O Gustafie Kossinnie i kossinizmie – wspomina profesor Józef Kostrzewski
Ponieważ często mówimy o kossinizmie i neokossinizmie, a nieczęsto mamy okazję sięgnąć po źródła i wspomnienia osób które zetknęły się osobiście z pewnymi osobami i zjawiskami – jak i w tym przypadku – postanowiliśmy przypomnieć nie tylko postać samego Gustafa Kossinny (tak kazał się pisać ten zgermanizowany Słowianin – Gustaw Kosina), współtwórcy ideologii nazistowskiej, w bezpośredniej relacji jego ucznia – profesora Józefa Kostrzewskiego. Także, z racji odkryć genetycznych dokonanych między 2008 – a 2010 rokiem, które potwierdzają racje i argumenty Józefa Kostrzewskiego – przypominamy i jego postać.
Niech ten artykuł posłuży wszystkim do refleksji: Miejmy własny sąd i opierajmy go na własnej WIEDZY, nie przyłączajmy się nigdy swoim głosem do wycia „watahy” i nie wygłaszajmy sądów ostatecznych z wyżyn OBIEKTYWNEJ WSZECHMĄDROŚCI. W dzisiejszych czasach weryfikacja takich sądów może być błyskawiczna – na co wskazuje ostatni zamieszczony tutaj materiał „Archeologia niezgody” – między jego publikacją w roku 2000 a obaleniem jego tezy, iż poglądy Kostrzewskiego są dzisiaj „folklorem naukowym” co nastąpiło dzięki rewelacjom GENETYKI w roku 2010, minęło tylko 10 lat. Takie jest tempo rozwoju współczesnej nauki.
ze strony WWW: http://www.halat.pl/jkostrzewski.html#
PROFESOR JÓZEF KOSTRZEWSKI
(1885 – 1969)
WYBITNY POLSKI ARCHEOLOG
ODKRYWCA PRASŁOWIAŃSKIEGO BISKUPINA
Józef Kostrzewski
„Z mego życia. Pamiętnik”, Ossolineum 1970
– wybór fragmentów –
I MŁODE LATA
Zachęcony przez przyjaciół, spisuję garść wspomnień z mego życia, posługując się w znacznej części pamięcią, ponieważ całą korespondencję bierną przechowywaną troskliwie od czasów gimnazjalnych, spaliłem w październiku 1939 r., nie chcąc, aby dostała się w ręce okupantów.
Urodziłem się dn. 25 lutego 1885 r. w Węglewie pod Pobiedziskami w ówczesnym powiecie gnieźnieńskim, obecnie zaś poznańskim. Matka moja Elżbieta z domu Brońkańska była córką powstańca z lat 1830-1831, urodzonego około r. 1810 w Lubczy Jarosławskiej, z ojca Szymona Cichockiego i matki Katarzyny z Piotrowskich. W chwili wybuchu powstania dziadek pracował w fabryce sukna gen. Zajączka w Opatówku w pow. kaliskim. Zgłosił się natychmiast jako ochotnik do pułku wolnych strzelców kaliskich, walczył pod Różanami, Ostrołęką i Rajgrodem i odbył kampanię litewską korpusu Giełguda, ale nie przeszedł wraz z resztą korpusu granicy pruskiej, lecz wrócił pod komendą pułkownika Józefa Zaliwskiego do Warszawy. Po upadku powstania wcielony do wojska rosyjskiego uciekł ze szpitala i ukrywał się po lasach aż do jesieni 1833 r., licząc wciąż na wznowienie walki zbrojnej. Uzyskawszy legitymację jakiegoś Bronka zmienił nazwisko na Brońkański i po wielu latach tułaczki w Małopolsce i na Sląsku osiadł w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie otworzył pierwszy polski sklep kolonialny, ożenił się z Józefą Drygasówną z Kalisza i dochował się ośmiorga dzieci. Zmarł 18 VI 1884 r. w Ostrowie. Matka moja przed wyjściem za mąż przez kilka lat prowadziła gospodarstwo bratu swojemu, ks. Hieronimowi Brońkańskiemu, który był proboszczem w Węglewie. We wrześniu 1883 r. matka wyszła za mąż za Stanisława Kostrzewskiego, rolnika, syna Fabiana i Józefy z Turkowskich.
(…)
W grudniu 1905 r. ukazały się w miejscowej gazecie „Lech” dwa moje pierwsze artykuły dziennikarskie (oczywiście niepodpisane): 29 listopada (w numerze z dn. 1 grudnia) i Dobrowolna germanizacja (w numerze z 23 czy też 24 grudnia). Były to początki mojej działalności publicystycznej, szczególnie obfitej w czasie I wojny światowej i w okresie międzywojennym. W roku 1903 zetknąłem się po raz pierwszy z ruchem przeciwalkoholowym. Był to okres ruchów etycznych zainicjowany przez prof. dra Wincentego Lutosławskiego w Krakowie, który w r. 1902 stworzył tam towarzystwo, a raczej bractwo Eleusis, wymagające od członków poczwórnej wstrzemięźliwości, od alkoholu, tytoniu, kart i loterii. oraz rozpusty. Celem. tej organizacji było samowychowanie drogą opanowania nałogów, oparte na braterstwie, religijności i kulcie trzech wieszczów. Członkowie Eleusis nazywali się elsami i dzielili się na członków próbnych, zwyczajnych i wolnych. Członkowie próbni składali przyrzeczenie poczwórnej wstrzemięźliwości na okres jednego roku. Po roku próby Wydział towarzystwa mógł przyjąć członka próbnego na zwyczajnego, jeżeli w ciągu roku nie złamał przyrzeczenia. Członkowie wolni byli wybierani jednomyślnie przez Wydział spośród tych członków zwyczajnych, co położyli zasługi na polu działania towarzystwa. Z organizacją tą zaznajomiłem się dzięki przybyciu do Gniezna dwóch studentów z Krakowa, członków towarzystwa. Jeden z nich nazywał się Ludomił Czerniewski, nazwiska drugiego nie pamiętam. W mojej stancji, u pani Kuczkowskiej wygłosili oni w małym gronie wykłady o celach Eleusis i pozyskali na razie mnie i kolegę Kazimierza Łuczewskiego. Z kilku dalszymi kolegami z Poznania, Władysławem Marcinkowskim i Bogusławem Zielińskim, braćmi Seydlikami i z wymienionym wyżej Teodorem Kozubskim z Kędzierzyna i dwiema kuzynkami, Jadwigą Drożdżewską z Poznania i Marią Poturalską z Ostrowa, utworzyliśmy oddział wielkopoIski Eleusis. Jak widać ze składu członków, była to organizacja na wskroś demokratyczna.
Działalność nasza musiała być – rzecz jasna _ ze względów politycznych zakonspirowana. Nie dość bowiem ostrożna praca elsów śląskich naraziła ich w r. 1905 na prześladowania ze strony władz pruskich i spowodowała skazanie 23 członków Eleusis, to jest Joachima Sołtysa i jego towarzyszy, przez sąd w Gliwicach na kary więzienne od kilku miesięcy aż do sześciu lat. Wśród „gimnazjastów” gnieźnieńskich, a zapewne również w innych gimnazjach, istniał zwyczaj urządzania przez maturzystów tzw. fidułek pożegnalnych, przy czym wypijano beczkę piwa i nieraz upijano się. Przeciwko tym fidułkom zwracaliśmy się, zaznaczając, że uzyskawszy świadectwo dojrzałości umysłowej nie należy u progu życia samodzielnego manifestować swej niedojrzałości moralnej.
(…)
II. LATA UNIWERSYTECKIE
Wiosną 1907 r. zapisałem się na medycynę w uniwersytecie wrocławskim. Matka pragnęła, żebym został księdzem, do czego skłaniałem się pierwotnie sam, lecz moja miłość do Jadwigi przeważyła decyzję na korzyść medycyny. Kierowała mną też myśl poświęcenia się walce z chorobami społecznymi, przede wszystkim z alkoholizmem, paleniem tytoniu i chorobami wenerycznymi. W 1907 r. wziąłem udział w międzynarodowym kongresie przeciwalkoholowym w Sztokholmie. Delegacja polska na kongres składała się z blisko 20 osób. W skład jej wchodzili m. in. dr Zofia Daszyńska-Golińska, sędzia Jakub Glass z Warszawy, ks. prob. Kazimierz Niesiołowski z Pleszewa, organizator ruchu przeciwalkoholowego w ówczesnym zaborze pruskim. ks. prob. Mrugas z Niechanowa, ks. Nikodem Cieszyński z Poznania, student Władysław Marcinkowski i inni, których nazwisk nie pamiętam. Na koszta podróży zarobiłem sobie pisaniem korespondencji z kongresu w „Kurierze Poznańskim” i „Dzienniku Poznańskim”. W czasie kongresu jedna z referentek, dr Zofia Daszyńska-Golińska, zaznaczyła, że brutalność Prusaków w postępowaniu z Polakami tłumaczy się m. in. żłopaniem przez nich piwa, na co Niemcy uczestniczący w kongresie zareagowali protestem u kierownictwa kongresu i przypięciem w dniu następnym kokardek w barwach niemieckich.
(…)
W czasie studiów we Wrocławiu uczyłem dzieci języka i historii polskiej, m. in. dwóch chłopców szewca Kędzi, mieszkającego w piwnicy na ówczesnym placu Tauentziena, dziś plac Kościuszki. Wyjeżdżaliśmy też w niedzielę i święta z kolegami do wsi podwrocławskich, gdzie pracowali polscy robotnicy sezonowi, którym zawoziliśmy gazety i czasopisma polskie. Uczestniczyliśmy również w życiu miejscowej, dość licznej kolonii polskiej, urządzając dla niej przedstawienia amatorskie. Wystawialiśmy m. in. trzecią część Dziadów, w których ja grałem rolę Żegoty. Przez dłuższy okres pełniłem też funkcję bibliotekarza w tajnej studenckiej bibliotece polskiej, znajdującej się w mieszkaniu krawca Jarmuża przy dzisiejszej ulicy Odrzańskiej
(…)
Wróciwszy latem 1911 roku z Londynu spędziłem następne trzy lata na studiach prehistorii w Berlinie. Poza archeologią prahistoryczną musiałem studiować, podobnie jak wszyscy słuchacze wydziału filozoficznego, obowiązkowo filozofię, a ponadto jeszcze historię sztuki i archeologię klasyczną, określaną obecnie jako archeologia śródziemnomorska. Archeologia prahistoryczna bowiem nie mogła być wówczas jeszcze przedmiotem głównym przy doktoracie, nie ciesząc się jeszcze pełnią praw w stosunku do innych starszych nauk. Przyczynił się do tego również m. in. wojowniczy charakter prof. Kossinny, jedynego profesora prahistorii na obszarze Niemiec, który naraził się ostrym i zaczepnym tonem swych polemik kolegom na wydziale filozoficznym. Prof. dr Gustaf Kossinna, który pisał swe imię stale przez f, podobnie jak Skandynawowie, był doskonałym pedagogiem o ogromnej wiedzy i świetnym znawcą materiału wykopaliskowego i można się było u niego wiele nauczyć. Pochodził on, jak samo nazwisko wskazuje, ze zgermanizowanej rodziny mazurskiej i urodził się 28 IX 1858 r. w Tylży w ówczesnych Prusach Wschodnich.
