Śmierć buntownika – część 1
Czesław Białczyński
Śmierć buntownika
wydanie Internetowe – Wydawnictwo Kraina Księżyca – Kraków 2009
♦
Copyright © by Czesław Białczyński
Konieczny wstęp od Autora, napisany w Krakowie w roku 2006
Książka, która trafia dzisiaj do Państwa rąk jest oparta na faktach, choć pozostaje fikcją literacką w zakresie koniecznym, by chronić tożsamość występujących w fabule osób.
Ta powieść pokazująca wakacyjną wędrówkę grupki hippisów przez Polskę owego czasu, która z całą szczerością rysuje nie tylko fotograficzny obraz Polski, lecz także zapis mentalny i obraz emocjonalnych postaw społeczeństwa i młodzieży względem rzeczywistości a szczególnie wobec obcego reżimu, trzymającego je przemocą w ryzach nieludzkiego systemu totalitarnego, stała się jednym z najbardziej niewygodnych dla wszystkich – do 1989 i po 1989 roku – świadectw oraz zapisów socjologicznych, jak i artystycznych, epoki PRL.
Pokazuje ona Polskę bezkompromisowo, pokazuje ją oczami ledwie świadomego siebie dorastającego chłopaka, wychowanego w całkowitej nieświadomości prawdy historycznej, pod ciągłą presją indoktrynacji ideowej wpajanej od urodzenia, a mimo to wnikliwie krytycznego, skrywającego pod maską młodzieńczego cynizmu głębokie społeczne zaangażowanie i gotowość do najwyższej ofiary w imię patriotyzmu, który w jego umysł i duszę przesączył się wbrew woli indoktrynatorów, nie wiadomo skąd i nie wiadomo jakim sposobem.
Był rok 1971, dla młodzieży pierwsze wakacje po wymordowaniu na Wybrzeżu robotników, którzy nie chcieli się zgodzić na podwyżki cen żywności. Budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, pilnowany przez czołgi, latem tego roku wciąż straszył osmalonymi czarnymi ścianami. Na ulicach znajdującego się w szoku, świeżo spacyfikowanego miasta i na dworcu kolejowym roiło się od tajniaków, robotniczych bojówek partyjnych i ochotników ORMO oraz patroli milicji wyposażonych w karabiny maszynowe. To właśnie miasto i słynny Non Stop, dyskotekę przy plaży w Sopocie, wyznaczyli sobie polscy hippisi tego specyficznego lata na miejsce Zlotu.
W państwie, w którym każde przemieszczenie osoby z miasta do miasta, choćby na jedną noc, od 35 lat musiało być w księgach hoteli lub odpowiednich urzędów rejestrowane jako zameldowanie tymczasowe pod groźbą kary, tysiące kolorowych, długowłosych oberwańców ignorując zasady Systemu, wyruszyło w podróż do jednego celu. Nie było nim tylko Wybrzeże i Gdańsk. Była to podróż do wolności osobistej i społecznego wyzwolenia od narzuconego przemocą schematu. Choć jej bohaterowie ponieśli w konsekwencji osobiste klęski to pokazywali przerażonym terrorem zwykłym ludziom, że nie poddali się, że nie lękają się aresztowań, bicia, inwigilacji. Byli bardzo młodzi i zapewne absolutnie w swej naiwnej wierze, że żyją w państwie rządzonym przez Polaków, pozbawieni wyobraźni możliwych konsekwencji swego czynu. Tylko zdeterminowana, nieświadoma śmiertelnego, realnego zagrożenia grupa młodych wilków mogła się rzucić z tak lekkomyślnym, krwiożerczym zapałem by obalić uzbrojony po zęby System, który wymordował już niemal wszystkich swoich wrogów. Ukazywani przez propagandę jako abnegaci, narkomani i złodzieje budzili instynktowny szacunek ludzi myślących, choć nie mających na razie odwagi ich naśladować. Dokonali mentalnego przełomu i mogli osiągnąć ten cel właśnie dzięki temu, że byli młodzi, zapalczywi i pozbawieni wyobraźni.
Kto zorganizował to wszystko?! Kto wymyślił ten piekielny Zlot w Gdańsku, kto tym wszystkim kieruje?! Policja polityczna tamtych czasów postawiła sobie za najważniejszy cel dowiedzieć się tego i organizatorów bezwzględnie zniszczyć.
Było to pierwsze po II wojnie światowej masowe starcie skrajnie zindywidualizowanej wolności z molochem stalinowskiego systemu, które odbywało się na oczach zuniformizowanego przez komunizm, zastraszonego polskiego społeczeństwa. Starcie pozornie słabego Dawida o swobodnej, kpiarskiej duszy dziecka-kwiatu z nieporównywalnie silniejszym demagogicznym tyranem, Goliatem o żelaznej pięści, za którego plecami stali zawodowi mordercy w mundurach polskiej armii, milicji i bezpieki, pozostającej na usługach Moskwy.
„Śmierć buntownika” jest też pierwszym i jednym z nielicznych literackich opisów tamtych czasów (sięgającym początków lat pięćdziesiątych XX wieku w opisach dzieciństwa narratora), nigdy nie poddanym nawet najmniejszej próbie cenzury wewnętrznej i zewnętrznej. Jest też próbą wskazania uniwersalnej drogi oporu jednostkom (osobom) których egzystencja zanurzona jest w zdezintegrowanym, pozbawionym zasad moralnych społeczeństwie sterowanym przy pomocy powszechnego terroru.
Jakże naiwny byłem sądząc, że w okresie groźnego napięcia, nie żądając w zamian podpisania bezwarunkowego cyrografu ktoś zechce dotrzymać podpisanej ze mną umowy i wydać tę książkę. Jakże naiwna była moja wiara, że w ogóle tę książkę można wydać w oficjalnym czy tzw. niezależnym obiegu kultury.
Od jesieni 1971 roku, kiedy to wpadła organizowana przeze mnie z grupą znajomych podziemna drukarnia w Krakowie, ja sam byłem najpierw zatrzymany, a potem nieustannie inwigilowany przez SB. Nikomu jeszcze nawet przez myśl nie przeszedł wtedy KOR czy inne tego typu przedsięwzięcia. To w tym czasie politrucy z SB mieli okazję poznać pierwsze rozdziały i szkice „Śmierci buntownika”, jakie znaleźli w materiałach zabranych w czasie rewizji w moim domu. Cyniczny półagent KGB w oficjalnie polskim, ale przecież absolutnie podległym Kremlowi biurze bezpieki, zlokalizowanym z typowym dla komunistów poczuciem humoru przy Placu Wolności, oświadczył mi wtedy, że przesrałem właśnie swój talent i nigdy, przenidy nie wydam książki w Krakowie, ani nigdzie. Niewiele się pomylił jeśli idzie o Kraków – tu dyrektywy były ścisłe, a kontrola pełna i trwała jeszcze długo po 1995 roku. Pierwszą powieść w rodzinnym mieście wydaję dopiero teraz. Dziś wiem, że rzeczywiście nie wydałbym żadnej w Polsce, gdyby nie rozłamy i tarcia między betonem i reformatorami w PZPR. W tzw Drugim Obiegu nie było miejsca dla młodych pisarzy, ani dla ich powieści, przede wszystkim było tam miejsce dla Różowych.
Od 1977 roku Służba Bezpieczeństwa, a potem Wydział Kultury PZPR szczegółowo śledziły też losy „Śmierci buntownika”. Z początkiem 1980 roku książka znalazła się w Wydawnictwie Czytelnik. Po pozytywnych recenzjach co do jej literackich walorów, nie było żadnych wątpliwości, że nie ma podstaw do odmowy druku i podpisano ze mną umowę na wydanie oraz wypłacono mi zaliczkę na poczet umowy.
W roku 1981 niespodziewanie znalazłem się na fali sukcesów moich wysokonakładowych powieści political-sf (opisujących sposoby buntu i oporu przeciw totalitarnym reżimom galaktycznym w świecie niezidentyfikowanej przyszłości – „Próba inwazji”, „Zakaz wjazdu”) i po sukcesie pierwszej, awangardowej powieści współczesnej (fragmenty drukowała Literatura). Czasopismo Literatura okrzyknęło mnie jednym z największych powojennych talentów literackich w Kraju nad Wisłą, a polskie radio, telewizja i „przemysł” filmowy zgłaszały się po prawa do adaptacji jeszcze nie wydanych kolejnych powieści. W 1983 roku, poślizgiem, leżące od kilku lat w wydawnictwach moje książki, które zwolniono do wydania jeszcze w roku 1980 i 1981, wciąż ukazywały się na rynku („Czwarty na piąty, maj, osiemdziesiąt”, „Miliardy białych płatków”, „Ostatnia noc niewidzialnych”). Wreszcie w tymże 1983 roku wezwano mnie do Czytelnika w sprawie powieści „Śmierć buntownika” i … zaproponowano mi objęcie redakcji czasopisma Kultura. Wszystko co działo się wtedy w koło mojej osoby było najzwyklejszą grą jaką reżim toczył od 1945 roku wobec elit intelektualnych, kupując je jako swych piewców i agentów, w zamian za dopuszczenie do publicznego bytu. Nie ulegając prośbie o objęcie stanowiska i nie zezwalając na druk „Śmierci buntownika” w czasopiśmie „nowa” (czytaj reżimowa) Kultura, podpisałem na siebie wyrok jako pisarz, jako twórca. Od tego momentu toczyły się wokół powieści „Śmierć buntownika” nieustanne gry i manewry. W wydawnictwie Czytelnik odlany już skład, gotowy do druku rozsypano ostatecznie, po wydrukowaniu próbnego egzemplarza (mam go do dzisiaj!) w dniu 13 czerwca 1989 roku, na mocy cichej decyzji kogoś z Wydziału Kultury KC PZPR. Czy jest to przypadkowa data?
Nie przypuszczałem jednak, że po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, wyrok wydany na mnie przez PRL zostanie podtrzymany na kolejnych dwadzieścia lat. Cóż, nowe opiniotwórcze elity, przesiąknięte totalitaryzmem i bolszewizmem, zakneblowały usta wszystkim, którzy głosili odmienne od nich poglądy, którzy nie uznawali metod Okrągłego Stołu (tajnych porozumień poza plecami społeczeństwa), czy nie godzili się z wizją kosmopolitycznego społeczeństwa (nowego „internacjonalizmu”). W wyniku zastosowania tych metod i układu zawartego potajemnie przy Okrągłym Stole, z łatwością elity te kompletnie przywłaszczyły sobie prywatyzowaną gospodarkę polską (dzieląc się z postkomunistami), a z nią także sektor informacyjny i sferę kultury (wydawnictwa, telewizję, prasę, przemysł filmowy i inne media). W roku 1997, po odmowie Znaku, który uznał książkę za sprzeczną ideowo ze swoim profilem wydawniczym (pewnie słusznie) ostatecznie straciłem nadzieję, że „Śmierć buntownika” kiedykolwiek ukaże się ona w Polsce.
„Śmierć buntownika” to jedna z tych książek, które zostały napisane, lecz do dzisiaj nie zostały w Polsce wydane. Skutecznie zatrzymały ją najpierw represyjne instytucje i nieformalne polecenia służb kulturalnych i służb tajnych komunistycznego reżimu PRL, a potem dziwny brak zainteresowania wydawców III RP.
Kimże są ci wydawcy „polscy”, że współczesna historia ujęta w powieściach ich nie zainteresowała? Kim są, że nie interesuje ich jakość literacka i wartość artystyczna?! Kim są, że kreują na autorytety wyłącznie piewców własnych wartości i głoszą prawdę wyznawaną wyłącznie przez siebie. Kim są, skoro te autorytety okazują się w efekcie elitami dawnej SB, PZPR i jeszcze gorzej – wprost sowieckiej i postsowieckiej agentury.
Żeby opisać losy tej książki i wyjaśnić dlaczego polski czytelnik musiał czekać na wydanie aż do dziś, kiedy mija 30 lat od czasu jej powstania, należałoby napisać zupełnie inną książkę. Byłaby to bardzo gorzka opowieść o III RP i jej polityce zamykania ust niewygodnym oraz wykluczania z życia publicznego, z procesu kształtowania postaw oraz formowania współczesnego modelu kultury wszystkich, którzy propagują patriotyzm (etykietowany bez namysłu jako nacjonalizm), tradycję (zaściankowość), sprawiedliwość społeczną (populizm), polskość lub słowiańskość (faszyzm), zasady honoru w życiu codziennym (szlachecka buta, anachronizm), potrzebę suwerenności i podmiotowości państwa (kompleksy, mocarstwowość).
Nie będę chyba szczególnie odkrywczy jeśli stwierdzę, że nie ma w tym niczego zaskakującego. Wszak obalić Czerwonych (bolszewików) mogli tylko ich pobratymcy‑odszczepieńcy Różowi (trockiści) i to nie dlatego, żeby ci pierwsi poddali się bez walki, a wyłącznie z powodu upadku gospodarki państwa i rozkładu moralnego aparatu władzy. Czerwoni dali się zwieść hasłu Różowych o reformie socjalistycznego państwa. Gdyby wiedzieli, że szykuje się obalenie… nie byłoby jednej wolnej latarni w tym kraju.
Dziś oddaję tę książkę w ręce młodego pokolenia Polaków po to by mogło zyskać nie cenzurowany dostęp do prawdy o tamtych czasach. Nic nie zastąpi literatury i filmu, które dzięki towarzyszącym ich odbiorowi emocjom kodują w odbiorcy najgłębszą i najpełniejszą wiedzę.
To jedna z pierwszych książek Biblioteki IV Rzeczpospolitej. Takich nie wydanych, zepchniętych, nie chcianych, sekowanych murem przez wydawców poprzedniej RP książek jest więcej. Zapraszamy odrzucanych dotychczas autorów do współpracy. Ta książka stanowi początek nigdy nie wydanej trylogii. Drugi tom tej trylogii to „Diament i popiół”. Wkrótce będziecie mieli Państwo okazję ją przeczytać. Tak samo jak „Stworzenie pustyni”, „Proste związki”, „Polskiego łącznika”, „Z pamiętnika szaleńca” i wiele wiele innych, nie tylko mojego autorstwa, książek.
Czesław Białczyński
Kraków, 13 czerwca 2006
Książka nadal nie znalazła wydawcy, jako że Fundacja Turleja została rozbita w kwietniu 2008 roku przez nową policję polityczną, która nazywa się ABW, a to właśnie Fundacja miała zamiar ją wydać – zresztą dokładnie tak samo jak Księgę Ruty, drugi tom Czwórksięgu Wielkiego Wiary Przyrody.
