenie ciężarów do rozrzuconych i wysoko obok pastwisk górskich położonych chat huculskich nie byłoby możliwe bez konia. Wertepy i berda, zwory i jary, wszystko to w dużym stopniu nieosiągalne bez konia, gdyż pasąc się od źrebięcia po wąwozach, gąszczach, stromiznach, huculskie konie panują nad lękiem, a osiągają przy tym zdolność przechodzenia miejsc niebezpiecznych, bo umieją wspinać się, czołgać i przysiadać w stopniu rzadko spotykanym w rodzie końskim.

Lecz prawdę mówiąc, wierzchowcem jest koń huculski głównie dla swoich, dla tych, co go karmili w chacie i pieścili od źrebięcia. Dlatego nie buntuje się przeciw kobietom. A choć przymuszony i ściągnięty żelaznym wędzidłem, czego dawniej nigdy nie czyniono, bezwładnie nosi niemiłego mu jeźdźca, ale tak chytrze, że nieraz zrzuci go przy sposobności, bądź w rozpędzie uderzy nim o drzewo albo ściągnie zębami z siodła.

Powiada stare przysłowie perskich pasterzy, uwiecznione w Zend-Aweście: „Przez rozum psa istnieje świat”. A my, dzieci gór, patrząc na ten świat górski, rozpamiętując, jak powstał i wykluł się z puszczy czarnej, bezdennej, bezmiernej, puścił korzenie, jak zabudował się na carynkach i pastwiskach wyniosłych, jak wdrapał się pod chmury na niedostępne dawniej połoniny, jak się utrzymał i trzyma dotąd, winniśmy zawołać: „Przez rozum, przez śmiałość, przez szlachetność konia istnieje ten świat. Posłuchajcie, jak dziarski rytm kopyt rozlega się wśród puszczy! Utorował tutaj drogę i jest zawsze bębnem pochodu pionierskiego człowieka.”

Carynkowymi, miękkimi płajami, leśną grząską lub kamienistą dróżką, zimą wśród głębokiego śniegu, po lepkiej jak guma półzmarzłej grudzie, po lodzie i wśród roztopów, ze stromych stoków, z chaty samotnej, chybocząc się ostrożnie, stawiając każdy krok jak obliczony, idzie raźno i wesoło koń. Niesie, jak ruchoma kolebka, małe dziecię do dalekiej cerkwi, do chrztu. I tak od kolebki służy całe życie człowiekowi huculskiemu. Aż wreszcie na wyczerpanym i znużonym koniu ze zwieszoną głową, zza gór przyjeżdża na szczyt do chaty ksiądz, aby oddać ostatnią posługę duszy, która odchodzi. Połoninami, puszczami, po wertepach, po skałach bieleją kości koni, które odbyły już swój wiek, zakończyły dolę, spełniły zadanie. Pieśń chwałę im śpiewa, a smereki chwieją się, czerpią soki z ich krwi wsiąkłej w ziemię, rozszumiają się.

3

Konie, to szczególna ozdoba i duma Huculii. Nadmiar koni u nas uzasadniano rzekomym pochodzeniem kaukaskim ludności, bo podobno spośród wszystkich plemion górskich w Europie, może w związku z osadnictwem tak rozproszonym, jedynie Huculi byli jeźdźcami od wieków. Stąd niejeden zwyczaj, stąd strój, także strój kobiet, zamiast spódnicy zapaski przystosowane do konia.

Lecz podstawa pasterstwa to owce.

Po koniach drogę nad Czeremoszem wypełniły szczelnie bryłami żywopłynnymi, ciepłe i kosmate fale owiec. Ciszej, gęściej, a nie mniej bujnym zagonem, niż gdyby fale Czeremoszu wystąpiły przejściowo na stromy brzeg, na drogę. Owce nie tylko ważko ciążyły nad drogą, przelewały się szerzej i wyżej w górę po stromych stokach, dokąd by żadna powódź nie dotarła. Sypały się także głęboko w dół nad samą wodę. Chyba tylko morze podskalne, gdy wyleje się kiedyś z pępka ziemi, tak będzie władać zwycięsko, i tak spokojnie igrać-zagarniać. Tymczasem, ściśnięte pod przełęczą Palenicy, drzemie sobie. Tylko czasem budzi się i szpieguje, to tu, to tam, raz jednym morskim okiem, raz drugim.