(…)
Był to nacjonalista niemiecki, gloryfikator prahistorycznej kultury germańskiej i prekursor narodowego socjalizmu, który w Skandynawii dopatrywał się prakolebki wszystkich ludów europejskich, jakie miały wyroić się stamtąd w młodszej epoce kamiennej. Z entuzjazmem mówił o przodującej roli rasy nordyjskiej w pradziejach Europy, jakkolwiek sam był niskiego wzrostu i miał niewielki chyba zastrzyk krwi niemieckiej. Prof. A. Schliz nazwał go kiedyś w polemice z nim „der Germanist mit dem slawischen Namen”, Kossinna bowiem ukończył studium germanistyki i dopiero później poświęcił się prahistorii. Dziwi się też Kossinna, że Polacy piszą nazwisko jego często przez jedno n, co tłumaczy się po prostu pochodzeniem jego nazwiska z polskiego Kosina. Znany jest zaścianek szlachecki Kosiny na Mazowszu, a poza tym kilka osad zwanych Kosin na Pomorzu i wieś Kosina w Łańcuckiem. W r. 1909 założył Kossinna niemieckie towarzystwo prehistoryczne: Gesellschaft fuer Deutsche Vorgeschichte, którego nazwę zmienił w r. 1913 na Deutsche Gesellschaft fur Vorgeschichte;
(…)
Mimo, że Kossinna był bardzo przystępny i miał do uczniów swoich raczej stosunek starszego kolegi, to jednak dla cudzoziemców był nieraz brutalny, jak świadczy jego powiedzenie, kiedy mieliśmy przejść do omawiania wczesnośredniowiecznej kultury słowiańskiej: „jetzt werden wir die slawische Kultur oder vielmehr die slawische Unkultur behandeln” (teraz będziemy zajmować się kulturą, a właściwie brakiem kultury u Słowian), a trzeba dodać, że zdanie to wypowiedział w obecności dwóch Słowian: Bułgara Czilingirowa i mnie.
(…)
Wiosną 1919 r. opublikowałem barwną mapkę narodowościową ziem dotychczasowego zaboru pruskiego, ze statystyką narodowościową tej dzielnicy dla poparcia naszych żądań na kongresie pokojowym.
(…)
Statystyki zawarte w tej publikacji oparte były na urzędowych spisach ludności W Prusach, przeprowadzonych w roku 1910, uzupełnione znacznie korzystniejszą dla nas statystyką polskich dzieci szkolnych z r. 1911. Już od początku listopada 1918 r. pisałem artykuły w „Kurierze Poznańskim” na temat stosunków narodowościowych w Wielkopolsce i w Prusach Królewskich, polemizując z twierdzeniami niemieckimi o Poznańskiem jako terenie mieszanym narodowościowo, gdzie rzekomo niepodobna pociągnąć linii granicznej między terytorium z przewagą ludności polskiej i niemieckiej. Wykazałem w tych artykułach, że nawet tendencyjna statystyka niemiecka z 1910 r. nie może zaprzeczyć, że mimo zniemczenia zachodnich i północnych powiatów Poznańskie jako całość liczyło 67,46% ludności polskiej i że było niemniej polskie niż Westfalia niemiecka, w której w r. 1906 mieszkało blisko ćwierćmiliona Polaków, a poza tym liczni Holendrzy i Włosi. W dniu 22 grudnia ogłosiłem w „Kurierze Poznańskim” artykuł Gdańsk i Strasburg,, w którym zwracałem uwagę na analogie istniejące między obu tymi miastami i na konieczność równorzędnego ich potraktowania przez kongres pokojowy obradujący w Wersalu, bo skoro Francja żąda zwrotu Strasburga, liczącego w r. 1905 tylko 2,2% ludności francuskiej, to powinno się Polsce przyznać także Gdańsk, mający w 1910 r. 3,2% ludności polskiej, otoczony wsiami o przewadze ludności polskiej i związany historycznie z Polską.
Kiedy w połowie maja ogłoszono warunki pokojowe, w których zaproponowano stworzenie wolnego miasta Gdańska i poważne okrojenie naszych granic na zachodzie, dając Niemcom niejako premię za skuteczną akcję germanizacyjną i karząc Polskę za tolerancję naszych przodków, którzy zezwalali na masowe osiedlanie się obcych przybyszów u zachodnich naszych rubieży, budowali im zbory i szkoły, gwarantując im swobodę wyznania i języka, w artykule: Czy równa miara? zwróciłem uwagę na fakt oddania Czechom dawnej granicy historycznej mimo zamieszkiwania na tym obszarze kilku milionów Niemców i na odmienne potraktowanie Polski, której nie przywrócono j ej granic historycznych na zachodzie, pozostawiając ogromny szmat dawnych ziem Polski Niemcom. Wreszcie w artykule: Polonia irredenta z 1 czerwca 1919 r. zaznaczyłem, co następuje: „Jedno jest pewne. że naród nasz braci niewyzwolonych nigdy się nie wyrzecze i nie zapomni. Możemy chwilowo nie mieć sił i możności odzyskania nie przyznanych nam ziem kresowych, ale dążenia do połączenia ich z macierzą będzie świętym przykazaniem każdego Polaka i przyjdzie czas, że z bronią w ręku upomnimy się o kresy utracone. Narodowi, który w przeciągu tysiąclecia swych dziejów na zachodnich rubieżach ponosił same tylko straty terytorialne, cofając się stale pod systematycznym naporem nigdy nie nasyconej wrogiej potęgi, nie wolno już obecnie nic uronić ze swych praw i z historycznego stanu posiadania. Nie będziemy prawowali się z Niemcami o granice, które ongiś Bolesław Wielki mieczem wykreślił i słupami żelaznymi w Łabie i Sali oznaczał, ale granice z r. 1772 są minimum naszych żądań, od którego odstąpić nie możemy. Jeżeliby zaś kongres pokojowy mający ustalić nowe, sprawiedliwe zasady współżycia narodów i rządzenia światem miał w stosunku do Polski stanąć na stanowisku faktów dokonanych i sankcjonując gwałt oddać Niemcom niejako w nagrodę za skuteczną robotę germanizacyjną – nasze kresy zniemczone, potrafimy stąd i dla siebie wysnuć odpowiednie wnioski. Nazbyt już długo Polska była błędnym rycerzem wśród narodów świata (the knight among nations), jak ją nazwał sympatyzujący z nami Amerykanin, przelewającym krew najlepszych synów za cudzą sprawę i liczącą w zamian na cudzą pomoc i sprawiedliwość. Czas nam realniej spojrzeć na sprawy tego świata i zrozumieć, że dziś jak zawsze – mimo szczytnych haseł – światem rządzi siła i że o tyle zdołamy zrealizować słuszne swe aspiracje narodowe, o ile siłą żądania swe poprzeć zdołamy”. Żyjąc dość długo zdołałem doczekać spełnienia się swych nadziei i dożyć, że w wyniku II wojny światowej sztandary polskie załopotały nie tylko nad Gdańskiem, lecz również nad Wrocławiem i Szczecinem.
(…)
V. MOJE WALKI Z NACJONALISTYCZNYMI POGLĄDAMI ARCHEOLOGÓW NIEMIECKICH
W r. 1925 rozpoczął Bolko von Richthofen systematyczną kampanię przeciwko moim poglądom na pradzieje Polski. W tym roku ogłosił on w czasopiśmie niemieckim ukazującym się w Poznaniu: „Deutsche Blaetter in Polen”, artykuł pod tytułem: Ist Posen urpolnisches Land?, w którym odmawia Wielkopolsce charakteru ziemi prapolskiej, a w r. 1926 w czasopiśmie „Der Oberschlesier” artykuł pt. Ist Oberschlesien urpolnisches Land? W obu wypadkach Richthofen wojuje z wiatrakami, bo w mych pracach chodziło mi tylko o p r a s ł o w i a ń s k i, a nie o prapolski charakter Polski w epoce brązu, kiedy o Polakach jeszcze mowy być nie mogło. Dopiero w początku r. 1927 zareagowałem na twierdzenia Richthofena w artykule O prawach naszych do Śląska w świetle pradziejów tej dzielnicy, zamieszczonym w roczniku II „Z otchłani wieków”, s. 1-9. Napiętnowałem tam tendencyjne wypowiedzi Kossinny o stanie kultury ludności słowiańskiej okresu rzymskiego, o której ten autor mówi, że „hołdowali oni już wówczas pewnego rodzaju bolszewizmowi, złagodzonemu jedynie przez niemożliwość zbierania się w większych gromadach i przez skrajny brak potrzeb. Dla Germanów, których zawsze, a przede wszystkim w czasie wojny, ożywia pragnienie prawa i ładu (!), byli oni przedmiotem wstrętu i ohydy”. Podałem też do wiadomości inne wprost zabawne twierdzenie tegoż archeologa, że kultura brązowa kończyła się na linii dawnej granicy prusko-rosyjskiej na Prośnie (?), a reszta Polski wraz z całą wschodnią Europą stanowiła w epoce brązu beznadziejną pustynię („eine trostlose Einoede”).[Całą absurdalność tego twierdzenia wykazała moja praca pt. Skarby i luźne znaleziska metalowe od eneolitu do wczesnego okresu żelaza z górnego i środkowego dorzecza Wisły i górnego dorzecza Warty, „Przegląd Archeologiczny”, t. XV: 1964, s. 1-133] Zwalczałem tam także błędne poglądy archeologów niemieckich na rzekomo odwieczne zaludnienie Śląska przez Germanów i zaznaczyłem, że o ile istotnie ludność germańska przebywała przelotnie na Śląsku, to nie ma ona większych praw do tej dzielnicy niż Cyganie, którzy również włóczą się po całej Europie. Gdyby zresztą ściśle przeprowadzić zasadę przyznawania danego kraju ludności, której przodkowie pierwsi na niej zamieszkiwali, to należałoby Niemcom odmówić prawa do Nadrenii i całych środkowych i południowych Niemiec, gdzie przed nimi mieszkali notorycznie przez długie wieki Celtowie i gdzie Niemcy są stosunkowo późnymi przybyszami.