Śmierć buntownika drukowano we fragmentach w „Literaturze” , „Na Głos” i opublikowano w 1986 roku w III programie Polskiego Radia gdzie czytano 30 odcinków, kończąc dokładnie w dniu rocznicy ogłoszenia Porozumień Sierpniowych. Całe nagranie w Polskim Radio Warszawa, a potem rocznicowa emisja tej powieści były fantastycznymi aktami oporu społecznego środowiska sztuki, kultury i nauki polskiej. Niestety nie byłem wtedy na tyle zapobiegliwy żeby nagrywać odcinki, albo poprosić o nagranie – tak jak to zrobiłem z Księgą Tura.
To było naprawdę fantastyczne przeżycie, za które dziękuję wszystkim którzy się przyczynili w tamtym czasie do publikacji książki w formie radiowej.
Czesław Białczyński
20 grudnia 2009 w Krakowie
(Śmierć Buntownika -początek)
[str 5]
Rzeczywistość jest jedna, powszechna i synchroniczna – to znaczy jednoczesna i różnorodna w swych formach. Wszechświat Człowieka jest tylko Jej wycinkiem; na tyle rozległym, na ile może go ogarnąć nasza świadomość. Człowiek istnieje tylko w tym jej fragmencie, który spostrzega, myśli i artykułuje. Pszczoły mają swój własny wszechświat spostrzegalny, pomyślalny i artykułowalny jedynie dla pszczół.
Z „Manifestu Kodystów” (1982)
Poświęcam tę książkę tym wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób
przyczynili się do jej powstania.
(str 6 wakat)
UWAGA!
Przedstawione OBIEKTY, INTENCJE, myśli i przeżycia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Wszelkie POSTACIE, ich losy, nazwiska i imiona w tej powieści zostały zmyślone. NAZWY ulic, numery domów, nazwy MIAST i miejscowości SĄ również fikcyjne. Taka podróż, jak również przygody, jakie spotkały bohaterów, nigdy nie miały miejsca. Podobieństwo czegokolwiek i kogokolwiek – w jakiejkolwiek postaci – do czegokolwiek i kogokolwiek istniejącego REALNiE, w jakiejkolwiek rzeczywistości, jest tylko i wyłącznie (co najwyżej) przypadkowe. AUTOR nigdy nie poznał żadnego Lea, nie przebywał w swym krótkim życiu na Wybrzeżu ani na Mazurach. NIE przebywał także w żadnej z wymienionych w tekście grup ludzkich. Podobieństwo wszelkich przedmiotów do jakichkolwiek innych przedmiotów wynika wyłącznie z podobieństwa rzeczy do siebie w ogóle. Przedstawiona więc rzeczywistość jest całkowicie fikcyjna, nierealna i WYMYŚLonA. Autor zaprzecza jakimkolwiek związkom z prezentowanym przez siebie w tej powieści światopoglądem. Nie miał również nic wspólnego z narratorem, który nigdy nie narodził się w RZECZYWISTOŚCI. Podobieństwo nazw obiektów historycznych i miejsc znanych skądinąd jest czysto umowne. Tak chyba będzie najwygodniej dla nas wszystkich.
C.B
-
Początek drogi
Taka jasność dziwna biła od chmur i ciepło upiorne było w powietrzu, że chwilami robiło mi się słabo. Myśli sączyły się kropla po kropli, w starannie odmierzonym rytmie, spowolnione upałem, a Leo podążał obok mnie zanurzony w zawiesinie oparów, zwanych powietrzem. Szliśmy od kilku godzin i nadzieja na rychłe zakończenie tego marszu była prawie żadna. Dlaczego dałem się skusić, pozwoliłem mu się znów gdzieś ciągnąć bez najmniejszego słowa protestu? Po prostu opór musiał być bezskuteczny. Najmniejszy powiew nie chciał wzbić tumanów kurzu z pobocza, wtargnąć ożywczo pomiędzy koszulę a skórę albo choć osuszyć strumienie potu, cieknące po mojej skroni i zza lwego ucha w dół. Nie mówiliśmy. Takie zawarliśmy porozumienie: „Nie będziemy bez sensu pieprzyć”. To porozumienie miało charakter równie jednostronny, co propozycja wymarszu. Po lewej ręce białe całuny przykrywały wierzchołki gór. Ostre, kanciaste i lśniące granity o postrzępionej linii bez końca, a raczej z końcem za widnokręgiem całkiem bliskim, wyznaczonym przez wysokie wzniesienia otaczające szosę, raziły wzrok tą bielą. (KRZYK PTAKA PODOBNY DO TAJEMNICY). Musiało już być koło południa, a może nawet później; gdybym się znał na kompasie lub potrafił ocenić właściwie inne znaki, gdybym rozróżniał prawą od lewej, mógłbym określić godzinę po położeniu słońca. Patrzyłem na plecy Lea, przy każdym stąpnięciu słyszałem chrupanie w stawie kolanowym i zamierający krzyk. Jakiś ptak w krzewach, zwisających smutnie nad rowem, wykrzykiwał swoje oskarżenia przeciw światu albo może hymn pochwalny? (UNOSIŁ SIĘ W POWIETRZU). Gałęzie wyglądały na równie zmęczone jak my. Delikatna skórka ciemnozielonych liści zmarszczyła się – zasklepione aparaty szparkowe. Pozostałe ptaki umilkły poza tym jednym może wyklętym, a może szalonym albo jedynym, który otrzymał zezwolenie na zakłócanie upalnej ciszy, albo zwyczajnie samotnym. Zresztą z ptaków odróżniam tylko kilka podstawowych gatunków. Wróble, gołębie, sowy, orły, dzięcioły, wrony i łabędzie. Milczeliśmy. Znam jeszcze parę nazw, przeważnie bez pokrycia. Wpatrzony w czubki swoich sandałów, wsłuchiwałem się dokładnie w skrzypienie kolana. Usiłowałem przetransponować ten dźwięk na składniki literowe. (TAK DŁUGO TRWAŁO JUŻ MILCZENIE). W torbie przewieszonej przez ramię spoczywał mój największy skarb.
– Parszywe słońce – powiedział Leo nie odwracając się do mnie. (PRZYTŁUMIONE, ODLEGŁE WYSTRZAŁY POJEDYNCZYCH SŁÓW). Wiedział dokładnie, że jestem tuż za jego plecami. Uciekał przede mną. Goniłem go uparcie i wytrwale. Nie miałem wyboru. Samotność byłaby czymś nieznośnym – teraz i wtedy o świcie, gdy pomyślałem, że mógłby mnie opuścić. (JAKBY ZAMROŻONY GWÓŹDŹ PRZEBIŁ NA WYLOT MOJE MYŚLI). – Nie musisz wiecznie mi towarzyszyć – odezwał się. Słońce czerwoną szramą wykluwało się z czerni, naciągał połatane teksasy, cienkie i grożące rozdarciem w każdej chwili – to był dzisiejszy poranek – tak wąskie, że wrzynały mu się w genitalia i stale wyglądały, jakby miały trzasnąć za chwilę od góry do dołu. – Przecież nie jesteśmy przykuci jednym żelastwem jak ci faceci z tego tam filmu, eeech, nieważne… nieważne. – Twarz miał czerwoną z wysiłku. Przepychał biodra i ugniatał brzuch, który nie chciał się poddać całodziennej torturze. Wreszcie zamek błyskawiczny z chrzęstem się zasunął, a nasze oczy zetknęły się na sekundę.
Ujrzałem w jego źrenicy błysk, wzbudzony ostrym słońcem wschodu. Błysk ostatecznego zdecydowania. Nic nie mogło mnie bardziej przerazić dzisiaj o świcie, niż perspektywa samotności. Tak więc po raz kolejny dałem się namówić, bez słowa oporu, temu draniowi.
Goniłem go. Wiedział, że ma nade mną przewagę, chwilową, to prawda, ale jednak przewagę, więc teraz uciekał, a ja goniłem go, z trudem łapiąc powietrze, co ja mówię, tę kleistą papkę o temperaturze trzydziestu paru stopni, która naciskała mnie ze wszystkich stron i sprawiała, że chwilami nic już zupełnie nie myślałem, koncentrując się wyłącznie na trzeszczącym kolanie.
Pusta szosa, na której z trudem mogłyby minąć się dwa samochody, niknęła za kopcowatym pagórkiem (BYLE SŁOWO NIE MOŻE ZBURZYĆ TAKIEJ CISZY), podobnym do odwróconego garnka, porośniętego rzeżuchą świerków. Asfalt wypłukany deszczami popękał w wielu miejscach, a w mojej torbie podzwaniał o puszkę pasztetu cybuch fajki. Przypomniałem sobie jego wypalone wnętrze i zapach. Ten zapach… Gdzieś tam poniewierał się na ciemnym dnie woreczek napchany jasnozieloną masą pokruszonych liści.
– Zapalimy? – spytałem, przełamując korek tkwiący w wyschniętym gardle. Pierwsza sylaba była prawie niesłyszalna, a ostatnia wybrzmiała falsetem.
– Hm, hm, zapalimy?! – powtórzyłem normalnym, swoim głosem.
– Nie – Leo nawet nie zwolnił kroku.
– Czego ty ode mnie chcesz? – żachnąłem się nagle, bo uraziło mnie to oschłe, wyniosłe „nie”. – Niech ci się nie zdaje, że jesteś kimś ważniejszym, niż jesteś! – powiedziałem stanowczo, o ile można być stanowczym w takim upale. (TYLKO PTAK ALBO ZWIERZĘ).
Zatrzymał się.
– Pamiętasz naszą umowę? – spocone policzki i czoło, wystające spod mierzwy włosów, zmarszczyły się groźnie.
– Więc uważasz, że to, co mówię, nie ma sensu?
Splunął w kurz, który natychmiast oblepił ślinę, nie pozwalając jej wsiąknąć. Potoczyła się kilka centymetrów wzdłuż poszarpanej krawędzi asfaltu.
– Tylko zapytałem, czy zapalimy. Co to ma wspólnego z naszą umową?
– A ma. Jest to najbardziej popieprzony pomysł, jaki mógł ci przyjść do głowy. Przecież zamierzamy dokądś dotrzeć, nie? (DOTRZEĆ DOKĄDŚ).
– A bo ja wiem! – narastała we mnie wściekłość i czułem, że w nim także. Ponownie splunął, kiedy się z nim zrównałem. Ruszył szybciej do przodu.
– Wiedziałem, że będą z tobą kłopoty. Ty wcale nie chcesz nigdzie iść i pewnie tylko mimochodem posuwasz się do przodu, a myślami tkwisz w tych swoich chimerach. (CHOĆBY DO CHIMERYCZNEGO OBRAZU ŚWIATA).
– Teraz ty pieprzysz!
– Więc się zamknijmy!
I zamilkliśmy ponownie. Przestaliśmy gadać byle gadać. Zgodnie z umową. Szliśmy drogą, która nic nas nie kosztowała. Była w całości zbudowana przez państwowe instytucje i za pieniądze wypracowane w zakładach rękami najemników. (POWIEDZIEĆ WSZYSTKO). Milczeliśmy. Tak bardzo chciałem powiedzieć cokolwiek, pierwszą rzecz, jaką przyniesie mi na język ślina, najmniej ważną. Powinienem był mówić. Milczeliśmy. Kto i po co błogosławił mój niewyparzony pysk przy urodzeniu; myślę, że zawsze byłem naznaczony jakimś piętnem. Jednostki takie jak ja i on muszą przecież być jakoś rozpoznawalne. Tym znakiem nie była brązowa plama, jaką miałem w okolicy pępka, przypominająca kształtem Australię, ani moje długie palce, ani kolor oczu. W moim dowodzie tożsamości napisano: znaków szczególnych brak! Miałem je, na przykład stały niedobór wagi i czerwonych krwinek, sposób myślenia i widzenia przedmiotów, i słyszenia instrumentów, i czytania podręczników – byłem jednym wielkim szczególnym znakiem, po prostu człowiekiem, zwyczajnym… Powinniśmy byli się wygadać, ale ślina nie chciała się wydobyć z gruczołów zasklepionych gorącem, ślina tak potrzebna każdemu, kto jak my ma wiele problemów i chciałby o nich powiadomić cały świat. (O TYM, JAK WIELU NIESZCZĘŚLIWYCH WYRUSZA CO RANKA W SWOJĄ DROGĘ. O HAZARDZIE, JAKIM STAJE SIĘ KAŻDY NASTĘPNY KROK).
– Mów – warknąłem do niego.
Zaklął z pasją. Ciągle klął. Rozładowywał się. I coś się przełamało, coś, co pozwalało przypuszczać, że nie nadszedł jeszcze moment wybuchu, czas naszego ostatecznego rozstania. Z każdym słowem napięcie uchodziło na zewnątrz, w płaski upał, a szczęki rozluźniały się.
Szliśmy dalej. A Leonowi gęba się nie zamykała i każde jej kłapnięcie było jak kąsanie wściekłego psa, wbijał się w rzeczywistość niczym buldog i rwał na strzępy. Szedł obok mnie i wymyślał, co kilkadziesiąt sekund pozbywając się nadmiaru śliny przez szparę w zębach. Zdążaliśmy przed siebie, a plwociny Lea znaczyły naszą drogę, spoczywając na zakurzonej ziemi. (O TYM, JAK ZIEMIA SIĘ ROZPADA). Dziwiło mnie, że nic takiego się nie dzieje, że trawa, dotknięta jadowitą wydzieliną mego przyjaciela, nie kona natychmiast, że oplute kamienie nie pokrywają się rdzawą siatką pęknięć i nie rozsypują w pył i że kurz nie paruje, dotknięty lepką, trującą macką Lea. On miał w sobie jadu za stu takich, jak my obaj, nędznych zgniłków. Mam ambiwalentny stosunek do samego. siebie. Słowo ambiwalentny poznałem dzięki intensywnym studiom nad językiem rodzinnym (SŁOŃCE). Słońce zaczęło mocniej prażyć, choć godzinę temu wydawało się to niemożliwe, i pot wyciekał mi spod kapelusza, żłobiąc na zakurzonej skórze rowki. Boże, co za wizja. Przekształcałem się. Przeformowywałem z każdym krokiem. Od wczoraj nie wyparował mi z głowy gwiezdny kurz. Patetyczna wizja, wywołana przez zbyt dużą ilość marihuany. Nagle przekształciłem się w źródło słonych wód, za chwilę i sandały mną namokną, będę zostawiał mokre ślady, a przy każdym stąpnięciu obłoczek pary będzie się wydobywał z sykiem spod mych stóp. (POT). Zdenerwowało mnie to wszystko. (KREW I ŁZY. BLOOD, SWEAT AND TEARS. SUN. SŁOŃCE, KTÓRE OŚWIECA NASZĄ WYOBRAŹNIĘ. PŁOMIENIE. PŁOMIENIE NA DNIE OCEANU).