 I jeszcze Stanisław Vincenz o Czesławie Miłoszu w 1951 roku

z Tygodnika Powszechnego nr 3134 – książka Andrzeja Franaszka Miłosz biografia
Stanisław Vincenz zmuszał dotkniętego głęboką depresją Miłosza do nieśpiesznego przemierzania świata, dotykania go stopą i dłonią, smakowania, pokornego obejmowania wzrokiem nieskończoności jego form tak wolnych od ludzkich szaleństw i szatańskich podszeptów. Zaoferował mu „terapię nadziei”.

Zobacz także:

  • Nr 17 (3134), 24 kwietnia 2011

„Miłosz. Biografia” – okładka książki Andrzeja Franaszka
1 lutego 1951 r. Czesław Miłosz zdecydował się opuścić paryski budynek, w którym polska ambasada wynajmowała mu mieszkanie. Wsiadł do taksówki i dotarł do Maisons-Laffitte, gdzie mieściła się siedziba kierowanej przez Jerzego Giedroycia „Kultury”. Wkrótce zwrócił się też do władz francuskich z prośbą o azyl polityczny. Mówiąc językiem ówczesnej bierutowskiej propagandy: „uciekł”, „zdezerterował”, „zdradził”.
Dziś, gdy mamy w pamięci dekady jego literackich triumfów, trudno nam uzmysłowić sobie, w jak dramatycznej sytuacji znalazł się na początku lat 50. Lżony i zakazany w Polsce, odtrącony przez dużą część emigracji, a także środowisko francuskich komunizujących intelektualistów, rozłączony z rodziną… Przede wszystkim jednak pełen niepokoju, bynajmniej nieprzekonany o słuszności decyzji, do której zmusiła go własna, nieledwie organiczna niemożność zaakceptowania stalinowskiego kłamstwa. Niósł w duszy pokłady zabójczych toksyn, jakby komunistyczna ideologia, ta – jak sam ją nazywał – Nowa Wiara, rzeczywiście miała w sobie coś dogłębnie demonicznego…”


Są w biografii Czesława Miłosza chwile wyjątkowe, punkty przecięć nasycone znaczeniem i otwierające przyszłość. Taki był sylwester roku 1944, spędzony w podkrakowskich Goszycach, zarodek opowieści o sporze dwóch polskich patriotyzmów, o rozpaczliwym cynizmie i wierności bez złudzeń. Równie niezwykła była chwila z roku 1951, gdy Miłosz, artysta wydany diabelskiemu pokuszeniu niczym Adrian Leverkühn z dzieła Tomasza Manna, poznał Stanisława Vincenza, sokratejskiego filozofa. Temu spotkaniu poświęci esej – ostatni, jaki napisał przed śmiercią – Konstanty Jeleński, dostrzegając w spotkaniu Poety z Mędrcem fabułę wielkiej powieści. Mówi tu Kot z maestrią: „materializm dialektyczny identyfikował często Miłosz wprost z historycyzmem, o którym powiada (…) że stanowi swojego rodzaju eliksir młodości. »Wtajemniczenie« osiągnięte przez Miłosza i Krońskiego trudno zatem sprecyzować, odwołując się do teorii. Więcej się o nim dowiemy z Miłoszowego opisu jego koloru, temperatury, atmosfery, układając w serie określające je słowa: drapieżność – szpony – suche – palące – kurczowe – spazmatyczne – agresywne – diabelska mądrość. Tak jakby marksizm nie stanowił wówczas »Opium intelektualistów« (…), ale raczej ich morfinę, w języku amerykańskich junkies »małpę«, o wpitych w ich ramię szponach”… Jeszcze inaczej, choć równie obrazowo, ujął to sam Vincenz, opowiadając Józefowi Czapskiemu o liście Miłosza: „[był] chory zupełnie, (…) jedno zdanie przeczy drugiemu i nawet jakoś nie mogłem zrozumieć tylu sprzeczności, aż zobaczyłem niejako przed oczyma obraz pewien sprzeczny sam w sobie. A mianowicie: biegacza, to jest chrząszcza z gatunku biegaczy, przybitego do ziemi szpilką, nogi biegają, a szpilka trzyma go w miejscu. I wtedy zrozumiałem”.

Andrzej Franaszek (ur. 1971) jest krytykiem literackim, członkiem redakcji „TP”. Opublikował m.in. książki: „Ciemne źródło. Esej o cierpieniu w twórczości Zbigniewa Herberta” oraz „Przepustka z piekła. 44 szkice o literaturze i przygodach duszy”.

Podziel się!