Jeżeli na podstawie jedynej nazwy rzekomo ilirskiej Askaukalis zamieszczonej na mapie Ptolemeusza z II w. n.e., a umiejscowionej przez Kossinnę na Śląsku, miałoby się uznać ludność epoki brązu za ilirską, to na podstawie nazwy Calisia, identyfikowanej z dzisiejszą nazwą Kalisza, można by uznać tę ludność za słowiańską. Powoływałem się dalej na brak śladów dawnych nazw germańskich na Śląsku i zaznaczyłem, że nawet tam, gdzie ludność polska uległa germanizacji, o jej dawnym pobycie świadczą zachowane jeszcze w ogromnej ilości polskie nazwy miejscowe, dowodzące, że „polska brzmiała tam mowa od wieków, że polski osadnik zakładał owe Głogowy, Legnice, Wrocławie, Świdnice i tysiące innych osiedli, że polski wieśniak trzebił tu lasy i rozszerzał obszar ziemi ornej, że polski lud nadawał tej umiłowanej przez siebie ziemi nazwy, oznaczając nimi każde jezioro i rzekę, każdą strugę, łąkę czy błoto, każdy las czy wzgórek, a nawet oddzielne pola”. Wskazałem też na ciągłość hodowli tej samej rasy świń i na trwanie tego samego składu rasowego ludności od młodszej epoki kamienia aż do wczesnego średniowiecza. Przypomniałem też. o cynicznej wypowiedzi Fryderyka Wielkiego, kiedy go pytano, jak uzasadni grabież ziem polskich w pierwszym rozbiorze, na co odpowiedział: „A na co mam swoich historyków, oni już znajdą argumenty wskazujące moje prawa do tych ziem”. W odpowiedzi na ten artykuł ogłosił Richthofen w maju 1928 r. artykuł w bytomskiej „Ostdeutsche Morgenpost” pt. Oberschlesiens Urzeit auf Grund der Bodenfunde, w którym średniowiecznych kolonistów niemieckich nazywa reemigrantami niemieckimi (deutsche Ruckwanderer), jakkolwiek rzekomo germańscy prahistoryczni mieszkańcy Śląska pochodzili jego zdaniem ze Skandynawii, byli zatem przodkami Szwedów czy Duńczyków, a nie Niemców, a na dobitkę wymarli bezpotomnie w okresie wędrówek ludów, a poza tym twierdzi, że przeważająca część ludności Śląska czuje się Niemcami.
(…)
Oburza się też Richthofen na stwierdzenie przeze mnie, że badania archeologiczne były na Śląsku aż do plebiscytu zaniedbane i ożywiły się dopiero potem z powodów politycznych. Mogłem mu to udowodnić, powołując się na własne jego słowa z „Oberschlesische Volksstimme”, nr 195 z r. 1928, a poza tym przytoczyłem mu cały szereg wyjątków z niemieckiej literatury archeologicznej, wykazujących jaskrawe powiązanie badań archeologicznych w Niemczech z polityką.
(…)Wreszcie stwierdziłem, że niektórzy uczeni niemieccy nie cofają się przed świadomym kłamstwem, jak np. Volz, który w książce Der ostdeutsche Volksboden twierdzi, że „Kaszubi i Mazurzy, Górnoślązacy i Serbowie łużyccy mają kulturę niemiecką, są członkami narodu niemieckiego, Niemcami, jakkolwiek dawna ich gwara jeszcze nie zamilkła. Ich wola i świadomość narodowa jest niemiecka, co stale na nowo radośnie dokumentowali”. W końcu zaznaczyłem, że my Polacy nie potrzebujemy się wcale powoływać na argumenty archeologiczne wobec tego, że zarówno dowody historyczne, jak etnograficzne zbyt wyraźnie przemawiają na naszą korzyść. Może nam więc być z punktu widzenia politycznego obojętne, jaką narodowość reprezentowało zaludnienie prahistoryczne Polski czy ówczesnych Niemiec wschodnich, tym więcej że w najlepszym razie chodziło o Germanów pochodzenia skandynawskiego, a nie o przodków Niemców. Jednakże dopóki prahistorycy niemieccy będą zgłaszali pretensje do ziem polskich na podstawie badań archeologicznych, tak długo zmuszeni będziemy odpierać ich ataki bronią naukową.
Odpowiedź moja rozesłana szeroko do wszystkich znanych mi archeologów i slawistów europejskich uzyskała duży rozgłos. Prof. H. Begouen, wykładający prehistorię w uniwersytecie w Tuluzie, napisał mi, że Niemcy zapominają, iż gdy się splunie w powietrze, to ślina spadnie człowiekowi na nos (Lorsqu’on crache dans l’aire cela vous retombe sur le nez)
(…)
W latach 1928-1931 uprawiałem pobocznie nadal publicystykę. Zwracałem w swych artykułach zamieszczanych w „Kurjerze Poznańskim” uwagę na działalność mniejszości niemieckiej w Polsce, np. na nie znaną ogółowi pracę niemieckich organizacji studenckich, złączonych w Związku Stowarzyszeń Studentów Niemieckich w Polsce, wydającym osobne czasopismo: „Der Deutsche Hochschueler in Polen” i prowadzącym propagandę wśród ludności niemieckiej w Polsce. Zwracałem też uwagę na działalność gdańskiego Ostlandinstitutu, na przyjazną Polsce książkę autora angielskiego, piszącego pod pseudonimem Augur, Eagles Black and White, w której broni polskości Pomorza, docenia rolę Gdyni i pisze o pokrzywdzeniu Polski w traktacie wersalskim. Ośmieszałem takich gloryfikatorów przeszłości niemieckiej, jak Franz von Wendrin, który w swym dziele Odkrycie raju głosi takie jaskrawe nonsensy, jakoby Germanie istnieli już w epoce trzeciorzędu, że król germański Thorson założył 200 000 lat temu wszystkie większe miasta w Polsce, że Chrystus był królem germańskim i nigdy nie był w Palestynie, że Ameryka już przed 180 000 lat odkryta została przez Germanów. Pisałem też o tygodniku „Mazurski Przyjaciel Ludu” wydawanym w Szczytnie przez emerytowanego pastora Hensla i służącym germanizacji Mazurów, przepełnionym kłamstwami o prawiekowym zaludnieniu Pomorza i Prus Książęcych przez Germanów, o błogosławieństwach kultury niemieckiej i upadku kultury w Polsce od chwili odzyskania przez nią niepodległości. Zwracałem też uwagę na artykuł uczonego niemieckiego Fryderyka Lorentza o Kaszubach, zamieszczony w kwartalniku szczecińskim „Pommersche Heimatpflege”, pisałem o nastrojach antypolskich na XI zjeździe prehistoryków niemieckich w Królewcu, który zamienił się w manifestację polityczną, o trzeźwym głosie niemieckiego pacyfisty barona von Soden o stosunkach polsko-niemieckich,. żądającego wyrzeczenia się rewizjonizmu. Przypominałem też społeczeństwu o Polakach mieszkających w powiatach bytowskim i lęborskim na Pomorzu i o ludności polskiej na Łotwie.
W latach 1938-1939 zwracałem w licznych artykułach drukowanych w prasie poznańskiej uwagę na coraz groźniejsze niebezpieczeństwo niemieckie i tendencyjne wydawnictwa niemieckie. Zwróciłem m. in. uwagę na to, jak szkoła niemiecka realizuje (odprężenie polsko-niemieckie („Kurjer Poznański”, 426 z r. 1938), stwierdzając, że mimo tzw. odprężenia nic się w Niemczech nie zmieniło, że po dawnemu wpaja się tam w młodzież poczucie wyższości cywilizacyjnej Niemców nad Słowianami i innymi ludami na wschodzie Europy i nawraca się do tradycji Gerona, Henryka Lwa, Albrechta Niedźwiedzia, Krzyżaków, Fryderyka Wielkiego i Bismarcka. Mimo żądania od innych narodów rozbrojenia moralnego Niemcy uważają się nie tylko za uprawnione, lecz wprost za powołane w myśl odwiecznego swego posłannictwa do niesienia swej kultury na wschód i do narzucania jej „uszczęśliwianym” w ten sposób ludom „niższej rasy” chociażby gwałtem. Pisałem też o rozpoczętej w tym czasie w Niemczech akcji systematycznego masowego niemczenia polskich nazw miejscowości („Kurjer Poznański”, nr 582 z r. 1938), podkreślałem, że Polska powstała w dorzeczu Odry (tamże, nr 137 z r. 1939), prostowałem błędny pogląd o wikińskim początku Polski (tamże, nr 492 z r. 1938). Zaznaczałem, że w świetle badań niemieckiego profesora Partscha jeszcze w XIX wieku wsie polskie sięgały pod Wrocław i że dopiero w r. 1866 ustały ostatnie nabożeństwa polskie w powiatach oławskim i oleśnickim. Ośmieszałem też niemiecką „ścisłość” naukową (tamże, nr 254 z r. 1938) uwydatniającą się np. w pracy gdańskiego historyka R. Walthera o pochodzeniu nowych obywateli Gdańska, którzy uzyskali tam obywatelstwo w latach od r. 1710 do 1793. W pracy tej Pomorze, Ziemia Chełmińska i Warmia uznane zostały w XVIII w. za „Preussenland”, a Wielkopolska, nazwana Wartheland, wraz ze Śląskiem, Saksonią i Brandenburgią określone zostały jako Ostmitteldeutschland. W ten sposób udało się autorowi zredukować udział przybyszów z Polski do Gdańska do 90 osób, a resztę osób, tzn. 5695, uznać krótko za Niemców, jakkolwiek notorycznie olbrzymią większość emigrantów do Gdańska tworzyła ludność polska z ziem polskich sąsiadujących z Gdańskiem. W komunikatach Instytutu Śląskiego prostowałem też błędne poglądy archeologów niemieckich o odwiecznym zamieszkiwaniu Germanów na Śląsku (seria III, nr l) i ośmieszałem twierdzenia młodych archeologów wrocławskich o germańskiej przeszłości prahistorycznej Śląska (seria III, nr 31). Z prac naukowych wspomnę artykuł pt. Związki między najmłodszą fazą kultury łużyckiej a kulturą grobów jamowych okresu późnolateńskiego (Sprawozdania z czynności Polskiej Akademii Umiejętności, 1938) i artykuł O związkach między kulturą późnego okresu rzymskiego a kulturą staropolską okresu wczesnohistorycznego (tamże, 1939). Poza tym lata 1938-1939 wypełniły mi badania w Biskupinie, Gnieźnie i Poznaniu, przygotowanie drugiego sprawozdania z prac wykopaliskowych w Biskupinie, wydanego w r. 1938 oraz tomu zawierającego sprawozdanie z rozkopywań w Gnieźnie, który ukazał się na kilka dni przed wybuchem drugiej wojny światowej.