– Przestań mnie męczyć, Leo! Przestań! Ten układ jest nierówny. Mam dosyć! – powiedziałem zatrzymując się. – Ty nie potrafisz nic innego! – On także stanął, wświdrowal we mnie te swoje zielone ślepia, które niejedną głupią dupę w Krakowie przyprawiały o orgazm. Nasunął mocniej kapelusz i znowu splunął, tak że mnie ciarki przeszły, a na nim rozdzwoniły się wszystkie bransolety:
– Przepraszam. Chodź.
Usiadłem.
– Chodź. Wstawaj.
– Nie ma mowy. Idź sam.
Usiadł obok. Myślałem, że teraz tryśnie jadem na mnie, ale widocznie wystarczyło tamto splunięcie, żeby mu ulżyć. Mimo wszystko zemścić się jakoś musiał. Komuż należy się bardziej ostatnie słowo (PŁOMIENIE NA SZCZYCIE. LUDZIE. DOTRZEĆ DOKĄDŚ), jak nie jemu, więc do moich uszu dotarło nagle gwizdanie. Najpierw chropawe, zanikające i ciche, a potem zdecydowane i donośne. „Spal żółte kalendarze, żółte kalenda…” Skurczybyk musiał się jakoś odegrać, odkryłem go, nie był taki mocny. Zgrywał się rano i rzeczywiście dałem się nabrać. Zachciało mi się śmiać. Przez moment poczułem się strasznie stary, potem strasznie młody, wreszcie przestałem zwracać na niego uwagę i zająłem się wyłącznie ścieraniem z siebie potoków, strumieni, rzek, amazonek, dunajów i amurów potu, które nagle wystąpiły z brzegów. (WEJŚĆ NA JAKIŚ SZLAK).
Koło południa dopiero minął nas pierwszy samochód. Nic dziwnego. Zeszliśmy na boczną drogę, tak bardzo boczną, jak cała nasza droga, więc nic dziwnego. Mignął koło nas hałasując, szkło butelek obijało się o metalowe pręty przy każdym podskoku na wybojach. (FURGON). Nie zatrzymał się. Dlaczego miałby się zatrzymać? No więc, nie zatrzymał się, nie było nam dane spocząć. Szliśmy dalej, on milczący i coraz bardziej czerwony, ja milczący i napuchnięty, wsłuchany w swoje – trrchr-trrchr – chrupiące kolano. Co za sakramenckie pustkowie. Wściekłość narastała systematycznie, starannie jednak wtłoczona między tamy, które baliśmy się obaj zburzyć, pulsowała groźnie, niemal je rozrywała, ale nie mówiłem nic. Tylko zagryzaliśmy wargi, żeby nie zaleźć sobie za bardzo za skórę. Bo jeszcze któryś nie wytrzyma i zostawi drugiego, a nie mam nikogo. (JAZDA). Nie ma na świecie żadnego brudnego sukinsyna, który by się do mnie przyznał. Oprócz niego. (DROGA BEZ KOŃCA). Choć jeszcze trzy tygodnie temu… (MIJAMY LUDZI. MŁODYCH I STARYCH. IDĄ W PRZECIWNĄ STRONĘ). Trzy tygodnie temu… ale sam wybrałem właśnie co innego i teraz bardziej zależało nam na sobie niż na czymkolwiek innym. Od egzaminu związał nas węzeł trwalszy niż jakikolwiek inny. To była przyjaźń. Przyjaźń. Bardziej zależało mi na nim niż nawet na tym zwiniętym w rulon, wymiętolonym żółtym zeszycie obok konserwy, fajki i ciepłego swetra na dnie worka. Porzuciłem dom. Dobrowolnie. Niewiele mnie z nim łączyło. Porzuciłem miasto. Z nim nie łączyło mnie nic. Znajomych. „Przyjaciół”. („Przyjaciele” to ktoś bliższy niż znajomi, a dalszy od rodziny). Dziewczyny. Zapomniałem o dziewczynach, tak jak zapomina się o koszmarze; koszmar (KOSZMARNY SEN) dręczy cię, mimo że nie śpisz, podskórnie myślisz o tym, odpędzasz go. Jeśli odpędzasz, to znaczy, że jest, nawet jeśli wydaje ci się, że go nie ma. Miałem wiele koszmarów zupełnie innego rodzaju. Na szczęście uciekłem. Nie budzę się z krzykiem, serce przestało mi kołatać. Uciekłem, to prawda. Uciekłem od obowiązków i nakazów. Z rzadka powracał jakiś nie wytępiony do końca wyrzut, nie uchwycona w porę myśl, błysk, odłamek; ma szczęście tylko z rzadka. Kulturowa narośl. Zrzuciłem to wszystko, jak zrzuca się kaftan bezpieczeństwa, którego związane na plecach rękawy doprowadzają cię w końcu do katatonicznego bezruchu. (KRZYK). Żyję. Przestałem się bać. Czego? Czy kiedykolwiek wiedziałem czego? Tak, teraz nie wypełniam po prostu norm. Ich świat przestał dla mnie istnieć. Zniknął. Jestem jedyną normą sam dla siebie, poza schematami. Możecie mnie uznać za złego lub dobrego, ale wasze zło, wasze dobro nie ma nic wspólnego ze mną. Mój świat rządzi się własną moralnością. Minęły koszmarne sny, poczucie izolacji, drżenie rąk. Przestańmy się czerwienić! Minęły, miną (tak, miną na pewno) nawroty (płytkie, niezauważalne niemal) automatycznych akceptacji i odrzuceń w ramach kanonu przyswojonego równie bezmyślnie; skończył się bezruch. Jedziemy. Mogę siedzieć godzinami nad stawem i gapić się w ozłocone jesienią liście kołyszące się na wodzie, w odbite w jej lustrze słońce i chmury, w niebieskie skrzydła ważki. (KONIEC, PRZEBUDZENIE). Kiedyś siedząc w ten sposób zrozumiałem, że nić została przecięta, ale to drobiazg, dobrze nawet, bo nie chcę mieć nic wspólnego z waszym światem, nie mógłbym zachwycać się tym samym. No więc, pozostał mi Leo i jeszcze kilka osób, które akurat się rozjechały, nasze nowe spojrzenie – nie wolno go drażnić. Ostrożnie. (OSTROŻNIE).
Samochód zahamował z piskiem nowiuteńkich opon na licencji Dunlopa.
Karoseria elegancka, czerwona, antena na półtora metra, zderzaki lśniące niklem, rejestracja prywatna, Kielce, idiotyczny napis na szybie.
a ten głupek rzucił się za nim z szaleńczym wrzaskiem i już łapie za klamkę, i już pcha łeb do wnętrza, pewnie równie antyseptycznego; aż strach brudzić swym połatanym tyłkiem.
cisnął swój połatany kapelusz do rowu. Schylam się. Biorę ten szapoklak. Otrzepuję. Powoli, powoli, mój stary, mruczę pod nosem. Bez poś-piechu.
Biegnący Leo to był komiczny widok. (PODNOSZĘ POWIEKĘ). Połączenie wielbłąda i drabiny. Mnie też zerwało, ale opanowałem się natychmiast. Pomyślałem: nie wypada, niech burżuj nie myśli, że mi ratuje życie, chociaż tak jest. Więc taszczę się godnie i krok za krokiem posuwam do tego forda czy citroena. Miętolę w ręce nakrycie głowy mego przyjaciela, a ten stoi uczepiony klamki i gibie się to w lewo, to w prawo, jak żydowski handlarz, i kręci zadem. (RUCH RĘKĄ).
– Nie mógłbyś się pospieszyć? – kłapie do mnie, a w głosie ma coś takiego, że natychmiast mnie mrozi. Niedobrze, myślę. Trzymaj się, stary.
– Nie każ się prosić, czekamy! – sadzi Leo, a minę ma przy tym taką, jakby co najmniej skończył Oxford, i to z wyróżnieniem. Ręce grają po lakierze niczym na fortepianie, uśmiech jak u milionera. Dotarłem w końcu do niego. (RUCH NOGĄ, CZUJĘ CIAŁO).
– Trzymaj myckę – wcisnąłem mu kapelusz w łapę – i przestań grać głupka. – Myślałem, że go z nóg zetnie, ale zrobiłem to celowo. Wyrwał kapelusz z mojej dłoni. Niech nie udaje i nie płaszczy się przed byle nadzianym gnojkiem. Zaraz potem pożałowałem. Oczywiście zawsze wyrywam się nie w porę. Wsadzam głowę do środka i zamurowało mnie. Sam nie wiem, co bardziej. Za kierownicą dziewczyna, nie ma co gadać, najwyższej marki. Uśmiech anioła, ciało szatana. Teraz wszystko zrozumiałem. Za późno. Mróz ze mnie opadł i pożałowałem, że nie wypadłem należycie, ale wycofać się przecież nie mogę. Zamiast smrodu benzyny, gumy i przegrzanych plastikowych kabli co najmniej bukiet Sawy. Sawafull i lakiery, pudry, kremy, cienie, tusze, Max Factor, Chanel, a może nawet więcej. Kocie ruchy, przymrużone oczy, ekscytująco długie, starannie przylepione sztuczne rzęsy i połysk karminowych warg. No więc na sekundę straciłem dech. (ŻYJĘ). Nie żeby mnie byle dziwki aż tak zbijały z tropu, choć nie grzeszyłem nigdy śmiałością równą tej Lea. Jego śmiałość to była przemoc i bezczelność. Nie, ja po prostu straciłem dech z zaskoczenia. Zamiast spasionego prywaciarza czy cholera wie jakiego lokalnego kacyka miałem przed sobą najwyraźniej jego potomstwo. Co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. (CIEPŁE PROMIENIE ROZLEWAJĄ SIĘ).
– Dokąd pani jedzie? – pytam i czuję, jak mój zakurzony, długowłosy łeb z każdą minutą jest coraz bardziej nie na miejscu. (WEWNĄTRZ).
– A dokąd chcecie? – wyrzuca z siebie słodkim głosem ten babski diabeł i widzę, jak pod ciuchami z Mody Polskiej kipi życie, jak coś się przelewa w tych Woolmarkach i Hoffach.
– Do Warszawy! – wypaliłem.
Leo jęknął głucho. (TAKIE PRZEBUDZENIE MA SWOJĄ WYMOWĘ). Myślał biedaczysko, że już zaprzepaściłem całą naszą podróż do najbliższego miasteczka. Po drodze mieliśmy jeszcze przecież Nowy Targ, Kraków, Kielce, Radom i tysiąc innych wsi i dziur.
– Zgoda – mówi anielica i śle mi jeden z najpromienniejszych uśmiechów, jakimi dysponuje. A jednak! Czasami coś niespodziewanie chwyta, a czasem coś, co wydawało się pewne, wymyka się z dłoni i nie możemy się nadziwić, jak do tego doszło. Więc jednak! (NIE ROZPACZAM, CHOĆ DUŻO W TYM KRZYKU). Albo ją zahipnotyzowałem, a może miał miejsce jakiś skomplikowany zbieg okoliczności, albo dziewczynka chce się zwyczajnie zabawić. Te bogate dupy mają przedziwne pomysły, zwłaszcza seksualne. Leo mógł tygodniami o tym opowiadać, a ja zawsze podejrzewałem, że jest z nim tak jak z tą krową, która dużo ryczy. Może naprawdę chciała się z nami zabawić. Jakieś ogniki płonęły w jej oczach. Niebieskich. (PATRZĘ). Już wtedy powinienem się był trzymać na baczności.
Niech i tak będzie.
– Wsiadajcie – bóstwo podciąga kąciki ust i uśmiecha się olśniewająco z wyraźną zapowiedzią dalszego ciągu.
Leo ładuje się do przodu, ja do tyłu.
– Pobrudzimy to twoje pudło – palnąłem i wyszczerzyłem się.
– Nie szkodzi – wyszeptała jakby w omdleniu.
Gdzie ją tego nauczyli, chyba za dużo chodziła do kina. (TRZEBA PATRZEĆ UWAŻNIE). Motor warknął, a właściwie, przepraszam, zaszeleścił.
No więc jedziemy teraz samochodem, który nic nas nie kosztował, jak najbardziej prywatnym, zrodzonym w pocie czyjegoś czoła, może z wyzysku czyichś rąk, po państwowej drodze, na której my też się nieźle wypociliśmy. Za oknem migają białe słupki z czerwonymi głowami i oczodołami odblaskówek pośrodku tych głów. Przydrożne cyklopy, ostatnie mityczne postacie w naszym świecie.
– Najpierw zatrzymamy się w Nowym Targu – rzuciła niedbale Donna i odgarnęła włosy. Donna to było dla niej doskonałe określenie. Nie wiedziałem, że zostanie Donną na zawsze. Zawsze. O ile w życiu coś może być na zawsze lub na pewno. (KROK ZA KROKIEM).
– Wspaniale – wyszczebiotał Leo, który dziewczynom kazał siebie nazywać Olearem. Zupełnie jakby jego język nie nosił dosłownie pięć minut temu tonu obelżywego jadu pod adresem jej podobnych i całego świata, a zwłaszcza systemu, który go zrodził i nie dał mu żadnej szansy samorealizacji. Przewrotna bestia, dobrze przecież wiedziałem, co myślał. „Ty idiotko – myślał – ty cholerna, parszywa pindo, chcesz z nas zrobić zabawki, ale ja owinę cię wkoło palca, nim zdążysz pisnąć!” Bezwzględność czaiła się w każdym jego geście, w każdym przymilnym ruchu, a szczególnie w tych jasnozielonych oczach. To za tym tak szalały dobrze wychowane panienki z UJ-tu. Za odrobiną okrucieństwa, której nie mogli im dać koledzy z tego samego czy sąsiedniego wydziału. Leo siał w ich szeregach spustoszenie, siał je, gdziekolwiek się pojawił. (STAWIAM STOPY OSTROŻNIE, JEDNA OBOK DRUGIEJ). Może się mylę? W gruncie rzeczy one wcale nie były bardziej niż on zepsute czy moralne, po prostu potrafiły lepiej się maskować dzięki większej dawce dobrego wychowania, jaką pozwoliły sobie wstrzyknąć. Leo nie odebrał tak starannych lekcji. Miał maniery słonia, ale tliła się w nim gdzieś iskra niczym nie skażonej szczerości. Gdy spojrzeć na niego pod tym kątem, jest kryształowy, źródlany, pełen autentyzmu i umiłowania prawdy (mówiąc językiem gazetowym), ale trzeba dobrze go znać, by odkryć te zakamarki, by przebrnąć przez pancerz pozorów i opryskliwej arogancji. Tak, on nie pustoszył. (KAMIENISTY PIARG OBSUWA SIĘ GŁADKI I ŚLISKI). Podlegał pustoszeniu. Był niszczony. Systematycznie rujnowany przez świat. (DNO WĄWOZU).
