Język czynu – cięta mowa i palące słowa, według Stefana Urynowicza
Tytułem wstępu: „ognisko palą na polanie, w nim liszka przez pomyłkę gore” – Agnieszka Osiecka.
Zapewne każdy chociaż raz zastanawiał się, czemu rzeczy „nazywają się tak a nie inaczej”, czemu „akurat tak się mówi”? Wielu próbowało tego dociekać i zapisano o tym tysiące kartek. Lingwiści (bo tak nazwano tych bardziej dociekliwych) na całym świecie próbowali zrozumieć i usystematyzować zasady mowy różnych grup ludzkich.
Wielu z nich robiło to z ciekawości, jednak najbardziej znane są teorie tych, którzy robili to z niskich pobudek – dla pieniędzy, władzy, polityki. To polityka właśnie, poprzez pieniądze sterująca działaniami ludzi, doprowadziła do powszechnie dzisiaj obowiązujących i nie podlegających dyskusji tez, nauczanych w szkołach każdego sortymentu.
Powstało wiele obszernych prac naukowych, traktujących o zasadach słowotwórczych i relacjach pomiędzy językami. Powstały słowniki etymologiczne, bezkrytycznie wykorzystywane w procesach nauczania, procesach hamujących naturalne rozumienie mowy ojczystej i matczynej. Procesach powodujących blokowanie skojarzeń pomiędzy słowami i zwrotami w tej mowie u większości uczniów w każdym wieku.
Istnieją jednak jednostki bardziej ciekawe świata, patrzące w przeciwnych kierunkach niż ogół, zadające pytania i szukające na nie odpowiedzi. Rozwój technik komunikacji sprzyja właśnie im, umożliwiając wymianę myśli. Wymianę, która pozwala na powstanie wartości dodanej w wiedzy, efektu synergii. Dzięki temu obecnie panujące zasady językowe podlegają krytycznej ocenie i poznawana jest prawda o fenomenie, jakim jest mowa.
Stan obecny
Tak się składa, że mowa jest nierozerwalnie związana z historią. Historia jest narzędziem polityki i piszą ją zwycięzcy.
Obecną historię Polski (i nie tylko) pisano pod dyktando sił politycznych, celem wykazania praw do ziemi, do ludzi, do pieniędzy, do władzy. Dużą część tej historii pisali sąsiedzi zza wschodniej i zachodniej granicy. Szczególnie w czasach galopującego „nacjonalizmu niemieckiego” XVIII i XIX wieku. W toku tej narracji wskazywano na wiodącą rolę wszystkiego, co germańskie i pozwalały na to wyniki ówczesnych odkryć archeologicznych. Osiągnięcia materialne ludów germańskich, aryjskich dawały obraz przodków, z których „można być dumnym”. W nowo powstałym państwie, państwie Niemieckim, potrzebowano idei kształtujących i wzmacniających tożsamość narodową. Etnos germański do tego celu nadawał się idealnie, wystarczyło go „tylko” połączyć z Niemcami. Łącznikiem tym był język.
Badając podania ludowe Jacob Grimm, wraz z bratem spisał baśnie, które doczekały się wielu ekranizacji. Dociekał też podobieństw i różnic w dialektach ludowych z terenu Niemiec. Zauważył wyjątkowe zjawisko, polegające na przechodzeniu indoeuropejskich „zwartych bezdźwięcznych” w germańskie „zwarte dźwięczne” przed akcentem, a po akcencie – w „przydechowe” (w Wikipedii rozróżniają, że indoeuropejskie jest inne niż germańskie). Na tej podstawie w 1822 roku sformułował prawo, które funkcjonuje również pod określeniem „rough breathing” (z angielskiego: szorstkie oddychanie). Pomimo krytyk tej zasady jest ona nagminnie wykorzystywana w celu wykazania „starszości” języka „praniemieckiego”.
Pomimo rozpoznania wskazanego zjawiska, teoria jego powstania jest wykorzystywana jednostronnie, z obsesyjnym wręcz pomijaniem w przykładach słownictwa polskiego. W przypadku wskazywania w przykładach słów polskich są dobierane słowa inaczej brzmiące ale o podobnym znaczeniu, co w języku niemieckim. Przyczyny takiego podejścia do badań mogą być różne. Pomijając złą wolę i chęć zysku można wskazać na bardzo słabą wiedzę slawistyczną wśród językoznawców zachodnioeuropejskiej strefy językowej.
więcej u źródła: http://rudaweb.pl/index.php/2019/02/17/jezyk-czynu-cieta-mowa-i-palace-slowa-wedlug-stefana-urynowicza/