W r. 1938, kiedy zaostrzały się coraz bardziej stosunki polsko-niemieckie w związku ze sprawą Gdańska, młodzież akademicka w Poznaniu, głównie Kirył Sosnowski w porozumieniu z doc. Zygmuntem Wojciechowskim, zaprojektowała urządzenie wielkiej wystawy w Poznaniu, mającej wykazać odwieczny związek historyczny i gospodarczy Gdańska z Polską. Brałem udział w rozmowach na ten temat z drem Emilem Kipą, b. konsulem Rzeczypospolitej Polskiej w Hamburgu, a wówczas przedstawicielem Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie. Chodziło o poparcie tej akcji przez Ministerstwo. Niestety dr Kipa stanowczo się tej akcji sprzeciwił i pięknej inicjatywy młodzieży nie udało się urzeczywistnić.
IX OSTATNIE LATA
(…)
W r. 1958 ukazała się nakładem Komisji Archeologicznej Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk moja monografia Kultura łużycka na Pomorzu (stron 436) stanowiąca pierwsze opracowanie tego tematu, oparte na szczegółowych studiach w. muzeach pomorskich i dotychczasowej literaturze. Praca ta, wykazująca dominującą rolę prasłowiańskiej kultury łużyckiej w pradziejach naszej nadmorskiej dzielnicy, którą szowinistyczni badacze niemieccy sprzed II wojny zaludniali od IV okresu epoki brązu plemionami germańskimi, wywołała w trzy lata po jej ukazaniu się recenzj ę b. wicedyrektora Muzeum Szczecińskiego prof. dr. H. J. Eggersa z Hamburga, zamieszczoną w czasopiśmie „Archaeologia Geographica”, R. 8/9: 1960, s. 51-55. Autor na wstępie przypomina, że byłem uczniem Kossinny i insynuuje mi, że podzielam jego metodę badawczą. Jest to zarzut całkowicie niesłuszny, bo Kossinna przy wyznaczaniu zasięgu kultur prahistorycznych i określaniu ich charakteru etnicznego opierał się prawie wyłącznie na wyrobach brązowych, będących często przedmiotem handlu, natomiast ja opierałem się głównie na ceramice bez porównania silniej związanej z gruntem i na obrządku pogrzebowym, do którego tak wielką wagę przywiązuje Eggers. Poza tym, jakkolwiek grupę kulturową dobrze wyodrębnioną typologicznie i terytorialnie uważam za wyraz pewnej jednostki etnicznej, to jednak następujących po sobie kultur, o ile wykazują pewne związki z sobą i zajmują w przybliżeniu ten sam obszar, nie łączę koniecznie z odrębnymi ludami, lecz uważam za możliwe, że reprezentują one ten sam lud. Zresztą z pretensjami o hołdowanie metodom i hipotezom Kossinny powinien się był Eggers zwrócił do kilku swych rodaków z NRF, jak Otto Kleemann czy Wolfgang La Baume, którzy z uporem podtrzymują przebrzmiałe dawno teorie Kossinny o Ilirach północnych jako twórcach kultury łużyckiej i o odwiecznym zamieszkiwaniu ziem polskich przez Germanów.
Eggers przyznaje, że w III okresie epoki brązu Pomorze zaludnione było przez ludność niegermańską, wzbrania się jednak przyznać, że mieszkała tu ludność kultury łużyckiej, ponieważ brak tu starszej ceramiki guzowej. Ale brak jej tak samo w ziemi chełmińskiej, we wschodniej Wielkopolsce i dalej ku schodowi, gdzie notorycznie mieszkała ta sama ludność. Ponownie publikuje też swą bałamutną mapkę zalezisk grobowych z III okresu epoki brązu, na której opuścił szereg charakterystycznych typów kultury łużyckiej i dopiero w r. 1963 dał poprawniejszą jej wersję. W dalszym ciągu podtrzymuje też Eggers swą opinię o germańskim charakterze kultury Pomorza polskiego w IV okresie epoki brązu, jakkolwiek ogranicza obecnie osadnictwo germańskie tylko do pasa wzdłuż wybrzeża między Bałtykiem a moreną bałtycką. Ignorując fakt, że ceramikę łużycką znamy z Pomorza ze stu trzydziestu miejscowości, opiera swą opinię na występowaniu w grobach pomorskich IV okresu epoki brązu w 30 miejscowościach guzów podwójnych i przyborów toaletowych typu nordyjskiego, które zresztą tylko w trzech wypadkach występują razem w jednym grobie. Zresztą także obrządek pogrzebowy tego okresu odpowiada najzupełniej obyczajom pogrzebowym kultury łużyckiej. Na mapce IV okresu epoki brązu wykonanej przez uczennicę prof. Eggersa, dr Śliwę, groby z kilku przystawkami, jedyne uznawane przez Eggersa za groby kultury łużyckiej, oraz groby łużycko-nordyckie, wstydliwe określane jako groby mieszane, sięgają daleko poza morenę bałtycką, aż prawie do Bałtyku. Tak samo zastrzeżenie Eggersa co do łużyckiego charakteru grobów z V okresu epoki brązu oraz z wczesnego okresu żelaza łatwo można było odeprzeć. Za znaczny sukces uważam stwierdzenie Eggersa, że nie uważa już kultury w s c h o d n i opom.orskiej za germańską, bo widocznie przekonały go moje argumenty. Odpowiedziałem na tę recenzję w Pracach i Materiałach Muzeum Archeologicznego i Etnograficznego w Łodzi, Seria Archeologiczna, nr 8, s. 15-129, przy czym redakcja ogłosiła moją odpowiedź równocześnie w tłumaczeniu niemieckim.
(…)
W r. 1958 napisałem też ocenę nowej książki prof. Kazimierza Moszyńskiego pt. Pierwotny zasięg języka prasłowiańskiego, Wrocław 1957, stanowiącą w znacznej mierze polemikę z poglądami neoautochtonistów, uznających Słowian za ludność tubylczą w dorzeczu Odry i Wisły. W szczególności autor polemizuje z poglądami prof. dra Tadeusza Lehra-Spławińskiego, wyrażonymi w jego książce O pochodzeniu i praojczyźnie Słowian wydanej w Poznaniu w r. 1945. Zasadniczo zaprzecza archeologom możliwości rozwiązywania zagadnień etnicznych, ponieważ „interpretacje archeologów potrafią się całkowicie wywracać pod wpływem drobnego nieraz dodatkowego odkrycia”. Nie potrzeba oczywiście prostować tego bezpodstawnego twierdzenia, wystarczy jedynie wskazać, jak ogromne rozbieżności panują w poglądach lingwistów w zakresie badań toponomastycznych, stanowiących przecież podstawę wniosków Moszyńskiego. Świadczy o tym chociażby fakt, że sam Moszyński, zdaniem którego w r. 1939 „żadnej wątpliwości nie może ulegać obca, niesłowiańskiego pochodzenia nazwa Donu, Dniepru, Dniestru” [K. M o s z y ń s ki, Kultura ludowa Słowian, t. III, z. 2 s. 1588], w 18 lat później uznał ją za „prasłowiańską, jeżeli nie protosłowiańską”. Co ciekawsze, swoją dawną interpretację nazw wodnych z rdzeniem Volg-, Bolg-, którą w r. 1939 określił jako „zupełnie nie obowiązującą i dość … fantastyczną próbę tymczasowego wytłumaczenia zagadki”, w omawianym obecnie dziele rozwinął i uzasadnił, aby na końcu dzieła oświadczyć, że „zupełnie się z tego wycofuje”. Odnosząc się sceptycznie do utożsamiania kultur archeologicznych z jednostkami etnicznymi zapomina, że w całym szeregu konkretnych przykładów możemy stwierdzić, że zasięgi dawnych kultur pokrywają się dość ściśle z zasięgami odpowiednich ludów. Wystarczy przypomnieć o odrębnych, bardzo charakterystycznych kulturach wytworzonych przez Scytów, Celtów, Hunów, Awarów, Madziarów czy Słowian wczesnośredniowiecznych. Sam Moszyński zresztą, o ile mu to potrzebne do argumentacji, nie waha się utożsamiać kultury celtyckiej w Polsce z Celtami, chociaż doszukuje się Celtów także tam, gdzie ich nigdy nie było.
Jak wiadomo, pierwotnie Moszyński wyprowadzał Słowian z Azji na podstawie rzekomych zgodności językowych słowiańskich i uralo-ałtajskich. Obecnie uważa, że te związki słowiańsko-ałtajskie mogły powstać przez wyemigrowanie części ludności mówiącej po słowiańsku z Podnieprza daleko na wschód, przy czym datę tej rzekomej wędrówki części Prasłowian do Azji ustala gdzieś na VI wiek n.e. Skoro było możliwe na podstawie tego samego materiału językowego przesunięcie czasu wzajemnych kontaktów z VII – VI w. przed n.e do VI wieku n.e., a więc o kilkanaście wieków później, i skoro równocześnie możliwe było interpretowanie tych kontaktów najpierw wędrówką wszystkich Słowian z Azji do Europy, a później cząstki ich w kierunku odwrotnym – z Europy do Azji, to stanowi to chyba najlepszy dowód, jak kruche są podstawy językowe wniosków zasłużonego etnografa. Przeciwko umieszczaniu ostatnio przez Moszyńskiego kolebki Prasłowian w pierwszych wiekach n.e. w dorzeczu środkowego Dniepru i na Wołyniu przemawiają następujące fakty:
1. Obszar ten wraz z dorzeczem górnego Dniestru zajmuje od końca II w. do V w. kultura czerniachowska, obejmująca sporo elementów gockich i sarmackich i której charakter czysto słowiański jest coraz bardziej kwestionowany przez licznych archeologów radzieckich.
2. Nie mamy dotąd żadnej możliwości nawiązania kultury czerniachowskiej do niewątpliwie słowiańskiej kultury wczesnośredniowiecznej na Ukrainie.
3. W wymienionym przez autora okresie, tzn. w V – VII w. n.e., w którym Słowianie mieli przesunąć się ze wschodu na zachód, nie mamy w Polsce, a tym bardziej na terenie zachodniej Słowiańszczyzny żadnych znalezisk, które można by łączyć ze znacznymi gromadami ludności przybyłej ze Wschodu, natomiast wykopaliska z tego czasu nawiązują wyraźnie do starszych miejscowych wykopalisk z okresu rzymskiego, świadcząc o nieprzerwanej ciągłości zaludnienia ziem polskich.