– Pana przyjaciel nie jest zbyt rozmowny – ćwierknęła do niego Donna.
– On potrafi powiedzieć niewiele ponad „no więc” i „po prostu” – zaśmiał się do niej uroczo. Dotarło to do mnie jak przez mgłę.
– Postanowiłem nie pieprzyć – powiedziałem poważnie (W CZŁOWIEKU MOŻE SIĘ POMIEŚCIĆ TAK WIELE), a oni wybuchnęli śmiechem, jakim można by obdarować kilka krajowych komedii, i to tak wątpliwych, jak ta nasza wspólna.
– To może być bardzo dramatyczny spektakl – dodałem nie zrażony.
– Aż tak poważnie? – zapytała, czekając na fajerwerk.
Obserwowałem jej drgające, czarne rzęsy, opalone dłonie w skórzanych, rajdowych rękawiczkach; dłonie miała opalone inaczej niż nasze, łagodniej, może po prostu dostatniej.
– Aż tak – odparłem ponuro i wgapiłem się w śmigający pejzaż.
Moje myśli odpłynęły już gdzie indziej. Uspokoiłem się, bo pęd powietrza wpadającego przez lufcik obok jej brązowego ramienia dotarł do mego czoła i powstrzymał proces odwodnienia. (WIELE WSZYSTKIEGO). Uwolniłem się też wreszcie od rytmicznego skrzypienia kolana i mogłem przestać się kontrolować. Nie zależało mi ani na niej, ani na tym samochodzie. Za to widziałem, jak Leo przystępuje do szturmu. To coś dziwnego, co tkwiło w nim mocniej niż w jakimkolwiek przeciętnym obywatelu, dawało o sobie znać. Był gotów spłaszczyć się chwilowo jak kartka papieru, żeby potem rozprostowując się zniszczyć kogoś dokładniej (WSPOMNIENIA, OKRUCHY ROZBITEGO LUSTRA), w pełni osiągnąć swój cel, zawrzeć zupełnie jednostronną transakcję, doprowadzić błyskawicznie nieświadomego partnera do bankructwa i upadku. Wiedziałem, że nie przeciągnę struny. On tego pilnował. Wyjmie każdą szpilę, którą ja jej wbiję, wyprostuje każde moje krzywe spojrzenie. Zależało mu na tej jeździe jak nigdy. Nie wierzę w przeczucia. Zdradziło ją drganie rzęs. (WYCINKI Z KOLOROWEGO PAPIERU). Chciała nas wykorzystać i poczucie winy (typowe, typowe dla kobiet z jej kręgu) dręczyło ją bardziej, niż to okazywała. (UKŁADANKI Z SZARYCH KLOCKÓW). Stalowa gwiazda o wnętrzu anioła. (STANIOL).
– Świetnie – wymamrotałem do siebie. – Może być Nowy Targ albo i Sącz.
(WYRWANE AKAPITY Z GAZET). Dotarliśmy tam w ciągu czterdziestu minut. Pomyśleć, że gdybyśmy chcieli przejść to pieszo, musielibyśmy iść z dziesięć godzin, a może nawet dłużej. Miasteczko powitało nas tak, jak to zwykle podobne miasteczka. Czerwonymi transparentami na ścianach jakiejś fabryki. Napis obwieszczał, że szczęście jest w zasięgu ręki. (ZBIERAM TO WSZYSTKO). Trzeba tylko wyciągnąć dłonie i dobrze się natężyć. Napis nie wspominał, że na drodze do szczęścia napotkamy niewinną maszynkę, kilka trybów, przez które trzeba przepchnąć dłonie. Wyżymaczka marzeń. Hotel jak każdy hotel w małym miasteczku. Dwupiętrowy, drewniane schody, dywany z trudem uchodzące za eleganckie i recepcjonista – przemiły bubek w wiśniowym garniturze. Pokój też jak pokój. (DZIEŃ PO DNIU, OD ŚWITU DO NOCY). Dwa łóżka, umywalka, radio, koszmarne zasłony w oknie, stół, krzesła, mydło, ręczniki (ZBIERAM) i dwie szklanki. Na łóżku wyciągnięty Leo.
– Myślisz, że dowiezie nas do Warszawy?
– Myślę o czym pisać.
– Zawracanie głowy. Nikt tego nigdy nie wydrukuje. Lepiej pomyśl czy uda nam się przeżyć i jak to zrobić.
– Wydawało mi się, że już się o to zatroszczyłeś.
– Zatroszczyłem?! Człowieku czy ciebie to w ogóle nie obchodzi?! Ty jesteś na widelcu, czy może ja?! Mnie szukają?
– Teraz już nas obu.
– Ale ja zawsze mogę przyjść i powiedzieć, że cię straciłem z oczu, a ty, ty …
– Dokończ. – zacisnąłem zęby – Myślisz, że dostanę kulę w łeb?
Opadł na poduszkę i zapatrzył się w sufit. Milczał.
– Od czego zacząć – powiedziałem do siebie.
– Zacznij od początku.
Skrzyżowane piszczele Lea przypominały zupełnie te z plakietek ostrzegawczych. Kościotrup na stacjach energetycznych i słupach wysokiego napięcia. Za oknem bezczelne słońce przykryły wreszcie zwały równie bezczelnych chmur. Dzień przygasł. (CZY TAK?)
– Co było na początku? – gapiłem się przez okno na kubły ze śmieciami przeorywane cierpliwie przez jakiegoś zatwardziałego, niezresocjalizowanego piekielną machiną ludowej propagandy, włóczęgę w brudnych łachmanach. Musiał mieć wariackie papiery, inaczej zgarnęli by go do pierdla prosto z ulicy. Prosto z ulicy. Pięć minut przed społecznym ławnikiem w Kolegium – parę miesięcy w ciupie, na przemyślenia. Tak, musiał mieć zielone papiery.
– Ty Leo jesteś przekonany, że to była ubecka prowokacja?
Wzruszył ramionami.
– A ty będziesz się wiecznie oszukiwał. Przeckniesz się w kałuży własnej juchy, co? Nie masz ochoty żyć, chcesz popełnić samobójstwo, są mniej kosztowne sposoby, nie trzeba było do tego mieszać…
–…Spokój! – wrzasnąłem przerywając mu. Zapalał się. Lont płonął. Dynamit tkwił w nas obu. To się prędzej czy później źle skończy- pomyślałem – Spokój Leo, chyba, że to ma być już koniec. – powiedziałem patrząc mu prosto w oczy.
– To się głupio nie wahaj. Robię za dużo, za dużżżo ryzykuję dla ciebie. – Nie spuszczał ze mnie tych swoich wściekłych ślepi.
– Dla siebie Leo, dla siebie to robisz i dla niej.
– Boga się nie boisz? Żeby tak pieprzyć! – Ręce same zacisnęły mu się w pięści. – Dałbym ci najchętniej w ryj.
Napięcie wzrosło tak bardzo, że fizycznie poczułem jak się robi w koło gęsto. Powietrze przerodziło się w kawał cyny i skapywało w płuca ognistymi kroplami.
– Przygotuj się lepiej. Musimy dobrze wypaść, jeżeli chcesz ocalić tyłek. Ona nas dowiezie. – Leo rozluźnił się nagle. Wszystkie mięśnie pod potarganym podkoszulkiem sflaczały, czerwona apaszka w białe grochy zwisała smętnie u szyi.
– Boję się tego Krakowa, w końcu Pałasz…
–…Najciemniej pod latarnią. Tam się nas nikt nie spodziewa. – przerwał mi zdecydowanie Jeżeli nawet, to już tam byli. Poza tym nie będziemy defilować przed całym miastem. Tylko tyle, żeby zapamiętali żeśmy byli…i to co powiemy na temat trasy.
– Dajemy namiar na Częstochowę? – chciałem się tylko upewnić. To było już obgadane sto razy od czasu, kiedy grunt zaczął mi się palić pod nogami. Pięć dni a jakby minęło pięć lat.
– Tak – westchnął, wstał, podszedł do okna i zapatrzył się na nowotarski rynek – I nie rozklejaj się. Narobiło się sporo głupstw, ale nic nie byłoby głupsze niż głupia wsypa.
Wydąłem wargi i zmarszczyłem brwi. Próbowałem się skupić na tym cholernym początku. (AŻ TAMY ZOSTAJĄ ZERWANE I KTÓREGOŚ RANKA WSZYSTKO TO WYLATUJE Z CIEBIE, KONWULSJE, SKURCZE CHOREJ JAŹNI.. POPLĄTANE INTELEKTUALNE ŻYGOWINY). Leo odwrócił się. Spojrzeliśmy sobie w oczy.
–Wiesz co jest twoim największym nieszczęściem?
–Owszem, przestań się napalać, mam dosyć kazań. Moje nieszczęście to to, że się urodziłem tutaj, i do tego właśnie teraz, a jakby jeszcze było mało musiałem spotkać w życiu ciebie, genialnego dupka, niedoszłego kaznodzieję. Jak to było że cię odwalili na tym KULu? Bozia im oczu nie dała?! Naprawdę Pan Bóg im nie wybaczy takiego ślepactwa.
Mina mu zrzedła. (MNÓSTWO FAKTÓW, KTÓRYCH NIE MOGĘ POZBIERAĆ). Nie był jeszcze pewien czy mówię serio.
– Źle z tobą – powiedział, z deczko niepewnym uśmiechem – Kiedy pajacujesz, to znaczy, że jesteś na ostatniej linii obrony, pod samym murem..
– Zamknij się.
– Tylko spokojnie. Nikt ci nie kazał ładować tyłka w tę kupę kwasu i morfiny. Nikt! – nachylił się, prawie przywarł czołem do mojego czoła. Czułem gorący powiew i widziałem każdą kropelkę potu na jego skórze. – Terazzz pękaszszsz – wysyczał niczym wąż – Towar parzy cię w jaja…
– Ja przynajmniej je mam. Ma mnie w co parzyć , w przeciwieństwie do was wszystkich.
– Zaraz ci je odparzy, i też nie będziesz miał. Nie tylko ich, zresztą. Nic nie będziesz miał! Urwą ci ten cholerny kudłaty łeb! Pałasz to stary garownik, zapomniałeś? Garownik znalazł się nagle na wolności, przychodzi do ciebie z jakimś francuzikiem i holendrem, a ty w jego imieniu robisz interes. W jego imieniu, ale na własne konto, jego przy tym nie było…! – Zamknij się! – wrzasnąłem (CAŁOŚĆ JEST CZYMŚ BEZPOWROTNIE STRACONYM), bo już nie panowałem nad sobą i było mi wszystko jedno, czy zostanę sam. – Zabieraj tę nadzianą flądrę i zjeżdżajcie stąd, byle prędko! Wyszedł strzelając drzwiami (PAMIĘĆ TO JEDYNIE KILKA OBRAZÓW), ale wiedziałem, że nic się nie stało. Jeszcze nie teraz. Niewielu ludzi może powiedzieć, że rozumieją się tak dobrze jak my. Zawsze wyczuwał moje rozterki i wahania. I strachy też. Czuł je lepiej niż myślał. Usiadłem przy stole ze szklanką dobrze chlorowanej wody. Woda była zimna i perliła się na powierzchni szkła. (MAJACZENIE. NOGI PLĄCZĄ SIĘ. PRZESTAJĘ SCHODZIĆ PEWNIE). Wiedziałem, że nie wymigam się od knajpianego wieczoru, od całej knajpianej nocy. Na dole zaczynała grać orkiestra.
Gdzie się urodziłem? Oczywiście tutaj, a gdzież by. Znam każdy kąt, każdą uliczkę w tym mieście, każdy placyk obramowany kamiennymi murami, wydeptaną ścieżkę w parku. Znalem tam prawie wszystkie spelunki, nie tylko te z alkoholem. To jest najpiękniejsze miasto naszego kontynentu. Byłeś tam kiedyś? Nie? Szkoda. Wspaniałe są jego mury i budowle, małe kawiarnie, uliczne orkiestry, handlarze, łachmaniarze i sterty śmieci. Nie ma ani jednego miejsca, które by nie było warte obejrzenia, no, może poza komisariatami milicji i miejską rzeźnią. Najlepiej poznałem Kazimierz, dzielnicę dawniej żydowską, dawniej, to znaczy przed drugą wojną, która wykastrowała naszą rzeczywistość z żydowskiego kolorytu. Reszty dokonał pierwszy okres błędów i wypaczeń: zamknięto synagogi i pozwijano interesy, zmuszono ich do pracy w świętą sobotę, przestali manifestować swoją przynależność etniczną, zniknęły ich stowarzyszenia kulturalne i społeczne, kluby sportowe. W moich czasach pozostał po nich tylko jeden nędzny sklepik na całą dzielnicę. Zresztą teraz Żydów jak na lekarstwo, chyba nawet w samym Izraelu. Z czego się śmiejesz? Przeczytałem to w gazecie. Tam się wychowałem, tam się to ze mną stało. Moją szkołą była ulica, między odrapanymi ścianami zrujnowanych kamienic zaznajamiałem się z sekretami tego świata. Nieraz bywała bolesna ta edukacja, ale tak ogólnie powodziło mi się nieźle. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze przy ulicy Wawrzyńca (na początku świętego, potem nie, teraz znów świętego) w mieszkaniu sublokatorskim, a właściwie w pokoju z używalnością kuchni i łazienki. Potem kuchni przestaliśmy używać, właścicielka przerobiła ją na trzeci pokój dla swych córek, których miała także trzy. Wszystkie były dobrze rozwinięte i bezwstydne, dlatego tak dobrze je pamiętam. Pierwsze moje zbliżenia z dziewczynami to właśnie one. Nie wiem, czy znalazłbyś w dzielnicy choć jedną z tych tak zwanych przyzwoitych, w każdym razie nie wśród tych, które znałem. Podglądałem je w czasie kąpieli, macałem na schodach, mocowałem się z nimi i spałem. Potem z najmłodszą zacząłem spółkować potajemnie w piwnicy. Ja miałem czternaście, ona piętnaście. W czasie nieobecności naszych rodziców (moich i jej) mogliśmy to robić w moim pokoju, pod warunkiem, że jakoś udało się wymanewrować wścibskie siostry. Marzyłem o niej po nocach. Raz wyprawiliśmy się nawet na dwa dni, noc spędziliśmy w zrujnowanej, zamkniętej bóżnicy. Pewna banda miała tam melinę. Cały czas się modliłem, żeby nas nie nakryli. Kupiłem wino, chleb i marmoladę, paliliśmy papierosy, a potem kochaliśmy się na materacu z kradzionej trawy morskiej. Miała rzadziutkie, miękkie futerko w tym słodkim miejscu, ale nie lubiła za bardzo, kiedy to robiliśmy, wolała, gdy ją t a m tylko dotykałem. Była jeszcze za młoda i ja również (tym bardziej). Tej nocy czuliśmy się strasznie dorośle i na szczęście nikomu z bandy Pałaszów, bo tak się nazywali, melina nie była potrzebna. Było tam ciemno i wilgotno, śmierdziało zaschniętą spermą, moczem i rozkładającymi się odpadkami. Oczywiście, wolałem sypiać z nią w naszym pokoju. Rodziców często nie było w domu. Matka harowała ciężko, ojczym udzielał się społecznie; regularnie znikał na parę dni co jakiś czas i szybko zrozumiałem, że wcale nie udziela się wtedy społecznie. Nie zajmowali się mną. Zawsze mogłem zniknąć na dwa, trzy dni wymyślając jakieś drobne oszustwo. Ale dosyć o nich. Nie brakowało mi wcale, wbrew pozorom, rodzinnego ciepła, miałem go nawet w nadmiarze, tak że wychodziło mi dziurkami od nosa. Banda Pałaszów terroryzowała całą okolicę. W mojej pamięci utkwił obraz Kazimierza podzielonego na strefy wpływów między nich a Wendzkich. Wendzcy byli od Pałaszów znacznie niebezpieczniejsi. Dwóch najstarszych braci prawie nie wychodziło z więzienia. Światek młodzieżowych gangów dyktował prawa i modę, sposoby zachowania i postępowania, szkoła nie miała w tej sprawie nic do powiedzenia. Jaka była moja droga od zakurzonych ulic Kazimierza i band obrzucających się kamieniami szczeniaków do tego, kim jestem dzisiaj? To długa historia, ale mamy czas i mogę ją opowiedzieć. Co miało na mnie wpływ? Na pewno dzielnica i ludzie, z którymi się na co dzień stykałem, na pewno niepowtarzalna atmosfera całego miasta, na pewno nauczyciele, księża i milicjanci, zwyczajni przechodnie, przekupki z ich straganami, książki, które czytałem – przecież byt kształtuje świadomość. Moje własne spostrzeżenia. Pewnie i to, że moja przygoda z tą dziewczyną (miała na imię Lilka) skończyła się i tragicznie, i śmiesznie, pewnie i tysiąc mniejszych czy większych głupstw, miejsc, obrazów, słów. Jedna z sióstr Lilki poskarżyła rodzicom, że ta gówniara od ziemi jeszcze nie odrosła, a już się puszcza. Jak to siostry. Ich ojciec, a nasz wynajemca, był funkcjonariuszem. Kiedy się dowiedział, wlał jej pałką. Na szczęście udało mi się zwiać na czas i przeczekałem, aż minęła mu furia, bo z tą pałką czatował też na mnie. Lilka leżała przez tydzień sina. Kochana siostrunia sama pieprzyła się na potęgę, więc i jej się oberwało. Amant dostał bezśladowy wycisk przy pomocy bokserskich rękawic. Do dzisiaj widzę jego pokiereszowaną gębę i strużkę krwi cieknącą po białej koszuli. Mnie się jakoś udało, jak – nie wiem. Wyprowadziliśmy się stamtąd wkrótce.
Drzwi cicho skrzypnęły. Oderwałem się od papierów (WĄWÓZ MA MAGICZNĄ SIŁĘ, JEST W STANIE MNIE PRZYCIĄGNĄĆ, ZMUSIĆ DO ZEJŚCIA), ciemna szpara między framugą a drzwiami powiększała się powoli. Roześmiałem się w duchu.
– Przestań się wygłupiać – powiedziałem do skrzypiących desek.
– Znów razem – odezwał się Leo i zauważyłem, że ma potwornie zmęczoną twarz. Usiadł na krześle i wyciągnął nogi.
– Posłuchaj – zacząłem.
Przenieśliśmy się do nowiutkiej, peryferyjnej dzielnicy, dostaliśmy tam przydział. Nigdy nie było nas jakoś stać na pełne umeblowanie nowego domu. Ale wyleciałem za bardzo do przodu. – Przytul mnie – prosiła Lilka. – Mocno i zrób mi, no, wiesz… – Wtulała twarz w moje ramię i zaciskała palce na rękawie koszuli, kiedy moje dłonie błądziły w okolicy jej dziecinnego sromu. Patrzyłem, jak zagryza wargi i zaciska powieki. Miała twarz aniołka z ołtarza w pobliskim kościele Bożego Ciała, gdzie przez jakiś czas służyłem do mszy. Lilka miała twarz pełną łagodności, proste blond włosy i okrągłą buzię. Była piękna i bardzo kobieca, co zrozumiałem znacznie później. Słyszałem, że teraz jest zwyczajną dziwką. Cóż, zdarza się. Wyobrażałem ją sobie, samotny w zimnym łóżku, jeszcze długo po tym, jak wyprowadziliśmy się na to nowe osiedle.
– Nieźle, zupełnie nieźle – wymamrotał Leo. – Czy to wszystko prawda?
– A co to jest prawda?
Siedziałem wykończony długotrwałym myśleniem (W CIEMNOŚCI NIEWIELKIE LUSTERKO) i nic mnie nie obchodziło, co on ma do powiedzenia.
– Pewnie, że nieźle – mruknąłem, przymykając powieki, pod którymi małe do tej pory ziarenka piasku zaczęły się zamieniać w pustynię. Siedział na krześle w nogach mojego łóżka i przypatrując mi się z jakimś parszywie litościwym grymasem, kołysał się (OCZKO JEZIORA) na tym zakichanym krześle tam i z powrotem z maniackim uporem zegarowego wahadła. Byłem przekonany, że mógłby to robić godzinami albo nawet całymi dniami, gdyby nie to, że nikt nie będzie na niego tyle czekał, a zwłaszcza ta cholerna Donna, która zaczynała mi działać na nerwy, mimo że nie widziałem jej od przyjazdu.
– Ogarnij się – powiedział wreszcie. Rozwlekle i zaczepnie jakoś. Patrzyłem na niego. On na mnie. Jego ręce zwisały niczym dwa oddzielne, małe wahadełka. Kołysały się w rytm ruchu krzesła. Krzesło napędzały mięśnie jego dolnych kończyn. Dolne kończyny poruszały się dzięki niewidzialnym sprężynom biochemii jego żołądka. Żołądek istniał dzięki ssąco-tłoczącej pracy serca. Serce, którego nie widziałem, składało się z prawej komory i lewego przedsionka oraz na odwrót: prawego przedsionka i lewej komory. W zwojach jego mózgu toczyła się nieustanna wymiana informacji, w komórkach nieustanna wymiana pokarmu na świeży. Patrzyłem na regularnie unoszącą się klatkę piersiową Lea, w której z krwią krążył tlen i wypierał w każdej sekundzie dwutlenek. Dwutlenek uchodził przez płuca do tchawicy. (TAFLA JEST ZAMARZNIĘTA). A także nogi wypełnione dziesiątkiem przewodów i płynów. On był bardziej skomplikowany niż każdy wyścigowy samochód, niż dowolna maszyna czy mechanizm. Nagle zachciało mi się potwornie śmiać! (WYCIĄGAM RĘKĘ).
– Leo, czym człowiek różni się od zegara albo pralki, lodówki, telewizora czy maszyny cyfrowej? Tylko stopniem komplikacji budulca, z którego jest zrobiony. Tylko komplikacją połączeń podzespołów! To jest ta dusza?! Stąd się bierze?!
Leo zamarł. Przez równą minutę wpatrywał się we mnie badawczo, po czym oznajmił:
– Szkoda, że nie byłeś taki mądry tydzień temu. Na egzaminie. Zamilkł i kontynuował:
– Ogarnij się. Nie uda ci się mnie sprowokować. (UDERZAM).
Trzeba iść. Duszę sobie zostaw na bezsenne noce. Przyda ci się. Nie mam zamiaru rezygnować. Nie dawałem za wygraną:
– Jesteś tylko superdoskonałą maszyną. Nie różnisz się od mechanizmu niczym.
– Jest jedna różnica. Nie można mnie włączyć ani wyłączyć, kiedy się chce, a przynajmniej nie jest to takie łatwe.
– Można, można. I zaprogramować też.
– Wielu się tak właśnie wydawało i z tego te wszystkie nieszczęścia, zresztą… powiedziałem ci. Wstawaj. Donna czeka.
(STUKANIE DO DRZWI).
– Co tam jakaś mała dziwka – żachnąłem się. Wciąż miałem kaca.
– Wbij sobie do tego zakutego łba – napadł na mnie – że dzięki niej znajdziesz się tam, gdzie bardzo chcesz.
– Święte słowa – zgodziłem się.
– Święte! – potwierdził dobitnie Leo.
– To już się zbieram – udałem, że wstaję – żebyś w te pędy – złożyłem pospiesznie zeszyt – mógł polecieć do swojej bogatej przyjaciółki – schowałem ołówek – i przelecieć ją – dopiłem wodę jednym haustem – zgodnie z twoją pragmatyką. – Wstałem. – Myślę, że jest ostatnią bogatą flądrą, jaka zechciała – sprawdziłem kątem oka, jakie to na nim robi wrażenie – naciąć się na twoje nieciekawe towarzystwo. (TAFLĄ OTWIERA SIĘ PODE MNĄ). Podszedłem do umywalki, gdzie spalona, zapewne od miesięcy, żarówka przypatrywała się moim skomplikowanym ablucjom z milczącym brakiem zainteresowania. Wyszliśmy nie zamykając drzwi. Któż mógłby nas okraść w tym przyzwoitym hotelu, w tym miłym miasteczku, w tym dobrym, spokojnym kraju?
Pary podrygują paralitycznie, dostają drgawek, choć nie widać specjalnie powodów po temu. Big-band z dwoma klarnetami. Koafiury. Staję na stopniach niezdecydowany. Gdzie oni mogą być. Trzeba się ich było może trzymać. I już przy mnie jest kelner:
– Pan sobie życzy?
– Szukam przyjaciół. – Obrzuca mnie taksującym spojrzeniem. Czyżbym nie mógł szukać tutaj przyjaciół? Właśnie. Odpowiada mi:
– Wątpię, czy tutaj pan znajdzie.
Wtem widzę Donnę i ona mnie widzi. Macha ręką od stolika w kącie, odmachuję jej. Boże, to jest koszmarny wieczór. (OPADAM W OTCHŁAŃ. DWIE POKRYWY LODU, GRUBE NA METR, SCHODZĄ SIĘ BEZSZELESTNIE NAD MĄ GŁOWĄ). Włączają się klarnety i saksofony, dwie elektryczne gitary, małe, klawe organki. Chryste Panie. Kelner także zauważył naszą prywatną wymianę pozdrowień. Zmienia front.
– Ach, to pan – mówi. – Wiem wszystko. Proszę, oto bilet. – To nie jest kelner, ale wyfraczony wykidajło, łysa głowa, żelazne bicepsy, góra mięsa. Wykidajło? Tak wygląda? Pierwszy raz widzę. Jak z filmu. W ogóle mało widziałem do tej pory. Cóż, młody jestem, wiadomo, bardzo jeszcze młody, sam to wiem i nie musicie mnie pouczać. – Proszę… proszę za mną. – Przesmykujemy się przez parkiet. (OPADAM). „Dlaczego on taki uprzejmy, coś mi się zdaje, chociaż oczywiście nie mam doświadczeń, przecież jestem młody, coś mówi mi, że nie jest to normalne zachowanie się wykidajłów nawet w najlepszych naszych knajpach – łączą ich widać jakieś tajemne związki. Durniu! Jaka w tym tajemnica, trochę forsy, przecież ona nie jest tu po raz pierwszy w życiu!”
– Nareszcie – Leo uśmiecha się do mnie. Kelner kłania mi się. Donna patrzy na mnie. Zaczyna mi się wydawać, że nagle cały lokal zwrócił uwagę na mą skromną osobę. Nie widzą nikogo innego. Nie mają swoich spraw. Niemal przestali mówić. Jestem jądrem jakiejś zmowy? (WZNOSZĘ OCZY DO GÓRY. POWIEKI). Dają znaki. Jak krzyk ptaka w tylko jemu znanym języku ostrzeżeń. Jestem spoza stada. Nie odbieram znaków. Nie, dość, dość. To tylko znów marihuanowy kac. Przebłysk. Odprysk wizji. Kelner nalewa szampana. Oczywiście, tylko mi się zdawało przez ułamek sekundy, już wiem, to te czarne portki po prostu i ta nieszczęsna czarna apaszka na szyi, tutaj wszyscy eleganccy, oczywiście bez przesady, ale garnitur to prawie coś obowiązkowego, jasne, prowincja.
– Dziękuję – mówi Donna do kelnera; jest ubrana w lejącą się zieloną sukienkę ledwo okrywającą jej zadek i płaskie sandały z zielonych pasków. Obserwuję sąsiedni stolik. (SKŁADAM RĘCE). Alfons i trzy dziewczyny popijają z jednym z kelnerów, ten ostatni, rzecz jasna, ukradkiem. Blondynka jest na pewno młodsza ode mnie, przypatruje się zaczepnie mężczyznom. Jest okrąglutka, ładna. Wznosi kieliszek w moją stronę. Odpowiadam jej uśmiechem. Donna rzuca w jej kierunku niechętne spojrzenie.
– Zatańczymy?! – mówi do mnie.
– Nie – odpowiadam. – Nie umiem tańczyć do takiej muzyki.
– To nic trudnego.
– W ogóle nie umiem tańczyć – pociągam łyk szampana. Leo wstaje.
– Chodź – rzuca do niej, musi być uprzejmy w dwójnasób za moją nieuprzejmość. Donna podnosi się. Kurewka puszcza do mnie oko. Nie chciałbym, żeby znalazła się teraz przy moim stoliku, co może przecież zrobić w każdej chwili. Podoba mi się. Leo i Donna są już na parkiecie. Kelner stawia gorące dania. (MODLITWA). Jakieś dziwaczne. Kaczka. Czyżby kaczka?
– Przepraszam – nachylam się nad nim i mówię cichym szeptem – co to jest?
– Indyk – patrzy na mnie jak na dzikusa.