Wyraźna tendencyjność Moszyńskiego wyraża się tym, że nazwy typu Wisła i pokrewne występujące na Polesiu uznaje za słowiańskie, natomiast słowiańskie pochodzenie głównej rzeki polskiej podaje w wątpliwość. Tezę wschodniego pochodzenia Słowian mają popierać nawet takie szczegóły, jak dawna znajomość polowania z chartami u Słowian, z czym Słowianie mieli się zaznajomić pod wpływem Wschodu, jakkolwiek sceny polowań z chartami znamy w Polsce już z okresu halsztackiego, w obrębie kultury wschodniopomorskiej. Tezę wschodniego pochodzenia Słowian ma popierać także wspólna ze Scytami nazwa łuku, który zdaniem Moszyńskiego w okresie halsztackim nie miał znaczenia w zachodniej Europie, a także w Polsce. Tymczasem w grodziskach halsztackich w Polsce groty strzał występują w setkach okazów, widocznie więc łuk stanowił broń bardzo pospolitą wśród ludności kultury łużyckiej. Charakterystyczne jest, że Moszyński będąc etnografem posługuje się dla udowodnienia tezy o wschodnim pochodzeniu Słowian prawie wyłącznie materiałem językowym, jak gdyby nie miał zaufania do metod własnej nauki. [J. Ko s t r ze w s k i, Gdzie byla pierwotna siedziba Slowian? „Z otchłani wieków”, R. XXIV: ‚1958, s. 171, 176].
W tymże roku ogłosiłem w numerze 28 „Tygodnika Powszechnego” pt. Głos sumienia sprawozdanie z bardzo ciekawej książki niemieckiej wydanej pod pseudonimem Comte de Velan. Autor, syn generała pruskiego, właściciela wielkiego majątku ziemskiego na Pomorzu Zachodnim, opisuje w książce dzieje swego nawrócenia na katolicyzm, a poza tym podaje wiele ciekawych uwag o stosunkach słowiańsko-niemieckich ‚w przeszłości. Autor zdecydowanie potępia akcję podboju Słowiańszczyzny zachodniej przez Niemców, rozpoczętą przez Karola Wielkiego, potępia też politykę zaborczą Fryderyka Wielkiego. Wspominając o wysiedleńcach z Polski zaznacza autor trafnie, że głównym winowajcą tej nowoczesnej wędrówki narodów jest Adolf Hitler, który w swym obłędzie rasowym rozkazał przesiedlać całe grupy ludzkie, tzw. Volksdeutschów. Rozpoczęło się to już przed wojną w Tyrolu południowym… W czasie wojny doszli do tego Volksdeutsche z pogranicznych obszarów na wschodzie i na południowym wschodzie. A gdy następnie napadnięta Rosja wyparła napastników hitlerowskich poza własne granice, wówczas ewakuowano po prostu zasiedziałą ludność niemiecką ze wschodu, przy czym ewakuacja zamieniła się w bezładną ucieczkę w środku zimy. W ten okrutny sposób dostała się ze wschodu na zachód przeważna część „wysiedlonych”, którzy zatem wcale wysiedleńcami nie byli. Po zwycięstwie alianci wysiedlili pozostałą mniejszą część ludności niemieckiej ze wschodu (wraz z Niemcami sudeckimi).
Ogólna ilość emigrantów ze wschodu odpowiada (co za dziwny zbieg okoliczności) ilości robotników przymusowych, których Hitler uprowadził z ich ojczyzny i wbrew prawu narodów zmusił w hitlerowskich fabrykach zbrojeniowych do produkcji broni przeciwko ich własnym rodakom i wyswobodzicielom. Sam Hitler był tym, który chybionemu parciu na wschód nadał kierunek odwrotny i tym samym naprawił – z pewnością wbrew woli – dawną krzywdę wypraw krzyżowych przeciwko Słowianom oraz gwałtownej germanizacji i chrystianizacji słowiańskiego wschodu.
(…)
Gustaf Kossinna
– według cytowanego wyżej prof. Józefa Kostrzewskiego –
nacjonalista niemiecki,
gloryfikator prahistorycznej kultury germańskiej
i prekursor narodowego socjalizmu
był wysoko ceniony w Niemczech, zwłaszcza po zwycięstwie wyborczym
Narodowosocjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec (NSDAP).
Od 1933 do 1936 roku pojawiły się 3 wydania ksiązki Kossinny „Die deutsche Vorgeschichte”
1. Auflage: 1912
2. Auflage: 1914
3. Auflage: 1921
4. Auflage: 1925
5. Auflage: 1933
6. Auflage: 1934
7. Auflage: 1936
Wydanie siódme z 1936 r. (Ryc. 1.)
poprzedza przedmowa (Ryc. 2.)
z obszerną wypowiedzią przewodniczącego
Narodowosocjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec
i kanclerza Rzeszy Niemieckiej Adolfa Hitlera (Ryc. 3.),
w której uznano zasługi Kossinny
dla uzasadnienia parcia Niemców na wschód.
Fałszerstwa interpretacyjne
znalezisk archeologicznych
w wykonaniu Kossinny ilustruje Ryc. 4.,
a Ryc. 5. jego oddanie
niemal zrealizowanej przez Niemców pod wodzą Hitlera
idei powrotu Germanów do ich ojczystych siedzib nad Wisłą (sic!).
Fałszerstwa interpretacyjne Kossiny
są dogmatem archeologii niemieckiej,
powtarzanym z nieujawnionych przyczyn
także w Polsce – wbrew stanowisku prof. Kostrzewskiego –
przez niektórych archeologów
i stanowiącym, również z nieujawnionych przyczyn,
powód otwarcia w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie
pod patronatem
prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej
Aleksandra Kwaśniewskiego
oraz
prezydenta Republiki Federalnej Niemiec
Johannesa Raua
wystawy
„Wandalowie – strażnicy bursztynowego szlaku”
(Ryc. 6.)
Na rasistowskie przesłanki
i podstawową rolę fałszerstw Kossinny
dla „uzasadnienia” niemieckiego ludobójstwa
w ramach czystek etnicznych
na obszarach przez niego uznanych za pragermańskie
spadła zasłona milczenia.
O profesorze Kostrzewskim (1)
Instytut Prahistorii
Prof. Józef Kostrzewski Pierwszy dyrektor Instytutu, Współzałożyciel |
Józef Kostrzewski (1885-1969), archeolog i muzeolog. W latach 1909-1914 studiował archeologię, m.in. w Berlinie u G. Kossinny. Od 1914 pracownik Muzeum imienia Mielżyńskich, 1923-1958 kierownik kolejnych instytucji przechowujących zbiory tego Muzeum, w tym od 1950 Muzeum Archeologicznego w Poznaniu. Od 1919 profesor i współorganizator uniwersytetu w Poznaniu, 1919-1939, 1945-1950 i 1956-1960 kierownik tamtejszego Instytutu Prehistorycznego, 1950-1956 na przymusowej emeryturze. Od 1928 członek PAU, od 1952 PAN.
Założył i redagował 1919-1969 Przegląd Archeologiczny, 1926-1939 Z otchłani Wieków, 1950-1969 obecne Fontes Archaeologici Posnanienses. 1920-1969 założył i kierował Polskim Towarzystwem Prehistorycznym (później Archeologicznym). 1934-1939 i po II wojnie światowej wraz z Z. Rajewskim przebadał Biskupin.
Aktywny w wielu dziedzinach archeologii, usystematyzował wiedzę dotyczącą zarówno poszczególnych epok, zwłaszcza brązu, okresu lateńskiego, wczesnego średniowiecza, jak i obszarów, m.in. Wielkopolski, Śląska, Pomorza. Najwybitniejszy przedstawiciel koncepcji autochtonistycznej, zakładającej obecność Słowian w Polsce jeszcze przed okresem wczesnego średniowiecza. Za najstarszą kulturę prasłowiańską uważał kulturę przedłużycką.
Autor m.in. prac: Wielkopolska w czasach przedhistorycznych (1913, wydanie 3: 1955), Die ostgermanische Kultur der Spätlatenezeit (1919), Prehistoria ziem polskich (wraz z R. Jakimowiczem i S. Krukowskim, 1939, reedycja 1948), Kultura prapolska (1947, wydanie 3: 1962), Zagadnienie ciągłości zaludnienia ziem polskich w pradziejach (1961), Pradzieje Polski (wraz z W. Chmielewskim, K. Jażdżewskim, 1965).
Opracowane na podstawie Popularnej Encyklopedii Powszechnej Wydawnictwa Fogra.
.
Archeolog pradziejowej Polski – Forum Akademickie
Pewne jest (…), że to właśnie prof. Józef Kostrzewski jest tym badaczem, co przez swój mozolny trud naukowy stał się jednym z najwybitniejszych twórców nowoczesnej |
|
Poczet archeologów i konserwatorów archeologicznych środowiska poznańskiego (Muzeum Archeologiczne w Poznaniu)Józef Kostrzewski |
Badania Biskupina w latach1934-1939 (Muzeum Archeologiczne w Poznaniu)
Archeologia niezgody (Rzeczpospolita, 10 listopada 2000)
Józef Władysław Kostrzewski
(1885-1969)
Archeolog, twórca szkoły neoautochtonistycznej w archeologii polskiej, obrońca polskości Wielkopolski, Śląska i Pomorza, badacz kultury łużyckiej, założyciel m.in. „Z Otchłani Wieków”, „Przeglądu Archeologicznego”, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, dyrektor Muzeum Archeologicznego w Poznaniu.
Rys. Piotr Kanarek
O profesorze Kostrzewskim (2)
Pewne jest (…), że to właśnie prof. Józef Kostrzewski jest tym badaczem, co przez swój mozolny trud naukowy stał się jednym z najwybitniejszych twórców nowoczesnej
polskiej prahistorii, zajmującej dziś jedno z czołowych miejsc w prahistorii światowej.
Witold Hensel
Monika Szabłowska
Józef Kostrzewski urodził się w Węglewie, małej miejscowości w Poznańskiem. Stanisław, jego ojciec, był średnio zamożnym chłopem, matka Elżbieta z Brońskich zajmowała się gospodarstwem i, jak po latach wspomina badacz, „umacniała patriotycznego ducha w rodzinie”. Początkowo pobierał nauki zgodnie z wolą rodziców, podjął nawet studia medyczne w uniwersytecie we Wrocławiu, by spełnić ich oczekiwania. Jednak w 1909 r., wbrew wszystkim, poświęcił się studiom prehistorii i pozostał im wierny na zawsze. Wpierw udał się na Uniwersytet Jagielloński, lecz po roku wyjechał do Londynu, gdzie studiując pracował w British Museum. Tam też spotkał się z Wincentym Lutosławskim, założycielem stowarzyszenia Eleusis. Zafascynował się początkowo ideami filozofa, jednak po pewnym czasie odstąpił od towarzystwa, a propozycje Lutosławskiego, by spisał żywoty polskich świętych, Kostrzewski z uśmiechem wspominał po latach. W latach 1911-14 studiował w Berlinie, jednocześnie odbywając praktykę w dziale prehistorycznym Museum f?r Volkerkunde. Osobą znaczącą okazał się jego opiekun naukowy prof. Gustaf Kossinna, głoszący teorie wyższości germańskiej tradycji kulturowej, jedynej przyczyniającej się do postępu cywilizacji. Później Kostrzewski ostro wystąpi przeciwko nacjonalizmowi archeologów niemieckich. W 1914, prawie w przededniu wybuchu wojny, Kostrzewski otrzymał stopień doktora filozofii uniwersytetu berlińskiego. Wtedy też został kierownikiem Działu Prehistorii Muzeum Poznańskiego TPN, a dwa lata później podjął pracę na stanowisku asystenta w Muzeum Archeologicznym w Warszawie. Koniec wojny okazał się początkiem światowej kariery uczonego, dla którego badania archeologiczne stały się podstawą do udowodnienia tezy o prasłowiańskim rodowodzie zachodnich ziem Polski.