Cóż, jestem dzikusem, nic na to nie poradzę, opadam na oparcie nieco zmieszany i dla kurażu wyciągam papierosa z paczki leżącej na stole. Ona także wyjmuje papierosa. Alfons poszedł do toalety. Mam nadzieję, że blondynka nie każe mi podać sobie ognia. Mój Boże, nie chcę jej, jeszcze nigdy nie byłem w podobnej sytuacji. Na szczęście jakiś grubas wybawia mnie z tego kłopotu. Podpala jej, ona dziękuje. „To nic, nic, stary – uspokajam się – kiedyś trzeba zacząć”. Jestem zły. Cały czas, od rana właściwie, dlaczegoś jestem zły, po prostu wściekły i przychodzą mi na myśl same tylko przekleństwa. Tak. Jestem wściekły i zbuntowany, jest we mnie pogarda, cała masa pogardy, ale jeszcze więcej bezsilności. Bezsilność rodzi przekleństwa. Dziewczyna jeszcze raz uśmiecha się do mnie i przechodzą mnie ciarki, mam wilgotne dłonie, tak jest jednoznaczna. Odwracam wzrok speszony i modlę się, żeby tamci już skończyli swoje tańce, ale oni bawią się dobrze, ledwo zaczęli. Leo trzyma teraz dłoń na tyłku Donny. Przy kolejnym piruecie Donna demonstruje swoje również zielone dessous. Śmieją się, uśmiechają, rozbawieni wszyscy, upojeni, w kącie ktoś się przewrócił, komuś innemu spadł na podłogę kawałek galarety. Jest jakby zbyt kolorowo, zbyt wesoło, zbyt tłoczno, zbyt duszno, zbyt swo… Wstaję gwałtownie. Leo to zauważa. (NIE ŚMIEM SPOJRZEĆ POD STOPY). Orkiestra milknie. Pary się zatrzymują. Robi się nagle dziwna cisza, jakby czekano na jakieś przemówienie czy coś takiego. Siadam, a właściwie osuwam się jeszcze bardziej bezsilny, gotów puścić wiązankę każdemu, kto się teraz nawinie. Ale nikt się nie nawija. Alfons z trzema sygnetami, w granatowym garniturze w białe paski, wraca do swych podopiecznych. Chyba także nie ma dwudziestu lat, a ja mam przecież właśnie tyle. Jest alfonsem, już w tym wieku, kiedy ja ledwo odrosłem od ziemi i jeszcze nie mam pojęcia, jak, w którą stronę obraca się świat. On wie już tak wiele, jest stary, pali winstony, rzuca banknoty na stół, kelner kłania się w pas. (STUDNIA NIE MA DNA). Jego dziewczynki pracują na pełnych obrotach. Znów orkiestra. Wraca Donna spocona, zaróżowiona, Leo w mokrym podkoszulku. Jest upalna noc. Noc szczęśliwych ludzi. Noc bez końca. Blondynka na szczęście zajęła się nadzianym grubasem. Noc, która toczy się, podryguje w alkoholowym rytmie. Lecą talerze na podłogę. Ktoś dobija się z uporem do drzwi. Wykidajło wychodzi, ucisza rozgoryczonych. Wrota raju zamykają się ponownie przed nimi, uchylone tylko na moment po to, by mógł im powiedzieć: „Nie!”
Gruby facet usiłuje objąć blondynkę. Nalał sobie za mankiet koszuli przyprawy do zup. Wesołe towarzystwo po przeciwległej stronie zaczęło się zbierać do odlotu, wybuchły tam jakieś nieporozumienia. Wykidajło uśmiechał się, kiedy przygasły światła. Ktoś wydał indiański okrzyk, szef orkiestry odłożył saksofon i golnął sobie. Tyczkowaty młodzieniec uszczypnął szelmowatą kobietkę koło czterdziestki, co zauważył zazdrosny maż. Wykidajło rzucił okiem w tamtą stronę. Mąż strącił tyczkowatemu okulary z nosa. Rozległ się tusz. Zapalono czerwony reflektor i zza kotary wysunęła się wężowym ruchem tajemnicza osoba w islamskich fatałaszkach. Rozpoczynał się taniec brzucha.
Dym unosił się pod sufit szaroniebieskimi woalami. Otaczał moją głowę, kładł się przed oczami, snuł po podłodze. Zrobiło mi się strasznie duszno. Rozluźniłem chustkę pod szyją. Nabiłem kilka plastrów pomidora na widelec i odłożyłem to w pół drogi. Lewą dłoń miałem mokrą wewnątrz. Włożyłem ją machinalnie do kieszeni spodni. Wyczułem końcami palców dwuzłotówkę. Kieliszek stał pusty. Napełniłem go drżącą dłonią i uniosłem powoli do ust. Płyn zrobił się rubinowy przez światło. Wychyliłem. Szampan miał słodkawy posmak. Spłynął gryzącą strużką do mego przełyku. Odstawiłem kieliszek na poprzednie miejsce.
Donna założyła nogę na nogę. Leo przyglądał się jej uważnie, jakby chciał wyczytać w jej oczach prawdę na temat dalszego ciągu dzisiejszej nocy. Nerwowo zapaliła papierosa. Właściwie do tej pory nie miałem okazji przypatrzyć się jej twarzy. Oczy Donny były bardzo niebieskie, włosy bardzo kasztanowe, usta bardzo czerwone. Donna ziewnęła. Nudzi się? To po co nas tutaj ciągnęła? A może to nie jej pomysł, tylko Lea. Leo pochłaniał w przyspieszonym tempie indyka. Kęs za kęsem, systematycznie. Dłonie i w ogóle skóra Donny wygładziły się dziwnie. Leo obrócił się ku scenie. Donna również spojrzała w tamtym kierunku.
Grubas, widziałem to zupełnie dokładnie, trzymał dłoń między udami blondynki, która ciągle mi się przyglądała; nie wiem, z nadzieją na wybawienie czy z politowaniem. (KILKA SREBRZYSTYCH BANIEK ZNIKNĘŁO W GÓRZE). Arabka na podium zaczęła się wić w takt bębenka i piszczałki. Odrzuciła zasłonę z twarzy. Wykidajło mlasnął. Leo powrócił do indyka. (CISZA. CISZA, KTÓREJ NIE MOŻE ZBURZYĆ BYLE SŁOWO). Żadnych rozmów przez chwilę. Taniec kończy się szybko i powraca rwetes poczęty od hałaśliwych, podpitych oklasków. Blondynka znika ze swym chwilowym towarzyszem. Tyczkowaty wychodzi obrażony. Pary ruszają kontynuować podskoki. Unoszą się w górę kieliszki, pulsuje zadymione powietrze.
– Jedz.
Jem.
– Pij.
Piję.
– Pal!
Palę.
– Mów!
Mówię.
– Co jest?
Huczy mi w głowie i chciałbym iść spać.
2. Pierwszy krok
– Jakąś dziwną drogę wybrałaś. Zawsze jeździsz tędy? -ranek, a właściwie późne przedpołudnie, ma się już ku końcowi. Słońce identyczne jak wczoraj. Na jego temat nie warto dodawać nic więcej. Samochód mknie, pomyka bezszelestnie. (NA NASZYCH CZOŁACH CZAS ŻŁOBI CORAZ, CORAZ GŁĘBSZE LINIE). Tylko skrzynia biegów, szarpnięta od czasu do czasu gwałtownym ruchem dłoni Donny, zgrzyta i zawodzi. Ma temperament ta dziewczyna, nie da się ukryć.
– Dziwną, dziwną – zaperzyła się. – Gorsza od innych?
– Oczywiście, że nie – pospieszył Leo. – Nawet lepsza! – zatarł ręce. „I dlaczego? Czemu on zaciera ręce?” – myślę sobie, ale co mi tam. Ona uśmiecha się do niego promiennie i jakoś podejrzanie miękko. Ziewam.
– Zmęczony?
– Ależ ty masz podzielność uwagi! – palnąłem i zrobiło mi się trochę głupio, bo Donna, widać urażona, skupiła się wyłącznie na prowadzeniu wozu. Chce się obrażać, to proszę bardzo. Kto by się spodziewał, że tak potrafi zezować. To tylko jej wina. Denerwuje mnie tymi swoimi uśmieszkami prosto z kina. Milczała jednak chwilę tylko, jak to baby. Nie mogłaby przecież przez następne pół godziny trzymać języka za zębami.
– Chcę wam coś pokazać – odezwała się. – Dzisiaj jest słonecznie, więc kontrast będzie dobry.
– Bylebym się za bardzo nie wystraszył – wcisnąłem się głębiej w miękki fotel.
– Nie zwracaj na niego uwagi – uspokoił ją Leo, bo znów zagryzła wargę.
– Przypatrzcie się dobrze. To już za moment. Uwagaaa… – zawiesiła głos dla zwiększenia efektu. Wchodziliśmy w ostry łuk.
– I co? – wymruczałem sceptycznie.
– Teraz!!! – krzyknęła i wypadliśmy zza zakrętu wprost na to!
– Mój Boże – wyrwało mi się.
– A nie mówiłam?!
– Huta – stwierdził przyciszonym głosem Leo.
– Cementownia – poprawiłem go.
Krajobraz pociemniał nagle. Słońce gdzieś znikło za zawiesistą kotarą. Wjeżdżaliśmy do mojego miasta od strony Niepołomic, gdzie kiedyś rosły drzewa, do tej cudownej rupieciarni pełnej niepowtarzalnego śmiecia. Wkraczaliśmy w tempie stu kilometrów na godzinę w szare piekło: poczerniałe od pyłu, przytłoczone baterią olbrzymich kominów, zionące kurzem – aż coś złapało mnie za gardło. (ROZGLĄDAMY SIĘ NIEPEWNIE WKOŁO. JESTEŚMY PRZECIEŻ DOROŚLI). Czy to możliwe, iż właśnie tutaj nasi królowie polowali kiedyś na żubry i tury, w tym białym, martwym pejzażu? Nie. To niewiarygodne. Zupełnie. Ani jednego żywego człowieka w zasięgu wzroku. Tylko autobusy i pojedynczy opylony tramwaj, który rzężąc ciężko, jakby sam umierał, klekocze się po nierównych torach. Biała chałupa i równie białe pole sałaty.
– Jak on może tutaj żyć!? – dziwi się Leo (DOJRZAŁOŚĆ KŁADZIE NA NASZE RAMIONA SWOJE CIĘŻKIE DŁONIE).
– A co ma robić?
– My jemy tę sałatę?!
– Ja nie – Donną wstrząsnął dreszcz. – Ja tu nie mieszkam.
– Tfu, a tfu – Leo spluwał raz po raz za okno. – Diabelne świństwo!
– O mój słodki Panie – jęknąłem – i czy to warto? Zamykaj okna!
– Mógł stąd uciec – rzuciła Donna.
– Pewnie się przywiązał – odpowiedział Leo. – A zresztą dokąd?!
– Jedź, jedź prędzej! – zacisnąłem usta, starając się nie oddychać, bo mimo zamkniętych już okien, wnętrze samochodu pokryło się mikroskopijnym białym nalotem. (SAMOTNOŚĆ LUB OPUSZCZENIE TO NIE SĄ NIESTETY ALTERNATYWY). Mimo dużego pędu wciąż nie mogliśmy minąć tego potwornego smoka, który ciągnął się kilometrami i ział, ział, ział bez jednej przerwy szarobiałą papką tak ciężką, że nie mogła odlecieć zbyt daleko. Opadała tuż obok betonowej paszczy industrialnego monstrum, kładła się na dach starego domku, na najbliższą kępę traw, na drzewa, nasz samochód. Wdzierała się w usta przechodniów, którzy teraz się pojawili, przecinali jezdnię z rzadka, było ich niewielu, jakby wiedzieli i unikalnych stron. Nie ulega wątpliwości, że nie przychodzi tutaj nikt, kto naprawdę nie musi, a już z pewnością nie zobaczysz w promieniu wielu kilometrów spacerujących niedzielnym popołudniem matek z dziećmi. Siedzą pozamykani w swych mieszkaniach, jeśli wychodzą, to omijają ten martwy pejzaż; gdy chcą spacerować, to wyjeżdżają jak najdalej stąd. Nagle wydało mi się, że już nie uciekniemy, że nie przedrzemy się przez tę ciemną mgłę. Zostaniemy na zawsze znieruchomiali u stóp gigantycznego komina, trzy kredowe mumie w kredowym wehikule. Na szczęście jednak powiał wiatr, szarpnęło szarą zasłoną, z ciężkiej kotary przerodziła się w zwiewny muślin i równie niespodziewanie, jak ujrzeliśmy ten koszmar, tak zniknął z naszych oczu; jak nożem uciął – wyrwaliśmy się z tumanu. Odetchnąłem.
Otwierać! – Leo kręcił energicznie korbą szyby, ja także, otrzepywaliśmy ubrania i fotele
Przyspieszyłem kroku. Donna zwolniła. Zrównała się ze mną. Leo gnał przodem. Już dobijał do trapu.
– Muszę wiedzieć. – powiedziała – Czy ty naprawdę nie potrafisz być dla mnie inny?
– Lepiej będzie jak się rozstaniemy. – powtórzyłem. – Tak będzie po prostu naprawdę najlepiej.
– Nie wierzę ci. Z tymi narkotykami to żart.
– W pewnym sensie. Chciałabyś spróbować?
– Czego?
– Co chcesz. Pełny wybór.
– Żartujesz sobie ze mnie? – Donna zatrzymała się i popatrzyła mi w oczy. (PRAWIE CZARNY GRANAT) Westchnąłem.
– Po co pchasz się w coś z czego nie uda ci się do końca życia wygrzebać?
– Taki traf. Wyrok losu. Kamień o który potknęłam się po drodze. – Wzruszyła ramionami. – Czy człowiek ma jakiś wybór?
– Tak – powiedziałem z nagłym zapałem. – Tak, jeżeli nie ulega żądzom.
– I ty to potrafisz? – spojrzała na mnie z ogromnym zainteresowaniem. Była w tym złośliwa przesada.
– Nie. – odpowiedziałem bardzo spokojnie – Dlatego ja już nie żyję.
Nie czekałem aż to przetrawi i znowu zacznie się dziwić, i dopytywać , i td. Ruszyłem za Leem.
– Dzieci – włączył się wreszcie Leo. Myślałem, że już się tego nie doczekam. – Przestańcie dyskutować póki co i nie oglądajcie się za siebie. Kupować bilety i na pokład, stróż porządku się ocknął. (MOGĘ CIĘ ZAPEWNIĆ TYLKO NA SŁOWO – MUSISZ MI UWIERZYĆ, ŻE JESTEM KOLOROWY NA SPOSÓB, JAKIEGO NAWET NIE PODEJRZEWASZ). „Panna Wodna” dała przeciągły i przeraźliwie niski sygnał. Donna rzuciła się do kasy i drżącymi rękami wytrzepała z portmonetki pięćdziesiątkę. Nie czekała na resztę. Po znikającym trapie jak po ruchomym chodniku do nieba wpłynęliśmy na pokład. Statek odbijał. Dopiero teraz obejrzałem się i stwierdziłem, że żadnego gliny nie widać. (ODBIJAM SIĘ, OPADAM, ZNÓW SIĘ ODBIJAM, CZEKAM). Nie było go widać, jak okiem sięgnąć!