Spory rozgłos przyniosła Kostrzewskiemu już w 1912 książka Archeologia przedhistoryczna, jej rozwój, zadania i metody. Podjęte w latach 1918-19 zadania umocniły jego pozycję w świecie nauki. W 1918 habilitował się w Uniwersytecie Lwowskim. Wraz z grupą naukowców wystąpił z postulatem powołania uniwersytetu w Poznaniu. Od początków działalności uczelni z przerwami (lata II wojny światowej oraz pomiędzy 1950-55) do 1961 r. prowadził w niej wykłady z prehistorii i archeologii dziejowej Polski. W 1919 został profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Poznańskiego, jednocześnie kierownikiem Katedry Archeologii (do 1961).
Okres międzywojenny wypełniony był pracą dydaktyczną, naukową, badawczą. Kostrzewski prowadził i nadzorował prace wykopaliskowe w Biskupinie, Gnieźnie i Poznaniu. W swoich pracach przedstawił m.in. pełny zarys archeologii neolitu polskiego z dokładną charakterystyką typologiczno-chronologiczną kultur i grup przewodnich zabytków, zbadał groby jamowe i cmentarzyska okresu lateńskiego w Gołęcinie, kurhany i kręgi kamienne w Odrach, szczątki osad w wykopie torfowym w Biskupinie, udowodnił, iż ludy germańskie zamieszkiwały głównie obszar Pomorza.
W 1970 ukazały się wspomnienia Kostrzewskiego zatytułowane Z mego życia, w których opisując ten okres skoncentrował swoją uwagę na ostrej polemice, wręcz walce z nacjonalistycznymi koncepcjami archeologów niemieckich. Jego największym adwersarzem był Bolko von Richthofen, całkowicie podporządkowujący swoje teorie badawcze ideologii hitlerowskiej. W czasie II wojny światowej z tego powodu Kostrzewski musiał ukrywać się pod fałszywym nazwiskiem, gdyż dawny przeciwnik ponoć poszukiwał go, by zaopiekować się polskim uczonym dla dobra nauki. Sam badacz przeżył ten okres bardzo boleśnie. Uratował własne życie, lecz jak inni nie mógł nic zrobić dla młodszego syna, który zginął w obozie zagłady.
W 1945 powrócił do Poznania i od razu wznowił swoją działalność naukową, badawczą i muzealną. Otrzymał tytuł doktora honoris causa trzech uczelni: UJ (1947), uniwersytetu w Berlinie (1965) i Uniwersytetu Poznańskiego (1969). Był współzałożycielem Poznańskiego Towarzystwa Antropologicznego (1956), a w latach 1953–60 przewodniczącym Rady Naukowej Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN. Nadal sprawował funkcję redaktora naczelnego „Przeglądu Archeologicznego” (1929-63) oraz „Fontes Archaeologici Posnanienses” (1950-59). Zawsze był aktywny na rzecz propagowania nauki polskiej w świecie.
Podobno kochał poezję Norwida i Słowackiego, był pracoholikiem i dobrym mówcą. Pozostawił po sobie ok. 700 publikacji w kilku językach, a z jego książek uczeni korzystają do dziś.
Wywiad i bardzo wyważona mądra opinia profesora Leciejewicza z 2002 roku, po napisaniu przez niego książki.
Ze strony – http://www.sprawynauki.waw.pl/?section=article&art_id=341
Korzenie nowożytnej Europy
2003-11-25
Z prof. Lechem Leciejewiczem, laureatem Nagrody FNP 2002 w dziedzinie nauk humanistycznych i społecznych, autorem książki „Nowa postać świata. Narodziny średniowiecznej cywilizacji europejskiej”, rozmawia Ryszard Bobecki
– „Nowa postać świata” to książka, która według zgodnej opinii tych, którzy przedstawili ją do nagrody Fundacji Nauki Polskiej podejmuje problem ważny dla historyków, archeologów i językoznawców, gdyż wyjaśnia genezę zachowań wspólnot etnicznych i państwowych naszego kontynentu. Panie Profesorze, a jaka była geneza Pańskich zainteresowań, które doprowadziły do napisania tej pracy, a w konsekwencji do tak wysokiej oceny tego dzieła?
– Ukształtowały się one już w szkole średniej, gdzie na moje widzenie świata i historii ogromny wpływ wywarły różne wiadomości o odkryciach archeologicznych dokonanych tuż przed wojną (odkopano wtedy m.in. Biskupin) i po wojnie (gdy w końcu lat 40. rozpoczęto badania nad początkami państwa polskiego). Z drugiej strony, na moje i całego pokolenia widzenie tych spraw ogromny wpływ wywarły dzieła Stefana Czarnowskiego, znakomitego socjologa, historyka kultury i religii.
W ten sposób, zaczynając od zainteresowań historycznych, przeszedłem do zainteresowań historią kultury średniowiecznej, a ze względu na kulturę szeroko pojętą, nie elitarną, ale kulturę szarego człowieka, o której mówi archeologia, wybrałem się na studia do Poznania, gdzie wtedy nauczali tacy znakomici mistrzowie, jak Józef Kostrzewski – specjalista od prehistorii, jak wówczas nazywano archeologię, Kazimierz Tymieniecki – znawca dziejów Średniowiecza, Jan Czekanowski, światowej sławy antropolog.
Tak zaczęło się zafascynowanie tematem tworzenia się średniowiecznej Europy, a więc współczesnej, bo korzenie nowożytnej Europy, dzisiejszych struktur i kulturowych, i mentalnych sięgają wczesnego Średniowiecza. Wtedy się one kształtowały. Nie w starożytności, kiedy istniała wyraźna granica między światem śródziemnomorskim, cywilizowanym, a północnym, europejskim barbarium. W ciągu średniowiecza wykrystalizowała się cywilizacja europejska w tych kształtach, które dostrzegamy także dziś.
– Świat cywilizacji europejskiej z jej normami uznawanymi dziś za podstawowe w życiu społeczeństw uformował się w ciągu zaledwie pół tysiąca lat, od rozpadu Imperium Rzymskiego w V w. do wejścia na scenę nowych organizmów politycznych, w tym Polski, w X i XI w. Co trzeba wiedzieć, by porwać się na syntezę obejmującą wszystkie części składowe dzisiejszej Europy?
– Zajmując się Słowiańszczyzną, a także jako uczestnik licznych misji wykopaliskowych, miałem dobre rozeznanie, niejako „z dotyku”, nie tylko w części Zachodniej, ale i Wschodniej kontynentu. Krótko mówiąc, cała Europa, od Malagi po Bułgarów nad Wołgą była dla mnie dostępna. Istota pracy „Nowa postać świata” – zatytułowałem ją tak, bo nowa jego postać się tworzyła, kiedy rodziła się cywilizacja europejska w średniowiecznej postaci – polega na tym, że interesuje mnie optyka antropologiczna, czyli procesy na poziomie żywego człowieka, tego, którego trud decydował o trwałości tych przemian. Oczywiście, uwzględniam problemy kultury artystycznej, intelektualnej, religijnej, ale wszystko to traktuję jako jeden z obszarów w środku których znajduje się człowiek. Ważne jest jak ten zwykły człowiek widział otaczający go świat, jak go odczuwał, jak rozumiał. Ale jest i druga strona zagadnienia. W historiografii utrwaliła się pewna tradycja widzenia procesu tworzenia się kultury europejskiej z perspektywy łacińskiego Zachodu. Dopiero nie tak dawno włączono do tych badań krąg bizantyński, a jeszcze później i Świat islamu na peryferiach Europy. Nowością jest spojrzenie na proces tworzenia się średniowiecznej Europy oczami barbarzyńcy, czyli mieszkańca dawnego europejskiego barbarium, członka tych wspólnot plemiennych, które dopiero w ciągu wczesnego Średniowiecza wchodziły w krąg świata cywilizowanego w jego postaci łacińskiej, zachodniej, czy tej wschodniej, bizantyńskiej.
– Od kiedy można mówić o poczuciu tożsamości europejskiej?
– W sensie kulturowym pojawiło się ono w VIII w., w konfrontacji z muzułmanami. Po bitwie pod Poitiers (w 732 r. Karol Młot rozgromił tam Arabów) pewien bezimienny mnich hiszpański po raz pierwszy użył określenia, że europejczycy pokonali pogan. Potem w środowisku karolińskim umocniło się to poczucie tożsamości w konfrontacji ze stale zagrażającym światem arabskim, naciskającym na Europę. Także wyprawy krzyżowe spełniły tu swoją rolę, chociaż zakończyły się niepowodzeniem, bo świat islamu w końcu wkroczył do Europy w postaci państwa otomańskiego. Od XIII w. mieliśmy do czynienia z najazdami mongolskimi, które zniszczyły Ruś Kijowską, i odcisnęły się na całych dziejach Europy Wschodniej ograniczając jej możliwości rozwoju na kilka stuleci.
Powstanie i ukształtowanie się kultury europejskiej to było zebranie i przyswojenie nie tylko kilkutysiącletnich doświadczeń śródziemnomorskiego Południa, ale także barbarzyńskiej Północy.
– Był Pan Profesor uczniem prof. Kostrzewskiego. Kilka powojennych pokoleń Polaków zostało wychowanych w wierze, że myśmy byli na tych ziemiach, nad Odrą i Wisłą, od zawsze, my, czyli Polacy i nasi przodkowie Prasłowianie, Łużyczanie itd. Prof. Józef Kostrzewski utwierdzał nas w tym przekonaniu jeszcze przed wojną, jego uczeń prof. Gerard Labuda też od tych krzepiących wizji się nie odcinał, a tymczasem, po cichutku przyjmuje się znowu tezę nauki niemieckiej, że Słowianie pojawili się na dzisiejszych polskich ziemiach nie wcześniej, niż w VI w.