– Gdzie ten milicjant! – wrzasnęliśmy na Lea, tym razem zgodnym chórem.
– Nie ma go? – zdziwił się.
– Nie udawaj! – warknęła Donna.
– Rozpłynął się w powietrzu.
„Psss… bbuchch!” – pożegnał nas smok honorową salwą i statek ruszył z pomrukiem zakolem Wisły. (CZEKAM NA TWÓJ GEST). Z wody mury Wawelu wydawały się niebotyczne. Ja byłem do nich właściwie przyzwyczajony, choć także nie do tej perspektywy, ale Donna zapatrzyła się i tak ją to pochłonęło, że zapomniała zupełnie o niemiłej scenie przy trapie. Przynajmniej na tę chwilę. Zrobiło mi się trochę głupio. Sam nie wiem, dlaczego. Baszty i wieże za moment zniknęły, kiedy wpłynęliśmy w łuk.
To nowe osiedle złożone było z identycznych, pudłowatych bloków bez żadnego indywidualnego wyrazu. Po ulicach także krążyły tu garownicze bandy, ale były równie bezpłciowe, jak całe ich otoczenie. Pałasze to co innego.
– Gdzie ten twój kumpel, Szczurek? – wielka dłoń z kanciastym sygnetem zbliża się do mojej twarzy. Najmłodszy z braci, z którym przez rok chodziłem do jednej klasy, uśmiecha się złowieszczo.
– Mów, gnojku – odzywa się do mnie. – On nie bije tak jak ja. Po jego robocie tylko szpital. – Czuję, jak wielka dłoń dotyka mojej szczęki. Jest lodowata, policzek mi drętwieje, nogi się uginają. Strach paraliżuje do tego stopnia, że nawet łzy, zbierające się w kącikach oczu, nie chcą płynąć.
– Nie wiem… Naprawdę!… – dukam. – Jak Boga kocham! – Druga potężna łapa podnosi mnie za kołnierz i wbija coraz mocniej w mur. Nagle najmłodszy niespodziewanie lituje się nade mną.
– Daj spokój – mówi do brata. – On nie wie. Zaraz zacznie beczeć. – Czuję, jak ucisk lżeje, zaczynam swobodniej łapać oddech. – Ale chyba nie zaszkodzi mu przyłożyć? – pyta starszy i odwodzi prawą rękę do ciosu. Kurczę się, zamykam oczy i przygotowuję na mordercze uderzenie. I znowu nagle okazuje się, że jestem wolny.
– Spadaj! – wrzeszczy młodszy. Ruszam pędem, wpadam w bramę, która jest przechodką na sąsiednią ulicę, i słyszę ich śmiech, długi, mocny rechot rozbawionych opryszków. Pogłos w kanionie nocnej ulicy ściga mnie aż do następnego rogu. Na nowym osiedlu nawet chuligani nie są już tacy. Kiedy nadjeżdża radiowóz, pryskają każdy do swojej bramy. Tu nie ma zaułków, nie ma krzaków i chaszczy, starych ruin, zakamarków, nie ma przechodek. Szeregowo ustawione bloki otacza łysy, błotnisty plac z walającymi się stertami cegieł, podartymi workami po cemencie, zardzewiałymi narzędziami i żelaznymi szynami o niejasnym przeznaczeniu. Płaski przestwór, na którym człowiek widoczny jest z odległości kilku kilometrów, lepiej niż rozbitek na oceanie. Tutaj na osiedlu było o wiele nudniej i bezbarwniej, właściwie całkiem nudno. Zaczynałem szkołę średnią. Tutaj przyjeżdżało się tylko spać. Ojczym jakoś mnie tam wepchnął, chociaż może dałbym sobie sam radę. Tutaj nie rosły drzewa, trawę wgnieciono w glinę gąsienicami spychaczy – pustynia.
Na mostku pojawił się kapitan w nienagannym mundurze i białej czapce ze złoto-czarnym otokiem. Wyglądał na prawdziwego kapitana. Zniknęły betonowe bulwary i brzegi rzeki pokryły się chaszczami, strome skarpy porastała trawa. Wkrótce i skarpy złagodniały, przylgnęły do ziemi, mijaliśmy biały klasztor kamedułów, ukryty w zieleni. Zapomnieliśmy o różnicy zdań, przynajmniej ja, i nawet uśmiechnąłem się do milczącej Donny. Ładna była, bestia, nie mogłem jej tego odmówić.
– Ooo – pokazała szczupłym palcem w kierunku klasztoru. (PATRZYSZ W GŁĘBINĘ Z WIERZCHOŁKA).
– Tam faceci, którzy mają wszystkiego dosyć, a szczególnie głupich pytań i obcowania z bliźnimi, zamykają się do końca życia, raz na zawsze i przestają się do kogokolwiek odzywać. Niektórzy nawet nie wychodzą ze swoich cel – powiedział Leo.
– To skąd wiadomo, czy jeszcze żyją? – Czasem nie wiadomo.
– Dla nich to i tak nie ma znaczenia – wtrąciłem się.
– Straszne – westchnęła patrząc na idylliczne, białe ściany wśród drzew.
Wzruszyłem ramionami.
– Jak tak można? – popatrzyła na mnie po raz pierwszy z odcieniem niekłamanego zainteresowania. – I nigdy nie wychodzą?!
– Nie, nigdy – zastanowiłem się, nie byłem tego pewien, w ogóle niewiele wiedziałem o klasztorach, a już szczególnie o kamedułach.
– To tylko z zewnątrz tak wygląda. Ich perspektywa jest zupełnie inna. Nie potrafiłbym ich zrozumieć, chociażby dlatego, że nie przeżyłem tego, co oni i ciągle mam ochotę rozmawiać z ludźmi, żyć między nimi…
– Daj spokój, bo ją zanudzisz – przerwał mi Leo. – On ma zamiar zostać wielkim poetą, wiesz? – powiedział do Donny. – Ma talent do rozszczepiania włosa na czworo.
– Tak? – przyglądała mi się jak dziwnemu zwierzęciu.
– Co tak?! – byłem gotów w tej chwili odparować każdy jej głupi przycinek.
– Naprawdę masz ochotę żyć między ludźmi? Przecież ich nienawidzisz?!
– Nienawidzę?! Chyba oszalałaś… Zresztą, nie dam ci się sprowokować. Może kiedyś się tam zamknę razem z nimi.
– Zrobiłbyś to?
– O kurcze!!! Przestań się wreszcie bez przerwy dziwić, bo wykorkuję!
– Chodźmy do baru – zaproponował Leo w samą porę. (COŚ CZUJESZ, ALE NIC NIE WIDZISZ).
– To się nazywa mesa – poprawiła go Donna i ruszyła przodem. (STAMTĄD NIE WIDAĆ MOJEGO SAMOTNEGO DNA).
– Niech ci będzie – powiedział głośno i szepnął do mnie: – Ona rzeczywiście jest nieznośna, trzeba ją będzie jakoś spacyfikować – wygrzebał połamanego papierosa z wymiętej paczki i mnąc ją jeszcze bardziej, wsunął do tylnej kieszeni spodni.
– A może by tak przerobić ją?
– Na co?
– Na rozsądnego człowieka… Pokazać jej świat, jak wygląda naprawdę, co?
Nie odpowiedziałem. Zstąpiliśmy w ciemność mesy.
To stało się tam. Pod bramą ogrodu zoologicznego. Właśnie gdy siedziała na białym kamieniu. To działo się dokładnie w tamtym miejscu, które każdy może bez trudu odnaleźć, tuż obok więzienia dla psów na osiem cel o wymiarach 50x50x50 każda. Po raz pierwszy przyłapałem się na tym, że się jej przyglądam. – Nie chce mi się tam wchodzić – powiedziała.
– Mnie też – poparł ją Leo ocierając pot.
Powietrze stało nieruchome i gorące, ani na krztynę nie lżejsze niż wczoraj.
– To co jest, do cholery! – rozzłościłem się nie na żarty. – Przecież chciałaś oglądać słonie i niedźwiedzie i co tam jeszcze, całą tę menażerię z piekła rodem?!
– Binturongi – uśmiechnęła się smętnie.
Miałem zamiar zapytać: – Bintu-co? – tak dla hecy, oczywiście, rozśmieszyła mnie powaga, z jaką wypowiedziała tę nazwę, ale zamiast tego (ZASTANAWIASZ SIĘ I WAHASZ) zamarłem. Oczywiście, już parę razy wcześniej przyglądałem się jej: i wtedy na szosie, kiedy ją spotkaliśmy, i potem w hotelu, gdy słaniając się, wsparta na ramieniu Lea wędrowała do swego pokoju, chichocząc z jakiegoś idiotycznego dowcipu, i także dzisiaj rano, kiedy blada, niewyspana zwlokła się do samochodu. „Dlaczego tak wcześnie wstałaś?” – zapytałem nawet wtedy i usłyszałem w odpowiedzi: „Wiesz, jakichś dwoje wyprawia za ścianą takie rzeczy, że za chwilę hotel może się zawalić, wolę poczekać na zewnątrz, aż skończą”, ale nigdy do tej pory chyba nie przyłapałem jej tak obnażonej, zawsze miałem do czynienia z maską, grą pozorów, jakimś mirażem, rozciągniętym nad jej prawdziwą twarzą niczym woalka u dawnych panien czy kwef Arabek w Omanie al-Mutasali. Po raz pierwszy zobaczyłem ją naprawdę i zrobiło mi się jakoś dziwnie ciepło, ciepło i miękko, sam nie wiem. Patrzę na nią, niby się nic nie zmieniło – ptaki śpiewają wśród świerków Wolskiego Lasku i nie zamierzają przerywać, słoń wyciąga trąbę przez ogrodzenie, bileter przytupuje w rytm radiowej melodii wewnątrz swej budki, jakiś gówniarz zrzucił właśnie całą gałkę lodów matce na podołek – a mnie jakby prąd elektryczny przeszedł. Nie mogę się odezwać, nie mogę ręką nawet ruszyć (CZY POWINNIŚMY ZARYZYKOWAĆ RZUCAJĄC SIĘ GŁOWĄ W DÓŁ, BEZ ŻADNEJ GWARANCJI SZCZĘŚLIWEGO SPOTKANIA, BEZ GWARANCJI BEZPIECZEŃSTWA), miękko mi i ciepło, patrzę na nią, Leo tego wszystkiego jakby nie zauważa.
–Odpocznijmy – rzuca i siada obok niej. – Skocz po jakąś krachlę – mówi do mnie, ale ja go nie słyszę, nie pojmuję słów, moje uszy i oczy, dotyk i węch są skupione tylko na jednym. (TRZEBA MOCNO UWIERZYĆ, ALE CZASY ZABOBONNEJ WIARY W COKOLWIEK, A NAWET WIARY WYROZUMOWANEJ, SKOŃCZYŁY SIĘ SMUTNYM UPADKIEM). Donna odwraca głowę w jego kierunku… i teraz jest już po wszystkim.
– Co to jest krachla? – pyta i wrażenie chwili pryska, jest już z powrotem tą samą dziewczyną, co dzisiaj rano, co przez cały dzień, co na ławce na bulwarze wiślanym, co w mesie statku rzecznego, jest już zwykłą dziewczyną.
– Krachla – ocknąłem się. – Nie przejmuj się, on uwielbia słówka, które wypadły z użytku. To po prostu oranżada. – Ruszyłem do kiosku. Uprzejmy prywaciarz wręczył mi trzy butelki, zainkasował dziesięć złotych, ukłonił się i życzył smacznego. Wracam. Donna wyciągnięta na kamiennym obelisku niczym jakaś nimfa.
– Dostaniesz wilka – mówię.
– Nie wtrącaj się. Nie twoja sprawa. Wiecznie się mnie o coś czepiasz!
– Coś ty nagle taka niedotykalska. Co cię ugryzło?!
– Nie powinnam była płynąć z wami, w ogóle nie powinnam była zabierać was z tej przeklętej szosy.
– Oj tak, tak – mówi Leo.
– Właśnie – potwierdzam – ale stało się!
– Jeszcze mogę to naprawić, zanim mnie obrazicie kolejny raz. Czy ja muszę wysłuchiwać czyichś impertynencji. Niejeden cieszyłby się z mojego najmniejszego skinienia, a wy?
– Może dlatego wolisz nas – powiedziałem.
– Ty jesteś największym idiotą, jakiego w życiu spotkałam. I jeszcze na dodatek jesteś ślepy.
– Znów się zaczyna – włączył się Leo. – Lepiej się od razu rozejdźmy. Po co ta cała gadka.
– A z tobą co? – zaatakowałem go. – Już nie masz ochoty podróżować luksusowo z tą laleczką?!
– O Boże – jęknął Leo. – Więc jednak…
Kłótnie mają to do siebie, że wybuchają nagle, równie nagle się kończą (CZY JESZCZE RAZ MI UWIERZYSZ), przeważnie nigdy nie mają racjonalnych powodów, a raczej mają, jednak zupełnie nie te, które rzucają się w oczy, a jakieś bardzo dokładnie, głęboko zakamuflowane i często odległe w czasie.
– Mam nadzieję, że nie masz pretensji o wczorajszy wieczór! – mówię.
– O wieczór?! – Donna unosi się na łokciach.
– Właśnie – podaję jej butelkę. – Może liczyłaś na inny rozwój wypadków?!
– No, już dosyć! – uciął Leo.
Pijemy chłodną oranżadę, bańki wychodzą nam nosem. Donna jest obrażona.
– Wracamy stąd autobusem? – rzuca w powietrze.
– Nie – nie daję szansy Leowi. – Wracamy przez kopce. Czekają nas Piłsudski i Kościuszko, obaj w metaforycznych postaciach trawiastych usypisk. Najpierw coś wymyślasz, a potem w pięć minut bęc! i po wszystkim. Trzeba się czegoś trzymać.
Donna nic nie mówi naburmuszona i wściekła. Leo spogląda na mnie niespokojnie.
– Co, nie mam racji? – mówię do niego i nie spodziewam się, że mnie poprze, ale z nim nigdy nic nie wiadomo.
– On ma rację – słyszę go.
– No, wstawaj, malutka. Trzeba się czegoś trzymać.
– Ale Donna się nie rusza.