– Uważam, że nie ma danych, żeby to załamanie kulturowe, które jest ewidentne w V-VI w., czyli w okresie wędrówek ludów, tłumaczyć wymianą populacji. To był kryzys kultury mieszkańców, chociaż oczywiście nie sposób zaprzeczyć, że mieliśmy wtedy do czynienia także z ogromnym odpływem ludności, bo przecież ludy wędrowały. Słowianie w toku swoich wędrówek zajęli ni mniej ni więcej, ale jedną piątą Europy! A więc pewne ubytki w zaludnieniu były, ale nie można twierdzić, że była w ogóle wymiana populacji. Uczniowie Kostrzewskiego opowiadają się za ciągłością zasiedlenia naszych ziem przez Słowian i Prasłowian. Ja w toku swoich studiów nie tylko nad Słowiańszczyzną, ale całą Europą, mogłem się przekonać, że Słowianie to był najbardziej rolniczy lud europejskiego barbarium. I wywodzenie ich z błot i puszcz, górnego i częściowo środkowego Naddnieprza jest swego rodzaju absurdem, bo to nie odpowiada całej wiedzy o strukturze kulturowej, która we wczesnym Średniowieczu występuje. Przekonują mnie także argumenty językoznawców, którzy powiadają, że na ziemiach polskich, w dorzeczu Odry i Nysy nie ma w ogóle hydronimów, nazw germańskich. No to jak, byli tu Germanie i nie pozostawili po sobie swoich nazw, a są stare nazwy indoeuropejskie, później zeslawizowane? Jest też trochę nazw czysto słowiańskich, a germańskich nie ma. A przecież przebywali tu Germanie, Goci. Są w ziemi liczne świadectwa ich przemarszów i czasowych pobytów, to jest dobrze poświadczone. To naprawdę jednak były grupy przejściowe, a ludność rdzenna, wywodząca się jeszcze z ludności z epoki brązu, czyli kultury łużyckiej i z początków epoki żelaza, trwała w swoim podstawowym zrębie. Ja w tej debacie, która już czasem przybiera karykaturalne formy, jestem autochtonistą, ale w szeroko pojętym sensie tego słowa. Nie twierdzę, że Słowianie wywodzą się znad Odry i Wisły, tylko twierdzę, że Słowiańszczyzna formowała się w strefie leśno-polnej, leśno-stepowej między środkową Odrą, a środkowym Dnieprem. W całej tej strefie, bo musiał to być duży region, by tak duża populacja mogła zeslawizować jedną piątą Europy. Źródła średniowieczne, archeologia, mówią jednoznacznie, że rolnictwo było podstawą bytu Słowian. Według hiszpańskiego Żyda podróżującego przez naszą część Europy u zarania polskiej państwowości, Słowianie wyróżniali się zamiłowaniem do upraw rolnych i zdobywaniem pożywienia tą właśnie drogą. W tej dyskusji staję po stronie Kostrzewskiego. Posługujemy się dziś trochę inną argumentacją, ale rezultat jest ten sam. Moje stanowisko popiera prof. Gerard Labuda, ale trzeba jakoś wytłumaczyć brakujące ogniwo pomiędzy kulturą przeworską okresu rzymskiego, a słowiańską okresu wczesnego średniowiecza. To puste miejsce w miarę prac badawczych się wypełnia i w końcu przeciwnicy będą musieli złożyć broń przed autochtonistami.
– Panie Profesorze, a Biskupin? Przez lata prowadzono tam wycieczki, by podziwiały rekonstrukcję osady prasłowiańskiej. Dziś coraz więcej historyków powiada, że w Biskupinie na pewno nigdy nie mówiono po słowiańsku. To była osada germańska?
– To osada z VIII-VII w. p.n.e., czyli krótko mówiąc osada łużycka, a więc prasłowiańska. A Prasłowianie mówili nie takim słowiańskim językiem, jakim my dziś się porozumiewamy. Wspólny język słowiański był żywy do XII w. Wtedy, jak zgodnie twierdzą różni kronikarze, mówiono na naszych ziemiach po słowiańsku, a nie po polsku, czy czesku. Wspólnota językowa zatem musiała się ukształtować wcześnie. Jak mówili w Biskupinie – tego dalibóg nie wiemy. Oni mogli mówić jakimś językiem przejściowym, ogólnoindoeuropejskim, bo to był punkt wyjścia wszystkich języków indoeuropejskich, słowiańskich, bałtyckich, germańskich, celtyckich, galickich, greckich itd. Dlatego uprawnione jest używanie nazwy „język prasłowiański”, czyli coś co było przed ukształtowaniem się języka słowiańskiego. Jak wyglądał natomiast język słowiański wiemy choćby z żywota św. Konstantyna napisanego w języku staro-cierkiewno-słowiańskim przez Cyryla i Metodego w IX w. To było pierwsze ujęcie w piśmie języka słowiańskiego. I z tego zapisu wiemy, że był on jeszcze bardzo mało zróżnicowany. Od Nowogrodu na północy, po Peloponez na południu, po Salę i Łabę na zachodzie, a po Don na wschodzie mówiono tym samym językiem.
– Dziękuję za rozmowę.
Prof. dr hab. Lech Leciejewicz urodził się w Poznaniu w 1931 r. Tam ukończył studia na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Doktoryzował się w Instytucie Historii Kultury Materialnej PAN w 1958 r. Od 1979 r. profesor zwyczajny. Obecnie pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Odbył staże i prowadził prace wykopaliskowe lub był ich konsultantem w Niemczech, Włoszech, Francji, Danii, Hiszpanii i Szwecji, a także w Polsce m.in. w Wielkopolsce i na Pomorzu Zachodnim. Członek Komitetów Naukowych PAN: Słowianoznawstwa, Nauk Historycznych, Nauk Pra- i Protohistorycznych. Opublikował ponad 100 prac z zakresu dziejów kultury średniowiecznej Polski i Europy, w tym wybitne pozycje: „Normanowie”, „Słowianie Zachodni. Z dziejów tworzenia się średniowiecznej Europy”, „Nowa postać świata. Narodziny średniowiecznej cywilizacji europejskiej”.
NAUKA I MITY
Józef Kostrzewski sławił prasłowiańskość Biskupina, natomiast Hans Schleif szukał tam pragermańskich śladów
Archeologia niezgody
ZDZISŁAW SKROK
Jeszcze w XVIII wieku zasięg terytorialny państw europejskich opierał się, prawie boskim i feudalnym. Państwo uosabiał monarcha, którego władza pochodziła od Boga i z którego nadania bronił on i rozszerzał granice swej domeny. Rewolucja francuska unieważniła obydwie te gwarancje. W miejsce króla i jego boskich uprawnień postawiła naród złożony z wolnych obywateli. Ten jednak również nie mógł się obejść bez wyższych, możliwych do zaakceptowania przez inne narody, sankcji, uzasadniających jego wyłączne uprawnienia do określonego terytorium. Jeśli jednak odrzucić nadanie boskie i monarchiczną tradycję, to na jakiej właściwie podstawie określona społeczność może rościć sobie wyłączne prawo do ziemi?
Istnieją dwa uzasadnienia, możliwe do zastosowania. Pierwszym jest siła zbrojna. Drugim jest umowa – przedstawiciele państw pokojowo ustalają, co się komu należy na spornych terytoriach.
Wiek XIX wynalazł jeszcze inne narzędzie łagodzenia tego rodzaju sporów: historię. To ona miała zadecydować, komu określona ziemia przypadnie w udziale. A teoria była następująca: określone terytorium należy się tej społeczności, która potrafi wykazać, że jej przodkowie jako pierwsi zasiedlili ten teren, wzięli go w posiadanie i stworzyli na nim trwałą cywilizację. Pożądany był również argument świadczący o trwałej i nieprzerwanej obecności na tym obszarze owej grupy ludzkiej, połączonej więzami krwi, wspólnymi obyczajami, językiem i kulturą.
Czas idei narodowej
Wiek XIX bowiem był również stuleciem idei narodowej i powstawania wielkich, wyraźnie wyodrębnionych narodowych wspólnot, których wszyscy członkowie (nie zaś, jak w minionych czasach, tylko elity) wykazywali wysoki poziom świadomej identyfikacji z wartościami propagowanymi przez wspólnotę, z jej tradycją, językiem i obyczajami, poczuciem własnej wartości i wyższości nad innymi wspólnotami.
W tej nowoczesnej idei narodowej, która jeszcze wówczas nie została skompromitowana nacjonalistycznymi szaleństwami XX stulecia, duże znaczenie odgrywała wizja ojczystej historii. W tej sytuacji ów program historycznych rozstrzygnięć w zakresie uprawnień poszczególnych społeczności do określonych terytoriów szybko utracił swój naukowy dystans, zagościł na łamach brukowej prasy. Stał się jednym z najważniejszych narzędzi upowszechniania idei narodowej, budowania poczucia państwowej identyfikacji, aż po chęć poświęcenia życia dla dobra narodowej wspólnoty. Tym bardziej że emocje z każdym rokiem wzrastały, gdyż szybko okazało się, że owe ludzkie grupy, związane więzami krwi, wspólnotą losu i języka, na przestrzeni dziejów zmieniały swe miejsca zamieszkania, wchodziły w związki z innymi grupami, asymilowały się, rozpływały wśród innych, aby później znów się wyodrębnić. Na skutek tego zdarzało się, i to często, że do jednego terytorium zgłaszały pretensje dwa i więcej narodów, i każdy był w stanie przedstawić w tej kwestii jakiś korzystny dla niego historyczny argument.
Historycy bezradnie rozkładali ręce, bo takie rzeczywiście, pełne niejasności i braku konsekwencji, były świadectwa ich pisanych źródeł. Ale byli jeszcze archeolodzy. Archeologia zyskała miano nauki narodowej, a jej osiągnięcia znalazły się na ustach czytelników szerzącej idee narodowe brukowej prasy i bywalców pijalni piwa.
Rewelacyjna metoda osadnicza
Odpowiadając na wyzwanie idei narodowej, europejscy archeolodzy drugiej połowy XX stulecia postąpili, jak przystało na przedstawicieli „wieku nauki”, wypracowali metodę umożliwiającą – ich zdaniem – identyfikację dalekich praprzodków współczesnych narodów europejskich. Wystarczyły im kolekcje glinianych garnków, kamiennych narzędzi, ciałopalnych grobów, aby na tej podstawie kreślić na mapach Europy prakolebki Germanów, Celtów, Słowian itp. Za twórcę tej metody uchodzi profesor archeologii prahistorycznej na Uniwersytecie Berlińskim, Gustaf Kossinna (1858-1931), ale podobne koncepcje snuli również inni, np. Gordon Childe (1892-1957), profesor prahistorii na uniwersytecie w Edynburgu czy radziecki archeolog Aleksander Mongajt (1915-1974).