– …Jak chcesz – mówi Leo i wstaje. – … My w każdym razie idziemy.
Idziemy przez nasyp. Jest świeżuteńki, pokryty żółtym piaskiem. Między szynami pachnące podkłady i małe szare kamyczki. Ojciec trzyma mnie mocno za rękę. Gdzieś daleko odzywa się gwizd przeciągły lokomotywy i zdaje mi się, iż widzę czarny punkt. Zbliżamy się do mostu, pod nim inne tory prowadzą w zupełnie innym kierunku. Widzę ten pociąg i ogarnia mnie strach.
– Nie bój się – mówi ojciec. – W życiu niczego nie trzeba się bać. – Prawdę mówiąc, nie pamiętam tych słów. Słów prawie nigdy się nie pamięta. Pociąg mija nas w pędzie, lokomotywa jest przerażająca, trzęsę się jak liść, ale stoimy razem, zwarci, przyciśnięci do barierki i mija nas gorący pęd, smok na czerwonych kołach. A jeśli chodzi o słowa, to pamiętam, że nie uwierzyłem mu, gdy opowiadał o Urugwaju i Paragwaju; te dwie absurdalne nazwy nie mogły być nazwami poważnych krajów. Nie uwierzyć to jest proste i trudne. Tylko że do takich wniosków dochodzi się o wiele później. Nasz dom na przedmieściu zburzono, nasz ogród z bukszpanem zaorano. Zamieszkaliśmy na Kazimierzu.
Nie mając nic lepszego do roboty, zbieraliśmy śmieci, zepchnięte wiatrem w szpary krawężnika. Wycieczka nas zmęczyła czy co? Nad nami i obok krążyli ludzie, wcale nie jak sępy. Całkiem zwyczajni obywatele. Przyzwoici i bogobojni. Zwłaszcza i przede wszystkim bogobojni. Starali się omijać to rumowisko, jakim byliśmy, tak by się o nas nie potknąć i broń Boże nie musieć nas zauważyć. Niektóre kobiety odwracały głowy ze wstrętem i oburzeniem i odwracały też głowy mężczyznom, którzy nie mogli oderwać oczu od Donny o długich, smukłych nogach, opalonych nadmorskim słońcem i gładkich w ten szatański sposób, który wodzi na pokuszenie. Donna siedziała swobodnie wyciągnięta na krawężniku, jednym łokciem wsparta o chodnik, wolną ręką paliła papierosa. Jej nogi jak struny spinały jezdnię z chodnikiem, a ten czerwony kawałek szmaty swym głębokim dekoltem odsłaniał wspaniałe, kuliste perspektywy z brązowymi wypukłościami wielkości dwudziestozlotówek każdemu, kto miał odwagę spojrzeć. Rysowały się obiecująco w półmroku. Donna nie zwracała uwagi na nikogo. Jak ja i także Leo, zwany Olearem, zatopiony w mieszaniu kurzu palcami. Pobrzękujące srebrne bransoletki tworzyły rytmiczny akompaniament dla tej jego czynności i swoisty podkład muzyczny dla moich myśli. Rodzaj autentycznego bluesa. (NIE MNIE JAKO MNIE, PRZECIEŻ NIE ZNALIŚMY SIĘ WCZEŚNIEJ. MNIE JAKO GATUNKOWI TAK RÓŻNEMU OD CIEBIE).
– O czym myślisz? – zapytałem (MNIE JAKO ZAMKNIĘTEMU W SKORUPIE NIEDOSTĘPNOŚCI UMYSŁOWI), kiedy popiół spadł Donnie na sukienkę, ale nie odpowiedziała nic. Nie usłyszała mnie. (MNIE JAKO ODDZIELNEJ OSOBOWOŚCI). Słońce wychodziło znad katedry w swym prześladowczym marszu, jak nigdy mieliśmy szczęście do pogody. Drewnianych świętych już dawno zdjęli ze słupków, na których trwali wiekami przed budynkiem kościoła w nie zmienionych pozycjach. Pewnie tkwią teraz w jakiejś komórce i ślęczy nad nimi oszalały konserwator, zapuszczając potworne trucizny w każdy kanalik zasiedlony przez rodzinę korników, po nocach dorabia wyżarte nosy, oczy i jelita, ukryte pod fałdami świętych szat. Potem postawią figury tutaj znowu i przyjdzie pierwszy deszcz, który zrobi z nimi porządek, powtórnie zniekształci twarze o-cierpiętniczym wyrazie, powykręca palce cywilizacyjnym ischiasem: H2SO3 – normalnym składnikiem krakowskiego deszczu. Zresztą, co mi tam drewniani czy może kamienni święci. Znacznie bardziej ciekawiło mnie, o czym myśli Donna – zaczynałem ją lubić. Dałbym królestwo za jej myśli w tej sekundzie. Roześmiałem się. Może jej myśli rozczarowałyby mnie? Królestwo by przepadło. Istnieją sposoby, żeby dowiedzieć się prawdy, nawet nie potrzeba specjalnego wysiłku. Prawda po latach wyjdzie na jaw. Po latach. Prawda o kimś bliskim. Nie mam nawet tygodnia czasu, nie mówiąc o latach. (MNIE JAKO INNEMU CZŁOWIEKOWI PO PROSTU). Moje myśli powędrowały do Marty i pierzchły przerażone. Marta, którą porzuciłem bez słowa wytłumaczenia, która mnie potrzebowała, była w Warszawie, a więc niedaleko i będę musiał do niej iść. Na moment powrócił strach, strach z innej epoki i odepchnąłem go, gdy to sobie uświadomiłem. Z innej epoki jak i ona. Owszem, pójdę do niej i nawet przenocujemy tam. Najważniejsze nie dać Donnie poznać, że robi na mnie jakiekolwiek wrażenie. (ILE ZAWODÓW PRZEŻYŁEŚ, ILE OTORBIEŃ, SPOWODOWANYCH DROBNYMI URAZAMI, NAŁOŻYŁO SIĘ NA SIEBIE, ŻE PATRZYSZ Z TAKĄ BOJAŹNIĄ I OSTROŻNOŚCIĄ W CIEMNĄ TOPIEL). Nie znoszę rozczarowań. Może nie uda się dopasować jej do siebie, siebie do niej bez daleko idących ograniczeń – pewnie w ogóle bez sensu jest takie rozumowanie. Dlaczego mi się spodobała? Pewnie z powodu niewinnych oczu i także dlatego, iż nie pozwoliła się stłamsić Leonowi. Była dosyć twarda wbrew pozorom. Ciągle jeszcze potrafiła panować nad sytuacją. Przez chwilę oczami wyobraźni zobaczyłem, jak jej ciało opuszcza pod naszym wpływem zgubny duch drobnomieszczańskiego molocha i przestaje ją dręczyć wieczna karuzela pogoni za pozorami, wieczny pośpiech w budowaniu coraz to nowych pomników samej siebie – z pieniędzy, z przedmiotów, z dowcipu, zwyczajnie z czegokolwiek. Karuzela pogoni za szczęściem. Szczęście. Za tym wszyscy cwałujemy od niepamiętnych czasów, nikt nie ma wyjścia, chyba że jakieś subtelne substancje chemiczne popieprzyły mu w głowie jak Vonnegutowskim bohaterom. Ale jej chodziło nie o szczęście, lecz o uszczęśliwienie. Uszczęśliwienie i szczęście, delikatny odcień i kolosalna różnica. O czym ona myśli? O rodzicach, którzy czekają na nią w Kielcach, o tym, czy ktoś nie ukradł futrzaków z samochodu zaparkowanego na placu Szczepańskim i nie zamkniętego, a może o mnie, o nas, o Leonie? (POCHYLASZ SIĘ I PROSTUJESZ, ZNÓW SIĘ POCHYLASZ, PATRZYSZ).
Leo pochylił się, zanurzając czarne, poskręcane kosmyki w kurz wyschniętego ścieku.
– Cóżeś tam znalazł? – zapytałem głośno, żeby się wyrwać z martwoty.
– Nic – mruknął niechętnie do siebie i powrócił do poprzedniej pozycji. Tylko tyle udało mi się wydobyć z zaciśniętej szpary jego warg.
Wróciłem do rozmyślań (TAK TRUDNO SKOCZYĆ W CHŁODNĄ PRZEPAŚĆ – OSAMOTNIENIE, ODRZUCENIE, OPUSZCZENIE JEST NIEZNOŚNE), natchnęła mnie szczelina rozdzielająca piersi Donny i spoczywający w niej łańcuszek ze szczerego, jakżeby inaczej, złota. Nie dotykałem jeszcze tej gładkiej skóry, wyglądającej na delikatniejszą niż niejeden aksamit. Dlaczego? Dlaczego bez przerwy kłóciliśmy się, wciąż coś mnie w niej drażniło, stale przyglądała mi się jak dziwadłu? Po tylu godzinach wspólnej podróży bez celu coś powinno się wydarzyć. Powinniśmy pożreć się ostatecznie albo zbliżyć, w każdym razie zlikwidować to napięcie. Tak dalej nie mogło trwać. Chciała nam zaimponować tam, na zakopiańskiej szosie. Wtedy była naprawdę tylko głupią, mieszczańską dupą i nic innego nie chodziło jej po głowie. A ja chciałem nauczyć wszystkie mieszczańskie dziwki, że do niczego się nie nadają. Ją także. I nie obchodziło mnie, czego ode mnie oczekują, czego się po mnie spodziewają. Poznałem ich kilka, niezmiennie poruszających się w każdej rozmowie wokół trzech, czterech tematów, sztywnych w łóżku, bo w gruncie rzeczy pruderyjnych (NIEZNOŚNE, ALE ZNANE); potrafiły wpaść w panikę z byle powodu, w przerażenie (ZNANE, WIĘC BEZPIECZNE), gdy zlekceważono w ich obecności choćby drobny konwenans. Nie nadawały się według mnie do niczego, zasługiwały tylko na potępienie i nauczkę. I nie myślałem, że one także mogą się zagubić, że mogą potrzebować szczęścia właśnie wtedy, kiedy je odtrącam. Nigdy nie zmusiłem się do najmniejszego nawet kłamstwa. Oczywiście, takie słowa, jak „nigdy” czy „zawsze”, „wszyscy” lub „nikt”, są zawsze grubo przesadzone. Znowuż to „zawsze”. Trudno się ich ustrzec. „Przecenialiśmy to i owo, nie docenialiśmy tego czy owego” – tak się najłatwiej mówi, kiedy jest do zakomunikowania coś przykrego. „To emocje sprawiają – mówił mój profesor – że używamy zbyt wielkich, nieadekwatnych do sytuacji słów. Trzeba kontrolować swoje emocje”. Mądrale ci nasi profesorowie, nauczyciele, milicjanci, sprzedawcy złotych myśli, pisarze, księża, politycy – zimni jak ryby w Morzu Arktycznym – ale ja wcale nie chcę być wyrachowany. Nie jestem, na szczęście, żadnym z nich i mogę pozwolić sobie na nieograniczoną ekspresję, na nie kontrolowany wybuch, na spontaniczny krzyk. Siedzieliśmy na Grodzkiej, jeszcze tu razem nie byliśmy. Naprzeciw stał kościół Piotra i Pawła, obok Świętego Andrzeja, kilka kroków dalej ewangelicki św. Marcina i kościół św. Idziego, a kilka wcześniej klasztor Sióstr Bernardynek także z kościołem.
– O czym myślisz? – zapytałem ponownie, a drzewa za kratami zaszumiały.
– Jezu, jaki on gadatliwy – wysyczał Leo.
Za bardzo, jak na taki upał – zgodziła się z nim Donna. Siadłem po turecku (TWOJE, MOJE), bo nogi już mi zdrętwiały. (NASZE).
– Trochę się zmieniłaś od tamtego czasu – popatrzyłem mrużąc oczy na jej pofalowane, półdługie włosy w kolorze miedzi, prześwietlone słońcem jak promieniami rentgena. – Nabrałaś innego stylu. Jakby nieco luzu. Nie za dużo? (BEZRUCH).
– Kpisz sobie?… Chodźmy stąd – postanowiła nagle, odwracając ode mnie głowę.
Poszliśmy. Ulica wybiegała między starymi domami na plac przed królewskim zamkiem, który czerwienią murów i seledynem spatynowanych blach wieńczył wzgórze. Tłok się zrobił z miejsca przeokropny. Musiało być koło trzeciej. Wpadliśmy w to wszystko niczym w lej, który zasysa człowieka bezlitośnie, wtłacza między tryby, rozciera na proszek, wpycha w odpowiedni kanalik i podsuwa jak na taśmie: krok-przerwa-krok, we własnym rytmie krok-przerwa-dwa kroki do przodu, krok-trzy kroki-przerwa-krok ku wielkiej łapie naklejacza etykiet, przerwa-dwa kroki, który na koniec znakuje cię, wyciska swoje piętno na twojej twarzy, w każdym twoim nerwie. Szumiały przewody tramwajów, klekotały tysiące głosów, stukały osie saturatorów, warczały silniki, szczękały drzwi sklepów. Niezrozumiałe urywki, wymemłane jakimś wielkim mieszadłem hałasu w lepkie ciasto w kadzi miasta, rozchlapywały się po jego dnie, osiadały na ścianach domów, odpadały od nich razem z płatami tynków, tworząc jazgot, a na asfalcie jezdni rozjeżdżały tę pulpę z cichymi mlaśnięciami opony samochodów. (A NA NASZYCH CZOŁACH WCIĄŻ CIERPLIWIE CZAS ŻŁOBI CORAZ GŁĘBSZE LINIE, DOJRZAŁOŚĆ KŁADZIE SWOJE CIĘŻKIE DŁONIE). Ich czterotaktowe silniki dorzucały swoje trzy grosze, póki nie zniknęły za zakrętem lub za arkadami. Trzeba było stąd jak najszybciej zwiewać.
– Za mną – mówię podniesionym z konieczności głosem. – Uratuję was, zanim zaczniecie pączkować w tej rozgrzanej kadzi! – Skręciliśmy szybko w zacienioną alejkę Plant. Trzeba się było natychmiast uwolnić. Bryja kotłowała się za naszymi plecami, po piętach chlapały nam jej odpryski, zmuszając do wydłużenia kroku. Na szczęście dużo zieleni, ławki dwoma szeregami, na nich sporo emerytów, szara fasada oddzieliła nas od ulicy. Szliśmy pewnie, obok siebie. Nieco ciszej i czasem nawet przebija się gruchanie jakiegoś gołębia. My dwaj w połatanych polskich teksasach i ona pośrodku, córka notabla.
Jak najbardziej kodystyczna okładka PomarŃCZOWA aLTERNATYWA -mAJOR fRYDRYCH