Metoda opracowana przez Kossinnę była wybitnie optymistyczna i nazwana został etniczną lub osadniczą. Głosiła, że wyraźnie wyodrębniające się w czasie i przestrzeni archeologiczne zespoły, czyli skupiska cmentarzysk, pozostałości osad i fortyfikacji, stanowią świadectwo terytoriów zajmowanych niegdyś przez konkretne ludy i plemiona. I jeśli starożytni pisarze basenu Morza Śródziemnego wymieniają z imienia poszczególne ludy zasiedlające w ich czasach Europę barbarzyńską, to możliwa jest identyfikacja tych ludów z ich plemiennym terytorium.
Rzecz wyglądała z punktu widzenia nauki interesująco. Niestety, już w chwili jej ogłoszenia, w 1895 roku, na zjeździe Niemieckiego Towarzystwa Antropologicznego w Kassel, została ona przez samego Kossinnę – zniemczonego Mazura spod Tylży, oddana w służbę niemieckiej idei narodowej – miała uzasadniać terytorialne roszczenia wilhelmowskich Niemiec. Równocześnie bowiem z metodą osadniczą, Kossinna, ulegając panującym wówczas w Niemczech ezoteryczno-megalomańskim nastrojom, głoszącym rasową i kulturową wyższość starożytnych Germanów nad innymi ludami Europy Środkowej, opracował koncepcję aryjskiej rasy nordyckiej, której przypisał rolę kulturotwórczą w pradziejach Europy. Jego zdaniem, już w epoce neolitu (4500-1800 przed Chr.) plemiona indogermańskie zasiedlały całą Europę Środkową i Zachodnią na zachód od Bugu i Sanu, tworząc na tym terenie cywilizację, której składnikami, według niego, były m.in. osiągnięcia starożytnych Greków, Rzymian i Celtów. Dopiero na obrzeżu tego rozkwitającego obszaru, w lasach Białorusi, bagnach Polesia i stepach Ukrainy umieszczał Kossinna ludy niższe rasowo i kulturowo – Słowian, Traków, Scytów. Fakt, że w pewnym okresie Słowianie przesunęli swe siedziby aż po Łabę, tłumaczył chwilowym osłabieniem germańskiego ducha.
Pierwsze starcie
Teorie niemieckich archeologów wprawiły w zakłopotanie archeologów polskich. Sytuacja komplikowała się, tym bardziej że państwo polskie wówczas nie istniało, a przecież państwo było najwyższym wyrazem idei narodowej i ono zobowiązane było tej idei bronić i ją propagować. Polscy archeolodzy wobec archeologów niemieckich byli więc od razu na straconych pozycjach. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, że archeologia niemiecka, w porównaniu z polską, stała na wysokim poziomie i wielu Polaków studiowało tę dyscyplinę na niemieckich uniwersytetach, bez zastrzeżeń przyjmując i stosując najnowsze w tej dziedzinie osiągnięcie, czyli właśnie metodę osadniczą, zwaną też etniczną.
Sposób jej zastosowania, szczególnie zaś wnioski, do jakich dochodzili archeolodzy niemieccy, musiały jednak wzbudzić protest ich polskich kolegów. Oni przecież stali po stronie polskiej idei narodowej. I dlatego Józef Kostrzewski (1885-1969), Polak z Wielkopolski, jeden z najzdolniejszych uczniów Kossinny na Uniwersytecie Berlińskim, stał się najzagorzalszym polemistą i przeciwnikiem własnego mistrza.
Pierwszej okazji dostarczył kongres w Wersalu. Jego uczestnicy postawili sobie zadanie dokonania takiego podziału Europy, wytyczenie takich granic etnicznych i narodowych, aby w jak najmniejszym stopniu mogły być one w przyszłości zarzewiem przyszłych konfliktów i wojen. I choć, jak pokazała przyszłość, spełnili ten cel jedynie w nieznacznym zakresie, to jednak nie lekceważyli roszczeń i propozycji poszczególnych stron.
Kossinna przesłał na wersalską konferencję memorandum zatytułowane „Die Deutsche Ostmark, ein Heimatboden der Germanen” (Niemiecka Marchia Wschodnia, ojczyzną Germanów). Dowodził, że Pomorze i Wielkopolska były prakolebką Germanów już w epoce brązu, podczas gdy ludność prasłowiańska pojawiła się tam o wiele później. Na tej podstawie – twierdził – ziemie te należą się Niemcom, spadkobiercom starożytnych Germanów.
Ogólnych polskich racji geograficznych i politycznych bronił w Paryżu Eugeniusz Romer, ale argumentów szczegółowych dostarczali polscy archeolodzy, rezydujący przede wszystkim w Poznaniu, gdzie kształtować się już zaczął znaczący ośrodek studiów niemcoznawczych, niebawem przekształcony w Polski Instytut Zachodni. Józef Kostrzewski, od 1918 roku profesor prahistorii Uniwersytetu w Poznaniu, twierdził wówczas – stosując tę samą co Kossinna metodę osadniczą – że kultury archeologiczne z obszaru Wielkopolski i Pomorza, identyfikowane przez jego mistrza z Pragermanami, są w rzeczywistości świadectwem pobytu na tych ziemiach już od epoki brązu ludności prasłowiańskiej! Uważał też, że już wówczas (1800–700 przed Chr.) obszar zamieszkiwany przez naszych przodków sięgał aż po Łabę i – co można już było uznać za kwestionowanie politycznych granic ustalonych w Wersalu – sugerował, że tereny te powinny być przyłączone do Polski, będącej prawnym spadkobiercą Słowian zachodnich.
Próba krwi
Temperatura sporu wzrosła jeszcze bardziej, gdy w Niemczech do władzy doszli naziści i teorie rasistowskie stały się częścią oficjalnej ideologii państwowej. Kossinna już wówczas nie żył, ale zastępował go godnie jego uczeń, Bolko von Richthofen, dziekan Uniwersytetu w Królewcu i członek NSDAP. To on złożył oficjalny protest w Ambasadzie Polskiej w Berlinie, zarzucający Kostrzewskiemu nawoływanie do zaboru przez Polskę Śląska i Pomorza, a więc kwestionowanie ustaleń wersalskich i przygotowywanie gruntu do nowej wojny. Władze polskie ów protest odrzuciły, a Kostrzewski skomentował go następująco: „Żyjemy w XX wieku, a nie w końcu XVIII wieku, kiedy obce agentury rządziły w Polsce jak u siebie i decydowały o losach niemiłych sobie obywateli polskich”.
Wkrótce jednak okazało się, jak bardzo był w błędzie, gdy w Poznaniu pojawili się archeolodzy w mundurach SS, a on – jedynie dzięki pomocy przyjaciół i szybkiej ucieczce – zdołał ocalić życie. W Biskupinie zaś, którego prasłowiańskość sławił na przekór archeologii niemieckiej, rozpoczęte zostały prace mające udowodnić przynależność tego obiektu do spuścizny pragermańskiej. Kierował nimi inny uczeń Kossinny, prof. Hans Schleif, wówczas Obersturmbahnfuhrer SS, podlegający bezpośrednio Reichsfuhrerowi SS Heinrichowi Himmlerowi. Schleif zasłużył się wcześniej niemieckiej archeologii narodowej wykopaliskami na pobojowisku w Lesie Teutoburskim, gdzie w 9. roku po Chr. Germanie rozgromili legiony Publiusza Kwintyliusza Warrusa. W Biskupinie sukcesów takich nie odniósł i szybko zrezygnował z prac, częściowo niszcząc ów cenny obiekt.
PRL-owska „lodówka”
Klęska III Rzeszy położyła kres niemieckiej narodowej archeologii, a konferencja poczdamska zagwarantowała Polsce taki zasięg zachodniej granicy, o jaki przed wojną zabiegali polscy narodowi archeolodzy. Wydawało się więc, że będzie to kres polsko-niemieckiego sporu o narodowe starożytności.
Nic takiego jednak się nie stało.
….”
Dalszego ciągu nie przytaczamy bo niestety autor tego opracowania Zdzisław Skrok z Uniwersytetu Warszawskiego chybił jak rzadko – a jak chybił możecie przeczytać w oryginale w Rzeczpospolitej z 2000 roku.
Historia dzisiaj „przyznaje pełną gębą rację” profesorowi Kostrzewskiemu i „naśmiewa się” także „pełną gębą” z Kossinów, Schleifów i ich nieustraszonych w tym także polskich (przynajmniej z nazwy) popleczników.
W zgodzie z duchem demokracji link do tego artykułu w całości – tam zdanie, że poglądy podobne do tych Kostrzewskiego to „…na szczęście dzisiaj już tylko naukowy folklor…”:
http://kasstor26.webpark.pl/archeologia_niezgody.htm
Moim zamysłem nie jest wykpiwać pracę i dorobek Kazimierza Godłowskiego i nie jest nim także nabijanie się z tych, którzy wyznawali i wciąż usiłują uznawać jego teorię, i przyjmują ją jako jedyną sensowną.
Moim celem nie jest gloryfikacja RASY PANÓW R1a1a1.
Spróbujmy zrozumieć, że kategoryczne sądy głoszone jako „jedyne” i „niezaprzeczalne” oraz racja tzw. „obiektywnego postępu” to odpryski XX wiecznych totalitarnych ideologii, a w Polsce wyraźny syndrom postkolonializmu, który każe się intelektualnym elitom miotać między racjami dawnych okupantów, bez baczenia na prawdę, naukę, czy nawet instynkt samozachowawczy. Pod tym względem przez 20 lat III RP powtarzamy niestety drogę postkolonialnych krajów Afryki – miejmy nadzieję, że nie dojdziemy tą drogą, pod dyktando zaślepionych „autorytetów” mediów i tłumu, tam gdzie doszli oni (Afrykańczycy). 200 lat niewoli, także niewoli umysłu, z 20 letnim epizodem wolności zakończonej klęską, to bardzo długo – nie jeden z tamtych krajów nie miał takiego długiego okresu obcej dominacji w całej swojej historii.
Genetyka jest nauką ścisłą tłumaczącą rzeczywistość bieżącą – czyli współczesność oraz przeszłość archeologiczną w powiązaniu ze współczesnością różnych ziem. Te odkrycia i precyzyjne obliczenia mają miejsce DZISIAJ i dokonywane są przez współczesną naukę ŚCISŁĄ.
Zarówno Kazimierz Godłowski jak i inni, którzy już nie żyją – nie mieli możliwości zweryfikować swoich sądów, czy zbudować nowych hipotez, lecz brak weryfikacji sądów przez wciąż żyjących i mających tę szansę – nie wystawia dobrego świadectwa ich rzetelności naukowej.